Królowa Śniegu (Andersen, przekł. Niewiadomska)/W pałacu królowej śniegu

<<< Dane tekstu >>>
Autor Hans Christian Andersen
Tytuł Królowa Śniegu
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1918
Druk Zakł. Graf. B. Wierzbicki i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Cecylia Niewiadomska
Tytuł orygin. Sneedronningen
Podtytuł oryginalny Et Eventyr i syv Historier
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII. W pałacu królowej śniegu.

Ściany pałacu były z olbrzymich zasp śnieżnych, w których wichry wywierciły drzwi i okna. Przeszło sto sal znajdowało się w tym gmachu, a największa miała kilka mil długości. Oświetlała je piękna zorza, kładąc na białym śniegu czerwone i żółte blaski — to też w wielkich komnatach było pusto, cicho, jasno i mroźno.
Nigdy w tej białej, olbrzymiej przestrzeni nie słyszano śmiechu ani wesołego głosu, nie było tu nigdy rozgłośnej zabawy, choć północne niedźwiadki i inne stworzenia mogły wyprawiać najświetniejsze bale w takich wspaniałych salach, przy muzyce wichru. Nie wchodziły tu jednak nigdy — nigdy! W pałacu królowej śniegu było pusto i zawsze cicho. Cicho codziennie o jednej godzinie zapalała się zorza, a następnie gasła — cicho błyszczały białe, śnieżne ściany, cicho leżało w środku wielkie lodowe jezioro. Przejrzysty lód spękany był w tysiąc kawałków, ale wszystkie były podobne do siebie, zupełnie jednakowe. A na środku jeziora, na wysokim lodowym tronie, siedziała królowa śniegu, gdy gościła w swojem królestwie.
Mały Janek był siny z zimna, prawie czarny, ale nie wiedział o tem i nie czuł wcale chłodu, gdyż królowa śniegu zamroziła pocałunkami nawet dreszcze w jego ciele, a serce jego stało się kawałkiem lodu. Biały, zimny, śnieżny pałac wydawał mu się najwspanialszem królestwem na świecie, z podziwem patrzał na wysoki tron lodowy i bawił się u stóp jego, układając z kawałków lodu wszystko, co mu się tylko podobało. Tak właśnie dzieci bawią się klockami, budując wieże i przeróżne gmachy. Jasiowi klocków nie zabrakło nigdy; były przejrzyste, o ostrych krawędziach, zimne i jednakowe; mógł je układać całe życie w rozmaite figury, litery, desenie, a wszystko, co ułożył, wydawało mu się mądrem i doskonałem, i nic w tem nie chciał zmienić ani zepsuć.
Więc były na lodzie kwadraty, trójkąty, liczby i wyrazy: śnieg, jezioro, królowa i bardzo wiele innych, nie mógł tylko ułożyć wyrazu „kocham”, choć królowa mu powiedziała:
— Jeżeli zdołasz ułożyć ten wyraz, będziesz wolny, a ja daruję ci cały świat i nowe łyżwy.
Więc Janek pragnął bardzo złożyć dziwne słowo, a nie umiał. On, taki mądry, nie wiedział, jak zacząć.
Tymczasem ciepły wiatr wionął z południa, i królowa śniegu wstała z wysokiego tronu.
— Muszę spieszyć do ciepłych krajów — powiedziała — trzeba znowu nakryć moje czarne garnki. (To znaczyło: wulkany). Pobielę im trochę głowy, a cytryny i winogrona poumierają na ten widok.
I zniknęła w tumanach śniegu.
Janek sam został w olbrzymiej, pustej sali. Zrobił sobie z kawałków lodu wygodne siedzenie, usiadł, patrzał na ułożone przed sobą litery, milczał, myślał i siedział nieruchomy, sztywny, zimny i siny, jak zamarźnięty.
Wtedy właśnie Marysia weszła do pałacu. Ostry wicher z przeciągłym jękiem rzucił się ku niej, aby ją zatrzymać, ale zaczęła modlić się goręcej, i wiatr ucichł i przypadł spokojnie ku ziemi, jak gdyby kładł się do snu.
Marysia weszła do olbrzymiej sali, pustej, białej i cichej. Nagle zobaczyła Janka. Poznała go natychmiast. Z okrzykiem radości podbiegła ku niemu, obie ręce zarzuciła mu na szyję i mocno przyciskając go do serca, wołała uradowana:
— Janku! Kochany Jasiu! znalazłam cię przecież!
Lecz Janek siedział cichy, sztywny, nieruchomy — a taki zimny!
Marysia wybuchnęła płaczem. Jej łzy gorące padały mu na piersi, przenikały do serca, roztopiły lodową bryłę i spłukały z niej okruszynę czarodziejskiego zwierciadła, które było przyczyną całego nieszczęścia.
I nagle serce zabiło mu mocniej, zimny dreszcz przebiegł ciało, zdumiony, podniósł oczy na Marysię, a ona zaczęła śpiewać:

Co ja kocham na tym świecie?
Złote słonko, jasne kwiecie!
Boże ptaszki śpiewające...

A kiedy mówiła słowa: — Wszystko kocham serca biciem, a przestanę chyba z życiem! — Janek przypomniał sobie nagle krzaczek róży, dom, rodziców, babkę, Marysię i wszystko, co się stało, i zrobiło mu się tak smutno w tej wielkiej, białej, pustej, strasznej sali, że wybuchnął ogromnym płaczem, a ze łzami spłynął natychmiast i drugi okruch szkła czarodziejskiego, który mu utkwił w oku.
Wówczas dopiero poznał naprawdę Marysię, i wydała mu się tak piękną, jak dawniej, i uczuł, że ją kocha tak mocno, jak dawniej, i aż krzyknął z radości i objął ją także rękami, i ściskali się serdecznie oboje, płacząc i śmiejąc się razem ze szczęścia.
Po raz pierwszy w białym pałacu, u stóp tronu królowej śniegu rozległy się nieznane tu głosy wesela; to też zdumione lodowe jezioro pękać zaczęło z wielkiego podziwu, a kawałeczki lodu, dotąd nieruchome, kręciły się w szalonym tańcu, podskakując i uderzając o siebie, aż zmęczone, upadły znowu i same ułożyły się w ten dziwny wyraz, za który Janek miał otrzymać wolność, świat cały i nowe łyżwy.
W pałacu królowej śniegu, na lodowem jeziorze, u stóp wysokiego lodowego tronu, jaśniał w blaskach zorzy północnej nieznany tu tajemniczy wyraz:

Kocham“.

A dzieci stały przy nim uśmiechnięte, opromienione złotem i różowem światłem. Marysia pocałowała Janka w twarz, i sina twarz jego stała się rumianą, — pocałowała go w oczy, i stały się znowu jasne i błyszczące, — całowała mu ręce i stały się silne, — całowała mu nogi, i utraciły sztywność i stały się zdrowe, i Janek powstał z lodowego krzesła, raźny, zdrów, silny i dobry, jak niegdyś.
Teraz mogła powrócić i królowa śniegu: był zupełnie wolny! Wolność jego jaśniała u stóp wysokiego tronu tajemniczym wyrazem w blaskach północnej zorzy.
Dzieci wzięły się za ręce i wyszły z okropnego pałacu. Rozmawiały o domu, rodzicach i babce, o kwiatach na dachu i o krzaczku róży, a kędy się zwróciły, uciszały się wiatry, i słońce wychylało się z ciemnych obłoków.
Gdy stanęły przy krzaku z czerwonemi jagodami, zastały tam dwa reny: stary ren przyprowadził towarzysza. Dobre zwierzęta zaniosły Marysię i Janka najpierw do starej Eskimki, gdzie dzieci wygrzały się w gorącej izbie, a następnie do Laponki, która przygotowała im na drogę nowe suknie i opowiedziała, którędy iść mają.
Oba reny odprowadziły dzieci do granicy swojego kraju i pożegnały tam, gdzie zniknęły śniegi, a ziemię i lasy okrywała świeża zieloność.
— Bądźcie zdrowi! — Bądźcie zdrowe! - powiedziały sobie nawzajem.
W powietrzu zaświergotały małe ptaszki, las zaszemrał młodemi listeczkami, i na małym, ślicznym koniku wyjechała z pomiędzy drzew jakaś dziewczynka w czerwonej czapeczce i z pistoletami za pasem.
Była to mała zbójniczka na kucyku, którego Marysia dostała od księżniczki wraz ze złocistą karetą.
Marysia i zbójniczka poznały się natychmiast i wydały okrzyk radości.
— Znalazłaś Janka! — wołała ucieszona zbójniczka.
— Powracamy do domu! — odpowiedziała szczęśliwa Marysia. — Dziękujemy ci za wszystko, — chciałabym podziękować też księżniczce, wronie i krukowi.
— Księżniczka wyjechała w daleką podróż.
— A wrona?
— Wrona nie żyje. Kruk nosi po niej żałobę.
— Pozdrów go od nas — rzekła ze smutkiem Marysia.
— Bądźcie zdrowi! — rzekła zbójniczka i serdecznie uściskała małych wędrowników.
A dzieci szły, trzymając się za ręce i rozmawiając o tem, co kochały. Dokoła nich budziła się ze snu młoda wiosna, na niebie jaśniało słońce, na łąkach pachniały kwiaty, na polach kołysały się zielone fale zboża, las szumiał, świergotały ptaki.
Tak zbliżyły się do wielkiego miasta. Dzwony odezwały się z wieży kościelnej, i dzieci poznały głos ten dobrze znany. I poznały ulice, domy, sklepy, bramy.
Ściskając się za ręce biegły do swego domu, po znanych schodach, na znane poddasze, do izdebki, gdzie upłynęło im dzieciństwo.
Nic się tu nie zmieniło: sprzęty stały na swojem miejscu, na zegarze posuwały się wskazówki, a wahadło biegało w tę i ową stronę, powtarzając tym samym jednostajnym głosem: tik! tak!
Wchodząc we drzwi, zauważyły dopiero, jak urosły w przeciągu tego czasu. A tam przy oknie stały ich małe krzesełka! Babunia siedziała na starym fotelu i modliła się z książki, a słońce oblewało złotym blaskiem jej siwą głowę.
Jak tu ślicznie, jak jasno, jak wesoło!
O pałacu królowej śniegu zapomnieli. Usiedli znowu na małych stołeczkach, jak dawniej, i spojrzeli na drewnianą skrzynkę, w której rosły powoje i groszki pachnące. Na krzaczkach róż rozwinęły się prześliczne kwiaty i zdawały się uśmiechać do nich, nachylając różane główki w stronę okna.
A dzieci zaśpiewały razem:

Co ja kocham na tym świecie?
Złote słonko, cudne kwiecie!
Boże ptaszki śpiewające,
Jasne rosy, w kwiatach drżące,
Błękit nieba i obłoki,
Cały piękny świat szeroki,
I chatynkę pobielaną,
I mateńkę ukochaną!
Wszystko kocham serca biciem,
A przestanę chyba z życiem!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hans Christian Andersen i tłumacza: Cecylia Niewiadomska.