Królowa Śniegu (Andersen, przekł. Matuszewski)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Hans Christian Andersen
Tytuł Królowa Śniegu
Pochodzenie Baśnie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1899
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Ignacy Matuszewski
Tytuł orygin. Sneedronningen. Et Eventyr i syv Historier
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KRÓLOWA ŚNIEGU.




1. O czarodziejskiem zwierciadle.

No, a teraz baczność!
Zaczynam! a jak dojdziemy do końca bajeczki, więcej będziemy wiedzieli, niż na początku!
Był sobie pewien czarownik, i to nie lada jaki, jeden z najgorszych, krótko mówiąc, dyabeł wcielony!
Otóż pewnego dnia ogromnie się ucieszył, sporządził bowiem lustro, które było takie dziwne, że wszystkie dobre i piękne rzeczy, co się w niem odbijały, nikły prawie zupełnie, a przeciwnie wszystkie złe i brzydkie stawały się jeszcze gorszemi. Najpiękniejsze łąki, pola i lasy wyglądały w lustrze, jak talerze z gotowanym szpinakiem, a z najlepszych ludzi robiło się poprostu coś obrzydliwego; albo stawali na głowach bez kadłubów, albo mieli twarze tak wykrzywione, że ich niepodobna było poznać; najmniejszy pryszczyk albo pieg wyglądał w lustrze, jak ogromna plama na nosie lub czole.
Dyabeł utrzymywał, że to bardzo śmieszne.
Wszyscy zaś słudzy jego i przyjaciele nie mogli się naopowiadać o wielkim cudzie, który pojawił się na świecie. Zaczęli odbywać z tem lustrem podróże po wszystkich lądach i morzach, aż wreszcie nie było już na ziemi ani kraju, ani człowieka, coby w niem nie został wykrzywiony i zeszpecony. Nakoniec, postanowili dostać się także do nieba, żeby dokuczyć aniołkom, które tam mieszkają. Im wyżej jednak wznosili się ku niebu, tem bardziej trzęsło się lustro, tak, iż zaledwie zdołali utrzymać je w rękach, aż wreszcie zadrgało tak silnie, że spadło na ziemię, gdzie rozbiło się i rozprysło na mnóstwo setek tysięcy i jeszcze więcej kawałków. Teraz dopiero zaczęło się prawdziwe nieszczęście, niektóre bowiem z tych kawałków, drobne, jak najmniejsze ziarnko piasku lub maku, rozleciały się po całym świecie i gdy komu wpadły do oka, to już w niem zostawały na zawsze; więc ludzie wszystko widzieli na opak i w każdym, choćby najpiękniejszym przedmiocie, dostrzegali tylko to, co było najgorszego, bo najmniejsza nawet skorupka tego lustra była równie szkodliwa, jak i całe zaczarowany zwierciadło. Innym nieszczęśliwym ludziom odrobinka lustra wpadała do serca, a z tego wynikały najstraszniejsze i najsmutniejsze rzeczy, serce bowiem takich biedaków robiło się odrazu zimnem, niby bryła prawdziwego lodu. Z większych skorup porobiono gdzieniegdzie szyby do okien, ale przez te szyby przykro było patrzeć nawet na swoich najlepszych przyjaciół. Inne kawałeczki osadzano w okularach, więc źle się działo, kiedy kto takie okulary włożył na nos, chcąc się czemuś dobrze przypatrzyć, bo właśnie widział wtedy źle i fałszywie.
Dyabeł zaś śmiał się z tego tak silnie, aż mu się ogromne brzuszysko trzęsło, bo te wszystkie smutne wypadki i nieszczęścia ludzkie łechtały go mile po jego szatańskiem sercu. A tam, na świecie, małe cząsteczki niedobrego szkła unosiły się ciągle w powietrzu...
A teraz posłuchajmy innej bajki:



2. O Janku i Marysi.

W pewnem wielkiem mieście, gdzie tyle jest domów i tylu mieszkańców, że brak miejsca na to, by każdy człowiek mógł posiadać choćby najmniejszy ogródek, i gdzie z tego powodu po większej części ludzie zadawalniać się muszą kwiatkami w wazonikach, mieszkało dwoje ubogich dzieci, które miały ogródek nieco większy od zwyczajnej doniczki. Nie były one rodzeństwem, ale tak się kochały, jak brat i siostra. Rodzice ich mieszkali na jednej z wązkich uliczek miasta, tuż obok siebie, w dwóch izdebkach pod strychem; dach jednego domu dotykał prawie do dachu drugiego, rynna zaś łączyła oba budynki. W każdym z tych domów, przy samym dachu, było małe okienko, a ktoby miał dosyć odwagi, mógł przejść po rynnach z jednego okna do drugiego.
Rodzice tych dziatek mieli duże, drewniane skrzynie, w których rosły różne warzywa, kwiaty, oraz dwa krzaczki róż. Raz przyszła tym ludziom myśl do głowy, żeby owe skrzynie postawić na gzymsach, tak, iż z jednego okna dochodziły prawie do drugiego i wyglądały, niby zagony, obsiane kwiatami. Łodygi groszku i powoju wisiały po obu stronach skrzyni, a krzaczki róż bujały w długich gałązkach, otaczając okna i pochylając się ku sobie. Ponieważ skrzynie stały bardzo wysoko, a dzieci wiedziały, że im włazić na nie niewolno, siadały więc tylko na małych stołeczkach w oknie i bawiły się z sobą, oddychając wonią róż i patrząc na malutki ogródek wiszący.
Kiedy nadeszła zima, robić już tego oczywiście nie mogły. Okna częstokroć zupełnie zamarzały; wtenczas jednak dzieci grzały przy piecu trzygroszniaki i tak rozgrzane przykładały do białej szyby, na której powstawały równe, okrąglutkie otworki, a przez nie widać było piękne, wesołe oczy, po jednem z każdego okna.
To mały chłopczyk i mała dziewczynka spoglądali na siebie zdaleka. On nazywał się: Janek, a ona: Marysia. W lecie od razu przez okno mogły się dostać jedno do drugiego, w zimie zaś musiały to schodzić na dół, to wdrapywać się na górę, co było dosyć męczące.
Na dworze walił śnieg.
— To są białe pszczoły, które się teraz właśnie wyróły z ula! — rzekła stara babka.
— Czy i one mają swoją królowę? — zapytał mały chłopczyk, bo wiedział, że prawdziwe pszczoły mają królowę.
— A jakże! — odpowiedziała babka. - Królowa tam lata, gdzie rój najgęstszy! Jest ze wszystkich największa i nigdy nie spada na ziemię, lecz wzlatuje znów do czarnej chmury. Nieraz o północy fruwa po ulicach miasta i zagląda do okien, które natychmiast jakoś dziwnie zamarzają, jakby je posiano kwiatami.
— A tak! tośmy nieraz widzieli! — rzekły dzieci i uwierzyły, że to prawda.
— A czy Królowa Śniegu może wejść do pokoju? — zapytała dzieweczka.
— Niech tylko przyjdzie! — zawołał chłopczyk, — zarazbym ją posadził na piecu, toby się stopiła.
Ale babunia pogłaskała go po głowie i zaczęła opowiadać inną bajeczkę.
Wieczorem, gdy mały Janek był już nawpół rozebrany, wlazł na krzesło i wyjrzał przez mały trzygroszniakowy otwór. Na ulicy zaczął padać śnieg, a jeden największy płat zawisł na brzegu skrzyni kwiatowej. Płatek ten rósł coraz bardziej, zmieniając ciągle kształty, aż w końcu stał się kobietą, ubraną w najcieńszy biały muślin, utkany z mnóstwa śnieżystych gwiazdeczek. Była ona delikatna i piękna, nawet bardzo piękna! całe jej ciało jednak składało się z lodu, z gładkiego, iskrzącego się, lecz zimnego lodu! A mimo to żyła. Oczy jej lśniły, niby dwie gwiazdy, ale patrzały tak jakoś dziwnie, martwo i smutno, że aż się Jankowi zimno zrobiło. Nachyliła się do okna i dała znak ręką. Mały chłopczyk zląkł się okropnie, zeskoczył z krzesła, i zdawało mu się, że w tej samej chwili jakiś olbrzymi biały ptak przeleciał koło szyby.
Nazajutrz mróz był trzaskający — a potem przeszła odwilż i zjawiła się wiosna: słońce świeciło, drzewa puściły liście, jaskółki lepiły sobie gniazdka, ludzie otwierali okna, a nasze dzieci siedziały znów w swoim wiszącym ogródku, wysoko ponad wszystkiemi piętrami.

Róże tego lata kwitły przepysznie; mała dziewczynka nauczyła się na pamięć pieśni, którą czasami nuciła babka, a w której także była mowa o różach, więc, myśląc o własnych swoich kwiatach, śpiewała małemu chłopczykowi:

O, sercu najmilsza, różyczko kochana,
Pól, sadów, ogrodów ozdobo!
Barw krasą jaśniejesz i wonią-ś owiana —
Kwiat żaden nie zrówna się z tobą!
Ach! róży, ach! róży!
Wśród ziemi rozłogów,
W tej życia podróży,
Tak wiele jest głogów!
Ach! róży, ach! róży!
Młodzieniec po górach, przepaściach, dolinie,
Przebiega po kwiaty na wianki,
Lecz z kwiatów najmilszą jest róża dziewczynie,
Różyczką wieńcz skronie kochanki!
Ach! zerwij ją świeżą
I miłą i ładną,
Nim gromy uderzą,
I listki opadną,
Ach! zerwij ją świeżą!

I dziatki trzymały się za ręce, całowały różyczki, patrzyły w jasne słońce i śmiały się do niego.
Prześliczne to były dni letnie; a jak tam pięknie pachniały świeżo rozwinęte kwiatki róży!
Pewnego dnia Janek i Marysia siedzieli i oglądali książkę z obrazkami, w której były same zwierzęta i ptaki; wtem — na zegarze kościelnym wybiła właśnie godzina piąta — Janek zawołał: „Aj! Aj Zakłuło mnie strasznie w sercu i coś mi wpadło do oka.“
Mała dziewczynka objęła go za szyję, on mrugnął parę razy oczami; nie! nic nie było widać!
— Mnie się zdaje, że już wyleciało! — powiedział. — Ale nie, nie wyleciało, gdyż była to właśnie jedna z owych szkaradnych skorupek szklanych, co się rozprysły po świecie z brzydkiego czarodziejskiego, dobrze wam pewno jeszcze pamiętnego, zwierciadła, które wszystko piękne i dobre robiło złem i brzydkiem, a w którem tylko rzeczy okropne i wstrętne widać było wyraźnie. Biednemu Jankowi wpadły takie dwa drobne ułamki lustra: jeden w oko, a drugi prosto w samo serce. Otóż serce chłopczyka stało się odrazu zimną bryłą lodu. Bólu już wprawdzie nie czuł, ale kawałek obrzydliwego szkła tkwił w środku serca.
— Czego beczysz? — zapytał szorstko Marysi. — O, jakże teraz nieładnie wyglądasz! Mnie już nic nie jest. Pfe! — zawołał odrazu — ta róża robaczywa! Patrz no! ta znów zupełnie zwiędła! Właściwie te róże są bardzo brzydkie! Podobne do skrzyni, w której rosną. — To mówiąc, kopnął nogą skrzynkę i zerwał obie róże. — Janku! co ty robisz? — zawołała Marysia; on zaś, widząc, jak się dziewczynka zlękła, zerwał jeszcze jedną różę i wskoczył do swojego okna, zostawiając małą, ładną Marysię, drżącą z przestrachu.
Gdy później przyszła do niego z książeczką, on jej powiedział, że te obrazki dobre są chyba dla dzieci przy piersi, a kiedy babunia opowiadała bajeczkę, on zawsze we wszystkiem znalazł jakieś „ale.“ Jeżeli miał sposobność, to, wykrzywiając się, szedł za poczciwą babcią, kładł okulary na nos i udawał jej mowę. Robił to nawet dość zabawnie, więc z początku ludzie się śmieli, ale wnet nauczył się przedrzeźniać wszystkich mieszkańców z sąsiedztwa, naśladując to tylko, co było w nich śmiesznego i brzydkiego, a ludzie wtedy mówili: to bardzo zły chłopiec, ten Janek. I rzeczywiście zrobił się z niego niedobry chłopiec. A im był starszy, tem stawał się gorszym. Nie kochał nikogo, prócz siebie, ani ojca, ani matki, ani babuni, ani dobrej małej Marysi. Nie lubił także swoich towarzyszy szkolnych i sąsiadów. Taka obojętność na wszystko, co człowiek kochać powinien, jest rzeczą bardzo naganną i brzydką, Janek więc stał się naprawdę niedobrym chłopakiem, ale w gruncie rzeczy nie on był temu winien, tylko owe zaczarowane szkiełko, które mu wpadło w oko, i to drugie, co mu się wgryzło w serce. Dlatego też lubił często robić na złość małej Marysi, która go jednak z duszy serca kochała.
Pewnego razu, w zimie, przyszedł Janek w dużych rękawicach, z saneczkami na plecach i zdaleka już wolał do Marysi: „Mama mi pozwoliła pojeździć sobie po rynku, gdzie się bawią chłopcy!“ i, mówiąc to, zbiegł ze schodów.
Na rynku najśmielsi chłopcy przywiązywali swoje saneczki do sanek włościańskich, lub do innych pojazdów, i jechali potem z niemi spory kawałek drogi. Była to bardzo piękna zabawa. Gdy się tak w najlepsze bawili, nadjechały duże, białe sanie, w których siedział ktoś otulony w sute białe futro i w białej czapce na głowie. Sanie dwa razy objechały dokoła rynku, a Janek przywiązał do nich z tyłu swoje małe saneczki i pojechał za niemi. Konie zaczęły biegnąć coraz szybciej i skręciły w boczną ulicę, a osoba, jadąca w saniach, odwróciła się i uśmiechnęła uprzejmie do Janka, jakby go znała oddawna, a ile razy chłopczyk chciał odwiązać saneczki, tyle razy podróżny uśmiechał się znowu i, — Janek zostawał na swojem miejscu. Tak przejechali przez całe miasto do mostu, a przez most za rzekę i za rogatki. Kiedy już byli na polach za miastem, zaczął padać tak gęsty śnieg, że Janek nie mógł dojrzeć własnej ręki. Teraz już puścił sznurek i chciał się odczepić, ale napróżno, bo małe jego saneczki były jakby przymarznięte do dużych sani i sunęły naprzód pędem wichru. Przestraszony chłopiec zaczął głośno wołać, ale nikt go nie słyszał; śnieg walił coraz gęstszy, a sanie ciągle pędziły i pędziły. Przerażony Janek chciał zmówić pacierz, lecz ze strachu zapomniał go zupełnie, i ciągle tylko przychodziła mu na myśl tabliczka mnożenia.
Płaty śniegu zwiększały się coraz bardziej, aż w końcu wyglądały, jak duże białe kury. Raptem sanie stanęły, a jadąca w nich osoba powstała. Futro jej i czapka składały się całkiem ze śniegu; była to kobieta wysoka, wysmukła i lśniąco biała — była to „Królowa Śniegu!“
— Ostrośmy jechali! — rzekła — ale po co masz marznąć. Otul się w moje białe niedźwiedzie.
To mówiąc, posadziła Janka obok siebie w saniach i przykryła go futrem, a jemu się zdawało, że zapada w miękką śnieżną górę.
— Czy ci jeszcze zimno? — spytała i pocałowała go w czoło. Pocałunek ten był zimniejszy od lodu i zaraz wniknął mu w sam środek serca, które przecież, jak wiemy, już się przedtem zmieniło do połowy w lodową bryłę. Janek był pewnym, że umiera, trwało to jednak tylko chwilę, bo zaraz jakoś zrobiło mu się lepiej i nie czuł wcale zimna wkoło siebie.
— Moje saneczki! — zawołał — zabierz także moje saneczki. — O ulubionej swojej zabawce pamiętał bardzo dobrze, reszta go niewiele obchodziła. Przywiązano więc saneczki do jednego z białych kurczątek, które leciało tuż za dużemi saniami z ciężarem na grzbiecie. Królowa Śniegu raz jeszcze pocałowała Janka w same usta, i w tej chwili zapomniał on o małej Marysi, o babce i matuli, i o domu, w którym się urodził i wychował, i o całem mieście wraz ze wszystkimi jego poczciwymi mieszkańcami i wesołemi ulicami.
— Już cię więcej całować nie będę, — rzekła Królowa, — bobym cię zacałowała na śmierć!
Janek spojrzał na nią, była niezmiernie piękna; nikt na świecie nie miał chyba rozumniejszej i gładszej twarzy. Teraz już nie wydawała mu się tak straszną, martwą i zimną, jak wówczas, kiedy siedziała za oknem i kiwała na niego ręką. Dzisiaj podobała mu się bardzo, i nie bał jej się wcale. Opowiadał Królowej, jaki jest mądry, i jak dobrze umie czytać i rachować. Królowa zaś patrzyła na niego swojemi błyszczącemi jak lód oczyma, i uśmiechała się ciągle. Wreszcie wzięła go na ręce i wzleciała z nim razem wysoko, wysoko... I tak przelatywali oboje ponad górami i lasami, morzami i lądami, a pod niemi zimny wicher huczał i szumiał, wyły głodne wilki i błyszczał biały śnieg, nad którym znowu unosiły się, kracząc, czarne, jak węgiel, wrony i kruki, a wysoko w górze jaśniał duży okrągły księżyc...



3. O ogródku u starej kobiety.

Co się działo z małą Marysią po ucieczce Janka?
Gdzie on zginął? Nikt tego nie wiedział i nikt też nie umiał dać zadawalniającej odpowiedzi na liczne pytania stroskanych rodziców i domowników. Chłopcy tylko mówili, że widzieli, jak Janek przywiązał swoje saneczki do ogromnych białych sani, które wjechały w jedną z bocznych uliczek i stamtąd podążały do żelaznego mostu. — Ile tam łez wylano w małych izdebkach pod strychem! Marysia płakała i płakała bez ustanku; potem wszyscy mówili, że Janek już pewno nie żyje, że spadł z mostu i utonął w rzece. Smutneż to były, smutne dni zimowe!
Wreszcie nastała wiosna i słońce zaczęło znów świecić nieco mocniej.
— Niema Janka, niema! już nie żyje! — wołała mała Marysia.
— Ja temu nie wierzę! — odpowiadało światło słoneczne.
— Niema go! już nie żyje! — mówiła do jaskółek.
— My temu nie wierzymy — odpowiadały jaskółki, aż w końcu przestała temu wierzyć i Marysia.
— Włożę dziś nowe, jasne buciki, których Janek nigdy jeszcze nie widział, a potem pójdę do rzeki i jej się o niego zapytam.
Było to bardzo rano, więc pocałowała starą babunię, śpiącą jeszcze w łóżku, i zeszła na dół do rzeki, która właśnie, z powodu wiosennych roztopów, wezbrała bardzo wysoko.
— Czy to prawda, żeś mi zabrała mojego Janka? — zapytała. — Jeżeli mi go oddasz, podaruję ci moje jasne buciki.
I zdawało się jej, że bystre nurty wody dziwnie się do niej jakoś uśmiechają; zdjęła więc swoje ulubione jasne buciki i cisnęła je do wody. Upadły tuż przy samym brzegu, i fale znów je na ląd wyrzuciły. Rzeka nie chciała przyjąć ofiary małej dziewczynki, nie mogąc jej zwrócić wzamian Janka, którego, jak wiemy, wcale w swych głębiach nie miała. Marysi jednak się zdawało, że pewno wrzuciła buciki za blizko lądu, wlazła więc do czółenka, co się opodal bujało na falach, i stamtąd z całej siły cisnęła trzewiczki do wody. Czółenko atoli było bardzo lekko przywiązane, gdy się więc mocniej chybotać zaczęło pod krokami Marysi, oderwało się nagle i odbiło od brzegu. Kiedy mała dziewczynka to spostrzegła i chciała na ziemię wyskoczyć, było już zapóźno, czółno bowiem o łokieć przeszło odbiegło od lądu i, porwane silnym prądem wezbranej rzeki, płynęło coraz szybciej i dalej.
Mała Marysia przelękła się okropnie i zaczęła płakać, ale nikt jej, prócz wróbli, nie słyszał, a wróble przecież nie mogły wynieść dziewczynki z czółenka, latały więc tylko wzdłuż brzegu i śpiewały, by ją pocieszyć: „tuśmy, tu! tuśmy, tu! nie bójże się ni-i-i-i-ie!“ Czołno pędziło z wodą, a mała Marysia siedziała już spokojnie; za nią płynęły jasne buciki, ale nie mogły dogonić lekkiego czółenka, które bardzo prędko mknęło po fali.
Pięknie było po obu brzegach rzeki: śliczne kwiaty, stare drzewa i puszyste łąki, na których pasły się krowy i owce, ale nigdzie ani śladu człowieka.
Może mnie woda poniesie do mojego Janka, pomyślała Marysia i spojrzała weselej dokoła siebie, przypatrując się pięknym zielonym brzegom. Wtem dopłynęła do dużego ogrodu, pełnego drzewek wiśniowych, ocieniających mały domek z dziwnemi czerwonemi i niebieskiemi okienkami. Czółno płynęło coraz wolniej, wolniej, aż wreszcie przybiło zupełnie do lądu.
Marysia zaczęła wołać, a z domku, stojącego w ogrodzie, wyszła staruszeczka z kijkiem w ręku, w dużym, słomianym, pomalowanym w kwiaty kapeluszu na głowie.
— Biedna dziecino! — rzekła staruszka — jakim sposobem dostałaś się na tę wielką, bystrą rzekę, co cię tak daleko od domu uniosła?
Potem staruszka weszła do wody, zakrzywionym kijem uchwyciła czółno, przyciągnęła je do brzegu i pomogła Marysi wyjść na ląd. Marysia ucieszyła się bardzo, czując znów twardą ziemię pod nogami, ale bała się trochę nieznajomej staruszki.
— Chodźże i powiedz mi, kto jesteś i jakim sposobem tutaj się dostałaś? — zapytała stara. Marysia zaczęła jej opowiadać wszystko po kolei, a staruszka kiwała tylko głową i mruczała: Hm! hm! Gdy Marysia skończyła opowiadanie, zapytała staruszki, czy czasem nie widziała gdzie małego Janka. Staruszka odrzekła, że dotąd wprawdzie jeszcze tędy nie przejeżdżał, ale niezawodnie prędzej, czy później, przyjedzie, żeby się więc Marysia nie smuciła, a lepiej skosztowała wisienek i obejrzała kwiatki. Potem wzięła dziewczynkę za rękę i zaprowadziła do małego domku, którego drzwi starannie za sobą zamknęła.
Okienka były bardzo wysokie o szybach czerwonych, żółtych i niebieskich, przez które światło dzienne dziwnie jakoś zabarwione wchodziło do izby, gdzie na siole leżały najpiękniejsze wiśnie. Marysia jadła ich tyle, ile jej się podobało, bo staruszka wyraźnie na to pozwoliła. Podczas gdy dziewczynka jadła, staruszka rozczesała jej włosy złotym grzebieniem i rzekła: „Od dawna już pragnęłam mieć taką małą, kochaną dziewczynkę, teraz przekonasz się, jak ci tu u mnie będzie dobrze!“ A w miarę tego, jak rozczesywała włosy Marysi, maleńka coraz bardziej zapominała o Janku, staruszka bowiem czesała ją zaczarowanym grzebieniem. Skończywszy czesanie, poszła do ogrodu i uderzyła swym kijem wszystkie kwitnące cudownie krzaki z różami, które też zaraz zapadły głęboko pod ziemię, tak, że nawet ślad nie pozostał na miejscu, gdzie stały przed chwilą. Stara robiła to dlatego, bo się bała, że, jak Marysia zobaczy róże, przypomni sobie swoje własne kwiaty, swój dom, babunię i małego Janka, zatęskni za nim znowu i ucieknie od niej, by szukać ukochanego chłopczyka po świecie.
Wprowadziła potem Marysię do ogrodu. Jak tani pachniało i błyszczało wszystko! Co za kolory, wonie i kształty! Kwiaty wszystkie, o jakich tylko pomyśleć można, kwitły tu jednocześnie. Marysia z radości podskoczyła do góry i bawiła się, dopóki słońce nie zaszło za czerwieniejącemi drzewkami wiśniowemi, a na noc dała jej staruszka piękne łóżeczko z czerwoną atłasową kołderką i z powłoczkami na poduszkach, haftowanemi w różnokolorowe fijołki. i dziewczynka leżała na nich i spała, jakby jaka królewna.
Nazajutrz znowu bawiła się kwiatkami w ciepłem świetle słonecznem, i tak mijały dni, jedne po drugich. Marysia znała już prawie każdy kwiatek, lecz, aczkolwiek ich było bardzo, bardzo dużo, zdawało jej się ciągle, że brak pomiędzy niemi jednego, chociaż nie wiedziała właściwie jakiego? Pewnego dnia przypatrywała się słomkowemu kapeluszowi staruszki, na którym były wymalowane kwiaty, a pośród nich najpiękniej wyglądała wielka czerwona róża, stara bowiem, chowając wszystkie żywe róże, nie zakryła przez zapomnienie malowanych kwiatów na kapeluszu. Ale tak to się zwykle zdarza roztargnionym!
— Cóż to znaczy? dlaczego tu niema żadnej róży? — zawołała Marysia, — pobiegła do ogródka i zaczęła szukać a szukać i — nic nie znalazła, choć szukała bardzo długo i pilnie.
Zmęczona i smutna usiadła na ziemi i rzewnie zapłakała, a gdy jej łzy gorące padły na miejsce, gdzie rósł poprzednio krzaczek różany, zroszona niemi ziemia, nie mogąc dłużej utrzymywać kwiatu w swojej głębi, rozsunęła się nagle, i róża, śliczna, czerwona, woniejąca róża, wydobywszy się z gruntu, stanęła niespodzianie przed oczyma zdziwionej i uradowanej dziewczynki. Marysia uścisnęła i ucałowała ją serdecznie i — przypomniała sobie swoje własne róże, swój dom i małego Janka.
— Ach! jakże ja długo tu siedzę! — rzekła dziewczynka — toć przecież wyszłam po to, by szukać Janka! Czy nie wiecie, gdzie on się podział? — zapytała róż — Może już nawet, broń Boże, umarł?
— Umrzeć, nie umarł — odpowiedziały róże. — Wracamy przecież z głębi ziemi, gdzie leżą wszyscy umarli, ale Janka tam nie było!
— Dziękuję wam! — rzekła mała Marysia i poszła do innych kwiatów, zajrzała im w kielichy i spytała: — Czy wy nie wiecie, gdzie się podział mały Janek?
Ale wszystkie kwiatki stały na słońcu i myślały, każdy o swojej bajeczce, których się dużo od nich nasłuchała mała Marysia, żaden jednak nie wiedział, co się stało z małym Jankiem.
— Biedna moja babunia! — westchnęła Marysia.— Ach! pewno tęskni za mną i martwi się o mnie, tak samo, jak ja się martwiłam o mojego Janka. Ale niedługo powrócę do domu i Janka przyprowadzę ze sobą. Na nic się nie zdało pytać kwiatów, wiedzą one tylko o swoich własnych pieśniach i wcale nawet nie odpowiadają na moje pytania.
To mówiąc, podwiązała sobie wyżej kostek sukienkę, żeby jej było łatwiej uciekać.
Drzwi domku były zamknięte, lecz Marysia póty przyciskała zardzewiałą klamkę, dopóki się same nie otworzyły, a mała dziewczynka boso wybiegła w świat szeroki. Obejrzała się trzy razy, lecz nikt jej nie gonił; nakoniec, nie mogąc już dalej biegnąć, usiadła na wielkim kamieniu, spojrzała dokoła siebie i spostrzegała, że się już lato skończyło i nadeszła późna jesień, czego w cudownym ogródku staruszki nie można było zauważyć, bo tam ciągle świeciło słońce i kwitły kwiaty ze wszystkich pór roku.
— Mój Boże! jakżem się zapóźniła — rzekła Marysia. — Toć już teraz mamy jesień! O! już więcej odpoczywać nie będę!
I wstała, wybierając się w drogę.
Ach! jakże się jej małe, bose nóżki kaleczyły i męczyły! Wszystko dokoła wyglądało strasznie surowo i zimno. Długie liście wierzbowe całkiem już pożółkły, a rosa kapała z nich w dużych kroplach, i jeden listek po drugim opadał na ziemię; na dzikiej śliwie był jeszcze wprawdzie owoc, ale tak cierpki, że się aż usta ściągały od kwasu. Szaro było, ciężko i smutno na szerokim świecie!...



4. O księżniczce i jej mężu.

Kiedy się Marysia znowu zmęczyła drogą i usiadła pod drzewem, aby odpocząć, jakaś duża, szara wrona zaczęła skakać po śniegu dokoła drzewa, pod którem siedziała dziewczynka. Popatrzywszy bacznie na Marysię, wrona kiwnęła czarnym łebkiem, a wkońcu wskoczyła na gałęź i zawołała:
— Kra, kra! kra, kra! — bo wiele więcej powiedzieć nie umiała, ale życzyła dobrze Marysi, i zapytała jej, gdzie to i po co wędruje tak sama jedna daleko w świat szeroki.
Mała Marysia zrozumiała bardzo dobrze te dwa smutne wyrazy: „sama jedna“! Ze łzami w oczach więc opowiedziała wronie całe swoje życie i przygody, i spytała jej, czy czasem nie widziała gdzie małego Janka.
Po pewnym namyśle, wrona kiwnęła łebkiem i rzekła:
— Taaak, taaak! To może być! to może być!
— Co? czy naprawdę? — zawołała mała dziewczynka i tak zaczęła ściskać i całować wronę, że jej o mało, co nie zadusiła.
— Powoli! powoli! — rzekła wrona. — Mnie się zdaje, że wiem... być może, iż tak jest... mały Janek... tak, tak... teraz jednak niezawodnie zapomniał już o tobie dla księżniczki.
— Alboż on mieszka u księżniczki? — spytała Marysia.
— Tak jest, posłuchaj tylko! — rzekła wrona. — Ale trudno mi jakoś rozmawiać twoim językiem. A może ty znasz wroni język? toby było bardzo dobrze.
— Nie uczyłam się jeszcze po wroniemu — odrzekła Marysia — babka moja bo umiała, a nawet wcale nieźle mówiła. Szkoda, wielka szkoda, żem się tego nie uczyła.
— No, no, nie masz się czem martwić — odpowiedziała wrona — będę gadała, jak umiem, choć pójdzie trochę tępo. — I zaczęła opowiadać Marysi wszystko, co wiedziała, a mianowicie: że w tem królestwie, tu obok, to mieszka jedna księżniczka ogromnie mądra. Pewnego dnia postanowiła ona wyjść za mąż; tylko, że chciała mieć męża, coby umiał odpowiadać na wszystkie pytania, a nie takiego, któryby jeno stał, jak słup, i udawał, że słucha, a wyglądał z miny na wielkiego i uczonego pana. Zebrali się więc różni zalotnicy, młodzi i starzy, ale wszyscy, jak tylko weszli do złocistego pałacu i ujrzeli księżniczkę na tronie, zapominali języka w gębie, i dopiero wyszedłszy na ulicę, odzyskiwali przytomność i gadali znowu tak pięknie, obficie, łatwo i głośno, że aż uszy bolały. Jeden tylko młody chłopiec, podobny z postawy do Janka, nie zląkł się ani nadętych jak pęcherze lokajów, ani sztywnych jak kije żołnierzy gwardyi, ani samej nawet pięknej jak malowanie i mądrej jak Salomon księżniczki, lecz odpowiadał śmiało i rozsądnie na jej zapytania, i został przez nią wybrany.
— O, to niezawodnie Janek! — zawołała znowu Marysia — on zawsze był bardzo mądry, rachunki to robił bez namysłu, nawet bardzo trudne. Moja najdroższa, najmilsza wrono! zaprowadź ty mnie do tego pałacu!
— Hm, hm! to niełatwe rzeczy! — odpowiedziała wrona. — Jakżeby to zrobić? Chyba się naprzód rozmówię z moim przyjacielem krukiem, który ma tam stałą posadę „nadwornego kruka;“ ten nam może poradzi, bo trzeba ci wiedzieć, że takiej małej, bosej dziewczynki, jak ty, nie puszczą do pałacu.
Wrona poleciała i dopiero późno wieczorem powróciła.
— Kra, kra! — zawołała — mój kruk kazał ci się kłaniać i przysłał tu dla ciebie mały bocheneczek chleba, który zabrał z kuchni, gdzie chleba jest dosyć, boś ty zapewne głodna. Już to do pałacu trudno ci będzie wejść, jesteś bowiem obdarta i bosa, a gwardziści ze srebrnymi galonkami i lokaje ze złotymi napewnoby cię wyrzucili za drzwi, bo to hardy naród, ho, ho! Ale nie płacz! nie płacz! Już ty się tam dostaniesz! Mój przyjaciel kruk zna pewne boczne schodki, prowadzące do sypialni, i wie także, gdzie będzie mógł znaleźć od niej kluczyk.
Poszły więc do ogrodu, do wielkiej alei, gdzie już jeden listek po drugim spadał z lip i z kasztanów, a kiedy w pałacu pogaszono światła, wrona poprowadziła małą Marysię do tylnych drzwi, zlekka tylko przymkniętych.
Ach! jak silnie drżało z obawy i z tęsknoty serduszko Marysi. Myślałby kto, że ona chce zrobić coś złego, a jej przecież szło tylko o to, by się dowiedzieć, czy to jest mały Janek, czy kto inny. On, on, niezawodnie! myślała, przypominając sobie żywo jego rozumne oczy i długie włosy. To się dopiero uraduje, gdy ją zobaczy i gdy się dowie o tem, jak daleką i ciężką dla niego odbyła drogę, o tem, że w domu tak się wszyscy o niego martwią. Marysia cieszyła się i obawiała czegoś zarazem.
Teraz już byli na schodach, gdzie paliła się mała lampka. Na samym środku sieni stał kruk i na wszystkie strony wykręcał łebkiem, przypatrując się Marysi, która się grzecznie skłoniła, jak ją uczyła babunia.
— Moja przyjaciółka wiele mi mówiła dobrego o panience — rzekł kruk — losy panienki także mnie bardzo rozrzewniły. Racz panienka wziąć lampkę, to ja pójdę naprzód. Pójdziemy tutaj prostą drogą, bo na niej nikogo nie spotkamy. Ale mam nadzieję, że gdy panienka dojdzie do godności i bogactwa, zechcesz okazać mi wdzięczne serce.
— To się samo przez się rozumie — przerwała wrona.
Weszli nareszcie do sypialni. Tu sufit podobny był do korony dużej palmy ze szklanemi liśćmi, a na środku pokoju, na grubej łodydze ze złota, wisiały dwa łóżeczka, z których każde wyglądało, jak lilia: jedno białe, a w niem leżała księżniczka, drugie czerwone, w którem Marysia szukać miała małego Janka. Odgięła tedy jeden z listków lilii i ujrzała opaloną szyję.
— Ach! to Janek! — zawołała głośno po imieniu, poświeciła lampką w oczy, śpiący chłopczyk przebudził się, odwrócił głowę, ale niestety! — nie był to Janek! Tylko szyje mieli podobne, chociaż i mąż księżniczki był młody i przystojny. A z białej lilii mrugnęła oczkami księżniczka i spytała, co się tam stało? Więc mała Marysia zaczęła płakać i opowiedziała jej całą historyę swego życia, nie zaniedbując także wspomnieć o tem, jaką przysługę chciały jej wyrządzić kruk i wrona. Księżniczka i jej mąż bardzo się litowali nad biedną Marysią.
Nazajutrz odziano ją od stóp do głów w paradne odzienie i zapytano, czyby nie chciała zostać w pałacu na zawsze i żyć sobie po pańsku, lecz Marysia prosiła tylko o mały wózek z konikiem i o parę małych bucików, bo się znowu wybiera w świat szeroki, szukać małego Janka.
Jakoż dano jej buty, rękawiczki i mufkę, ubrano ją ciepło i ładnie, a gdy się już pożegnała i wyszła do bramy, zobaczyła nową karetkę, pięknie wyzłoconą. Stangret zaś i poganiacz byli ubrani jak prawdziwi panowie.
Wrona odprowadziła Marysię przez pierwsze trzy mile, usiadłszy obok niej w karecie. Kruk został w domu i we drzwiach trzepotał skrzydełkami, gdyż od czasu, jak miał stałą posadę przy dworze, jadał za dużo i często cierpiał na ból łebka. Tak odbyła się podróż przez trzy mile, a potem i wrona pożegnała dziewczynkę, poleciała na drzewo przydrożne i póty trzepotała czarnemi skrzydłami, dopóki dojrzeć mogła karetę, która zdaleka świeciła jasno w blasku słońca.



5. O małej rozbójniczce.

Jechali ciemnym borem — lasem, ale złocista karetka świeciła jak ogień, a to kłuło w oczy rozbójników, którzy na taki blask spokojnie patrzeć nie mogli.
Złoto! złoto! krzyknęli, wypadli z gęstwiny, schwycili konie za cugle, zaczęli bić małych poganiaczów, zwlekli stangreta i lokajów z kozła, a małą Marysię wyciągnęli z karety.
— Tłuściutka, zgrabniutka, orzechami wypasiona! — rzekła stara rozbójnica, która miała długą szczeciniastą brodę i brwi zwisłe nad oczyma. Mięso ma zupełnie takie same, jak tłusty baranek, a jak ona doskonale smakować będzie! aj, aj! To mówiąc, wydobyła świecący nóż, taki ostry, że aż strach było patrzeć. „A jej!“ krzyknęła nagle baba, bo własna jej córeczka, którą dźwigała na plecach, a która była bardzo rozpustna i niegrzeczna, ugryzła ją w lewe ucho. Ty niegodziwy bachorze! zawołała matka, i już nie miała czasu zarżnąć Marysi.
— Ja chcę, żeby się ona ze mną bawiła! — rzekła mała rozbójniczka, chcę, żeby mi dała swoją karetę i ładną sukienkę, oraz żeby ze mną spała w mojem łóżku! — Siadła do karety i spytała Marysi, czy to ona jest księżniczką. Nie! odparła Marysia i opowiedziała wszystko, co się jej dotąd wydarzyło; przyznała się, że bardzo kocha małego Janka i chciałaby go odnaleźć.
Wtem kareta stanęła, zajechała bowiem na dziedziniec zbójeckiego zamku, którego mury były pęknięte od góry do dołu. Z otwartych szpar i szczelin w ścianach wylatywały wrony i kruki, a ogromne psy buldogi, z których każdy wyglądał, jak jaki potwór, połykający ludzi, podskakiwały wysoko, nie szczekały jednak wcale, bo im to było wzbronione.
W ogromnej, brudnej, okopconej izbie palił się na środku kamiennej posadzki jasny ogień; pod pułapem wił się gęsty dym, szukając ujścia przez okna i szpary, przy ogniu zaś gotował się rosół w ogromnym kotle, a zające, króliki i sarny piekły się na rożnach.
— Będziesz dziś spała ze mną przy wszystkich moich zwierzętach, — rzekła rozbójniczka. Potem dostały obie jeść i pić i poszły sobie w kącik, gdzie leżała słoma, przykryta wzorzystemi kobiercami. Nad nią, na łatach i na grzędach, siedziało przeszło sto gołębi, które wszystkie udawały, że śpią, wykręcały jednak łebki i otwierały ciekawie ślipki, ujrzawszy dwie małe dziewczynki. Rozbójniczka jedną ręką objęła szyję Marysi, a w drugiej trzymała ostry nóż, przytem spała, chrapiąc tak silnie, że aż się rozlegało po izbie. Marysia za to nie mogła oczu zmrużyć, bo nie wiedziała napewno, czy będzie jutro jeszcze żyła, czy też ją zabiją. Rozbójnicy siedzieli wkoło ognia, pili i śpiewali, a stara baba, pijana już dobrze, fikała koziołki. Doprawdy, strach było patrzeć biednej, małej dziewczynce na takie dzikie i okropne rzeczy!
Wtem gołębie na grzędzie zaczęły gadać:
— Gru, gru! widziałyśmy małego Janka! Białe kurczątko dźwigało jego saneczki, a on siedział w saniach Królowej Śniegu, które przejeżdżały tuż pod lasem, kiedyśmy jeszcze były wraz z innemi młodemi gołąbkami w gniazdeczku. Królowa tchnęła na nas swym lodowatym oddechem i, prócz nas obojga, wszystkie młodziaki pozdychały. Gru, gru! gru, gru!
— Co wy tam mówicie? — zawołała Marysia, — dokąd pojechała Królowa Śniegu? Czy wiecie co o niej?
— Niezawodnie musiała pojechać na północ, do krainy lodów, bo tam wiecznie zimno i wieczne trwają śniegi i mrozy. Zapytaj się o to rena[1], co tu stoi przywiązany do kołka.
Tam są śniegi i lody, tam pięknie i miło! — rzekł ren. Tam po wielkich świecących równinach skakać sobie można swobodnie! Tam Królowa Śniegu ma swój pałacyk letni, a właściwy jej zamek stoi jeszcze dalej na północy.
Nazajutrz Marysia opowiedziała małej rozbójniczce wszystko, co mówiły gołębie, ta zaś zrobiła poważną minkę, kiwnęła główką i rzekła: To wszystko jedno! to wszystko jedno! — Czy ty wiesz, gdzie jest kraina lodów? zapytała się rena.
— Któżby lepiej wiedział ode mnie? — odpowiedziało zwierzę, a oczy aż mu się zaiskrzyły. Wszakżem tam się urodził i wychował, tam sobie skakałem po równinach śnieżystych.
— Słuchaj no! — rzekła rozbójniczka do Marysi, — widzisz, że wszyscy mężczyźni odeszli, tylko matka została, ale około południa napija się ona zwykle z dużej flaszy, a potem zasypia; wtenczas postaram się zrobić coś dla ciebie.
A gdy rzeczywiście koło południa stara baba napiła się z dużej flaszy i, odurzona trunkiem, zasnęła, mata rozbójniczka poszła do rena i rzekła:
— Żądam od ciebie, byś wziął nogi za pas i zaniósł tę małą dziewczynkę do pałacu Królowej Śniegu, gdzie jest mały Janek. Niezawodnieś słyszał wszystko, co mi opowiadała, bo mówiła dość głośno, a tyś strzygł ciekawie uszyma!
Ren aż podskoczył z radości. Mała rozbójniczka pomogła wsiąść małej Marysi na rena i, przywiązawszy ją mocno do grzbietu zwierzęcia, rzekła:
— Masz tu oto dwa bochenki chleba i jedną szynkę, to nie będziesz głodna?
Przywiązano tedy chleb i szynkę na grzbiecie rena, mała rozbójniczka otworzyła drzwi i przywołała wszystkie psy, spuszczone z łańcuchów, potem ostrym nożem przecięła powróz i rzekła do zwierzęcia:
— Ruszajże w drogę! Ale dobrze pilnuj małej dziewczynki.
Marysia wyciągnęła do rozbójniczki małe rączki i pożegnała się z nią serdecznie, a potem ren zaczął pędzić przez płoty i rowy, przez straszny bór, przez bagna, stepy i zamarznięte morza, co tylko sił starczyło. Wilki wyły, kruki wrzeszczały, a całe niebo iskrzyło się i błyszczało czerwono, jakby krwią oblane.
— To moje poczciwe zorze północne![2] rzekł ren, — patrzno, jak pięknie świecą!
Potem zaczął biedz jeszcze prędzej i biegł tak dniem i nocą. Kiedy już nie było chleba, ani szynki, zaleciał właśnie z Marysią do krainy lodów.



6. O staruszce i jej kumie.

Nareszcie ren z małą dziewczynką na grzbiecie stanął przed nędznym domkiem, którego dach opuszczał się do samej ziemi, a drzwi były tak nizkie, że mieszkańcy, chcąc niemi wchodzić lub wychodzić, musieli pełzać na brzuchu. Mieszkała tam stara Eskimoska[3], która przy lampie, napełnionej tłuszczem rybim czyli tranem, gotowała ryby na obiad.
Ren, nie zwlekając długo, opowiedział starej całą historyę Marysi.
— Oj! biedne wy, biedne istoty! — rzekła staruszka, porządny jeszcze macie kawał drogi przed sobą, może z jakie sto mil w prostej linii do bieguna północnego[4], bo aż tam mieszka Królowa Śniegu i co wieczór pali sobie z zórz północnych piękne ognie. Napiszę wam kilka słów na suszonej rybie sztokfiszu, bo papieru nie mam, i dam wam adres mojej kumy, która was lepiej ode mnie o wszystkiem objaśni.
Kiedy się już Marysia rozgrzała, a później najadła i napiła, staruszka napisała kilka słów na suchej rybie, powierzyła ten niezwykły list szczególnej opiece Marysi, potem zaś znów ją przywiązała do rena, który wesoło puścił się w drogę na północ. Wysoko w powietrzu iskrzyły się jaskrawe błyski, i przez całą noc gorzały przepięknie rumiane zorze północne. Dojechali wreszcie do mieszkania kumy i zastukali do jej komina, bo tam nawet drzwi nie było.
Wewnątrz chaty panował upał okropny, więc też kuma Eskimoski, kobieta nizkiego wzrostu i niesłychanie brudna, chodziła w lekkiej odzieży. Zaraz też obluźnila małej Marysi sukienkę i zdjęła buciki i rękawice, gdyż inaczej byłoby jej za gorąco, renowi zaś kawał lodu położyła na głowie, a potem zabrała się do przeczytania listu, pisanego na suchej rybie; odczytała pismo trzy razy z rzędu i, umiejąc je już na pamięć, włożyła rybę do garnka, boć ta się jeszcze zdała na obiad, a kuma była bardzo oszczędna!
Potem ren znowu opowiedział historyę małej Marysi, a kobieta tylko pomrugiwała małemi, rozumnemi oczkami, lecz nie mówiła ani słowa.
— Tyś bardzo mądra — odezwał się znowu do niej ren, — możebyś dała małej dziewczynce taki napój, żeby dostała siły dwunastu mężczyzn i pokonała Królowę Śniegu?
— Siły dwunastu mężczyzn? — rzekła kuma — toby się nie na wiele zdało! Potem, włożywszy na nos okulary, zdjęła z półki dużą skórę, zwiniętą w kształcie trąbki, i rozwinęła ją jak papier. Na skórze tej napisane były dziwne jakieś i duże litery i wyrazy, które kobieta zaczęła czytać tak gorliwie, że aż jej krople potu ściekały z czoła. Skończywszy czytanie, położyła skórę na miejscu i, rzuciwszy smutne spojrzenie na przybyszów, zamyśliła się głęboko.
Ren jednak tak usilnie i gorąco się wstawiał za małą Marysią, a dziewczynka tak błagającym, łzawym i serdecznym wzrokiem patrzyła na kobietę, że ta wstała z ławki i, pomrugując oczyma, zaciągnęła rena w kąt, gdzie, kładąc mu znowu lód na głowę, szepnęła po cichu:
— Istotnie, mały Janek jest na biegunie północnym, czyli na najdalszem i najzimniejszem miejscu krainy lodów, u Królowej Śniegu, ale jemu się tam wszystko niezmiernie podoba, sądzi on nawet, że jest to najlepszy i najpiękniejszy kraj na świecie. A wszystko to pochodzi stąd, że ma ździebełko zaczarowanego szkiełka w oku i takież same ziarnko szklane w sercu. Potrzeba więc najprzód owe niedobre cząsteczki szkła z niego wydobyć, gdyż inaczej nie stanie się on nigdy takim jak inni ludzie człowiekiem, i nie pokocha nic i nikogo, a Królowa Śniegu wieczną nad sercem i myślą jego posiadać będzie władzę.
— A nie mogłabyś zrobić tak, żeby Marysia otrzymała władzę nad wszystkiem?
— Większej władzy i mocy nad tę, którą już posiada, dać jej nie mogę. Alboż nie rozumiesz, jaka to już ogromna potęga? Czyż nie widzisz, że jej wszystkie istoty i żywioły służą? że jej pomagają i źli i dobrzy ludzie i głupie zwierzęta nawet? Boso, bez żadnych środków, bez sił, bez doświadczenia, przebiegła przecież pół świata, czyż to nie dziwne? Nie, my jej żadnej władzy dać nie możemy, bo ona ma już władzę największą w swojem poczciwem sercu. Władza ta pochodzi stąd, że Marysia jest dobrą i niewinną dzieciną; że, nie troszcząc się o siebie, gotowa jest poświęcić życie za bliźnich, że jest wierną i stałą w miłości i przyjaźni, i więcej myśli o tych, których kocha, niż o swojej osobie. Jeżeli się sama nie dostanie do Królowej Śniegu i nie wydobędzie zaczarowanego szkła z oka i serca małego Janka, to już my jej nic nie poradzimy! O dwie mile stąd zaczyna się ogród Królowej Śniegu, zanieś więc tam małą dziewczynkę, zsadź ją przy dużym krzaku z czerwonemi jagodami, co stoi na śniegu, ale już w żadne nie wdawaj się gawędy, tylko wracaj co prędzej do mnie.
Mówiąc to, kuma wsadziła Marysię na rena, który zaczął biedz naprzód, co tylko miał siły.
— Ach! nie wzięłam bucików! nie mam rękawic, — zawołała mała Marysia, gdy jej mróz ostry dokuczać zaczął; ale ren nie śmiał już stanąć, tylko biegł dalej aż do krzaku z czerwonemi jagodami. Tutaj zsadził Marysię na ziemię i pocałował ją w usta, a dwie grube łzy ściekły mu z oczu, upadły na zimny śnieg i zamarzły; potem zerwał się na nogi i odbiegł galopem.
Tak więc w okropnym, zimnym jak lód kraju biedna Marysia została sama, bez bucików i bez rękawic. Pobiegła naprzód, jak mogła najprędzej, gdy wtem spotkała cały pułk płatów śnieżnych, które jednak nie spadały z nieba, gdyż niebo było zupełnie jasne i świeciło się krwawo od zórz północnych. Płaty śniegu latały nad samą ziemią, a im bardziej się zbliżały, tem się wydawały większemi. Były to przednie straże wojska Królowej Śniegu, a postacie ich dziwnemi się odznaczały kształtami. Jedne z tych płatów wyglądały, niby ogromne jeże, inne znowu, jak węzły, splecione z samych wężów, wyszczerzających jadowite zęby; niektóre miały formę małych, grubych niedźwiedzi ze sterczącą sierścią, wszystkie zaś świeciły się biało i poruszały szybko, bo to były żywe płaty śniegu.
Mała Marysia zaczęła mówić pacierz, ale mróz był tak wielki, że oddech jej, wychodząc z buzi, zamieniał się w parę. Para ta gęstniała coraz bardziej i przemieniła się w końcu w gromadkę drobniutkich aniołków, mających na głowach błyszczące hełmy, a w rączkach ostre włócznie i miecze. Z każdem słowem Marysi przybywało ich więcej, a gdy dziewczynka skończyła pacierz, otaczał ją już cały pułk tych zbrojnych aniołków, które włóczniami swemi żgały, a mieczami siekły paskudne płaty śniegu, rozbijając je i rozkruszając na tysiączne kawałki; a mała Marysia szła ciągle naprzód śmiało i ochoczo. Aniołki głaskały ją po gołych rączkach i bosych nóżkach, a dziewczynka coraz mniej czuła zimna i biegła szybko do pałacu Królowej Śniegu.
Teraz jednak należy nam zobaczyć, co robi Janek, który, prawdę mówiąc, nie myślał wcale o małej Marysi i ani się spodziewał, że biedaczka stoi przed pałacem na śniegu i mrozie.



7. O pałacu Królowej Śniegu, oraz o wszystkiem, co się tam później wydarzyło.

Ściany pałacu Królowej zbudowane były ze śniegu i lodu, drzwi zaś i okna z przejmujących wiatrów; znajdowało się tam przeszło sto sal i izb olbrzymich, a wszystkie takie, jakie zwiał śnieg; największa z nich miała sześć mil długości. Wszystkie te wysokie sale oświetlała zorza północna, a były one takie ogromne, puste, błyszczące i mroźne! Nigdy nie wyprawiano tu żadnych tańców i zabaw; pusto, chłodno i cicho jak w grobie, było w pałacu Królowej Śniegu. Zorze północne paliły się tak dokładnie, że można było z góry obliczyć, kiedy staną najwyżej, a kiedy najniżej. Na środku największej sali lodowej leżało zamarznięte jezioro, popękane na tysiączne kawałki, jeden zupełnie podobny do drugiego. Na samym środku tego jeziora siadywała zawsze Królowa Śniegu, ile razy przebywała w domu.
Mały Janek był cały siny, a nawet czarny od zimna, on sam jednak tego nie czuł, bo mu Królowa wycałowała mroźne dreszcze, a serce jego podobne było do martwej bryły lodu. Dźwigał on ostrokańczaste i płaskie kawały lodu, starając się wszelkiemi siłami spoić je ze sobą, zupełnie tak samo, jak małe dzieci na wsi układają koło siebie kamyczki, lub patyczki. Robił nawet z tych kawałków figury, będące całym wyrazem pisanym, lecz nigdy mu się nie udawało złożyć tego jednego słowa, które koniecznie złożyć pragnął, a mianowicie słowa: „Miłość.“ A Królowa Śniegu powiedziała mu kiedyś tak: „Jeżeli potrafisz ułożyć to słowo, będziesz panem swojej woli, a ja daruję ci cały świat i nowe, piękne łyżwy.“ Ale Janek ani razu nie mógł ułożyć „miłości.“ — „Teraz polecę do ciepłych krajów! — rzekła Królowa Śniegu — zajrzę tam do moich czarnych garnków!“ Czarne garnki, to były góry, ziejące ogniem, czyli wulkany. „Pobielę je cokolwiek śniegiem!“
I odleciała Królowa Śniegu, a Janek został sam jeden w ogromnej, długiej na sześć mil, wysokiej jak najwyższa góra, a pustej zupełnie sali; przypatrywał się kawałkom lodu i myślał, siedząc tak spokojnie i nie ruszając się wcale, że mógłby kto przypuścić, iż chłopiec zmarzł na dobre.
Wówczas to właśnie mała Marysia weszła przez dużą bramę do pałacu. Wiały tu przejmujące wiatry, lecz dziewczynka zmówiła modlitwę wieczorną i wiatry ucichły, jakby chciały zasnąć. Weszła więc do ogromnej, wysokiej, pustej a zimnej sali lodowej i ujrzała Janka. Poznała go natychmiast, rzuciła się ku niemu i uścisnęła go serdecznie, wołając:
— Janku! mój kochany, najdroższy mój Janku, nareszcie cię znalazłam!
Janek jednak siedział nieruchomy, spokojny i zimny jak lód, więc Marysia przycisnęła go do siebie i zapłakała gorącemi łzami, które, padając na piersi zaczarowanego chłopczyka, przeniknęły do jego serca, roztopiły lodową bryłę i spłukały z niej kawałek szatańskiego lustra. Janek się poruszył i przyjrzał uważniej Marysi, a ona zaśpiewała wtedy drżącym ze wzruszenia głosem:

O, sercu najmilsza, różyczko kochana,
Pól, sadów, ogrodów ozdobo!
Barw krasą jaśniejesz i wonią-ś owiana —
Kwiat żaden nie zrówna się z tobą! i t. d.

Wtenczas Janek przypomniał sobie rodziców i babcię, i domek z izdebką pod strychem, i całe miasto rodzinne, i szarą rzeczułkę, w której falach kąpał się w lecie, a po której lodach ślizgał się w zimie, i towarzyszów, z którymi się bawił i śpiewał piękne a rzewne piosenki, i wszystko, wszystko po kolei! A wtedy taka go ogarnęła tęsknota, tak mu się zrobiło smutno, tak smutno, że wybuchnął płaczem i płakał, płakał, tak długo, aż zaczarowana drobinka szkła wypłynęła wraz ze łzami z jego oka. Spojrzał wtedy po raz drugi na Marysię i poznał ją naprawdę:
— Marysiu droga, kochana Marysiu, gdzieżeś tak długo bawiła? A gdzie ja siedziałem? — I spojrzał dokoła. — Jakże tu zimno — rzekł — jak pusto, przestrono i głucho!
Zadrżał z zimna i przytulił się znów do Marysi, ona zaś na przemiany śmiała się i płakała z radości, a wszystko to było tak piękne, że nawet zimne kawałki lodu ucieszone, skakały do góry, a gdy się zmęczyły i znowu pokładły, utworzyły kształt tych liter i tego wyrazu, o którym powiedziała Jankowi Królowa Śniegu, że jeśli go wynajdzie, wówczas zostanie panem swojej woli, a ona daruje mu cały świat i nowe, piękne łyżwy. I pocałowała Marysia Janka w twarz, a twarz jego zarumieniła się jak zorza; pocałowała go w oczy, a oczy jego zalśniły jak gwiazdy; pocałowała go w ręce i w nogi i — powstał Janek wesoły, zdrowy i dobry, jak niegdyś. Niechby teraz nawet Królowa Śniegu powróciła do pałacu! toć ona sama obiecała mu wolność, jeżeli wyraz „Miłość“ zostanie ułożony z kawałków lodu, a tak się przecie stało: „Miłość“ jaśniała wielkiemi literami na powierzchni lodowatego jeziora.
Wzięli się tedy oboje za ręce i wyszli z wielkiego lodowatego pałacu, rozmawiając o babce, o rodzicach, o różach, kwitnących wysoko na dachu, i o wszystkiem, co się działo w ukochanem mieście. A gdzie stąpnęli nogą. tam wiatry uspakajały się i świeciło słońce. Kiedy zaś doszli do krzaku z czerwonemi jagodami, ujrzeli rena, który przyprowadził z sobą młodą renicę z wymionami pełnemi mleka.
Dzieci ugasiły mlekiem pragnienie i siadły na reny, które zaniosły je najprzód do mieszkania kumy, gdzie się wygrzeli w ciepłej izbie i dowiedzieli o najbliższej drodze do domu; potem zaś do starej Eskimoski, która uszyła im nowe suknie i przygotowała wszystko do podróży.
Ren i renica biegły obok nich do samej granicy tego kraju, gdzie pierwsza zieloność wychodziła z ziemi: tu się pożegnały z dziećmi.
— Bądźcie zdrowi! Bądźcie zdrowi! — wołali wszyscy.
Niedługo też zaczęły świergotać drobne ptaszki, w lesie zaś pełno było zielonych pączków, a Janek i Marysia szli, trzymając się za ręce, a im dalej szli, tem piękniejszą stawała się wiosna, tem więcej widać było kwiatów. Zbliżyli się wreszcie do miasta. Jankowi znowu się łzy zakręciły w oczach, były to jednak łzy radości. Teraz mu było dobrze, tak dobrze, że wypowiedzieć tego nie umiał, a tylko ściskał mocno w swej dłoni rączkę małej Marysi i przyglądał się miastu.
Niedługo weszli do domu, gdzie mieszkali rodzice i babunia, i wstąpili po schodach do dobrze znajomej izdebki pod strychem. Wszystko tam jeszcze stało na tem samem miejscu, co dawniej; zegar ścienny ciągle jeszcze powtarzał: tik! tak! a skazówki obracały się w kółko, jak przedtem. Dopiero, gdy weszli we drzwi, przekonali się oboje, jak przez ten czas urośli. Przez otwarte okno róże zaglądały do pokoju, gdzie stały jeszcze dwa małe krzesełka dziecinne, na których usiedli Janek i Marysia, każde na swojem, trzymając się za ręce, jak dawniej, bo o całym przepychu u Królowej Śniegu najzupełniej oboje zapomnieli. Babunia siedziała, grzejąc się na słońcu, i czytała w książce do nabożeństwa, a czasem zanuciła coś półgłosem.
Janek i Marysia zajrzeli sobie w oczy i zaśpiewali dawną, dziecinną piosenkę:

O, sercu najmilsza różyczko kochana.
Pól, sadów, ogrodów ozdobo!
Barw krasą jaśniejesz i wonią-ś owiana —
Kwiat żaden nie zrówna się z tobą! i t. d.

I tak siedzieli oboje dorośli, a jednak dzieci, bo poczciwemi dziećmi byli w duchu, i kochali się wzajem, kochali babunię, rodziców i wszystkich dobrych ludzi, — a na dworze złociste słońce rozlewało dokoła dobroczynne strumienie światła i ciepła.


Opracował Ig. Matuszewski.







  1. Ren, albo renifer, gatunek jelenia, żyjącego w krajach północnych i używanego do zaprzęgu.
  2. Zorzą północną nazywa się mocne i piękne światło, pojawiające się na niebie w krajach północnych.
  3. Eskimosi — mieszkańcy krain północnych.
  4. Biegun północny — miejsce ziemi najdalej położone na północ.