Komornicy/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Komornicy |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Margośka na próżno wyczekiwała Jagnieski. Ziemniaki zniosła do komórki z ciężką biedą i pookrywała starymi powrósłami.
— No, chwałaż Bogu! — rzekła, skończywszy robotę; tróbowała się, że przemarzną. — Tu im już nic nie bedzie. Alech sie też namęczyła... uuf! — oddychała ciężko — nie ma już widać takiej siły, jak dawniej... Teraz ino, żeby Jagnieska nadeszła z piniądzmi, to sie kupi omasty i bedzie. Do świąt wystarczy z pomocą Bożą, a na święta Józuś przyjedzie...
— A kie święta? — pytała Zosia.
— Ho, ho! Jeszcze precki...
— Józuś — śmiała się Zosia. — A może i Wojtuś z nim przyjedzie?
— Siądźno, siądź! Nie dokazuj! Czego sie ty tak ciągle śmiejesz? Ani patrzeć nie mogę na twój śmiech... o Jezus! Jak mię też to krzyże bolą... Mrowce chodzą po całem ciele... uh! Zimno mi... Przyłóżno drew na ogień! Niech sie pali... Nie widać te Jagnieski, aj nie widać... Cóż to takiego?
Na wieczerzę zjadła dwa ziemniaki i poszła spać.
Nie mogła jednak usnąć, myśląc: to o Jagniesce, to o Józku, to o wszystkiem, co się jej nasuwało przed oczy... Myśli pędziły szybko, jak woda na przykopie... Płynęła z wodą razem, bez pamięci... naraz woda spadała na młyńskie koło, a ona się zatrzymywała w przestrachu, dzwoniąc zębami... Wówczas ją zimno oblewało i krew się ścinała w lód. W trwodze najwyższej poczynała krzyczeć, ale głos jej zamierał na wargach... Zbierała tedy wszystkie siły, by się choć trochę poruszyć — i z całem wytężeniem zrywała się z pościeli, otwierając oczy... »Jezus! Maryja!« — szeptała przelękniona — »jak mnie pali we wnątrzu... pić! pić!« Szukała konewki po ciemku, a znalazłszy, gasiła zimną wodą ogień wewnętrzny. Powtarzało się to często — bo, ile razy zamrużyła oczy, zjawiały się te same sny i męczące widziadła.
Nad ranem chwilkę zemzała spokojnie i zbudziła się nieco zdrowsza.
— Chwałaż Bogu! — szepnęła — że to ino gorączka, nic więcy... Może przecie odejdzie, jak wstanę.
I zwlokła się powoli z łóżka, choć jej w głowie szumiało wciąż, a nogi dygotały pod nią.
— Czy sie mamie co w nocy zdawało? — pytała Zosia.
— Oj zdawało, dziecko, zdawało!
— Boch słyszała, jakeście jęczeli...
— Zmówże paciorek!
Poszła po wodę, ale przed sienią omało się nie przewróciła, taka mdłość ją opadła na mrozie.
Oparła się o słup i długo stała, ciężko oddychając, zanim przyszła do siebie. Przyniosła do izby konewki z wodą, z wielką biedą, ledwo ugotowała śniadanie. Ale sama nic nie jadła. Kolki ją wzięły, tak silne, że ustać nie mogła na nogach. Musiała się położyć. Nadawszy Zosi robotę, legła na grochowej pościeli i więcej nie wstała, nie dała rady...
Zosia z początku płaczem starała się wywołać matkę z łóżka, a wreszcie, widząc, że to nic nie pomaga, poczęła się sama krzątać po izbie. Przypominała sobie, co i jak robiła matka i powtarzała codzień to samo, wysilając drobne siły nad miarę. Z konewkami po wodę obejść nie mogła, to w garnku przynosiła. Drwa nieraz pół dnia szczypała z wielkim mozołem. Wszystko robiła sama, bez nakazu, ino przed każdem gotowaniem zbliżała się do łóżka z zapytaniem:
— Mamo! Co wam dziś ugotować?
— Ugotuj, co chcesz... — odpowiadała zawdy jednako matka.
— To znów nie bedziecie jeść, jak i wczora...
— Nie nudź mie też, nie nudź...
Odwracała się twarzą do ściany.
Zosia więc gotowała wszystko na swój domysł, pozierając żałośliwie na łóżko.
Przynosiła potem ugotowane na misce i stawiała przy głowach łóżka na stołku.
— Jedzcie mamusiu...
— Nie bedę, nie... Dej mi spokój.
— I jakże? — zaszlochała Zosia. — Teraz nie, potem nie... kiedyż bedziecie? Umorzycie sie doznaku!
— Ja nie głodna...
— Ęhę! też to! Cóżeście to jedli?
— Tu mam pełno... pełniutko! — wskazywała chora na dołek.
Ustała Zosia, ustała nad łóżkiem, nareszcie widząc, że nie przymusi — brała miskę i odchodziła ku ławie. Nie soliła ziemniaków, ale połykała z niemi słone łzy...
Wolnemi chwilami stawała nad łóżkiem i pytała troskliwie:
— Co wam też to takiego mamusiu?
Margośce wtedy łzy stawały w oczach, odpowiadała z wysiłkiem:
— Nic, moje dziecko... to przejdzie.
— Powiedzcie, co mam radzić. Może iść po kogo...
— Po kogo? moje dziecko... ktoby ci tu przyszedł?
— Są przecie ludzie.
— To la siebie żyją... Idź i klęknij. Zmów pacierz, żebych sie obaczyła...
Klękała Zosia przy skrzyni i mówiła wyuczony paciorek. A gdy się jej to za mało zdawało, od siebie dodawała prośby, takie proste i rzewne, że chora, słysząc to, łkała na pościeli.
Z ufnością wielką oczekiwała Zosia dnia, w którym mama wstanie... i nie mogła się doczekać. Może jutro, pojutrze! Mijały dni za dniami, a polepszenia z nikąd nie było widać...
Chora coraz częściej zapadała w omdlałą senność. Nie widziała nic dokoła siebie, nie poznawała Zosi, która stawała przy łóżku z otwartemi szeroko oczami.
Niekiedy wracała jej przytomność, a za nią gorzkie myśli pchały się ciżbą, dręcząc ją boleśnie i bardziej, niż sama chorość...
— Nikt mnie tu nie odwiedzi, nikt nie poratuje... Tak mi już przyjdzie w opuszczeniu doczekać końca. Napróżno ku drzwiom patrzę, nikt nie zajrzy! Świat sobie żyje, ludzie mrą...
O Jagniesce przestała myśleć. Kto wie, kany sie podziała? Za to o Józku myślała często z bólem serca.
— Wychowaj dziecko na pociechę... dokładaj sie wszelkiemi siłami, troszcz, żeby mu było jaknajlepiej! Sercebyś wyjął la niego, całą duszę... A jak cię chorość zaskoczy, Boże ratuj! Ty matko leż na pościeli... nie zajrzy! Przychodzi czas na ciebie, opuszczą siły... nima ci komu iść po księdza, oj ni ma! — labiedziła często. — Ani ja zdrowia, ani ja pociechy za pół centa... Miły mocny Boże!
Na Zosię pozierała załzawionym okiem.
— To dziecko... Ostanie samo, bez opieki.. I tak pódzie pomiędzy obcych, jak ja od maluśka! na wieczną poniewierkę, na ból... Nie żal Ci Boże tego dziecka?
Leżała blada na pościeli, wyschła doznaku. Twarz poczerniała jak śniedź, a włosy się zlepiły w jedno pasmo. Widząc ją, można myśleć, że już dawno życie z niej uciekło — gdyby nie oczy... wielkie, szklane oczy.
Zatrzymała się w nich dusza, uchodząc z ciała. Nieskończoność widniała z nich, nieskończoność smutku i beznadziei...
— Boże! — wołała w chwilach większej słabości — Boże! Czemuś mię opuścił! Sierotamiś nas porobił na tej ziemi... Dałeś nam zakosztować męki Twojej... o Jezu! Dźwigaliśmy ten krzyż w pokorze, bez szemrania... Dejże nam cichą chwilę skonu, nie opuszczaj w godzinę śmierzci... o Jezu!
Były chwile, w których zdawało się Zosi, że mama kona.. Wybuchała wtedy takim przejmującym płaczem, że napowrót omdlałą przywoływała do życia.
Po jednej takiej nocy, gdy śmierć borykała się z życiem i już... już miała je zadławić — nastąpiło nieznaczne polepszenie.
Serce podskoczyło Zosi z wielkiej uciechy, gdy matka rano zawołała: »Jeść!« Podbiegła ku niej i zapytała nieśmiało, z obawy, by nie spłoszyć ochoty do jadła...
— Co też bedziecie mamusiu?
— Z mąki... z mąki!
Uradowanie Zosi wnet uciekło. Ona już od tygodnia je same ziemniaki, bo nic więcej nie ma w chałupie. Co tu robić?
— Może ziemniaka zjecie? — powiedziała cicho.
— O nie, nie!
— To cóż wam dać...
— Z mąki! Ugotuj z mlekiem... prawda! mleka nima... — spojrzała na Zosię. — O cóż ty płaczesz, dziecko?
— Bo i mąki nima...
Smutne milczenie stanęło między nimi.
Po izbie wiło się ciche łkanie Zosi, za którem wiodła boleść wielkie, szklanne oczy... Oczy te spotykały wszędy czarne widmo. Z pieca, odedrzwi i z każdego kąta pełzała zwolna do światła ślepa jaszczurka — nędza i w snopie zimnych promieni, wpadłych przez zadymione okno, grzała się na środku izby, obracając dokoła niewidome ślepia... W najciemniejszym kącie pod ławą czaił się potwór stuzębny — małe niemowlę — głód... Dojrzały go, idąc za wijącem się po izbie łkaniem, wielkie, szklanne oczy i stanęły nieruchomie, niby kuliste bańki lodu... Zwolna poczęły topnieć, zamieniając się w białe krople...
Margośka zapłakała — i spłynęły na pościel ostatki łez...
— Mamusiu! — szepnęła Zosia.
— Co?
— Ja pódę po wsi... — zająkła się.
— Na taki śnieg!
— Przejdę! Bedziecie widzieć! Obuję stare kerpce, odzieję sie...
Margośka na to nic nie powiedziała, a Zosia, przebierając nogami, patrzała jej w oczy z niemem oczekiwaniem.
— Mamusiu!
Chora z wysiłkiem obróciła ku niej głowę.
— Pódziesz, to idź... Ale to sie na nic nie przyda.
— Przecie ludzie mają... Czemużby nam nie dali?
— Mocny Boże!
Zosia migiem się zaobuła i zaodziała na siebie maminą chustkę...
— Jakże pedzieć? — spytała, stając przy drzwiach.
— Proś pieknie, niech ci dadzą choćby kapkę mleka...
— I mąki też?
— I mąki, abo ziarna... Choć szczypusię!
— Dobrze.
— A wracaj też tu, wracaj...
— Cobych tam siedziała!
— Moje dziecko! bo widzisz...
Zosia była już za progiem. Przywarła drzwi do sieni i poczęła iść po miałkim śniegu, zmierzając prosto ku ławie.
— Jak to dziwnie w oczach! — myślała — tak sie mieni, jakżeby na słonko patrzał... Bielutko dookoła...
Pierwszy raz w zimie wyszła tak daleko. Bawił ją ten śnieg, chruszczący pod stopami.
— Zgrzyt... zgrzyt... Boli go, że naciskam... niech boli! — uśmiechała się, stawiając silnie małe, opapuzione stopki.
Zapomniała na chwilę o chałupie, o wszystkiem...
— Żeby to pierze było, zamiast śniegu... rety! Byłoby sie po czem walać... Skąd oni tam w niebie taki śnieg mają?... Pewnie to święci bez całą zimę pierze skubią, potem leci i marznie... Nie! toby odtajało i ludzieby zbierali... Ino tam chowają insze gęsi... zimowe gęsi... abo kto wie...
Niezadługo doszła do ławy; drzewo omarzło i oślizgło po wierzchu. Trzęsła się cała, idąc po nim, ale szczęśliwie przeszła. Tu już droga ubita prowadziła do chałup.
Poczęła, idąc, myśleć nad tem, gdzie ma iść najpierw i jak zacząć, jak prosić... Z trwogą przestępowała próg pierwszej chałupy przy drodze.
— Wyżeną mie to pódę kanyindziej... — pomyślała.
Śniadali prawie, gdy weszła... Pochwaliła Boga i spojrzała najpierw ciekawie, co jedzą...
— Czyjażeś ty? — spytali.
— Margoścyna, z za wody...
— To już telą dziopinę Margośka wychowała... no wicie! — dziwowała się gaździna, dolewając mleka do klusek.
— Zawołajże jej do miski! — szepnął gazda.
— Coby ci szła! — odrzekła. — Pewnieś już po śniadaniu? — zwróciła się do Zosi.
— Już! — odpowiedziała nieśmiało.
— No, widzisz! — mówiła gaździna. — Oni tam zawczasu śniadają, choć komorniki...
— Bo wstają wczas... nie leżą se, jak ty do śródpołuń! — mruknął gazda.
— Nie kuśże mie na boską obrazę!...
Zosia widząc, na co się zanosi, podeszła do gaździny i obłapiła ją niziutko za nogi...
— Kazali was też tu mama pieknie prosić, cobyście mi dali kapkę mleka i mąki...
— Ni macie to kóz?
— Ni mamy, bo mama sprzedali..
— Taak? To matka piniądze zbija, a was na żebry goni? Dobra matka!
Zosi łzy zakręciły się w oczach. Chlipała powietrze, gwałtem wstrzymując się od płaczu.
— Powiedz matce, że ja la niej krów nie chowam, rozumiesz? Ma u mnie kto zjeść i wypić, żeby ino było...
Zosia próbowała otworzyć usta, ale za każdą razą pełniutkie gardło łez... Nawróciła się w milczeniu i wyszła przed sień.
— Wicie, co to za wychowanie! Nawet nie powie: »Ostańcie z Bogiem!« — leciało za nią z izby.
Ustała chwilę, nie wiedząc, gdzie iść... Najchętniejby wróciła do domu. Ale się przemogła wreszcie i poszła do następnej chałupy. Tu ludzie dobrzy wymówili się, że sami nie mają co do gęby włożyć.
Nielepiej poszło i w sąsiednich chałupach. Wszędy wchodziła nieśmiało, bojaźliwie i drżącym głosem poczynała zaraz od progu:
— Kazali was też tu mama pieknie prosić...
Ale wszędzie spotykała tę samą odpowiedź: łagodną lub ostrą, zależnie od humoru, niewyspania lub kłótni domowników. Gdzieniegdzie odprawiali ją bez pytania, indziej zaś pytali się upornie: »Na co? po co? jak? Matka — mówili — za darmo nic nie zrobi, nie upytasz jej letkomyślnie, a dziadować, to umie!«
Zosia wtedy wolałaby się do mysiej dziury schować, niż tak stać ludziom na widoku. Uciekała czemprędzej i często zapominała rzucić na ostatku: »Ostańcie z Bogiem...«
Dziwiła się ino temu, że gdzie jej mieli wolę dać, a powiedziała, że matka chora — to zaraz wymawiali się byle czem i nie dali. Powtóre się dziwiła, że gdy jaki chłop litościwszego serca wsiadł na babę: czemu żałuje biednej kapki mleka — ta odpowiadała złośliwie: »Jakiś mądry! Dam za wodę i zepśnije[1] mi sie wszystko... wolę psu wylać!«
Obeszła tak wszystkie najbliższe osiedla i już chciała wracać napowrót. Ale jeszcze mając iskrę nadziei, wstąpiła do ostatniej chałupy biednego zagrodnika. Gaździna przyjęła ją bardzo mile, wypytywała o matkę, a dowiedziawszy się, że chora, żałowała ją bardzo, nawet oczy wytarła brudną zapaską.
Czym ośmielona Zosia, pomyślała sobie: »Jak tu nie — to już nika nie dostanę...« i powtórzyła tyle już razy dziś wypowiedzianą formułkę:
— Kazali was też tu mama pieknie prosić, cobyście mi dali kapkę mleka i mąki...
— O dziecko! Dyćbych z chęcią... A czy bardzo mama chorzy?
— O, bardzo!
— Umrze niezawodnie... — zwróciła się gaździna do kobiety, siedzącej na przypiecku.
Zosia zadygotała z przestrachu. Cała izba zakręciła się jej się przed oczyma, w uszach poczęło szumieć tak, że słowa nie słyszała z cichej kłótni kobiet.
— Ja ci Nastka zawdy powiadam, żeś uparta! — mówiła stara. — Dałaś tej z Gronika mleka przed śmierzcią i krowy nam doznaku ostawiły... Musiałaś potem strzępków szukać po umarłej i kadzić... nie pamiętasz?
— Tak, ale to było...
— Niech było, kiedy chciało! Ty starszych nie przemądrzaj, bo źle na tem wyjdziesz... bedziesz widzieć! Praktyki nasze uczą: Nie posyłaj leżącemu na śmiertelnej pościeli, abo mieszkającemu za wodą, ani mleka, ani mąki, ani żadnej rzeczy, która jego jest... bo ci sie wszystko zepśni do imentu.
— Ale przecie...
— Ty nie wiesz — przerwała stara — kiedy na nią godzina przydzie... Może i dziś. A do tego one mieszkają za wodą... Była w poprzednich chałupach, czemuż jej nic nie dali? Zastanów sie i uważ se...
— No dyć nie wiem...
— Uważ se, uważ!
Gaździna podumała chwilę, wreszcie z ciężkiem westchnieniem zwróciła się do Zosi.
— Moje dziecko... idź, przeproś mamę... ale widzisz sama, że ci nic dać nie mogę...
Zosia odwróciła się machinalnie ku drzwiom i wyszła.
— Pozdrów ich ta odemnie! — zaleciało z izby.
Stała długo przed sienią, bez pamięci. Gdzie była? Co robiła? — próżnoby się jej kto pytał. W uszach tylko brzęczały, jak osy, głuche wyrazy: »Umrze niezawodnie... umrze niezawodnie...«
Przechodziła potem wśród osiedli i chałup, mijając płoty, kładki i wązkie ulice... a nie wiedziała, gdzie, którędy idzie...
Dopiero, gdy wyszła na otwarte pole, oprzytomniała trochę. Tylko ból czuła suchy na czole, pod chustką, głębiej jeszcze... Wszystkie myśli były przy matce na pościeli.
— Ratować... ale jak?
Skręciła chodnikiem na lewo, ku traczowi, nie chcąc już obchodzić na ławę.
— Trza im jeść... ale zkąd? Ziemniaki suche... mleka nima... Żeby choć mąki szczypusię! Możeby sie jako pokrzepili... Mój Boże!
Przechodziła koło młyna, przy traczu. Męłło się właśnie. Kamienie hurkotały głośno; trzepotał kosz; paprzycą wązką zlatywała biała mąka do skrzyni...
Zosia, przechodząc, zajrzała do niej.
— Mąka!... — szepnęła ucieszona, ale zaraz dodała smutnie: — Cóż mi z tego?
Wnet jednak opadła ją natrętna myśl.
— Wezmę garstkę... nic nie ubędzie... zgotuję, choć na smak la mamusi...
Wróciła parę kroków i obejrzała się dokoła. Nigdzie żywej duszy! Coś ją wewnętrznie odpychało, gdy zbliżyła się do skrzyni. Ale nic — przechyliła się, wspinając na palcach, i siągnęła drobną ręką... Nim jednak palcami dostała mąki, usłyszała nagle wrzask:
— Tuś mi złodziejko!
— Jezus kochany! — odskoczyła od kosza przelękniona.
Od kuźni pędził stary Chyba, dzierżąc w prawej dłoni ułamek deski...
Nie wiele myśląc, rzuciła się przed siebie i poczęła biedz po śniegu prosto ku Kozerowej chałupie. Pot zalewał jej oczy, strach pędził, a przerażały do reszty klątwy starego Chyby, coraz to bliższe... Nogi ustawały jej w miałkim śniegu — dyszała ciężko, ostatnich dobywając sił.
Chyba gonił za nią o kilkanaście kroków... Kerpce mu kiełzały — wściekłość go ogarniała, że tej gnidy nie dopędzi... Zdyszał się równie i spocił...
— Psie krwie! złodziejki! To ja la was mąkę mielę! Niech ja cie ino...
Zamachnął się i wyrzucił z całej siły za uciekającą odłamek deski... Ten w powietrzu zatoczył szeroki łuk — i zdawało się, patrząc zdala, że padł i zarył się u jej stóp...
Nagle rozległ się bolesny krzyk. Zosia upadła twarzą do śniegu...
Chyba zdrętwiał. Czemprędzej wrócił ku chałupie.