<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł Komornicy
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze
Data wyd. 1900
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Tymczasem stanęła gonciarnia, tuż poniżej Chybowego tracza. Ludzie się schodzili, jak na widowisko. Niejeden rad ujrzeć na własne oczy tę »cudną« maszynę, co rżnie gonty, fuguje i na bok odrzuca...
Sława Jaśkowa rosła po wszej ziemi. Tłumy narodu z daleka szły oglądać jego »cudo«. Dziwowali się wszyscy temu »dyablęciu«, jak nazywali wynalazek, i z zapałem chwalili Jaśków spryt i przemyślność.
— Trza dopiero talantu, żeby to zrobić!
— Ani to widział, ani słyszał, i tak z niczego wyduma...
— Moiściewy!
Jeden tylko stary Chyba oponował srodze. Ile razy przyszedł na tracz i znalazł się między gromadą, podziwu pełną dla Jaśkowego talentu, zawdy coś znalazł do wytknięcia. To walce nie foremne, to kółek za dużo...
— Ja by to — mawiał — inaczej urządził... Daleko prościej i z niewielgim nakładem pracy. Cóż to? Głupstwo! Nie wielga sztuka...
— To czemużeście nie zrobili? — pytali go śmielsi.
— Czemu? Bo już on zaczął! Alech mu dospomagał rzetelnie: radą, słowem... Coby on bozemnie zrobił, jak i Jasiek?
Słuchali go w milczeniu, ale widział ze złością, że mu nie bardzo dowierzają. A tyle razy opowiadał ludziom, jako się wielce przyczynił do powstania owego wynalazku, że wreszcie sam w to uwierzył i gniew go porywał, gdy się kto ośmielił wątpić...
— Pracuj! radź! dokładaj sie! to cię potem nie widzą... Bydło przeklęte! Byle osieł ma u nich takie samo znaczenie, jak i ty, co masz rozum. I łam tu głowę la nich, kie nie umią ocenić twojej pracy...
Naklął się dosyć, naklął, po cichu i głośno, ale nie uśmierzył doznaku zazdrości, co mu się wgryzła w serce. Szukał ino okazyi, jakby się zemścić za mniemaną obrazę.
— To ja wam, hycle, robił, co sie nawinęło pod rękę, i dziś mną pomiatacie, jak wiechciem? O psy! O niewdzięczniki!
Ale cóż miał robić? Stu ludziom nie da rady...
Za to na Jaśku postanowił złość wywrzeć... ale jak? Przemyśliwał często i nie widział żadnego sposobu. Rad nie rad musiałby dać za wygraną, gdy mu przyszedł do głowy nadspodziewanie dobry pomysł.
— Ja cie tu nauczę! — pomyślał. — Nie przemądrzaj starego ojca, kieś sam kiep...
Gonciarnię Jasiek ustawił poniżej tracza tak, że chcąc wodę puścić na koło, musiał ją brać ze starej przykopy. W tym celu porobił z desek długie skrzynie i, umieszczone wysoko na palach, połączył z końcem przykopy — tak, że zawdy niewielka ilość wody odchodziła na wodne koło gonciarni.
Tej wody pozazdrościł ojciec Jaśkowi, poszedł i przykopę zastawił...
— Niech ci stoi! — myślał wracając do izby. — Nie bedą już do ciebie procesye chodzić...
Jasiek był w kuźni. Skoro wyszedł i zobaczył, co się stało — czemprędzej pobiegł do chałupy.
— I cóżeście mi zrobili tatusiu! — zawołał.
— Zabrałech swoją wodę... rozumiesz?!
— Dyć woda naprzód Boska... a potem... — tłómaczył Jasiek, powoli wymawiając każdą zgłoskę.
— Nie mędrkuj! — wrzasnął Chyba. — Mnie wody trza na koła. Jak przydą większe mrozy, to skąd jej wezmę? Na tracz i na młyn wody zbraknie, a ty se bedziesz figielki pokazował? co?...
Jasiek postał, podumał chwilę... Zabolało go bardzo, że ojciec figielkami nazywa jego ciężką pracę... Ale niechta!
Odszedł w milczeniu i poskarżył się chłopom na traczu.
— Tak mie ociec... tak mie prześladuje...
— To sie nie daj! Broń swego! Szkoda i grajcara...
— Dyć mi nie o to chodzi... Ale ja, wicie, mam uciechę, jak widzę, że idzie...
— To też!
— Pociąga mnie do pracy...
— Coby nie! — przyświadczali. — Zwartnie sie zawdy jaki grajcar... Narobić się z tem, narobić i potem ni mieć żadnego pożytku?
— Ale o to nic! Dejcie spokój...
— Nacóżeście stawiali, jak nie na zarobek? — pytali go zdumieni chłopi.
— Choćbych centa z tego nie wziął, choćby pół szeląga!... To... — machnął ręką — Ino mi tego żal, jak to przydzie na nic... Jak sie tak, wicie... zmarni ot... co se obmyślę.
— Przecie on ino głupi! — mówili między sobą, gdy odszedł, i kiwali głowami z politowaniem.
— Po kiegoż dyabłów stawiał, jak na tem nie zarobi?
— Hej!...
Jasiek miał zamiar przenieść gonciarnię za wodę i zrobić nową przykopę. Ale rozważył i przekonał się, że w zimie tego nie porada uskutecznić, aż chyba na wiosnę. Dał więc pokój gonciarni, a zabrał się do czegoś inszego, co mu się oddawna roiło po głowie...
Począł znów częściej w kuźni przesiadywać i na traczu, a Chyba widząc to, mruczał:
— Znowu cosi majstruje. Niech go kolki...
I nieraz poszedł przysłuchać się z ciekawości, gdy opowiadał w kuźni chłopom, co zamyśla...
— Do czego bedą te sztabki, moiściewy?
— To... do koła — objaśniał Jasiek.
— A koło do czego?
— Samo do siebie...
— Hm... — dziwowali się. — Co to ma być?...
— Znowu cosi nowego wymani...
— Nie myślcie! — uśmiechał się Jasiek. — Nic wielgiego...
— Ale przecież?
— Bedzie taki wieczny chodzac... Już wiecie?
— Hm, hm...
— To coś, jak »wieczny żyd«...
— To, to właśnie! Zgadliście.
Uśmiechał się blado.
Teraz już chłopi nie wątpili, że Jasiek zgłupiał do reszty. Żałowali go między sobą...
— Co to wicie dumanie da? — mówili. — Łatwo może o nieszczęście przyprawić...
— Hej! pomięsza rozum doznaku...
— A szkoda go! Bo ma talant...
Stary Chyba inaczej sądził. Wiedział on, a jeśli nie, to się domyślał, co to ma być ten »chodzac«... Zauważył już dawniej, że Jasiek, majstrując nad zegarem, mruczał: »Jakby tu urządzić, coby on szedł bez nakręcania...« Przypuszczał wonczas, że się głupstwo chwyciło Jaśka i trzyma, ale teraz widzi, że on naprawdę myśli o czemś podobnem. Bo odczuł dziwnym sprytem, że to ma związek z tamtem... niewątpliwie! I choć prawie był pewny, że się to Jaśkowi nie uda — lękał się czegoś... Nieznane dręczyło go i nie dało mu spać spokojnie. Zapomniał na razie o wszystkiem, tylko to jedno siedziało mu kamieniem na sercu.
Przypatrywał się Jaśkowej robocie, zachodził ze wszystkich stron, wreszcie nie mógł dłużej wytrzymać i zapytał:
— Nad czym ty dumasz? Powiedz-no mi...
Jasiek się zdziwił niepomiernie. Pierwszy raz ojciec interesuje się jego robotą. Co to w tem? — zastanowił się, ale wnet odpowiedział:
— Dy widzicie... myślę robić koło, coby samo szło... bez popędzania.
— A co dalej?
— Sam nie wiem... ale mi się zdaje, że to już dość... — potem zaś dodał: — Miałbych na myśli zegar... to już wiecie... Maszynę taką, coby szła bez wody...
— Ho, ho, ho! Bo to łatwo!
— Ja nie wiem... Ale przecie nic odrazu nie stanęło...
— Dumaj, dumaj!
— Bóg dał człekowi rozum, coby dumał...
— Przeżegnajże się krzyżem świętym!
— Co wam to szkodzi, tatusiu?
— Zwaryjujesz! Zgnijesz pierwej chrobaku marny! Nim to zrobisz...
— Moc Boska!... przyda insi... to mie wyluzują...
— Gadajże z nim! on swoje! Ja ci padam, jako ociec, żebyś to zaprzestał!...
— O nie... darmo! Podejcież mi tę sztabkę, co leży u progu...
Chyba zaklął siarczyście i wypadł z kuźni. Już się więcej nie mieszał do Jaśkowej roboty.
— Niech duma! Niech przymierza! Kiedy taka uparta jucha sobacza... Zachciało mu sie dyablej służby, niechże robi! Ja sie już do niczego nie mieszam!
Ale nie wytrzymał, by choć raz na tydzień nie zajrzeć do kuźni. I jakaż była jego uciecha, gdy pewnego dnia nadszedł Jaśka — prawie w rozpaczy... Siedział na progu zgarbiony bólem, a oczy błędne utkwił w żelaznem kole, zawieszonem pionowo na walcu.
— Cóż ci to Jasiu? — spytał z udaną troskliwością.
— Nie chce iść... — jęczał Jasiek.
— A widzisz! Nie mówiłech ci: Dej spokój! Słuchaj ojcowskich rad i nie dumaj, bo sie to na nic nie zda!
Jasiek jednak nie ugiął się tak łatwo i nie zniechęcił. Przebolał jedno koło nieudałe — teraz począł robić dębowe, podobne do wodnego w traczu. Różniło się tym, że miało w miejsce piór zamknięte skrzynki, a połowa sprych i walec były wewnątrz puste. Robił je z wielkim mozołem i długo, aż nareszcie wykończył.
Teraz już gorączkowo począł myśleć nad wykonaniem reszty. Wbił słupy obok tracza, nasadził koło pionowo między nimi na żelaznych czopach, a od nich rury puścił prosto na przykopę.
— Kiego dyabłów on myśli? — niecierpliwił się Chyba. — Chce świat przewracać do góry nogami? Co to za uparta jucha! Powiedzcie...
Chodził tu i tam, robota każda wypadała mu z ręki. Tak go ten Jasiek trapił. Dręczyło go nieznane...
— Uda się? czy nie uda? — kłócił się myślami, nie wiedząc, że Jaśka prześladuje sto razy większy niepokój.
Tak uszło parę dni, jak w ciężkim śnie, w dziwnej gorączce oczekiwania...
Aż tu raz wpada Jasiek do izby z szalonym krzykiem radości:
— Idzie! idzie!
Haźbieta myślała, że zwariował. A kiedy Chyba pognał za nim w pole bez kapelusza — klękła z przestrachu i poczęła się modlić...
Na traczu stał Chyba z włosem rozwianym, Jasiek przy nim. Patrzyli obaj w dół, przed siebie, gdzie pomiędzy palami obracało się samo koło...
Woda weszła rurami, przez czopy, walc i wydrążone szprychy, wypełniając nierówne skrzynie — tak, że punkt ciężkości leżał w największej skrzyni na obwodzie. Stąd koło, popchnięte w ruch nagłym przypływem wody, mogło się długi czas obracać...
Jasiek nie mógł ustać i chwilki — zbiegł na dół, patrzał z blizka... przyczem śmiał się, jak dziecko, czasami wykrzykiwał głośno.
— Idzie! idzie!... Już go mam! Zegar!... Cudo boskie!
Chyba wciąż stał i patrzał, a oczy mu zachodziły mgłą... Zrozumiał teraz Jaśka.
— Okradł mię! — wykrztusił. — Zabrał ze krwie, co było... talant, siły, wszystko!... Na służbę dyabłu!... Niech sie zapadnie! raz, dwa!... idzie!... wciąż idzie... samo!... o... na wieczność!! — wrzasnął przeraźliwie, aż Jasiek podbiegł ku niemu.
— Co sie stało?
— Idź... idź mi z oczu! — wycharczał tak zawzięcie, że Jaśkowi twarz pobielała.
I odszedł Jasiek zalękniony i nie pokazał się w chałupie, cały dzień ślęcząc przy tem kole.
A Chyba z izby wyzierał co chwila.
— Może ustanie? Kto wie...
A koło szło wciąż, bezustanku, miarowo — ni prędzej, ni wolniej...
Śródwieczerz był.
Z poza wierchów padały na tracz ukośne promienie, przezierając się w pile. Wszędzie cichutko, spokój wielki... Ino woda szumi na przykopie, wiater zawiewa szum...
W cieniu za oknem stał Chyba. Ukradkiem wyzierał zza węgła. Po twarzy jego przebiegały kurcze, a siwe oczy zalewała krew...
Od rana przeżył długie życie, czyścowych pełne mąk. Coś nieznanego przedtem działo się w jego duszy...
Koło przy traczu obracało się wciąż, rwało jego oczy ku sobie i przykuwało dziwną siłą. Zdało mu się chwilami, że to wieczność, zaklęta w kole przez Jaśka, patrzy nań i urąga:
— Takiś mały! Takie nic...
Chciał się schować gdzieś, uciec, ale żadną miarą nie mógł oczu oderwać od koła. I przeląkł się okropnie, że jest skazany na wieczną mękę. To koło wiecznie musi iść, on musi wiecznie na nie patrzeć!...
Wówczas, pełen rozpaczy, wołał:
— Stanij! stanij!
A koło przy traczu obracało się wciąż...
Haźbieta w izbie, klęcząc przy łóżku, modliła się za obydwu: ojca i syna... i szlochała boleśnie.
Chyba za okołem stał i śledził uporczywie miarowy obrót koła...
— Idzie... idzie...
Oczy chwilami zachodziły mgłą, pewny już był, że koło stanęło... Przetarł oczy rękawem...
— Idzie! idzie!...
Przechylił się naprzód za węgły, rękę sparł na kolanie i patrzał... Nogi mu wrosły w ziemię, skamieniał doznaku.
I widział Jaśka, stojącego nad kołem w zadumie. Przezierał go myślami, duszę chciałby mu wydrzeć na wierzch, by zobaczyć, co się w nim dzieje...
— Duma... — szepnął. — Już duma!... Wątek bierze od koła i plany układa... Abo kto wie, co sie mu we łbie roi?... Bedzie zegar majstrował... niezawodnie!... Potem co?... tracz bez wody... Kto wie, co se myśli... Wnetki cuda wykona... Zejdą sie ludzie... ludzi moc! Bedą mu sie dziwować... Ty ojcze na bok!... Tyś kiep!... Jasiek! ino Jasiek!
Przetarł oczy, bo zdało mu się znów, że koło stoi... ale nie!
— Ono idzie... wciąż idzie!... Na chwilę nie stanie... Powoli się obraca, ale zawdy... zawdy...
Nagle drgnął. Zdało mu się, że Jasiek wszedł pod tracz, między koła...
— Idź, wodę puść! — szarpnęło Chybę.
Zawahał się jedno okamgnienie — poskoczył szybkim pędem i puścił wodę...
Zajęczały walce i równocześnie — krzyk!... Potem coś, jak łamanie kości...
Naraz stanęły wszystkie koła.
I Jaśkowe koło przestało się obracać.
Chyba zmartwiał doznaku. W obłędzie strasznym leciał ku chałupie, wołając głośno:
— Ratunku!!
Wpadł do izby — Haźbieta klęczała przy łóżku...
— Jasiek sie zabił! — wrzasnął.
Odwróciła ku niemu załzawione oczy.
— Ja sie od rana tego spodziewała... Kanyż je?... — spytała smutno.
— W traczu!
Wstała i wyszła, nic nie mówiąc, a Chyba upadł na ławę.
— Chryste Panie! ratuj mie!... to nie naumyślnie! to mię dyabeł podkusił! Ja nie winowaty!
Ale serce mówiło: »Ty sam! ty, ty, ty, ty!...«
W obłędzie padł na ziemię, począł się bić w piersi i jęczeć okrutnie.
Weszła Haźbieta.
— Nie był rad na niego — pomyślała — a tak desperuje... zawdy ociec!
Chyba się upamiętał wreszcie, siadł na ławie, a po chwili zapytał synowej:
— Widziałaś go?
Skinęła głową, wyjęła książkę ze skrzyni i poczęła szukać modlitwy za dusze zmarłych...
Od tracza dolatywały szmery i głosy pomieszane. Chyba ucha nadstawił ku szybom, ale nic nie mógł zrozumieć, ani słowa. Drżał wewnętrzną obawą — lękał się posądzeń...
Przeszedł cały czyściec niepokoju, nim się odważył wyjrzeć z chałupy. Ale skoro stanął wśród ludzi i zobaczył mnóstwo ciekawych oczu, wnet się otrząsnął z obaw i był, jak zawdy, skamieniały.
Zamierzył nawet zejść pod koła, ale dojrzawszy przez otwór potracone części ciała — cofnął się i został na traczu.
— Jak sie to stało, moiściewy? — pytali go ludzie.
— Wiem ja? Kiedy mie tu nie było...
— Dyć-ech was widziała, jakeście pędzili... — poczęła sąsiadka.
Ale Chyba tak spojrzał na nią, że nie śmiała dokończyć.
— Przyleciałech — objaśnił — ale już po niewczasie.
Więcej się nie mieszał do rozmowy. Tylko sobie powtarzał bezustanku: »To nienaumyślnie!« chcąc zagłuszyć serce doznaku.
— Co on zdołał robić, że się zabił? — mówili ludzie między sobą.
— E nie wiecie, jak powiadała Haźbieta, że już od rana taki był... Sam nie wiedział, co robi. Śmiał sie, pada, i latał całe dopołudnie. Ona już czuła, że z tego śmiechu nic dobrego nie wypadnie. No i wicie. Ledwo pół dnia uszło...
— Z rozumu nic dobrego!
— Hej! Bo ino jedna mądrość Boska...
— To, to! Zajrzał on wam kiedy do kościoła? Ino w tych marnościach świata wiecznie był zadumany.
— I co mu z tego przyszło? Zgłupiał doznaku...
Żałowali go też powszechnie.
— Nie bedzie miał kto pługu zrobić — mówili.
— Ani kopaczki poklepać!
— Ani sierpów zaciąć!
— Ani siekiery nadłożyć!
— Zadumał sie doznaku i marnie zeszedł...
— A szkoda go! Miał talant...


∗             ∗

Pogrzeb odbył się wspaniale. Stary Chyba nie żałował nakładu. Ludu się naszło moc, ze wszystkich stron, bo Jaśka nieboszczyka znali wszędy... Ksiądz kazanie powiedział na cmentarzu, takie żałosne, że ludzie łez nie mogli powstrzymać... Wszystek naród jęczał i zawodził boleśnie.
Chyba nad grobem stał — zimny, jak kamień. Niktby nie zgadł, co się dzieje w jego duszy. Podczas kazania ani jednej łzy nie uronił — stał i patrzał w grób wykopany suchem okiem... Tylko, gdy trumnę do grobu spuszczano, uczuł w piersiach przejmujący ból — niby trzepotanie i krzyk konającego ptaka... Tak się odzywa śmierć lub narodzenie serca.
Od grobu fala go poniosła... Stanął z boku, przy wejściu i czuł, że nie odejdzie tak, że go coś trzyma i woła napowrót... Stał i patrzył otwartem okiem na płynącą falę... Nie widział nic, nie poznawał nikogo... Szmer przyciszanych rozmów płynął ku niemu, szuściał dalej po gałęziach, niedosłyszany... Jedne tylko słowa uderzały go wyraźniej, choć wyszeptane prawie cicho:
— Tu leży Kozerowa Hanka... ta, co to wicie...
Więcej nie słyszał nic. Stał między świerkami i czekał, dopóki ostatni człek nie opuścił cmentarza.
Wtedy poszedł powoli, utykając po grobach, do świeżej mogiły.
Stanął nad nią z pochyloną głową, załamał ręce i zapatrzył się w czerwoną ziemię...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.