Kobieta o aksamitnym naszyjniku/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kobieta o aksamitnym naszyjniku |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Może czytelnik zapyta jak to się stało, że, lubo matka Antonji umarła śpiewając, mistrz Bogumił pozwolił, aby córka jego narażała się na podobny wypadek.
Najprzód, usłyszawszy pierwszy raz próbującą głosu swego Antonję, biedny ojciec drżał jak listek, przy którym śpiewa ptak. Lecz Antonja była prawdziwym ptakiem, i stary muzyk niebawem spostrzegł, iż śpiew stanowił jej język przyrodzony. Bóg też dając jej głos tak rozległy, że prawie nie miała równej sobie na świecie, wskazał zarazem, iż pod tym względem mistrz Bogumił nie ma się czego obawiać. Jakoż, kiedy do tego daru przyrodzonego przystąpiło ćwiczenie muzyczne, a wszelkie trudności przechodziły bez żadnego wysiłku i niby prosta zabawka, zrozumiał on doskonałość narzędzi i przekonał się, że nie było żadnego niebezpieczeństwa w tem, iżby pozostawić słowika skłonnościom jego melodyjnego powołania.
Tylko mistrz Bogumił zapomniał, że struna muzyki nie jest jedną, jaka dźwięczy w sercu młodych dziewcząt, i że jest inna struna, nierównie czulsza, wrażliwsza, świetniejsza, — struna miłości!
Ta zbudziła się w dziewczęciu przy brzmieniu smyczka Hoffmana. Pochylona nad krosienkami w sąsiednim pokoju, podniosła głowę przy pierwszym dźwięku jaki się rozległ w powietrzu. Słuchała, potem dziwne wzruszenie przeniknęło jej duszę i dostało się do żył.
Podniosła się wtedy, zwolna, jedna ręka jej wsparła się na krześle, z drugiej haft wypadł na ziemię. Chwilę stała nieruchoma; następnie, wolno podeszła ku drzwiom, i jak widmo urocza, stanęła we drzwiach gabinetu mistrza Bogumiła Murra.
Widzieliśmy, jak muzyka stopiła te trzy dusze w jedną i jak pod koniec koncertu Hoffmana stał on się współbiesiadnikiem domu.
Była to godzina, w której stary Bogumił zwykle siadał do stołu. Zaprosił Hoffmana na obiad, co młodzieniec przyjął z równą serdecznością, z jaką go zapraszano.
Wtedy, kilka chwil, piękna i poetyczna dziewica psalmów niebiańskich, zamieniła się na dobrą gospodynię. Antonja nalewała herbatę, jak Klaryssa Harlowe, krajała bułeczki z masłem, jak Szarlotta, i sama nareszcie usiadła do stołu i jadła jak prosta śmiertelniczka.
Niemcy nie tak rozumieją poezję, jak my, francuzi. W naszych obyczajach świata manierowanego, kobieta jedząca i pijąca, depoetyzuje się. Kiedy kobieta młoda i ładna, siada do stołu, to dlatego, ażeby przy nim prezydować; jeżeli ma przed sobą szklankę, to dlatego, ażeby w nią wpakować rękawiczki, i to, jeśli je zdejmie przy obiedzie; jeżeli ma przed sobą talerz, to dlatego, ażeby na nim położyć pod koniec obiadu gronko wina, które ta istota niematerjalna raczy wyskubywać niedbale, wybierając ziarnka najbardziej złociste.
Według przyjęcia, jakiego doznał Hoffman u mistrza Bogumiła, łatwo się domyśleć, że przybył tam nazajutrz i dni następnych. Mistrza Bogumiła zgoła nie niepokoiły te częste odwiedziny; Antonja była zbyt czysta, iżby starzec mógł przypuścić jaki z jej strony błąd.
Hoffman był więc szczęśliwy, to jest, tyle szczęśliwy, ile może być śmiertelny człowiek. Słońce radości nigdy całkowicie nie oświetla serca człowieka; zawsze tam na niektórych punktach tego serca znajduje się plama, przypominająca człowiekowi, że szczęście zupełne nie istnieje na tym świecie, ale tylko w niebie.
Lecz Hoffman miał pewną wyższość nad przeciętnym człowiekiem. Często człowiek sam nie może sobie wytłumaczyć tego niepokoju, jaki go dręczy przy stanie skądinąd najpomyślniejszym, tego cienia, który ciemnem, szarem widmem rzuca się na jego promienną szczęśliwość.
Hoffman wiedział czego mu brak do szczęścia, i co mu je zatruwało.
Oto przyrzeczenie uczynione Zacharjaszowi Wernerowi, że połączy się z nim w Paryżu, oto dziwna ta chęć zwiedzenia Francji, która tajała w obecności Antonji, ale brała górę natychmiast, gdy się Hoffman od niej oddalił. Było nawet coś więcej. W miarę jak czas upływał, a listy Zacharjasza, domagające się od przyjaciela dotrzymania słowa, przychodziły coraz częściej, Hoffman smutniał coraz bardziej.
Jakoż, obecność dziewicy już nie była zdolna odpędzić widma ścigającego teraz Hoffmana, nawet przy boku Antonji. Często przy niej zapadał w głębokie zamyślenie. O czem myślał? O Zacharjaszu Wernerze, którego głos zdawało mu się słyszeć. Często oko jego, zrazu roztargnione, wkońcu utkwiło w jeden punkt mieszkania. Co widziało to oko, a raczej co rzekomo widziało ono? Drogę do Paryża, potem, na jednym z zakrętów tej drogi, Zacharjasza, który szedł przed nim i dawał mu znak przybycia. Powoli, widmo zjawiające się przed Hoffmanem, wracało z większą regularnością, w końcu obiegło go zupełnie.
Hoffman kochał Antonję coraz więcej. Czuł, że Antonja potrzebna jest dla jego życia, że ona stanowi szczęście jego przyszłości; ale czuł także, iż nim się rzuci w to szczęście, i ażeby ono było trwałe, musi dopełnić zamierzonej pielgrzymki, w przeciwnym razie, pragnienie zamknięte w jego sercu, jakkolwiek dziwne, zagryzie go.
Raz, gdy siedząc obok Antonji, podczas gdy mistrz Bogumił rozpisywał Stabat Mater Pergolesa do wykonania w towarzystwie filharmonicznem frankfurckiem, Hoffman wpadł w zwykłe zamyślenie — Antonja długo weń się wpatrzywszy, wzięła go za obie ręce.
— Trzeba tam jechać, mój drogi — rzekła.
Hoffman spojrzał na nią zdziwiony.
— Jechać tam? — powtórzył — a dokąd?
— Do Francji, do Paryża.
— A któż ci, Antonjo, wypowiedział tę tajemną myśl mego serca, której ja sam przed sobą wyjawić nie śmiem?
— Mogłabym przypisać sobie względem ciebie, Teodorze, władzę czarodziejki, i powiedzieć ci: Czytałam w twej myśli, czytałam w twych oczach, czytałam w twem sercu; alebym skłamała. Nie, jam sobie tylko przypomniała.
— A cóżeś ty sobie przypomniała, Antonjo?
— Że w przeddzień przybycia twego do nas, był u nas Zacharjasz Werner, i opowiadał nam o waszym zamiarze podróży, o chęci gorącej zwiedzenia Paryża; chęci żywionej prawie od roku i gotowej się urzeczywistnić. — Mówiłeś mi potem, co ci przeszkodziło do wyjazdu. Mówiłeś, jako widząc mnie po raz pierwszy, doznałeś tego nieprzezwyciężonego uczucia, jakiego doznałam i ja sama usłyszawszy ciebie, a teraz pozostaje ci tylko powiedzieć ani — że tyleż kochasz mnie zawsze.
Hoffman uczynił ruch.
— Nie trudź się powiedzeniem mi tego, bo ja o tem wiem sama — mówiła dalej Antonja, ale jest coś potężniejszego od miłości, to chęć zwiedzenia Francji, połączenia się z Zacharjaszem, zobaczenia Paryża, słowem.
— Antonjo! — zawołał — wszystko prawdą jest co mówiłaś, prócz jednego punktu, że jest coś na świecie silniejszego od mojej miłości! Nie, przysięgam ci, Antonjo, szczególną tę chęć, której sam zgoła nie rozumiem, pogrzebałbym w mem sercu oddawna, gdybyś ty nie była jej stamtąd wydobyła. Nie mylisz się więc, Antonjo! Tak jest, jakiś głos wzywający mnie do Paryża, głos silniejszy od mojej woli, a jednak, powtarzam ci, któregobym nie posłuchał; ten głos jest głosem przeznaczenia!
— Zgoda, spełnijmy nasze przeznaczenie, mój drogi. Pojedziesz jutro. Ile potrzebujesz czasu?
— Miesiąc, Antonjo! za miesiąc powrócę.
— Miesiąc nie wystarczy, Teodorze; przez miesiąc nie zobaczysz nic, daję ci dwa miesiące, trzy, wiele chcesz, wreszcie. Żądam tylko jednej rzeczy, a raczej dwóch.
— Jakich, droga Antonjo, jakich? Powiedz.
— Jutro jest niedziela, dzień wielkiego nabożeństwa. Patrzaj przez okno, tak jak patrzałeś w dniu wyjazdu Zacharjasza Wernera, a w tym dniu, tylko nieco smutniejszy, niż wówczas, zobaczysz mnie wstępującą po schodach kościoła. Przyjdź do mnie na moje zwykłe miejsce, usiądź przy mnie, a podczas konsekracji wykonasz mi dwie przysięgi: jedną, że mi dochowasz wierności, drugą, że nie będziesz grał w karty.
— O! wszystko co zechcesz, w tej chwili, droga Antonjo! przysięgam ci...
— Cicho, Teodorze, przysięgniesz jutro.
— Antonjo! Antonjo! ty jesteś aniołem.
— W chwili rozstania się, Teodorze, czy nie masz co do powiedzenia mojemu ojcu?
— Masz słuszność. Ależ istotnie, wyznaję ci, Antonjo, iż drżę, waham się. Boże mój! czemże ja jestem, ażeby spodziewać się?...
— Jesteś człowiekiem, którego ja kocham. Idź do ojca mojego, idź.
I dając mu znak ręką, otworzyła drzwi stancyjki przekształconej przez nią na modlitewnię.
Hoffman powiódł za nią oczyma i stał, aż znikła za drzwiami. Przez drzwi posłał jej od ust wszystkie pocałunki, od serca wszystkie wybuchy miłości.
Potem wszedł do gabinetu ojca.
Mistrz Bogumił tak był oswojony z krokami Hoffmana, że nawet nie podniósł oczu od biurka, na którem przepisywał Stabat Mater; młodzieniec wszedł i stanął za nim.
Po chwili, mistrz Bogumił nie słysząc już nic, nawet oddechu Hoffmana, obejrzał się.
— Aha! to ty chłopcze — rzekł zarzucając głowę w tył, by przez okulary spojrzeć mu w oczy. — Cóż mi masz powiedzieć?
Hoffman otworzył usta, ale zamknął je nie wyksztusiwszy żadnego dźwięku.
— Cóżeś to oniemiał? — zapytał starzec — hm! to byłaby bieda. Taki gaduła jak ty, co gdy język rozpuścisz, to nie ma końca i miary, byłby bardzo nieszczęśliwy — i nie może utracić mowy, chyba za karę, że jej nadużywał.
— Nie, mistrzu Bogumile, nie straciłem mowy, dzięki Bogu! Tylko to co mam powiedzieć...
— No co?
— Wydaje mi się trudne.
— Ej! czyż to znowu tak trudno powiedzieć: mistrzu Bogumile, kocham twoją córkę?
— Wiecie o tem, mistrzu?
— Byłbym warjatem, a raczej głupcem, gdybym się na tem był nie poznał.
— Jednak pozwoliliście mi ją w dalszym ciągu kochać.
— A czemuż nie? skoro i ona ciebie kocha.
— Ależ mistrzu Bogumile ja nie mam żadnego majątku.
— Ba! a ptaki niebieskie, czy mają majątek? śpiewają, żyją, ścielą gniazda, a Pan Bóg je żywi. My, artyści, bardzośmy podobni do ptaków; śpiewamy, a Bóg przychodzi nam z pomocą. Jak śpiew nie starczy, zrobisz się malarzem; jak malarstwo nie starczy, zostaniesz znowu muzykiem. Nie byłem ja bogatszy od ciebie, gdym się ożenił z mą biedną Teresą; a przecież ani wiktu, ani kąta, nigdy nam nie zbrakło. Tylko czyś bogaty w miłość? O to ja ciebie pytam. Czy kochasz moją Antosię nad życie, nad duszę własną? Jeżeli tak, to jestem spokojny, niczego jej nigdy brakować nie będzie. Nie kochasz jej? To inna rzecz, choćbyś miał sto tysięcy rocznego dochodu, jej zawsze będzie brakować wszystkiego.
Hoffman bliski był rzucenia się na kolana przed tą filozofją artysty. Pochylił się nad ręką starca, który przyciągnął go do siebie i przycisnął do serca.
— No! no! — rzekł — rzecz skończona. Odbądź podróż, skoro porywa cię wściekłość usłyszenia tej straszliwej muzyki pana Méchula i pana Daleyraca, to choroba młodości, która uleczy się prędko. Jestem spokojny, odbądź tę podróż, mój przyjacielu, i wracaj tu, gdzie zastaniesz Mozarta, Beethovena, Cimarozę, Pergolesa, Paesiella, Porporę, a nadto mistrza Bogumiła i jego córkę, to jest ojca i małżonkę. Jedź, moje dziecko, jedź.
I mistrz Bogumił znowu ucałował Hoffmana, który widząc zbliżającą się noc, uważał, że nie ma czasu do stracenia, i udał się do domu, aby zrobić przygotowania do drogi.
Nazajutrz od samego rana Hoffman był przy oknie. W miarę jak nadchodziła chwila rozstania się z Antonją, rozłączenie zdawało mu się coraz bardziej niepodobne. Cały ten zachwycający okres jego życia, który upłynął, te siedem miesięcy, które przeszły jak jeden dzień, żywo stały mu w pamięci, raz jako obszerny widnokrąg obejmowany jednym rzutem oka, to znowu jako szereg dni radosnych — wspomnienia te przeciągały jedne za drugiemi uśmiechając się, strojne kwiatami: te rozkoszne śpiewy Antonji, ta droga życia usypana słodkiemi melodjami — wszystko to było ponętą tak silną, że walczył prawie z czemś nieznanem, ażeby się jej oprzeć.
O dziesiątej Antonja ukazała się na rogu ulicy, na której przed siedmioma miesiącami Hoffman widział ją po raz pierwszy. Poczciwa Lisbetha szła za nią jak zwykle i obie wstąpiły na schody kościoła, Na ostatnim stopniu Antonja się obejrzała, spostrzegła Hoffmana, skinęła nań ręką i weszła.
Hoffman wybiegł z domu, i popędził do kościoła, gdzie zastał Antonję klęczącą i zatopioną w modlitwie.
Hoffman był protestantem, i te śpiewy w języku obcym zawsze wydawały mu się śmieszne; ale usłyszawszy Antonję nucącą ten śpiew kościelny tak miły i szeroki zarazem, żałował, iż nie umie słów, by połączyć swój głos z głosem Antonji, jeszcze słodszym niż zwykle, dzięki głębokiej melancholji jakiej doznawała dziewica.
Podczas całego świętego obrzędu śpiewała takim głosem, jakim tam, wysoko, śpiewać muszą anieli; potem, kiedy dzwonek służącego do mszy św. oznajmił poświęcenie hostji, w chwili, gdy wierni schylali głowy przed Ciałem i Krwią Przenajświętszą Zbawiciela, jedna Antonja podniosła głowę.
— Przysięgaj — rzekła do Hoffmana.
— Przysięgam — mówił tenże głosem drżącym — przysięgam zaniechać gry w karty.
— Czyż to jedyna przysięga, jaką masz mi uczynić Teodorze?
— O! nie. Przysięgam pozostać ci wiernym sercem i umysłem, ciałem i duszą.
— A na co zaprzysięgasz?
— Oh! — zawołał Hoffman w uniesieniu — na to, co mi jest najdroższe, najświętsze, na życie twoje.
— Dziękuję! — zawołała zkolei Antonja — bo jak nie dotrzymasz przysięgi, ja umrę.
Hoffman zadrżał, dreszcz przeszedł go po całem ciele, nie pożałował, ale się przestraszył.
Kapłan zstępował ze stopni ołtarza, odnosząc procesjonalnie Najświętszy Sakrament.
W chwili, gdy przechodził obok nich, Antonja schwyciła za rękę Hoffmana.
— Zbawicielu świata! — zawołała — słyszałeś jego przysięgę.
Hoffman chciał coś powiedzieć.
— Ani słowa więcej, ani słowa! — dodała. — Chcę, ażeby te słowa, z jakich składała się twoja przysięga, jako ostatnie, które usłyszałam od ciebie, brzmiały wiecznie w mym uchu. Do widzenia mój drogi, do widzenia.
I uchodząc, lekka jak cień, dziewica zostawiła medaljon w ręku narzeczonego.
Hoffman patrzył na oddalającą się, a gdy znikła, otworzył medaljon. Zawierał on portret Antonji świetniejący młodością i wdziękiem.
We dwie godziny potem, Hoffman zasiadał w tym samym dyliżansie, co Zacharjasz Werner, powtarzając:
— Bądź spokojną, Aritonjo, oh! ja grać nie będę i wiernym ci pozostanę.