Kontrabanda broni/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Kontrabanda broni
Pochodzenie
(Tygodnik Przygód Sensacyjnych)
Nr 46
Lord Lister
Tajemniczy Nieznajomy
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 15.9.1938
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin.
Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nr. 46. KAŻDY ZESZYT STANOWI ODDZIELNĄ CAŁOŚĆ. Cena 10 gr.
Lord Lister. Tajemniczy Nieznajomy
KONTRABANDA BRONI
Plik:PL Lord Lister -46- Kontrabanda broni.jpg


Wydawca: Wydawnictwo „Republika" Spółka z ogr. odp. Stefan Pietrzak.             Redaktor odpowiedzialny: Stefan Pietrzak.
Odbito w drukarni własnej Łódź, ul. Piotrkowska Nr. 49 i 64.
Konto PKO 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14.   Redakcji — tel. 136-56

SPIS TREŚCI


Kontrabanda broni
Baron — milioner

Baron von Fallheure, który zamieszkiwał na przedmieściu Schoeneberg w Berlinie, był niewątpliwie jedną z najciekawszych osobistości w stolicy Niemiec. Nie tylko dla tego, że jego wygląd zewnętrzny zdradzał zamiłowanie do ekscentryczności, ale przede wszystkim dlatego, że jak głosiła fama, miał on... zajączki w głowie.
Poczciwy baron zajmował się tysiącem projektów, które powinny wzbogacić ludzi, wcielających je w życie. Trzeba przyznać, że baron sam nie miał pieniędzy, lecz starał się nieustannie wyciągać je z kieszeni swych bliznach dla realizacji swych pomysłów. W dzieło to wkładał cały swój ogień i zapał.
Mimo tych genialnych pomysłów jedynym jego zyskiem było zdobycie sobie przydomku „milionowego barona“. Nie liczył on tak, jak zwykli śmiertelnicy na marki, franki, lub dolary, ale na miliony marek, miliony dolarów i miliony franków.
Wszystkie listy, które redagował, zaczynały się w ten sposób:

„Mój projekt wymaga kapitału zakładowego w wysokości od ośmiu do dziesięciu milionów i dawać będzie rocznie dochodu czystego od piętnastu do dwudziestu milionów“.

Ostatnio wbił sobie do głowy projekt fabrykowania masła z odpadków tłuszczu, pozostałych przy oczyszczaniu benzyny.
W tym celu zaangażował chemika, Rumuna. Udało mu się wyprodukować przy pomocy mazutu rodzaj brudnego i cuchnącego tłuszczu, który baron uważali za odpowiedni do przyprawiania potraw.
Natychmiast zażądał od swej żony, aby używała benzynowego masła w swej kuchni. Baronowa jednak odparła, że masło zdaniem kucharki zbyt jeszcze cuchnie śledziem i że należy poczekać na dalsze rezultaty doświadczeń.
Pewnego dnia, do rumuńskiego chemika, przybyli dwaj jego rodacy. Byli to zaprzyjaźnieni z nim oficerowie, których przysłano do Berlina w poufnej misji. Otrzymali oni polecenie od głównego dowództwa swej armii, sprzedania całego zapasu karabinów, oraz dużej ilości naboi. Zarówno karabiny jak i naboje zostały uznane przez komisję za nieodpowiadające najnowszym warunkom technicznym. Rząd postanowił je sprzedać za granicą.
Było tam przeszło sto tysięcy karabinów i dwieście razy tyle naboi. Ponieważ oficerowie mieli dokonać swej misji w zupełnej tajemnicy, a nie znali berlińskich stosunków, zwrócili się do swego rodaka o poradę, czy nie znalazłby dla nich odpowiedniego nabywcy.
— Ależ oczywiście, drodzy przyjaciele! — zawołał młody chemik. — Jestem obecnie w kontakcie z pewnym niemieckim baronem ex-oficerem. który zajmuje się tego rodzaju tranzakcjami. Nie będzie mógł tego kupić dla siebie, ponieważ nie sądzę, aby miał odpowiednie kapitały. Niewątpliwie jednak między jego znajomymi, znajdzie się ktoś, kto zainteresuje się tą sprawą i będzie miał dość pieniędzy.
Tego samego wieczora, obydwaj oficerowie zjawili się w willi barona, który przyjął ich nader serdecznie. Bez wahania zgodził się na propozycję swych gości zakupienia całego zapasu broni. Była to jedna z tych tranzakcji, w których fantazja jego znajdowała odpowiednie pole. Ustalono cenę, która wyniosła, za wszystko razem, milion pięćset tysięcy marek.
Barom jednak nie miał ani grosza. Zobowiązał się znaleźć odpowiednie środki w ciągu tygodnia i wystawił na tę sumę weksel, który panowie ci, ze swym żyrem mieli zdyskontować w banku.
Każdy człowiek rozumny byłby uważał barona za zupełnego szaleńca. Baron jednak miał swoją kombinację. Następnego dnia, zapakowawszy starannie jeden z karabinów, udał się do agenta handlowego Smithsona.
Agent ten uznał, iż nadarza się doskonała okazja. Kupił zapas broni i amunicji za ogólną sumę miliona osiemset tysięcy. Baron podniósł z banku z jego konta gotówkę i uradowany pobiegł do hotelu, gdzie oczekiwali nań obydwaj oficerowie. Broń miała być przesłania drogą wodną z Rumunii, aż do jednego z portów angielskich.
W ten sposób broń piechoty rumuńskiej dostała się w angielskie ręce, dzięki pośrednictwu niemieckiego barona. Baron umieścił cały zysk w fabrykacji masła benzynowego i z radością widział, że pieniądze te rozpłynęły się w jego dłoniach tak, jak prawdziwe masło.

Klub afrykański

Lord Lister wyciągnął się wygodnie w fotelu. Jego mały ulubiony terier usiadł mu u stóp i patrzał mu cierpliwie w oczy.
O kilka kroków od lorda, w miękkim fotelu siedział młody człowiek, pochłonięty puszczaniem w powietrze okrągłych błękitnawych kółek dymu.
Był to Charley Brand, sekretarz lorda Listera i jego człowiek zaufania.
Po skromnym posiłku, lord Lister wstał od stołu i rzekł do Charleya:
— Wybieram się dziś wieczorem do klubu afrykańskiego. Lubię od czasu do czasu posłuchać nowin z czarnego lądu.
„Tajemniczy Nieznajomy“ uczęszczał do „klubu afrykańskiego“ pod tym samym nazwiskiem, pod którym wynajął willę. Podawał się za przemysłowca i kupca, przybyłego z Indii holenderskich. Kazał się nazywać baronem van Gelder. Koledzy klubowi uważali go za wielkiego pana i człowieka niesłychanie uprzejmego.
Gdy Raffles i Charley zjawili się w klubie, kilku panów powitało ich uprzejmymi ukłonami. Zwłaszcza jeden z nich okazywał niezwykłą radość.
Był to młody Anglik, syn konsula brytyjskiego w Beirze porcie kolonii, należące] do Portugalii.
— Drogi baronie — rzekł z uśmiechem do Rafflesa — chciałem właśnie telefonować do pana. Mam do pana bardzo poważny interes i chciałbym porozmawiać z panem w pewnej sprawie.
John Raffles spojrzał nań przenikliwie.
— Grał pan zbyt grubo w karty? Czyż nie tak młody przyjacielu?
— Nie... Tym razem nie, mój drogi baronie — odparł młody Harrison, który niejednokrotnie pożyczał spore sumy od Rafflesa. — A jednak... jest to sprawa, jakby tu powiedzieć... sprawa z tym związana. Gdybym nie grał, nie miałbym potrzeby zwrócić się do pana. Niech pan to przeczyta.
Wyciągnął z kieszeni telegram i rzekł:
— To od mego ojca. Niech pan przeczyta, drogi baronie.
Lord Lister wziął telegram do ręki.
„Bob Harrison, Pall Mall, 26 London. — Idź do bankiera Tylera. Przelałem na twoje konto sto tysięcy funtów, które musisz natychmiast wypłacić Towarzystwu „Henry Lovec“ za dostawę stu tysięcy baryłek i pięciuset skrzyń pneumatycznych, które mi zostały przesłane na adres Seiba do doków londyńskich. Lovec zna nazwisko adresata. Przesłać towar, najbliższym okrętem, na adres Muharem Lahib. Pozdrowienia — Fred Harrison!
Zapoznawszy się z treścią telegramu, lord Lister zwrócił go młodemu człowiekowi i rzekł:
— Nie rozumiem...
Bob Harrison uśmiechnął się.
— Pan nie rozumie, ponieważ nie ma pan klucza od tego telegramu.
Zniżając głos szepnął do ucha zdumionego lorda Listera:
— Zamiast baryłek należy czytać karabiny, zamiast skrzyń pneumatycznych amunicja.
— Ach tak — rzekł lakonicznie lord Lister.
— Rozumie pan chyba dobrze, że przy tego rodzaju zleceniach, nie można nazywać rzeczy po imieniu.
— Czy pański ojciec uprzedził pana o swym zamiarze wypowiedzenia komuś wojny? — zapytał lord Lister żartując.
Miody człowiek nie odpowiedział na to pytanie.
— Chciałbym wyjednać u pana minutę czasu, abym mógł powiedzieć dlaczego dziś właśnie muszę uciec się do pańskiej pomocy.
— Rozumiem co mi pan ma do powiedzenia — rzekł Raffles z uśmiechem. — Podjął pan pieniądze, o których była mowa w telegramie i przegrał je pan przy zielonym stole. Czy mam rację?
Młody Harrison strząsnął popiół z papierosa i odparł z pewnym zawstydzeniem.
— Odgadł pan, drogi baronie. Zna mnie pan jako niepoprawnego gracza. Przegrałem około czterech tysięcy funtów. Miałem nawet zamiar kontynuować grę, aby się odegrać, ale straciłem wiarę w swoje szczęście. Od pewnego czasu karta mi nie idzie.
— Niech więc pan rzuci grę — doradził mu Raffles. — Jest pan młody i zdolny. Słyszałem, że ma pan przed sobą przyszłość jako inżynier. Niech pan nie niszczy swego życia. Zresztą mówiąc krótko: służę panu chętnie sumą, która jest panu potrzebna.
— Dziękuję panu serdecznie, drogi baronie — odparł młody Harrison. — Przysięgam panu, że po raz ostatni zasiadam przy zielonym stole.
Raffles zaciągnął się dymem papierosa i po kilku minutach, zapytał od niechcenia:
— Co zamierza zrobić ojciec pański z tymi karabinami w Afryce?
— To wspaniały interes — odparł Harrison junior. Mój ojciec, jak każdy dobry Anglik jest przede wszystkim kupcem. Mam wrażenie, że zyska na tym od trzystu do czterystu procent.
— Ciekaw jestem w jaki sposób. — Nie rozumiem komu można sprzedać w Afryce broń, robiąc jeszcze na tym tak świetny interes.
Młody Harrison zaczerwienił się lekko. Lord Lister spostrzegł u niego zakłopotanie. Podniósł się i rzekł:
— W gruncie rzeczy jest to jego sprawa... i pańska — rzucił niedbale.
Twarz młodego człowieka zmieniła się nagle. Zwracał się już do wszystkich kolegów klubowych z prośbą o pożyczkę. Lord Lister był jego ostatnią deską ratunku. Widząc, że podniósł się z miejsca, Harrison zląkł się, że lord Lister zamierza odmówić mu pożyczki. Rozejrzał się lękliwie dokoła, chwytając go za rękę, zaczął mówić.
— Jest to dość delikatna sprawa — rzekł. — Jak panu wiadomo mój ojciec, obecny konsul w Beirze, należał w czasie wojny do Inteligence Service. Dzięki temu dostał się na obecne stanowisko, dlatego też musi słuchać dyspozycji stamtąd otrzymywanych.
— Oczywiście — odparł lord Lister bez przekonania. — Nie widzę jednak w dalszym ciągu, dla kogo miały być przeznaczone te karabiny, zwłaszcza, że na Wschodzie, na południu i zachodzie Afryki panuje zupełny spokój.
— Spokój ten nie jest bynajmniej na rękę pewnym czynnikom.
— Bardzo ciekawe... Może zechciałby mi pan to bliżej wytłumaczyć — rzekł lord Lister z trudem ukrywając zainteresowanie, jakie w nim ta rozmowa wzbudziła.
Harrisonowi pochlebiła ciekawość lorda Listera, ciągnął więc dalej:
— Jak panu wiadomo, Niemcy domagają się obecnie zwrotu dawnych kolonii, afrykańskich, nad którymi mandat po wojnie powierzono Wielkiej Brytanii. Niemcy utrzymują, że interesy ich w tamtych krajach pozostały nie zmienione i że nie ma najmniejszej racji, aby mandat angielski trwał w nieskończoność. Głosy te zaczęły ostatnio zyskiwać dość chętny posłuch i dlatego należałoby temu zapobiec.
— Ale jak?
— Uniemożliwiając życie kolonistom niemieckim którzy albo tam pozostali albo też osiedlili się niedawno. Na południu Afryki utworzył się już potężny syndykat mający na celu odkupywanie od Niemców ich posiadłości.
— Już rozumiem — odparł lord Lister. — Pański ojciec i jego przyjaciele zbroją krajowców po to aby nie dawali spokoju kolonistom niemieckim.
Młody człowiek potwierdził z uśmiechem.
Lord Lister zamyślił się i dodał po chwili.
— Niebezpieczny plan... Nic nie przemawia za tym że się powiedzie.
— W każdym razie broń zostanie sprzedana i zysk zainkasowany. To najważniejsze — odparł Harrison. — Zresztą przyjąwszy nawet, że broni nie uda się sprzedać w Afryce, będzie ją można sprzedać gdzieindziej.
— W Azji, Beduinom... Widzi pan więc, że interes ten nie przedstawia najmniejszego niebezpieczeństwa.
W głębi duszy pomyślał:
— Ten chłopiec powinien wisieć wraz ze swym szanownym ojcem.
Wstał, wyciągnął rękę do młodego Harrisona i rzekł:
— Poddał mi pan doskonałą myśl. Oddawna zamierzałem udać się do Afryki. Zima się zbliża. Pewny jestem, że w Afryce będę miał przyjemniejszy i cieplejszy klimat niż w Londynie. Czy mógłby mi pan podać nazwę okrętu, którym będzie transportowana broń?
— Bardzo chętnie — odparł Harrison junior. — Obawiam się jednak, że nie znajdzie pan należytych wygód na tym towarowym okręcie.
— Jeszcze się nad tym zastanowię — rzekł Raffles. — Prosiłbym jednak o udzielenie mi tej informacji. Ach, muszę jeszcze wypisać czek, o który mnie pan prosił. Przejdźmy więc do czytelni. Tam go panu wypełnię.
W godzinę później, lord Lister w towarzystwie swego sekretarza, opuścił klub. Wróciwszy do domu, rzucił Charleyowi pytanie:
— Czy starczy ci odwagi, aby mi towarzyszyć w podróży do Afryki?
— Co takiego? — zapytał sekretarz, nie wierząc własnym uszom.
— To, co słyszałeś — odparł Raffles spokojnym tonem. — Zbliża się zima. Obawiam się, że będzie mi tu zbyt chłodno.
Charley Brand spoglądał na swego przyjaciela ze zdumieniem.
— Czy chcesz mi zrobić przyjemność, Edwardzie? — rzekł. — Powiedz mi po co puszczasz się w tę drogę?
— Powiem ci krótko — odparł Raffles. — Mam zamiar ukraść sto tysięcy karabinów oraz amunicję.
Charley Brand zamilkł ze zdumienia. Po kilku minutach dopiero odzyskał głos.
— Co takiego? Co chcesz ukraść?
— Broń przemycaną — odparł Raffes.
— Po co?
Lord Lister poprawił monokl i spoglądając uważnie na Charleya Branda zapytał:
— Czy uważasz mnie za dobrego Anglika?
— Oczywiście. Uważam cię za rzadki egzemplarz brytyjskiego gentlemana.
— Czy uważasz mnie również za człowieka uczciwego, niezdolnego do popełnienia podłości?
— All right, mój chłopcze. Zrozumiesz więc moją intencję. Broń ta przeznaczona jest dla murzynów lub Arabów. Przemyca ją jeden z naszych konsulów. O celu tranzakcji zaraz ci opowiem.
Lord Lister opowiedział swemu przyjacielowi o rozmowie, jaką miał z młodym Harrisonem.
— A więc ta masa broni ma służyć nieuczciwym ludziom do zbogacenia się. Po obydwu stronach padną tysiące trupów. Wywołać to może poważne konflikty polityczne. Wszystko to obojętne jest dla ludzi, mających jedynie zysk własny na celu. Uważam za swój obowiązek zawładnąć tą bronią, która może wywołać tak nieobliczalne skutki.

Następnego dnia po południu, Raffles otrzymał od młodego Harrisona krótki liścik, zawiadamiający go, że okręt, który ma przewieźć broń i amunicję nazywa się „Harber“ i wyrusza do Anglii za dwa dni. Okręt ten nie ma ani jednej kabiny pasażerskiej.
John Raffles zaśmiał się wesoło.
— Za żadne skarby świata nie odbyłbym większej podróży morskiej na towarowym okręcie — rzekł. — Jeśli prosiłem Harrisona o informacje, to dlatego, że chciałem dowiedzieć się, jakim okrętem wyśle swą kontrabandę.
Ponieważ okręt jednej z największych linii angielskich wyruszał nazajutrz z Southampton do Zanzibaru, Raffles kazał zarezerwować dla siebie dwie kabiny pierwszej klasy. Tegoż wieczora zjawił się w „klubie afrykańskim“, aby pożegnać się z kilku znajomymi.

Trzej rozbitkowie

Hans Damp, Willi Looks i Peter Duschen, trzej bezrobotni marynarze niemieccy siedzieli na pustych skrzyniach w porcie Beiry.
Każdy marynarz, który w swym życiu choć raz opłynął przylądek Dobrej Nadziei wie, że nie ma w świecie portu bardziej niegościnnego od Beiry.
Brak talentu organizacyjnego i lekkomyślność portugalska podały sobie ręce w tym małym miasteczku. Mimo to Anglicy utrzymują tam swój konsulat, umieszczony w wygodnym budynku kolonialnym, sąsiadującym z jednej strony z dużym składem towarowym angielskim.
Rząd portugalski nie troszczył się bynajmniej o ulepszenie urządzeń Beiry. Nie ma tam, oczywiście, żadnego pomostu, który pozwalałby zawinąć do portu większym okrętom. Okręty stanąć muszę daleko od brzegu, a wyładunek towarów i pasażerów odbywa się z pomocą zwykłych łodzi, należących do tubylców.
Hans Damp, Willy Looks i Peter Duschen byli rozbitkami niemieckimi. Okręt angielski wyratował ich po katastrofie okrętu „Magda“.
„Magda“ wiozła duży ładunek kauczuku i cennego drzewa z Zanzibaru. Okrążając przylądek Dobrej Nadziei, napotkała na cyklon. Podczas wielu dni marynarze po bohatersku walczyli z żywiołem. Większość ich zginęła.
Hans Damp i jego towarzysze, spotkali się na statku, który ich ocalił z wyjątkową serdecznością. Jeden z pasażerów, typ prawdziwego angielskiego gentlemana dał każdemu z nich pokaźną sumę pieniędzy i rzekł w chwili, gdy wysiadali w Beirze:
— Jeśli nie będziecie mogli znaleźć zajęcia w tym zakazanym porcie i nie będziecie mieli pieniędzy na powrót do ojczyzny, napiszecie do mnie do Zanzibaru. Zostawię wam swój adres.
Obecnie rozbitkowie od trzech przeszło tygodni, włóczyli się bez celu po Beirze.
Wydali już wszystko, co otrzymali od angielskiego pasażera na pokładzie. Gnieździli się w przybudówce hotelu, służącego za przytułek przejezdnym tubylcom i kupcom arabskim.
Tegoż ranka zwrócił się do nich właściciel hotelu. Był to człowiek tłusty o twarzy nieprzyjemnej i łysej czaszce, po której przebiegały wyraźnie błękitne żyły. Wręczył im rachunek. Trzem marynarzom brakowano sześciu szylingów do jego pokrycia.
— Widzę — rzekł hotelarz, — że gruntujecie z pieniędzmi. — W moim hotelu jest tylko miejsce dla klijentów, którzy płacą. Zechcijcie więc poszukać sobie innego noclegu i to od dzisiejszego wieczora.
— Co za rekin — rzekł Hans Damp. — A gdybyśmy się tak zgłosili do konsula angielskiego, aby nam pomógł przedostać się do miejsca, gdzie urzęduje konsul niemiecki?
Willi Looks z rozwagą żuł swój ostatni kawałek tytoniu.
— Moim zdaniem lepiej zostać gdzie jesteśmy, Hans. Znam Anglików, gdyby nas wysłali, zapakowaliby nas do skrzyń i napisali na górze: „ostrożnie! Niemcy!“ Niech mnie diabli porwą jeśli zgodzę, się podróżować w takich warunkach.
— Dobrze, ale cóż zrobić? — zapytał Petter Duschen. —
— Nie mogę dać się pożreć rekinom! Chcę wracać do kraju.
— Tak, mój stary — rzekł Hans Damp. — Nie ma innej rady. Ale jak to zrobić?
Wszyscy troje podnieśli się i ruszyli w drogę. Wkrótce doszli do głównej ulicy Beiry.
— Spójrz tylko Hans — zawołał Willy Looks, wskazując swym towarzyszom piękną werandę, zabezpieczoną przed słońcem żaglowym płótnem.
Leżało na niej dwunastu Anglików w hełmach tropikalnych, wyciągniętych na wygodnych leżakach. Od czasu do czasu gasili pragnienie zamrożoną whisky and soda, oraz różnymi lemoniadami.
— Ci ludzie muszą mieć sporo pieniędzy — rzekł Hans Damp. — Całe dni leżą tu wyciągnięci i piją, ile wlezie.
— Słuchajcie chłopcy — rzekł nagle Hans Damp. — Czuję wściekłe pragnienie!
Radość odbiła się nagle na szczerym obliczu młodego Willy Looksa. Wyjął z kieszeni swój nóż marynarski otworzył go i począł wypruwać podszewkę marynarki.
— Oszalałeś! — zawołał Peter Duschen. — Słońce przepaliło ci mózg. Czego tam szukasz?
— Zupełnie zapomniałem... Zaszyłem kiedyś dwa dolary. Robię to zawsze, gdy wyruszam na morze. Chciałem to odłożyć sobie... Ale naprawdę dzisiaj pragnienie nam wszystkim zbyt dokucza... Widzisz są pieniądze!
Peter Duschen skoczył do góry z radości.
Nasunął głęboko na oczy swą czapkę marynarską i począł wybijać w miejscu taniec ludowy z okolic, w których się wychowywał.
Anglicy, ze swej werandy, spoglądali ze zdumieniem na dziwny taniec szalejącego marynarza. W chwili, gdy dwaj towarzysze zamierzali właśnie wejść do pobliskiego sklepu, aby rozmienić banknot, Anglicy wysłali do nich czarnego służącego.
— Biali panowie chcą, żebyście raz jeszcze pokazali im swój taniec. — rzekł.
— Co takiego? — ryknął Peter Duschen. — Powiedz swym Anglikom, że mogą mnie...
Willi Looks szturchnął go w bok.
— Nie bądź głupi stary. Idźże tam. Pójdę razem z tobą. Będziemy mogli zarobić trochę pieniędzy.
— Masz rację — odparł Peter Duschen. — Nie jesteś znów taki głupi... Mówiąc to ujął Willyego pod ramię i poszedł w kierunku werandy.
Jeden z Anglików, człowiek starszy z siwą brodą, wyszedł na ich spotkanie i zapytał doskonałą niemczyzną, jaki to był taniec?
— Pochodzę z Pomorza — odparł Peter Duschen. — Taniec ten tańczymy często w naszych okolicach. Znają go tylko nasi rodacy.
Anglicy uśmiechnęli się, a starszy z nich zwrócił się znów do Peter Duschena.
— Czy zechcielibyście raz jeszcze zatańczyć?
— Naturalnie, że chcę — odparł Peter. — Mój towarzysz zgodzi się również. Chce nam się tylko bardzo pić. Ponadto nie mamy nic do żucia. A poza tym nie mamy ani grosza.
Anglicy roześmieli się znowu. Sięgnęli do kieszeni i z nonszalancją, właściwą synom Albionu, poczęli rzucać marynarzom szylingi a nawet półfuntowe monety. Pieniądze padały do stóp rozbitków.
Peter Duschen wzdrygał się, przeciwko temu. Bolało go, że traktują go jak murzyna lub żebraka.
— Willy — rzekł — biorą nas chyba za murzynów, że nam tak rzucają jałmużnę?
— Ale zostaw — odparł Willy. — Kto potrzebuje pieniędzy ten nie zwraca uwagi na sposób, w jaki mu je podają.
Szybko podniósł pieniądze. Było około trzech funtów sterlingów.
Anglicy nagrodzili ich występy rzęsistymi brawami. Groteskowy taniec podobał im się niesłychanie. Był to prawdziwy egzotyzm w głębi Afryki, ten staro — niemiecki taniec, tańczony przez oberwanych marynarzy.
Chcieli już odejść, gdy stary gentleman zbliżył się do nich i rzekł:
— Gdybyście mogli przyjść tu dziś wieczorem, moglibyście zatańczyć swój taniec przed mymi rodakami, którzy wracają z polowania.
— Zrobione — rzekł Willy Looks, którego grad pieniędzy wprawił w dobry humor.
Wkrótce potym wrócili do swych beczek, stojących po drugiej stronie ulicy. Usiedli w cieniu i poczęli rozglądać się za swym trzecim towarzyszem.
— Gdzież u diabla podziewa się Hans Damp? — zapytał Peter. — Jestem głodny, jak wilk.
— Ja również rzekł Looks. — Za pieniądze, któreśmy zarobili, możemy sobie obstalować u Greka porządną porcje roztbeefu.
— Roztbeef? Tfu! Chcesz powiedzieć porcję pieczeni z zebu? Twarde to że można wyłamać na tym zęby.
Dyskutując w ten sposób nad zaletami antylopowego mięsa, uczuli ogarniające ich znudzenie. W półśnie wpatrywali się milcząco w drzwi konsulatu brytyjskiego, za którymi znikł Hans Damp.

John Raffles w Afryce

John Raffles i Charley Brand byli właśnie tymi pasażerami, luksusowego brytyjskiego statku, którzy hojnie opatrzyli na drogę trzech niemieckich rozbitków i dali im swój adres w Zanzibarze.
Tajemniczy Nieznajomy nie chciał jechać bezpośrednio do Beiry, aby nie wzbudzać podejrzeń. Obecność jego w tym zapadłym portugalskim porcie, mogłaby się wydać niektórym osobom conajmniej dziwna. Postanowił więc nie jechać tam bezpośrednio, a wylądować najpierw w innym miejscu.
Tego samego dnia, w którym Hans Damp oraz jego dwaj towarzysze otrzymali od właściciela hotelu rozkaz szukania innego noclegu, Raffles wykupił bilety na duży statek, należący do Arabów. Żaglowiec ten udawał się prosto z Zanzibaru do Beiry.
Nasi dwaj przyjaciele byli jedynymi Europejczykami na pokładzie. Kapitan i pierwszy oficer byli Arabami. Marynarze zaś byli Murzynami z pobrzeża. Raffles i jego sekretarz otrzymali kapitańską kabinę. Po półtorej doby, spędzonej na morzu, zaczęli się nudzić. Podróż była monotonna i czas dłużył się bez końca. Poczęli więc z nudów studiować budowę stateczku, którym jechali.
Wąska drabinka prowadziła z pokładu do wnętrza okrętu. Odrzucili klapę, która przykrywała otwór i gotowali się do zejścia na dół. W tej samej chwili nadbiegł kapitan.
— Biali panowie lepiejby zrobili, gdyby zostali na górze — zawołał podnieconym głosem. — Bardzo brzydko pachnie tam w środku. I gorąco, bardzo gorąco... Czarni nie są zbyt czyści i nie brak tam insektów!
Tajemniczy Nieznajomy zorientował się odrazu, że kapitan ma specjalne powody, aby nie pozwolić im zejść na dół.
— To nic nie szkodzi kapitanie — odparł. — Jesteśmy przyzwyczajeni do czarnych i znamy ich dobrze.
— Mimo to, grozi wam niebezpieczeństwo... Podczas ostatniej mej podróży ośmiu Murzynów z pośród mej załogi zmarło na dżumę.
— Bardzo smutne, bardzo smutne — odparł Raffles. — Ale nie wierzę w to zupełnie. W każdym razie postanowiłem zwiedzić wnętrze pańskiego okrętu.
Kapitan zorientował się, że nic nie odwiedzie Rafflesa od jego zamiarów. Zrobił więc dobrą minę do złej gry i rzekł:
— Dobrze. Będę w takim razie towarzyszył panom.
Na to Raffles nic nie mógł odpowiedzieć.
— Nie rozumiem cię Edwardzie? — szepnął do niego pocichu Charley Brand. O wiele przyjemniej przecież zostać tu na pokładzie na świeżym powietrzu, niż schodzić tam w dół. Ciemno, cuchnie i nic nie widać....
Raffles zaśmiał się.
— Czy wierzysz naprawdę w brednie tego Araba?
Gotów jestem założyć się o wszystko co chcesz, że ten kolorowy gentleman posiada poważne powody, aby nikt z białych nie wtykał niepotrzebnie nosa do wnętrza jego okrętu. Dlatego też muszę koniecznie sprawdzić co się tam dzieje.
Zeszedł pierwszy. Za nim zaś zsunął się powoli Charley Brand i kapitan.
Gdy Charley Brand stanął na międzypokładzie zatkał energicznie nos.
— Goddam! — ależ tu cuchnie. — Chyba tego nie wietrzono od początku świata. Lampa naftowa, zawieszona na sznurze, oświetlała wnętrze czworokątnej salki, przypominającej trochę pomieszczenie dla załogi na statkach europejskich. Raffles zauważył, ciężkie metalowe obręcze, przybite do podłogi i ściany.
Do obręczy tych przymocowane były łańcuchy zakończone kłódkami.
— Hallo — zawołał do Araba. — Co to takiego? Do czego służą te łańcuchy? Czy handluje pan murzynami? Wie pan przecież, że handel ludźmi jest zabroniony? Arab uderzył się w piersi i zawołał:
— Na proroka! Allah jest wielki a ja jestem jego skromnym sługą. Niechaj Synowie Pustyni wypiją krew z moich żył i niechaj szakale rozszarpią moje mięso, jeśli od czasu, kiedy jestem kapitanem tego statku, to jest od piętnastu lat choć jeden niewolnik był tu przykuty.
Tajemniczy Nieznajomy nie zwracał najmniejszej uwagi na zaklęcia Araba. Nastawił uszu: jakieś jęki i zduszone krzyki dochodziły z tylnej części międzypokładu. Trudno było się zorientować skąd głosy te dochodziły. Raffles wyciągnął z kieszeni elektryczną latarkę.
Powoli i ostrożnie omijając leżące na ziemi koła i łańcuchy, Raffles począł się posuwać w stronę tylnej części międzypokładu. Znalazł tam dwuch Murzynów herkulesowej budowy, związanych jak zwierzęta w niewygodnych pozycjach ze skrępowanymi rękami i nogami. Nie mogli się ani ruszać, ani wyprostować, ani usiąść.
— Cóż to za ludzie? — zapytał ostro Raffles kapitana.
Arab uderzył się w piersi, wyciągnął ręce do nieba i zawołał:
— W imię Proroka! Massa, to są dwaj buntownicy, dwaj skazańcy, którzy uciekli z Beiry i zostali złapani w Zanzibarze. Zadaniem moim jest doprowadzenie ich do Portugalczyków w Beirze.
Lord Lister nie wiedział w pierwszej chwili co ma odpowiedzieć bezczelnemu Arabowi. Czuł, że trzeba tu coś zrobić. Nie mógł przecież zostawić tych ludzi w stanie w jakim się znajdowali. Nie mógł pozwolić, aby aż do chwili przybycia do Beiry traktowano ich gorzej niż zbrodniarzy. W Beirze mógł dopiero sprawdzić, ile prawdy mieściło się w opowiadaniu Araba.
Stanął przed kapitanem i rzekł tonem nie znoszącym sprzeciwu.
— Kapitanie, jestem oficerem angielskim. Pan należy do terytorium znajdującego się pod władzą Anglików i musi pan być posłuszny prawom angielskim. W Anglii nie wolno traktować ludzi jak zwierzęta, nawet jeśli są przestępcami.
Jeden z czarnych, który rozumiał trochę po angielsku, zawołał:
— Massa nie wierzyć arabskiemu psu, to kłamca! Kupił somalisów i chce ich sprzedać na rynku,
— Psie przeklęty! — zawył kapitan.
Silnym kopnięciem w twarz chciał zmusić swą ofiarę do milczenia.
Raffles chwycił Araba wpół i odrzucił go tak silnie do tyłu, że uderzył się o ścianę. Tajemniczy Nieznajomy pochylił się wówczas nad związanymi Murzynami, wyjął z kieszeni pęk wytrychów własnej fabrykacji i otworzył kłódki, na które zamknięte były łańcuchy.
Zanim Arab zdołał odzyskać przytomność (uderzył się bowiem mocno głową o ścianę) Raffles zdążył uwolnić obydwuch murzynów. Biedacy rzucili mu się do stóp i całowali jego ręce z wdzięcznością.
Arab spoglądał ze zdumieniem na tę scenę. W żaden sposób nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że Europejczyk zdołał zdjąć łańcuchy z jego ofiar. W duszy przekonany był, że pasażer jego obdarzony był nadprzyrodzonymi właściwościami.
Nie podniósł głosu nawet wówczas, gdy lord Lister, posuwając przed sobą obu czarnych, wyprowadził ich na pokład. Tajemniczy Nieznajomy wyciągnął się wygodnie na leżaku a dwaj niewolnicy usiedli obok niego na ziemi.
John Raffles kazał im przynieść wody do picia i coś do jedzenia. Obydwaj rzucili się łapczywie na wodę i jadło.
Wówczas Raffles wezwał do siebie kapitana. Kapitan znikł jednak w tajemniczy sposób nie chcąc zetknąć się z potężnym europejczykiem. Zamiast niego wszedł pierwszy oficer.
— Kapitan jest chory — rzekł. — Ja go zastąpić.
— All right — rzekł Raffles. — Powiedź twemu kapitanowi że go wysadzę na pokład pierwszego spotkanego angielskiego wojennego okrętu. Spotkamy się jeszcze i wówczas doczeka się on właściwej kary. I nie tylko on ale również ty i cała twoja załoga. Wszyscy handlujecie „czarnym towarem“. Zapoznacie się z łańcuchami, znajdującymi się na angielskich statkach wojennych.
Pierwszy oficer uciekł, skowycząc jak zbity pies. Mamrotał pod nosem jakieś przekleństwa, których Raffles nie zrozumiał i którymi przejął się nie wiele.
— Moim zdaniem pozostała nam jeszcze cała noc i dzień, aż do przybycia do Beiry — rzekł Tajemniczy Nieznajomy do Charley Branda. Sytuacja, w której się znajdujemy nie należy do najłatwiejszych. Jeden z nas musi stać na straży, podczas, gdy drugi będzie spał. Sądzę, że nie od rzeczy będzie uzbroić naszych somalisów, bronią, która znajduje się w naszych bagażach.
John Raffles zwrócił się do tego z somalisów, który rozumiał trochę po angielsku.
— Jak się nazywasz?
— Bukana — odparł czarny z błyskiem wdzięczności w oczach. —
— All right — rzekł Tajemniczy Nieznajomy. — Słuchaj więc Bukana tego co ci powiem: Arab i jego ludzie są teraz naszymi najbardziej zaciętymi wrogami.
Czarny wyprostował się i przeciągnął jak olbrzymi kot.
— Non Massa. Bukana i Setivo (tu wskazał na swego towarzysza) potrafią zabić wszystkich Arabów i wszystkich negrów i wrzucić ich do wody. My jesteśmy z Somali i należeliśmy do przybocznej straży wielkiego wodza Somalistów.
John Raffles udał się do kabiny i po chwili wrócił niosąc dwa karabiny.
Marynarze widząc broń w rękach uwolnionych Murzynów ukryli się w drugiej części pokładu.
Nawet sternik opuścił swe stanowisko i statek pozbawiony kierunku kołysał się na falach.
W pewnej chwili wysoka fala zalała prawie cały pokład. Raffles zdał sobie wówczas sprawę z niebezpieczeństwa jakim grozi zejście sternika z posterunku. Daremnie szukał załogi: ani jeden z ludzi nie śmiał pokazywać się na pokładzie. Eskortowany przez Bukanę udał się na dziób okrętu, gdzie część załogi się schroniła.
Tajemniczy Nieznajomy potrafił rozmawiać z ludźmi półcywilizowanymi, mającymi respekt dla siły fizycznej. Wszedł do ich kryjówki i zawołał tonem nieznoszącym sprzeciwu:
— Psy nędzne, czy wrócicie natychmiast do swojej roboty? Czy też chcecie zapoznać się z kulami mego rewolweru.
Słowa te wywarły piorunujący efekt.
Przerażeni marynarze ruszyli na pokład. Sternik zajął swe stanowisko i w kilka minut później statek wziął swój właściwy kurs, na Beirę.
Noc minęła spokojnie.
Załoga oraz obydwaj Arabowie, nie śmieli ruszyć Rafflesa oraz jego towarzyszy. Dniało już. Do południa na okręcie panował spokój. Około południa można już było dostrzec z pokładu Beirę. Raffles począł przygotowywać swe bagaże. Charley Brand, znajdujący się wówczas na pokładzie, zdziwił się niepomiernie, że marynarze na rozkaz sternika poczęli zwijać żagle, jakkolwiek okręt znajdował się jeszcze w znacznej odległości od Beiry i mieli przed sobą jeszcze kilka godzin jazdy.
Statek zbliżył się nieco do wybrzeża afrykańskiego można już było rozróżnić wyraźnie czarnych i barki rybackie, pływające w pobliżu brzegu. Nagle Charley Brand zauważył, że statek zmienia kierunek. Spojrzał w kierunku steru i spostrzegł, że nie było przy nim sternika. Sekretarzowi nie przyszło nawet na myśl, że mógł w tym kryć się jakiś złośliwy figiel ze strony kapitana. Mimo to Bukana, wymieniwszy kilka słów z Sativo, uderzył Charleya w ramię tak silnie, że odwrócił się przerażony.
— Co się stało? — zapytał. —
Bukana robił wrażenie przerażonego. Mówił częściowo po angielsku, a częściowo w narzeczu Somali. Charley nic nie zrozumiał z tego wszystkiego. Widząc, że jego wysiłki pozostają bez efektu, Somalis począł ze wszystkich sił wzywać wszechpotężnego białego.
Raffles zjawił się natychmiast.
— Te psy zostawiły nas samych na statku... Musimy umrzeć — zawołał w obłędnym strachu.
Wskazał ręką na morze:
— Odjechali sami.... My nic nie widzieć. Oto łódź!
John Raffles spojrzał we wskazanym kierunku i ujrzał w oddali barkę wielkości łupinki orzecha. Była to istotnie łódź ratunkowa statku. Kapitan i załoga spuścili ją na wodę pokryjomu i uciekli.
Raffles skierował się spiesznie w stronę steru, ażeby wyprowadzić statek z prądów, które ciągnęły go w stronę lądu. Koło obracało się w jego ręku tak lekko, że począł podejrzewać, czy czegoś nie uszkodzono w sterze. Pochylił się aby sprawdzić. Spojrzał na drut łączący maszyny ze sterem. Był przecięty. Statek płynął bez steru. Z każdą sekundą zbliżał się coraz bardziej do niebezpiecznych skał. Raffles dostrzegał nawet gołym okiem białą pianę, rozbijającą się u śmiercionośnych skał.
Bukana przybiegł za nim do steru. Spostrzegł dzieło zniszczenia dokonane przez bandytów i wrócił szybko do swego towarzysza, który pozostał przy Chafleyu Brandzie. Obydwaj wszczęli ożywioną rozmowę. John Raffles nie wiedział co robić, aby uniknąć katastrofy. Statek zdawał się być skazanym na zagładę. Raffles powrócił do swego sekretarza i poprosiwszy go o papierosa rzekł:
— Well, mój chłopcze. Kto wie, co może stać się z nami lada chwila. Sądzę jednak, że mamy dość czasu, aby wypalić dobrego papierosa. Pal więc go z szacunkiem.
— Czy sądzisz naprawdę — odparł Charley, — że wyprawa do Afryki skończy się... hm... tutaj na tych skałach?
— Mój drogi, powinno nam być wszystko jedno, gdzie się nasze podróże kończą, — odparł Raffles z uśmiechem.
Spojrzał nagle w kierunku Somalisów. Jeden z nich wdrapał się na główny maszt i ześlizgnął się teraz jak małpa po sznurach. Następnie obydwaj czarni poczęli ciągnąć z całych sił sznury i żagle... wielki żagiel rozwinął się wspaniale. Murzyni wydali okrzyk radości.
Zbawczy żagiel wydymał się na wietrze. Statek zwrócił się w bok i następnie począł płynąć w kierunku odwrotnym. Skały pozostały daleko w tyle. Bukana zbliżył się do lorda Listera, z podziwem przyglądającego się temu zwrotowi.
— Bukana i Sativo poprawili żagle, które zbrodniarze przecięli. Bukana zna się na żaglach. Bukana dobry żeglarz. Bardzo szybko być teraz w Beira.
Noc. już zapadła, gdy zbliżyli się do portu w Beirze i zarzucili kotwicę. Mimo ciemności na brzegu zauważono ich przybycie. Kilka barek, a między nimi żaglówka z zielonym światełkiem na maszcie, zbliżyło się do nowoprzybyłych.
Na żaglówce płynął jakiś Arab, który wołał już z daleka:
— Czy to Tolkano z Zanzibaru?
— Prosimy na pokład sir — odparł Raffles. — Mam panu do powiedzenia coś bardzo ciekawego.
— Kim pan jest? — zapytał Arab. — Pragnę mówić z kapitanem.
— Prosimy na pokład — powtórzył Raffles. — Niech się pan zbliży. Zrzucimy panu drabinkę. Ja jestem kapitanem.
Arab zwrócił się w stronę towarzyszących mu ludzi. Rozmawiali z sobą przez chwilę z ożywieniem. Następnie dał jakiś znak i mała barka z zielonym światłem oraz inne łodzie, szybko zawróciły do portu.
— To są łotry tej samej kategorii co ci, których mieliśmy na naszym okręcie — rzekł Raffles. — Co nas to zresztą obchodzi. Urządzimy sobie teraz z naszych prywatnych zapasów małą angielską kolacyjkę. Następnie zapalimy doskonałe cygara.
W godzinę później Raffles, Charley Brand i jeden z czarnych spali już snem sprawiedliwych. Natomiast drugi czarny z karabinem, przewieszonym przez ramię, pełnił wartę, jak prawdziwy żołnierz europejski.

Willy Looks i Peter Duschen zamierzali właśnie opuścić swe miejsce obok beczek, gdy Hans Damp wyszedł nareszcie z konsulatu angielskiego... Z daleka począł powiewać ku nim marynarskim beretem.
Jasnym było, że misja Hansa Dampa została uwieńczona powodzeniem.
— Hej towarzysze! — zawołał zbliżając się szybko. — Mamy znów robotę! Jutro rano ruszamy na morze. Ja jako sternik, wy zaś jako majtkowie! W podróż czterotygodniową...
— Do Europy? — zapytał Looks.
Hans Damp włożył swój beret pod pachę i otarł spocone czoło.
— Tego nie potrafił mi nawet wyjaśnić sam konsul — odparł. — Jakiś jego znajomy, zdaje się cudzoziemiec prosił go, aby mu skompletował załogę. Właśnie dlatego gościa mamy pracować.
Wszyscy troje pochylili swoje głowy nad kartą wizytową konsula, na której wypisane było po angielsku. — „Przesyłam panu sternika nazwiskiem Hans Damp i dwuch majtków jako załogę „Iduny“. Sternik Hans Damp może dowodzić statkiem pod własnym nazwiskiem“.
Willy Looks i Peter Duschen otworzyli szeroko oczy:
— Hm, hm. — mruknął Duschen — zostałeś kapitanem? —
— Do diabła! gdybym był wiedział... Nic nie rozumiem z całej tej sprawy? — odparł Hans Damp z zakłopotaniem. — Konsul powiedział mi, że przyjaciel jego stracił kapitana, który zwykle dowodził jego statkiem, i że bierze mnie w charakterze zastępcy aż dopóki nie znajdzie drugiego.

— Jak się nazywa ten armator?
— Ma dziwne nazwisko — odparł Hans Damp. — napisane jest na drugiej stronie karty. Wszyscy trzej pochylili się nad skrawkiem kartonu i przeczytali z trudem „Muharrem Labib Bey.“ Armator.

— Zostaw lepiej to wszystko, mój stary! — zawołał Looks. — Nie podpisuj zobowiązania na wyjazd. To jakaś brudna afera i nie wydostaniemy się z niej.
Powrócili do hotelu, zapłacili grekowi rachunek i położyli się spać. Wieczorem wstali, aby wzorem wszystkich Europejczyków, żyjących w tym klimacie skorzystać z wieczornego chłodu.
Na brzegu stała niewielka łódź, której używają krajowcy.
— W pobliżu znajdować się musi jakiś spory żaglowiec — rzekł Hans Damp. — Wszyscy trzej spojrzeli uważnie w kierunku, gdzie zazwyczaj zarzucały kotwicę okręty.
W tej samej chwili wysoki Arab zbliżył się do nich i przemówił doskonałą angielszczyzną:
— Czy jesteście marynarzami niemieckimi, wyratowanymi z rozbitego okrętu? Dlaczego jeszcze dotąd nie zgłosiliście się w moim biurze? Konsul angielski kazał wam przecież przyjść do mnie.
— Czego u licha tak się o nas dobija? — rzekł Looks. — Czy jesteśmy zobowiązani zgłosić się do niego? Dlaczego chce nas ściągnąć siłą, kiedy za tę cenę może dostać najlepszych marynarzy.
— Nie chcieliśmy pana niepokoić, w nocy, sir — rzekł Hans Damp.
Zapadł już zmrok i Arab nie mógł dostrzec w ciemnościach niechętnych min dwuch pozostałych marynarzy.
— All right — odparł. — Czekam na was o godzinie siódmej rano. Nie wypuśćcie z rąk tej okazji!
Pozdrowił ich po arabsku i wsiadł do łodzi. Dwaj Murzyni usiedli przy wiosłach. Łódź odpłynęła od brzegu.
— Ten czarny typ wygląda, jak stara małpa — rzekł Looks.
Umilkli i poczęli wpatrywać się w morze. Ich bystre oczy dostrzegły w oddali sylwetę dużego żaglowca.
— Jakiś okręt stoi w porcie — rzekł Willy.
— To nie jest okręt europejski — rzekł Peter. Można to poznać po maszcie. Będzie to chyba arabski.
Minęło pół godziny, gdy mała barka z zielonym światłem powróciła do wybrzeża.
Marynarze przyglądali się z ciekawością tej scenie. Spostrzegli, że Arab był niesłychanie zdenerwowany i mówił coś żywo z ludźmi, którzy mu towarzyszyli. Klął na czym świat stoi i wymyślał swym czarnym.
— Niech mnie diabli porwą, jeśli to nie mój okręt — krzyczał. — Stało się coś niezwykłego. Trzeba będzie wrócić tam z ludźmi odpowiednio uzbrojonymi.
Arab oddalił się wraz z swymi ludźmi. Peter Duschen, zwracając się do swych kolegów rzekł:
— Słyszeliście towarzysze. Ten pies arabski chce jutro siłą wziąć statek. O ile zrozumiałem, na pokładzie znajdują się biali, ponieważ mówił o „niewiernych psach“. Mam dla was pewną propozycję. Wsiądźmy do ich barki i uprzedźmy o wszystkim ludzi, znajdujących się na pokładzie statku. Hans Damp siądzie przy sterze. W ciągu pół godziny dopłyniemy z pewnością do żaglowca.
— To mi się podoba — odparł Willy Looks. — Może znajdziemy robotę na pokładzie?
Trzej marynarze, nie namyślając się dłużej, wskoczyli do barki. Hans Damp wprawnymi ruchami wyprowadził z pomiędzy zdradliwych skał barkę. Gdy ominęli już przeszkody obrali kierunek prosto na okręt.
Był to ten sam, na którego pokładzie znajdował się Raffles wraz z Charley Brandem. Barka zbliżyła się do dziobu.
— Hallo kim jesteście i czego chcecie? — odezwał się niski głos Murzyna. —
— Czy macie mi coś ważnego do powiedzenia?
Był to Bukana, sprawujący straż na okręcie. Z głosu i sposobu ubrania poznał odrazu, że miał przed sobą białych ludzi.
Charley Brand i Raffles spali w kabinie, strzeżeni przez Sativo, który położył się jak pies przed drzwiami.
Bukana obudził swego towarzysza, wyprostował się żywo i chwycił strzelbę.
— To nic — rzekł Bukana. — Bądź spokojny. To Europejczycy, którzy chcą rozmawiać z Massa.
Zapukał do drzwi kabiny. Po kilku chwilach wyszedł Raffles, trzymając rewolwer w ręce. Zanim wysunął się Charley Brand. — W kilku słowach somalis poinformował ich o nowym wydarzeniu. Tajemniczy Nieznajomy wychylił się za burtę.
— Hallo! Czego chcecie? — zapytał ku nocnym gościom.
Peter Duschen i Willy Looks drgnęli ze zdumienia. Przez chwilę zadawali sobie pytanie czy nie śnią. Gdy wreszcie Raffles raz jeszcze powtórzył pytanie, Peter Duschen odparł:
— Do pioruna! Przecież jechaliśmy z panem na pokładzie tego samego okrętu, gdy zostaliśmy wyratowani po katastrofie!
Raffles poznał odrazu trzech marynarzy:
— Tak, to ja! Czy macie mi coś do powiedzenia?
— Oczywiście — odparł Peter. — Musimy jednak wejść na pokład. Sądzę, że trzeba będzie powiedzieć pańskim obu negrom, aby złożyli broń i nie celowali jej tak bez przerwy w naszą stronę. O przypadkowy strzał nie trudno...
Raffles zaśmiał się i wydal somalisom rozkaz aby pomogli marynarzom dostać się na pokład.
— Rzućcie linę — zawołał Hans Damp.
Po przymocowaniu łodzi, marynarze wdrapali się na pokład i przywitali serdecznie z Rafflesem.
Raffles z radością uścisnął ich spracowane dłonie. Zaprosił ich do kabiny. Gdy usiedli zapytał, co ich sprowadza o tak późnej porze?
— Przyszliśmy, aby pana ostrzec, że te łotry arabskie planują jutro zbrojny napad na pana i chcą odebrać panu okręt. Gdyśmy to usłyszeli powiedzieliśmy sobie, że musimy pana ostrzec.
— Czyście wiedzieli, że to ja znajduję się na tym okręcie?
— Nie — odparł Hans, który mówił za siebie i za swych towarzyszy — Podsłuchaliśmy rozmowę Arabów. Zrozumieliśmy, że na pokładzie okrętu znajdują się Europejczycy. Dlatego też przybiegliśmy zaraz.
— Jesteście porządni chłopcy — rzekł Raffles — Gdyby wszyscy biali tak sobie pomagali wzajemnie, lepiejby się nam wiodło w koloniach. Czy znacie nazwisko właściciela tego statku?
— Naturalnie — rzekł Hans. — Jest nim Arab nazwiskiem Muharrem Bey.
Raffles gwizdnął przeciągle z radości. Było to nazwisko figurujące w telegramie nadanym przez Harrisona starszego do Harrisona syna. Na adres Muharrema Beya miały być wysłane karabiny.
Willy Looks wmieszał się do rozmowy.
— Jesteśmy serdecznymi przyjaciółmi Hansa Dampa... Niestety, coś mu strzeliło do głowy i nie chce nas słuchać. Ten Arab, który chciał urządzić napad na pana, zaangażował go w charakterze sternika i pilota. Przyrzekł mu za czterotygodniową podróż wynagrodzenie takie, jakie na statku angielskim otrzymałby za cały rok. Naszym zdaniem, kryje się w tym coś złego. Ale on nie chce o niczem słyszeć i powiedział nam, że jutro rano podpisze kontrakt.
Raffles słuchał z dużym zainteresowaniem.
Żaden z nich nie mógł odgadnąć myśli drugiego. Wreszcie zwrócił się do Hansa Dampa i rzekł:
— Czy Arab dał wam już zaliczkę? Czy was zaangażował?
— Jeszcze nie — odparł Hans Damp. Araba prawie nie znam. Dziś rano udałem się do konsula angielskiego...
— Konsula Harrisona — dodał Raffles.
— Pan go zna? — zapytał Hans Damp zdumiony. — Zdaje mi się, że tak się nazywa.
— Po co byliście u konsula?
— Chciałem prosić go umożliwienie przejazdu do Anglii, mnie i moim towarzyszom. To znaczy prosiłem go o to, abyśmy mogli odpracować na okręcie nasz przejazd.
— Rozumiem — odparł Raffles. — I cóż on na to?
— Obejrzał moje papiery, z których dowiedział się, że pracuję od siedmiu lat jako sternik i oficer pokładowy, i że mam bardzo dobre świadectwa. Zapytał mnie po tym, czy chciałbym zarobić grubszy grosz. Powiedziałem naturalnie, że tak. To przecież nie wstyd chcieć zarabiać na życie.. Po namyśle konsul powiedział mi, że jeden z jego przyjaciół, kupiec i armator arabski oczekuje w tych dniach sporego żaglowca, którego kapitan zachorował w Zanzibarze. Na pokładzie znajdował się tylko jakiś przypadkowy drugi oficer, którego nie znał dobrze. W tych warunkach Arab nie chciał odbyć z nim długiej podróży, mającej na celu dostawę cennego towaru.
— Pięknie — rzekł Raffles w zamyśleniu. — Czy konsul powiedział wam o jaką podróż chodziło?
— Oczywiście. Okręt miał się udać do dawnych kolonii niemieckich w południowo zachodniej Afryce, zatrzymując się po drodze w porcie portugalskim.
— Co mieliście robić w tym porcie?
— Konsul powiedział mi, że Arab oczekiwał jutro przybycia angielskiego okrętu towarowego, który miał mu przywieźć ładunek. Ładunek ten miano załadować na nasz żaglowiec, poczym mieliśmy ruszyć niezwłocznie w drogę.
Raffles wiedział, czego się miał trzymać. Okręt, na którym się znajdowali był własnością Araba i służył do przemytu broni. Zamyślił się przez chwilę.
— Sami nie rozumiecie jak wielką usługę oddaliście swemu krajowi. Czy konsul chciał również zaangażować obu waszych towarzyszy?
— Oczywiście — odparł Hans.
— Doskonale. Ja i mój przyjaciel zajmiemy miejsca twych towarzyszy. Musimy utrzymać Araba w przekonaniu, że jesteśmy tymi marynarzami, których miał jutro zaangażować.
— To nie jest takie proste, proszę pana, przecież pan nie zna się na pracy maszynisty.
— Bądź spokojny — odparł Raffles. — Będziemy odrabiali zwykłą robotę, która nie wymaga specjalnych wiadomości. A teraz wy dwai — tu wskazał na Willy Looksa i Petra Duschena — zamienicie się ubraniami ze mną i moim sekretarzem. Udacie się następnie do najlepszego hotelu w Beirze i mieszkać tam będziecie przez cały czas naszej nieobecności. Dam wam pieniędzy tyle, ile będziecie potrzebowali. Ale przede wszystkim, czy znacie konsula angielskiego?
— Nikt nas nie zna — odparł Peter. — Przez cały czas pobytu naszego w Beirze, spaliśmy w nędznym hotelu jakiegoś Greka. Od czterech tygodni nie goliliśmy się. Ody zdejmiemy z twarzy te podłe chwasty — tu pogładził się ręką po gęstym zaroście — nikt nas nie pozna.
— All right — rzekł Raffles z uśmiechem. — Muszę wam jednak wyjaśnić jaki to ma cel.
W kilku słowach opowiedział trzem marynarzom historię z rumuńską bronią i kontrabandą.
— Karabiny mają nadejść najbliższym angielskim okrętem — ciągnął Raffles. Mają być one przeładowane na okręt, na którym znajdujemy się obecnie. Tylko dlatego mam zamiar odbyć tę podróż. Dlatego też wy dwaj będziecie mieszkali w Beirze pod nazwiskiem moim i mego sekretarza przez cały czas naszej nieobecności.

— A to banda łotrów! — zawołał Peter Duschen, nie posiadając się z gniewu. — Powiedziałem to odrazu.
— Śpieszmy się — rzekł Raffles. — Musimy czymprędzej wymienić nasze ubrania. Jutro, gdy Arab zjawi się tutaj znowu, przyjmiecie go uprzejmie. Powiecie mu, że cała załoga się zbuntowała i że ludzie, albo powybijali się nawzajem, albo też wskoczyli do morza. Nie wspominajcie o dwóch somalisach. Oni pojadą ze mną. Wyście nie widzieli ich na oczy. Rozumiecie?

Willy Looks podrapał się w głowę:
— Oby tylko wszystko dobrze się powiodło. — rzekł. — Mam wrażenie, że my nie będziemy potrafili zachować się jak dwaj gentlemani... Tak samo jak panom trudno będzie wytrzymać w skórach marynarzy.
— Kto wie? — rzekł Raffles z uśmiechem. — Może okażemy się doskonałymi majtkami. A teraz pokażę wam moje bagaże i wydam wam potrzebne ubrania. Zostawię wam również to wszystko, co będzie niezbędne w czasie naszej nieobecności.
Udali się do kabiny. John Raffles począł przebierać marynarzy na gentlemanów. Przede wszystkim namydlił im twarze i ogolił starannie, co obydwaj przyjęli z dużym zadowoleniem. Następnie kazał im włożyć elegancko skrojone białe, płócienne ubrania.
Lord Lister zostawił im klucze od swych walizek, aby mieli w razie potrzeby odpowiednią zmianę bielizny. Dał im również papiery: a mianowicie paszport angielski na nazwisko barona Henryka van Geldern, zamieszkałego w Londynie, oraz drugi paszport na nazwisko Charlesa Wrighta.
Obydwaj Anglicy poczęli wciągać na siebie dość obszarpane spodnie i bluzy marynarzy. Gdy Raffles był już kompletnie przebrany. Duschen obejrzał go krytycznym okiem i rzekł:
— Doskonale. Ma się wrażenie, że jest pan od dawna marynarzem!
Raffles zawołał obu Somalisów, którzy przyglądali się tej scenie ze zdumieniem.
— Moje dzieci — rzekł — zabieram was ze sobą na ląd. Będziecie musieli piechotą wrócić do swego kraju. Broń możecie zabrać z sobą. Żałuję, że nic więcej nie mogę dla was zrobić.
Miny obu czarnych przeciągnęły się. Przywiązali się szczerze do swego białego pana. Raffles wpadł na pewną myśl:
— Ile czasu zabierze wam droga powrotna do kraju — zapytał.
Bukana zastanowił się przez sekundę, policzył i rzekł:
— Musimy cztery razy zobaczyć wschodzące słońce. Po tej stronie, po której słońce wstaje, znajduje się kraj Somalisów.
— Mam dla was pewną propozycję. Za dwa lub trzy dni będę płynął wzdłuż wybrzeża somalijskiego. Wy z ziemi musicie dostrzec mój statek, ponieważ ja nie znam żadnego miejsca, w którym możnaby lądować. O ile wiem, cierpicie w swym kraju z powodu częstych napadów Arabów. Dam więc wam tyle broni i nabojów, ile dusza zapragnie. Będziecie mogli wypędzić Arabów z granic waszego kraju.
Oczy czarnych zabłysły wdzięcznością.
Teraz gotujcie się do lądowania. Hans Damp wskoczył do barki i przygotował żagle. Za nim zszedł do łodzi Raffles oraz Charley Brand, zabierając z sobą obu Somalisów.
W kilka chwil później barka płynęła w stronę brzegu.

Marynarz John Raffles

Punktualnie o godzinie siódmej rano Raffles, Charley i Hans Damp zjawili się w biurze arabskiego armatora.
Była to jakaś nędzna cuchnąca klitka w pobliżu portu.
Arab wydawał się zdenerwowany. Za pasem miał kilka rewolwerów.
— Hallo patronie! — zawołał Raffles naśladując styl angielskich marynarzy. — Wezwał nas pan, oto jesteśmy.
— Czy macie wasze papiery? — zapytał krótko Arab. Dawać je tutaj.
Sięgnęli do kieszeni i wyciągnęli z nich książeczki marynarskie. Przebiegł je oczyma udając, że umie czytać. Następnie zwrócił je właścicielom. Sięgnął za pas i wręczył każdemu z nich po jednym funcie.
— To na szczęście — rzekł. — Podróż potrwa cztery tygodnie. Sternik, który zarazem będzie pierwszym oficerem otrzyma sto funtów, pozostali po czterdzieści funtów. Załatwione?
— Załatwione — odparli trzej mężczyźni.
— Dobrze. Czekajcie więc na mój powrót. Muszę udać się na pokład mego okrętu, który stoi na morzu.
Otworzył drzwi swej szopy. Arab pobiegł do barki i rzucił jakiś rozkaz ludziom, którzy się w niej znajdowali.
Raffles, który ukrył w marynarskiej bluzie swą wspaniałą lunetę, począł obserwować barkę od chwili gdy odbiła od brzegu. Zauważył, że barka zbliżyła się do żaglowca, który opuścił kilka godzin temu. Arab począł pertraktować z Petrem i Willym. Nie trudno było zgadną co mówili. Wszystko odbyło się się spokojnie. W kilka minut po tym, Arab wraz ze swymi ludźmi wszedł na pokład okrętu. Murzyniwynieśli bagaże. Po pół godzinie barka, wioząca Petra Duschena, willy Looksa, Araba i jego ludzi przybliżyła się do brzegu. Murzynów zostawiono na pokładzie, aby strzegli okrętu.
Z okien szopy John Raffles, Charley Brand i Hans Damp mogli dokładnie obserwować przybycie marynarzy. Obydwaj zachowywali się jak prawdziwi panowie. Wypinali po bohatersku pierś i spoglądali na murzynów z wyraźną pogardą. Raffles i jego towarzysze skręcali się ze śmiechu.
Po pewnym czasie Arab wrócił do swego biura.
— Gotowi? — zawołał. — Zabieram was natychmiast. Musicie przygotować żaglowiec do drogi. Czeka was sporo pracy.
Poszli za Arabem w kierunku barki stojącej przy brzegu, a po upływie pół godziny zbliżyli się znowu do żaglowca. Pierwszy wszedł na pokład Arab ze swymi ludźmi, za nimi Raffles, Charley i Hans Damp.
Arab zaprowadził Hansa Dampa do kabiny sternika. Hans zorientował się odrazu, że stery były przecięte. Natychmiast zabrał się do reperacji Zabrało to mu około pół godziny. Następnie sprawdzono żagle i naprawiono liny.
Wreszcie, gdy wszystko zostało ukończone, rozwinięto małe żagle. Statek ruszył w kierunku dużego parowca, który stał na kotwicy w odległości pół mili od tego miejsca. Arab kazał opłynąć okręt z drugiego boku tak, aby z brzegu nie było widać żadnych manipulacyj.
Po załatwieniu formalności z kapitanem towarowego okrętu, rozpoczęto przeładunek towaru na statek żaglowy.
Towar zapakowany był w skrzynie. Z wielkości ich i kształtów Raffles domyślił się odrazu, że zawierają one karabiny.
Gdy przeładunek został zakończony, Arab wręczył Hansowi Dampowi papiery i konosamenty:
— Oto papiery, mister Damp — rzekł. — W długich skrzyniach ma pan dachówki metalowe. W małych skrzyniach mieszczą się gwoździe. Zostawiam na pokładzie mego męża zaufania Ben Alego, który będzie wam służył za pilota i wskaże drogę wzdłuż brzegu. Zna on miejsce, w którym towar ma zostać wyładowany. Żywność i zapasy wody znajdują się na pokładzie. Po wyładowaniu skrzyń, w miejscu wskazanym przez Ben Alego, wróci pan natychmiast do Beiry.
Wyciągnął rękę do Hansa Dampa, lecz ten udawał, że nie widzi tego gestu. Arab wraz ze swymi trzema ludźmi opuścił pokład statku. Załoga, którą dowodził teraz Hans Damp, składała się z Alego, Rafflesa, Charleya Branda, oraz dwóch tubylców.
— Co za zbrodniarz — szepnął Raffles do Charleya. — Czy rozumiesz na czym polega jego kawał? Gdyby któryś z patrolujących okrętów angielskich lub francuskich zahaczył nas na morzu, nawet nie zażądałby okazania zawartości skrzyń, widząc, że okrętem dowodzi Europejczyk. Uwierzyłby na słowo, że w skrzyniach mieszczą się dachówki i gwoździe. Inaczejby sprawa wyglądała, gdyby okrętem dowodził kolorowy.
W kilka godzin później port Beiry zniknął im z oczu.
— Mamy karabiny na okręcie, — rzekł Raffles do Hansa Dampa.
— Podła skorupa, — odparł Hans. — Co mamy dalej począć?
— Gdy zapadnie noc musimy zmienić kurs okrętu. Zamiast na południe, popłyniemy na północ. W kierunku wybrzeża somalijskiego. W rękach Somalisów broń nie będzie zagrażała białym ludziom. Mam nadzieję, że dadzą porządną nauczkę tym Arabom.
Ali spał głębokim snem. Raffles i Charley zbliżyli się do niego i zakneblowali mu usta, związali ręce i nogi. Następnie wywołali jednego z czarnych marynarzy i powtórzyli z nim ten sam manewr. Związanie ostatniego nie przedstawiało najmniejszej trudności.
Hans Damp zmienił kierunek i statek poczuł płynąć ku północy. Zgodnie z planem Rafflesa mieli bowiem jaknajszybciej zbliżyć się do brzegów Somalii leżącej na północ od Beiry.
Dwa dni i dwie noce płynęli bez żadnych przygód wzdłuż wybrzeży afrykańskich. Pewnego ranka z brzegu doszedł ich przeciągły krzyk. W tej samej chwili cala flotylla łodzi wypłynęła na ich spotkanie. Wypełnione one były czarnymi wojownikami.
Hans Damp nie wiedział co ma myśleć o tym napadzie:
— Szybko broń na pokład! — zawołał do Rafflesa. — To ludożercy.
Lord Lister wyjął swą lunetę i spojrzał na płynącą ku nam flotyllę. I on przeraził się. Wkrótce jednak uspokoił się.
— To Somalisi! Tam w tym czerwonym pirogu siedzi Bukana!
W kilka minut łodzie otoczyły statek. Pierwszy wdrapał się na pokład Bukana. Za jego przykładem poszli inni wojownicy.
Otwarto skrzynie z karabinami. Jakkolwiek łodzi było sporo przeładunek ten trwał kilka godzin. Wysadzono również na ląd Araba oraz dwóch czarnych. Tegoż wieczora na brzegu odbyła się wielka uczta po której nastąpiły tańce wojenne. Lord Lister siedział po prawicy wielkiego wodza. Noc minęła na zabawie.
— Nigdy w życiu tyle się nie najadłem i nie napiłem co dziś — rzekł poczciwy Hans Damp. — Byłbym szczęśliwy gdybym wiedział co się w tej chwili dzieje z Petrem Duschenem i Willi Locksem. Boję się o los mych towarzyszy. Arab wcześniej, czy później musi się dowiedzieć o tym że wykradliśmy mu broń.
— Bądź spokojny — odparł Raffles. — Moja w tym głowa, żeby im się nic nie stało. Mam zresztą do wyrównania pewien rachuneczek z konsulem angielskim w Beirze.

Pseudo Raffles

Peter i Willy stali się prawdziwym postrachem personelu oraz pozostałych mieszkańców hotelu „Royal“ w Beirze.
Grek, który poprzednio gnębił ich z powodu niezapłacenia rachunku suszył sobie teraz głowę, jak dogodzić wymagającym gościom.
Peter Duschen siedział prawie cały dzień przy stole, zastawionym butelkami z whisky i brandy, a Willy Looks dotrzymywał mu towarzystwa. Piątego dnia przybyła do Beiry łódź z dawną załogą okrętu żaglowego. Kapitan udał się do swego armatora i opowiedział mu o wypadkach, które rozegrały się na okręcie.
Na wieść o tym, że dwaj cudzoziemcy uwolnili czarnych Somalisów, Muharrem Bey wpadł w wściekłość. Płonąc zemstą pobiegł do angielskiego konsula.

— Nic nie mogę w tej sprawie zrobić — odparł konsul, wysłuchawszy opowiadania. — Wiesz przecież najlepiej, że handel niewolnikami jest surowo karany. Może pomoże ci prezydent portugalski.
Ponieważ prezydent dał mu tę samą odpowiedź, Arab zaprzysiągł cudzoziemcom zemstę. Udał się wraz ze swym kapitanem do hotelu, gdzie mieszkali cudzoziemcy. Grek wskazał im pokoje, zajęte przez Europejczyków.

Peter Duschen i Willi Looks postanowili dnia tego spędzać noc pod werandą. Było gorąco. Obydwaj marynarze po spożyciu olbrzymiej ilości alkoholu, chrapali, jak miechy kowalskie.
Bambusowe przepierzenie zadrgało lekko. Ex-kapitan żaglowego okrętu spojrzał na twarze śpiących.
— Goddam — zaklął cicho. — To nie są ci sami Anglicy, których szukamy. Popełniliśmy błąd, chłopcy. Pst, bez hałasu.
Jeszcze raz spojrzał na twarze śpiących i wyszedł na czubkach palców. Armator czekał nań w barce. Wysłuchawszy opowiadania kapitana rzekł:
— Przecież ja sam przywiozłem ich na brzeg z pokładu żaglowca. Są to ci sami biali, którzy tam byli. Coś się w tym kryje niewyraźnego.
Arab podrapał się w głowę, lecz nie mógł znaleźć wyjaśnienia tajemnicy. Następnego dnia udał się, po raz wtóry, do konsula brytyjskiego: przyszedł do wniosku, że dwaj cudzoziemcy, mieszkający w hotelu Royal są oszustami. Konsul pokiwał głową. Sam nie wiedział co ma o tym myśleć. Włożył swój chełm korkowy i wraz ze swym przyjacielem udał się do prezydenta portugalskiego.
Prezydent zabrał z sobą dwóch czarnych policjantów i wraz z nimi zjawił się w hotelu Royal.
Peter Duschen i Will l i Looks zajęci byli opróżnianiem ósmej tego dnia butelki.
Na widok policjantów Willy zaśmiał się głośno:
— Spójrz — zawołał do swego przyjaciela — wyglądają jak przebierańcy na ostatki.
W tej samej chwili zbliżył się do nich prezydent:
— Panowie mi wybaczą, że zadam im jedno pytanie.
— Byle szybko, mój stary — odparł Peter Duschen po niemiecku.
— Chciałem zapytać, czy jest pan baronem van Geldern?
— A co to pana obchodzi? Czy jestem panu winien pieniądze?
Prezydent nie zrozumiał z tego ani słowa. Poprosił go aby zechciał mówić po angielsku.
— A cóż to ciebie obchodzi? — odparł tym razem Peter po angielsku.
— Istnieją pewne poszlaki, że pan nie jest baronem van Geldern, pod którego nazwiskiem zapisał się pan w hotelu.
— Hej, Willy! Do mnie!
— Nie mam czasu — odparł Willy, żując pracowicie krwisty rozbeft.
— Tylko na chwilę! — rzekł Peter. — Musisz mi pomóc dowieść tym panom, że jestem autentycznym baronem.
Willy Looks spostrzegł, że Peter Duschen zakasuje rękawy. Podziałało to na niego, jak czerwona płachta na byka. Skoczył na równe nogi i zbliżył się do grupy, złożonej z przedstawicieli władz.
— Co? — krzyknął w stronę prezydenta. — Odważasz się twierdzić że mój przyjaciel nie jest baronem. Żebym cię nie wyrżnął w rufę!
— Ja tymczasem połamię mu pokład — wrzasnął Peter.
Puścili w ruch potężne pięści. Policjanci wydobyli broń i skierowali w ich stronę.
— Poddajcie się w imieniu prawa! — zawołał prezydent, wyciągając rewolwer.
— Wracaj do pokoju i przynieś nasze spluwy — rzekł Peter do Willy’ego.
Willy zrobił ruch, jakby chciał wykonać rozkaz.
— Stać bo strzelam — rzekł prezydent.
— Czyście oszaleli, żeby traktować ludzi naszego pokoju, jak zwykłych złodziei — rzekł Peter. — Czy bierzecie nas za negrów?
— Czy może pan dowieść, że jest pan baronem van Geldern — wmieszał się do rozmowy konsul angielski.
— Oczywiście — rzekł Peter Duschen, sięgając do kieszeni po papiery. — Chwileczkę... Chciałbym wiedzieć kim są panowie?
— Jestem prezydentem portugalskim w Beirze.
— Ach tak — rzekł Peter Duschen. — Czy może mi pan to udowodnić?
— Ci panowie to potwierdzą.
— To mi nie wystarcza — rzekł Peter Duschen. — Jeśli nie okaże mi pan papierów urzędowych, nie mam potrzeby panu wierzyć.
— A to bezczelność — ryknął prezydent.
Peter Duschen włożył z powrotem papiery do portfelu i rzekł:
— A teraz precz!
W tej samej chwili i dwaj czarni chwycili go za ramiona. Nie liczyli się jednak z olbrzymią siłą przeciwnika. Potężnym ruchem ramion strząsnął ich z siebie. Obydwaj czarni upadli na ziemię.
Zanim ktoś zdążył się zorientować w sytuacji marynarze chwycili czarnych za bary i wyrzucili ich przez parterowe okno na ulicę. Kto żył uciekał przed wściekłością rozszalałych Niemców. W jednej chwili pokój opustoszał.
— A teraz Willy, zmykajmy do naszych pokoi po broń. Ta stara małpa portugalska gotowa zmobilizować całą armię.
— Znam tę ich armię. Dwa tuziny cuchnących murzynów. Nie ma się czego bać.
Uzbrojeni wrócili z powrotem na werandę, oczekując dalszych wypadków.
Prezydent nie dał na siebie długo czekać.
Około trzydziestu czarnych, mizernie uzbrojonych, otoczyło hotel. Na czele ich kroczył chudy murzyn, trzymając w ręku sztandar.
— Mogliby go najpierw wyprać. Jest ohydnie brudny — zawołał Peter.
Skierował się w stronę okna i ukrywszy się za żaluzją wystrzelił jednocześnie z dwóch rewolwerów.
Wśród atakujących powstała panika. Jak stado baranów rzucili się do ucieczki i schronili w ogrodach angielskiego konsulatu.
Prezydent został sam. Zbliżył się do hotelu i zawołał:
— Poddajcie się! Zwracam wam uwagę, że jeśli dopuścicie się zbrojnych wystąpień przeciwko mojemu wojsku, zostaniecie skazani na karę śmierci...
— Nie gadaj głupstw i zmykaj! Liczę do trzech i strzelam! Raz... dwa...
Zanim zdążył doliczyć do trzech prezydent wycofał się śpiesznie.
Willy Looks zaśmiał się.
— Kiedy wrócimy do domu, nikt nam nie uwierzy, że we dwóch rozbiliśmy całą armię portugalską w Afryce. Skocz zobaczyć, czy nie można dostać świeżej whisky.
Peter Duschen wrócił po chwili.
— Wszyscy uciekli — rzekł. — Jesteśmy sami w całym hotelu.

Biały wódz Somalisów

Podczas gdy Willy Looks i Peter Duschen spali snem sprawiedliwych, członkowie kolonii angielskiej zgromadzili się na herbatce u swego konsula. Rozmowa toczyła się na temat zajść w hotelu. Prezydenta zasypano pytaniami o wyniki oblężenia.
— Niestety! — odparł prezydent. — Obydwaj osobnicy zabarykadowali się tak świetnie, że moi czarni boją się do nich podejść.
Goście przeszli do ogrodu, gdzie służba poczęta roznosić mrożonego szampana. Nagle zjawił się Muharrem Bey. Zbliżył się do konsula i rzekł:
— Muszę z panem pomówić w bardzo ważnej sprawie.
Konsul Harrison podniósł się i przeszedł za Arabem do swego gabinetu.
— Co się stało? — zapytał.
— Otrzymałem złe nowiny, sir. Nadszedł telegram, że statek jeszcze nie przybył do miejsca przeznaczenia. Diabli wiedzą co się z nim stało.
— Nie rozumiem? — odparł konsul zdziwiony. — Nie było przecież burzy przez cały czas.
— Ja przynajmniej o tym nie słyszałem. Oto telegram.
Konsul przebiegł oczami treść telegramu.
— Co ty o tym myślisz? — zapytał Muharrema z drżeniem w głosie.
— Obawiam się, że statek został pochwycony przez wojenny okręt angielski, lub nawet francuski.
— Niemożliwe. Statek płynął pod dowództwem białych marynarzy.
Arab wzruszył ramionami.
— A jednak, sir — okręty, sprawujące straż przybrzeżną są dość podejrzliwe. Uważam nasz ładunek za stracony. Obawiam się zdrady.
Konsul angielski zadrżał.
— Jakto? — zapytał.
— Well, sir — odparł Arab. — Niemiecki marynarz mógł zorientować się, jakiego rodzaju ładunek wiezie. Nie ręczę, czy ten łotr nie podjechał umyślnie pod jakiś okręt wojenny.
Konsul zaklął głośno. Służący rozchylił zasłonę.
— Jakiś czarny chce mówić z Sidi Muharremem Beyem. Mówi, że sprawa jest pilna.
— Wprowadź go tutaj — rozkazał konsul.
Wszedł czarny olbrzym, imieniem Mantu, od szeregu lat pozostający w służbie Muharema. Trudnił się prowadzeniem karawan w kierunku Sudanu. Czarny rzucił się na ziemię z płaczem.
— Panie, moje życie należy do ciebie. Karawana, którą mi powierzyłeś, natknęła się na potężne zastępy uzbrojonych Somalisów i została przez nich wybita do nogi. Ludzie zginęli. Złoto, kość słoniowa i kauczuk padły łupem napastników.
Na twarzy Muharrema odmalowała się wściekłość.
— Szkoda, że Allah nie kazał cię pożreć szakalom — krzyknął. — Nie byłbym się wówczas dowiedział o nieszczęściu które mnie spotkało. Jestem zrujnowany.
Czarny podniósł się, skrzyżował ramiona na piersiach i rzekł głucho:
— Panie, walczyliśmy przez cale dwa dni. Ale Somalisi zaopatrzeni byli tym razem w najnowszą broń. Dowodził nimi wielki biały wódz i dwaj biali jego pomocnicy. Kiedy spostrzegłem, że opór jest daremny, wsiadłem na konia i uciekłem.
— Wielki biały wódz? — powtórzył konsul angielski ze zdumieniem.
— Yes, sir, — odparł przewodnik karawany. — Nasze władanie nad tą częścią kraju kończy się.
Konsul angielski zacisnął pięści. Somalisi byli wrogo usposobieni wobec Anglii. Posiadanie przez nich nowoczesnej broni mogło się odbić niekorzystnie na wpływach angielskich.
— Wracaj do siebie! — rzekł do Muharrema. — Muszę zawiadomić mój rząd o tych wypadkach.
— Sir — rzekł Arab na odchodnem. — Mam głębokie przekonanie, że Somalisi którzy napadli na mych ludzi rozgrabili cały mój majątek, walczyli moją własną bronią.
— Nonsens! — zawołał konsul — Jakżeby to było możliwe.
— Allah jest wielki — odparł Arab. — Nie pozostaje mi nic innego jak wracać do Zanzibaru i z wyciągniętą ręką prosić o wsparcie.
Dniało już, gdy mijał ogród konsulatu. Ujrzał Europejczyków, gotujących się do polowania.
— Hallo Muharrem Bey — zawołał nań w przejściu jakiś młody Anglik. — Czy nie pójdziesz wraz z nami, aby zapolować na białych bandytów. Człowiek taki, jak ty, może nam się przydać.
Muharrem Bey zawahał się przez chwilę, poczym zgodził się na propozycję. Miał niejasne przeczucie, że ci dwaj biali odegrali dużą rolę w jego nieszczęściu. Pragnął nasycić swą zemstę.

Słońce stało już wysoko., Peter Duschen i Willy Looks przygotowani do obrony oczekiwali na nowy atak.
— Jeśli odważą się dzisiaj strzelać, nauczę ich z kim mają do czynienia — mruknął głośno Peter.
Jakby w odpowiedzi ryknęła w pobliżu salwa i kilka kuł utkwiło w żaluzjach okiennych.
Peter Duschen schwycił rewolwer i zbliżył się do okna. Usłyszał podejrzany szmer, jak gdyby ktoś przystawiał drabinę do muru.. W tej samej chwili na wysokości parapetu ukazała się czarna głowa Muharrema. Arab miał w zębach sztylet, w ręce zaś rewolwer. W oczach jego płonęła nienawiść.
Peter Duschen podniósł rewolwer i wpakował mu dwie kule w głowę. Oblegający otoczyli pierwszą ofiarę.
— Cóż tam się dzieje? — zapytał Willy Looks.
Poczęli nadsłuchiwać. W oddali dźwięczały głośne tamtamy wojenne.
— Nie wychylaj się przez okno — zawołał ostrzegawczo Willy.
— Bądź spokojny — odparł Peter. — Nie ma się czego bać — Tak, czy inaczej kiedyś trzeba umierać.
Otworzył okno i wychylił się.
— Spójrz, co tu się dzieje! — zawołał do Willy’ego.
Na skraju lasu widać było olbrzymią karawanę, nad którą powiewały zielone jedwabne chorągwie. Przed karawaną szła orkiestra złożona z tamtamów i trąb. Na przodzie kroczyła piechota w europejskim szyku, uzbrojona w karabiny. Za nią posuwali się konni, na czele których jechali trzej Europejczycy.
Peter Duschen aż krzyknął z radości. Dostrzegł w jednym z nich swego przyjaciela Hansa Dampa.
— Stary — zawołał, rzucając się na szyję Willy Looksowi. — to Hans Damp przybywa na czele czarnego wojska. Mam wrażenie, że został królem całej Afryki.
Zdziwieni, a jednocześnie lekko przerażeni, spoglądali na zbrojne kolumny Somalisów, zajmujące Beirę.
Czarni żołnierze prezydenta portugalskiego rzucili na ich widok broń, wyjąc po prostu z przerażenia.
Wódz Somalisów zbliżył się do konsulatu brytyjskiego. Rozległa się komenda:
— Do nogi broń, spocznij!
Anglicy ujrzeli ze zdumieniem, że wódz był białym. Był to Raffles, który z uśmiechem wyszedł na spotkanie konsula brytyjskiego.
— Witaj, drogi panie! — rzekł. — Proszę się nie obawiać. Przybyłem tylko w odwiedziny do moich dobrych przyjaciół, zamieszkujących hotel Royal w Beirze. Mam wrażenie, że lepiej było nie kupować broni sprzedanej przez Rumunów.
Konsul brytyjski zaśmiał się z przymusem. Nie wiedział co ma odpowiedzieć.
— W jaki sposób zdobył pan tę broń? — zapytał.
— Wyjaśni to panu moja karta wizytowa.
I ruchem gentlemana, znajdującego się w swym londyńskim Klubie, podał angielskiemu konsulowi swoją kartę wizytową, na której widniało nazwisko „John C. Raffles“.
Rozległ się znowu dźwięk trąbki. Raffles pożegnał się z konsulem i wskoczył na swego konia. Hans Damp wystarał się o konie dla swych towarzyszy, Petra Duschena i Willy Looksa.
Orkiestra zagrała marsza i kolumna czarnych ruszyła w stronę Zanzibaru.

Koniec.



   Kto go zna?
   ——————
   — oto pytanie, które zadają sobie w Urzędzie Śledczym Londynu.

   Kto go widział?
   ————————
   — oto pytanie, które zadaje sobie cały świat.
LORD LISTER
T. ZW. TAJEMNICZY NIEZNAJOMY
spędza sen z oczu oszustom, łotrom i aferzystom,
zagrażając ich podstępnie zebranym majątkom.
Równocześnie Tajemniczy Nieznajomy broni uciś-
nio­nych i krzywdzonych, niewinnych i biednych.
 Dotychczas ukazały się w sprzedaży następujące numery:
    1. POSTRACH LONDYNU
    2. ZŁODZIEJ KOLEJOWY
    3. SOBOWTÓR BANKIERA
    4. INTRYGA I MIŁOŚĆ
    5. UWODZICIEL W PUŁAPCE
    6. DIAMENTY KSIĘCIA
    7. WŁAMANIE NA DNIE MORZA
    8. KRADZIEŻ W WAGONIE SYPIALNYM.
    9. FATALNA POMYŁKA
  10. W RUINACH MESSYNY
  11. UWIĘZIONA
  12. PODRÓŻ POŚLUBNA
  13. ZŁODZIEJ OKRADZIONY
  14. AGENCJA MATRYMONIALNA
  15. KSIĘŻNICZKA DOLARÓW.
  16. INDYJSKI DYWAN.
  17. TAJEMNICZA BOMBA
  18. ELIKSIR MŁODOŚCI.
  19. SENSACYJNY ZAKŁAD
  20. MIASTO WIECZNEJ NOCY.
  21. SKRADZIONY TYGRYS
  22. W SZPONACH HAZARDU
  23. TAJEMNICA WOJENNEGO OKRĘTU
  24. OSZUSTWO NA BIEGUNIE
  25. TAJEMNICA ŻELAZNEJ KASY
  26. SKARB WIELKIEGO SZIWY
  27. PRZEKLĘTY TALIZMAN.
  28. INDYJSKI PIERŚCIEŃ
  29. KSIĄŻĘ SZULERÓW
  30. DIAMENTOWY NASZYJNIK
  31. W PODZIEMIACH PARYŻA
  32. KLUB JEDWABNEJ WSTĘGI.
  33. KLUB MILIONERÓW.
  34. PODWODNY SKARBIEC
  35. KRZYWDZICIEL SIEROT.
  36. ZATRUTA KOPERTA
  37. NIEBEZPIECZNA UWODZICIELKA
  38. OSZUST W OPAŁACH.
  39. KRADZIEŻ W MUZEUM
  40. ZGUBIONY SZAL.
  41. CZARNA RĘKA.
  42. ODZYSKANE DZIEDZICTWO.
  43. RYCERZE CNOTY.
  44. FAŁSZYWY BANKIER.
  45. ZEMSTA WŁAMYWACZA
CZYTAJCIE        EMOCJONUJĄCE i SENSACYJNE        CZYTAJCIE
PRZYGODY LORDA LISTERA
CO TYDZIEŃ UKAZUJE SIĘ JEDEN ZESZYT,
Cena 10 gr.   STANOWIĄCY ODDZIELNĄ CAŁOŚĆ   Cena 10 gr.
Wydawca: Wydawnictwo „Republika" Spółka z ogr. odp. Stefan Pietrzak.             Redaktor odpowiedzialny: Stefan Pietrzak.
Odbito w drukarni własnej Łódź, ul. Piotrkowska Nr. 49 i 64.
Konto PKO 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14.   Redakcji — tel. 136-56


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.