<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kraków za Łoktka
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1880
Druk Wł. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.


Noc była, a choć niebo wypogodzone iskrzyło się gwiazdami i księżyc pełni blizki sypał na ziemię światłem srebrzystem — w mieście wśród ścian, płotów, dachów, murów — gdziekolwiek nie padły białe jego promienie — tem głębsze panowały ciemności.
Światło księżycowe na to przeznaczone się zdało, aby zwiększało mroki. Ostro odcinały się kawałki ścian gliną lepionych, na które blask padał, od pogrążonych w zimnych i czarnych cieniach nocy.
O wczesnej naówczas godzinie viertelnicy i ich stróże wywoływali gaszenie ogni i zamykanie domostw, a razem z mrokiem poczynały w mieście krążyć piesze zbrojnych pachołków warty nasłuchując pod niektóremi domostwy, czy wrzawy nie usłyszą, bójki jakiej nie napatrzą.
Oprócz nich mało już kto ważył się w ulicę, bramy miejskie były zamknięte. Przesuwali się tylko pod ścianami złodzieje i nocni łotrzykowie, lub opóźnieni w szynkach i browarach, do domu powracający opoje.
Główne miasta ulice widok przedstawiały malowniczy i dziwaczny.
Gdzieniegdzie stały z wysokiemi dachami domy, a obok nich nie zabudowane dworzyszcza, wśród których za parkanami kupy kamieni i drzewa przygotowane leżały. Dalej były i nizkie chatki, poprzedzielane ogrodami, i drzewa podnosiły się nad parkany z obleciałemi już z liści gałęźmi.
Wśród domostw drewnianych tu i owdzie wyrastały i mury poczętych kościołów lub klasztorów, w większej części jeszcze rusztowaniami pootaczane; wyżej podnosiła się kwadratowa wieżyca ciężka — kamienica biała, kawał muru i drewniane ściany.
Ulica niby równo wytknięta, wyginała się jednak w miejscach wielu to zwężając, to rozszerzając, a wśród niej widać było gdzie padały promienie księżyca powybijane głęboko koleje, kałuże pozarzucane chrustem ladajako, doły, kamienie i ślady kół wozów ciężkich.
Na jednej połaci ulicy oświeconej księżycem rysowały się wyraziściej ganki wyższych domostw z załomami głębokiemi i wystającemi rzeźbami, słupy podsieni, pozapierane szczelnie okna jatek i mieszkań, i owe stolnice do ścian przyparte, które we dnie do sprzedaży służyły.
W innych dworkach gdzie cień padał od szerokiego okapu, okiennice nie szczelne przepuszczały złotemi paskami nie pogaszone światła wewnętrzne. Od strony przyciemnionej światło to czerwonawe kładło się aż na ziemi i pogarbione na gruncie nierównym, jak wstęgami przerzynało mroki.
W pół cieniach zlewało się wszystko w jedną massę szarą wśród której ledwie wyraziściej pobielone murów kawałki wychodziły.
Wśród ciszy głębokiej panującej w ulicach, po drogach i placykach wyludnionych — z domostw niektórych zalatywały okrzyki i głosy stłumione. Lecz, jakby się lękały zdradzić nawet, przycichały.
Szmery tylko różne rozeznać było można wśród głuchego milczenia nocy. Błędne psy bezpańskie z nosami pozwieszanemi wietrzyły po śmietnikach kości — kupy ich zalegały kąty, bo gospodarze nie bardzo się troszczyli o ich uprzątanie.
Stuknięcie drzwi, skrzypienie wrót ciężkich, pisk wietrznika na dachu, szczekanie podwórzowych stróżów zdradzało, że nie wszystko spało jeszcze.
W rynku ciszej było, niż gdzieindziej, krom piwnicy Ratuszowej, która choć już niby zamknięta, pełną jeszcze była przypóźnionych w niej poufałych gości.
Około długo wyciągniętych kramów i kupieckiej gospody, nocne straże snuły się nieustanni, grzechotkami dając znać o sobie.
Na niebie mury rozpoczętego kościoła Panny Maryi, przy których, jak w większej części innych budowli ciężkie rusztowania stały — ściany Ratusza i kilka wyższych kamienic do koła ciemno się zarysowywały.
Miasto na pozór śpiące — w istocie jak żółw w skorupie z życiem swem we wnętrzu się kryło.
Straże co się snuły po kwartałach przystając niekiedy, nasłuchując i przypatrując się, najlepiej wiedziały o tem. Nie łudziło je to milczenie przymusowe, znali oni mieszkańców każdego domu i wiedzieli gdzie się co ukrywać mogło. Około niektórych budowli zakradali się ciszej, przysuwali do ścian, przykładali ucho do okiennic i czekali czy podejrzanego nie posłyszą głosu.
Czujne ich uszy czyhały tylko na okrzyk jaki, wołanie o ratunek, jęk stłumiony lub stukot gwałtowny, aby wpaść do domu i pochwycić winowajców.
Połów każdy był im pożądany.
Szczególniej gdzie stały łaźnie, gdzie były szynki, gdzie przy licznych browarach sprzedawano piwo — nasłuchiwali miejscy pachołkowie i dowódzca, który ich prowadził.
Gdy powolne a ciężkie kroki ich i chrzęst żelaztwa, którem byli okryci, dały się słyszeć zdala, widać było wśród mroków przemykających się ludzi nocnych, co się im w ręce popaść lękali. Kryli się oni w najciaśniejsze zaułki, zwane kątami, przytulali do parkanów, a niekiedy szukali bezpieczniejszego schronienia po cmentarzach otaczających kościoły.
Największa rozmaitość budowli czyniła miasto po księżycu widziane — obrazem, wśród którego połamanych linij i zagłębień gubiło się oko — i błąkało niemogąc dojrzeć nic oprócz pstrej szachownicy świateł i cieni.
Obcy przybysz nie łatwo by tu znalazł drogę. Miejscami zdawały się urywać ulice, kończyć miasto, wieś rozpoczynać, wtem nagle wyrastała jak wyspa czarna kupa budowli i murów, lub kościół murem opasany. Domostwa nawet sznury pól i zagonów przedzielały. W środku miasta ściśnięte domy im bardziej odbiegały od tego ogniska, tem rzadsze siedziały i bardziej osamotnione.
Około Mikołajskiej bramy szczególniej uderzało domostwo jedno, które o lepszą nawet z Ratuszem iść mogło.
Stało ono podnosząc się dosyć wysoko; znaczniejsza część jego z grubego muru jakby w skale zdała się wykutą. Po rogach półbaszty nadawały mu do zamczyska podobieństwo. Ze wgłębień, w których małe okienko poumieszczane były — rozeznawało się łatwo, jak potężne rozmiary miały ściany.. Od ulicy ogromna ława kamienna biegła pod domostwem całem, której wyślizganą powierzchnię księżyc jak śniegiem obsypał swym blaskiem. Jedyne drzwi wiodące do wnętrza, całe opancerzowane żelazem, nabite gwoździami, z zamkiem floresami misternemi okolonym, obronne były jak wrota twierdzy. Przy nich dwa kamienie wgłębione, do gaszenia pochodni służyły.
Dom u dołu pod ławą miał okna tak gęstemi kratami obwarowane, że światło dzienne przez nie mało się do wnętrza wdzierać musiało. U góry okienka też wązkie pozaokrąglane w górze, okiennicami z wewnątrz poprzysłaniane były.
W jednym rogu gmachu tego coś jak poczęta wieżyca kwadratowa podnosiła się na dach, ale zdawała się nie skończona, i płasko tylko przykrywały ją deski i rusztowania. Od domostwa głównego panującego nad miastem dumnie, mury grube i wysokie sunęły się opasując podwórca. Do nich przypierały szopy i drewniane klecie.
Dworzysko to wyniosłe, mocno stojące nad grodem, w istocie nad nim panowało. Było to mieszkanie dziedzicznego Wójta miasta Krakowa, który tu dzierżył władzę najwyższą, pobierał dochody, rządy i sądy miał w ręku, a był jakby udzielnym księciem niemiecko - polskiego mieszczaństwa stolicy, nie bez wpływu na inne grody. —
Albert, teraźniejszy Wójt krakowski, a można było powiedzieć pan Krakowa, po ojcu już odziedziczył tę władzę, a sprawiał ją nie mając po nad sobą nikogo, oprócz prawa niemieckiego, którego sam był tłumaczem... U boku jego stali Rajcy miejscy i Ławnicy, na których wybory wpływ miał stanowczy...
Rodem był niemiec, jak najznaczniejsza część nowych osadników odradzającego się po tatarskiem zniszczeniu miasta — stolicy.
Musieli się znim rachować panujący, ujmując go sobie, bo i siłę zbrojną miał na zawołanie w mieście i bogactwy wielkiemi miejskiemi i własnemi rozporządzał, a znaczenie miał równe wielkorządzcy na zamku.
Na zamku siedział książe lub namiestnik jego, w grodzie tak samo Wójt. Był to pan możny i mocen; czuł się też tak silnym, że na równi stawał z najdostojniejszemi, a nie ustępował nikomu.
Domostwo Wójtowe mogło i książąt przyjmować a na owe czasy wspaniałe było jak książęcy zamek. Z kupieckiego wyszedłszy stanu, handel mając na wsze strony otwarty i ułatwiony, Wójt Albert miał sposobność we wszystko się zaopatrzeć, czego owe czasy dostarczyć mogły do wygód i wytwornego życia. Dostatki dozwalały mu a urząd nakazywał żyć po pańsku.
Rodzaj dworu, dosyć licznego otaczał tego królika miasta, który miał swego kanclerza, notaryuszów, podkomorzych, komorników, czeladź mnogą i straże.
W późnej godzinie dnia tego płaszczem okryty mężczyzna otyły, krągły, toczący się jak baryłka, podchodził do małej furty bocznej domostwa Wójtowego — i uderzył w nie kilka razy.
Wrótny, który miał izdebkę u wnijścia, otworzył zaraz ogarek niosąc w ręku i rozpoznawszy przybysza, a powitawszy go dosyć uniżenie choć z pewną poufałością, powiódł go świecąc na małe wschodki ciasne, kamienne, które w grubej ścianie jakby wykute były.
U góry znalazły się drzwi drugie, do których też zapukać było potrzeba, te otworzył wyrostek jak paź ubrany, pięknej twarzy chłopak strojny. Zobaczywszy przybywającego powitał go po niemiecku z rozjaśnioną uśmiechem twarzą.
W małej izdebce do której wchodzili, z pułapem grubemi rzeźbionemi belkami na kwadraty podzielonym, nie było nikogo. — Pachole wiodło gościa dalej.
Parę wschodków w dół i ciasną sionkę przeszedłszy znaleźli się u drzwi, któremi wpuszczono przybywającego do komnaty obszernej, z pułapem ozdobnie belkowanym. Ogień się palił i światło jasne odbijało się na bogatych jej sprzętach. W środku stał właśnie jakby oczekując na przybywającego mężczyzna w czarnej, długiej sukni zwierzchniej, w krótszej pod spodem łańcuchem przepasanej z pańską postawą, dumną, z twarzą surową i brwiami rozrosłemi najeżoną.
Był to Wójt dziedziczny miasta Krakowa Albert. Znać w nim było, że się tu czuł panem, nawet z powitania gościa, który mu się nizko pokłonił, a ledwie skinieniem głowy i pół uśmiechem był wynagrodzony.
Twarz pana Wójta, mimo tej powagi i dumy, miała w sobie coś niespokojnego, czego pokryć obojętnością nie umiała.
W tej chwili może nie czuł się tak silnym jak okazać pragnął. Puszył się też tem mocniej.
Rysy twarzy dosyć regularnie już wiek dojrzały i życie znacznie poszczerbiło. Około oczów gromadziły się zmarszczki i fałdy, przy ustach pozapadały policzki, na czole występowały naprężone żyły. Ognia jednak i żywości było jeszcze dosyć na tem obliczu namiętnem, energją wielką napiętnowanem. Patrzał bystro tak jakby mógł z samego wnijścia i twarzy gościa wyczytać co przynosił.
Izba, w której się znajdowali, była razem sypialnią Wójta i jego ulubioną komorą. W rogu stało łoże rzeźbione, ze słupkami i zasłonami jedwabnemi, a na niem pościel miękka i wygodna już do spoczynku leżała przygotowana. Na stoliczku u wezgłowia złocisty dzban i takiż kubek zawierał napój do poduszki (Schlaftrunk.)
Na drugim większym stole stał krzyż, leżało ksiąg parę, kilka zwitków pergaminowych z przywiesistemi pieczęciami i drobny sprzęt różny.
Szafa rzeźbiona, police takież ozdobne, ławy poduszkami powyścielane, świecznik u pułapu mosiężny, opony na ścianach wzorzyste, wszystko to opowiadało o bogatym panu, który sobie niczego odmawiać nie potrzebował...
Zdjęty przed chwilą łańcuch ciężki złoty, leżał na skraju stoła.
Przez wązkie drzwiczki otwarte w głąb domu widać było ciemne przejście do dalszych izb słabo oświeconych. Cisza panowała w mieszkaniu, ogień tylko pryskał. Dwaj niemcy spojrzeli po sobie. Wzrok Alberta pytał.
Otyły przybysz z krągłą twarzą lśniącą, Paweł z Brzegu, przybliżył się zwolna ku niemu.
— Cóż dobrego przynosicie mi? — zapytał Wójt krok także naprzód występując.
Paweł zlekka poruszył ramionami.
— Dobrego nic i nic złego — rzekł zwolna. Jeździliśmy z Zurdmanem na zwiady. Chcieliby miasta dostać nie potrzebując go zdobywać.
— Mybyśmy też radzi szturmu uniknąć — odparł Wójt. — W żadnym razie nie godzi go się wystawiać na zdobycie i rabunek. Łoktkowych ludzi znamy!
— Ale Czesi na zamku jeszcze — mówił Paweł głową kręcąc. — Chcąc się od szturmu Władysława ratować, moglibyśmy na łupiezką wycieczkę Czechów się wystawić, To też powiedzieliśmy mu...
— Któż był? — spytał Albert.
— Sędzia Smił...
Wójt skrzywił się nieznacznie.
— Obiecuje on wprawdzie uroczyście, że wszystkie prawa nasze potwierdzone zostaną — mówił Paweł — lecz nie ochotnie, jakby z musu... A patrzy koso...
Wójt przeszedł się po izbie parę razy.
— Wacław i czesi ciążeć nam zaczynają — rzekł powoli. — Z tego, co na zamku słychać co z kraju wieje — być może, iż oni się tu nie utrzymają. Wacław ma zanadto wiele spraw na młodej głowie. Ziemian sobie naraził. Łoktek szalony jest i śmiały — może wziąść górę!
Ha! nie cieszyć się nam z tego, ale z musu znieść trzeba... Wolelibyśmy książąt Ślązkich widzieć na Krakowie, niż tego małego włóczęgę, który w swe żelazo wierzy, nie poszanuje nic...
Z nim, z czasem gorzej nam być może niż z Czechem. Nie ma pieniędzy, wiecznie ich potrzebuje, nienasycony, a obcych i niemców nie cierpi.
Tak, pewnie, Ślązak każdy byłby od niego lepszym — ale ci się ważyć nie zechcą a Władysław ziemian już sobie zjednał.
— Poszli więcej ze strachu niż z miłości dlań, szepnął Albert... Jego jedno chyba rycerstwo miłuje, a u niego żołnierz pierwszy. Księża się go boją. Biskup nasz bardzo się nań krzywi. Ten tak myśli jako my i z nami trzymać będzie.
— Tak, — powtórzył Paweł — Ślązak by lepszy był — ale Władysław męztwem i rzutnością ubieży innych. Co robić!!
— Dobrze ważyć trzeba jak postąpić — rzekł Albert. — Poddamy się gdy będziemy zmuszeni, radzi nie radzi... Miasto ocalić potrzeba.
Chwila długiego milczenia nastąpiła, czasu której Paweł z nogi na nogę przystępywał, a Albert chodził i w ogień patrzał...
— Umowy nie było żadnej?
— Na tem skończyliśmy — rzekł Paweł z Brzega, iż pierwsi nie chcemy być, ale i ostatni nie będziemy.
— Dobrze! powtórzyliście im słowa moje — przerwał Wójt. — Wkrótce rozwiązać się muszą wątpliwości, szala się przechyli.
I znowu po przestanku i dumaniu, począł.
— Na zamku złe jakieś wieści mieć muszą — ale tają się z niemi. Czytam im to z twarzy, kłamią przedemną.
Głosili wprzódy, że młody Wacław idzie już z wojskiem potężnem, — umilkło coś o tem. Twarze zasępione i chmurne. Wiem, że z Ołomuńca przybiegł goniec jakiś, ale go zamknęli. Ten pewno nic nie musiał przynieść im dobrego.
— Tajemnica ta, jeśli jaka jest, nie uchowa się długo — dodał Paweł. — Nie poczekamy na to...
Rozmowa przeciągnęła się jeszcze i przeszła na miejskie sprawy. Paweł w końcu pożegnał Wójta, który jak książe udzielny urzędnikowi, głowy skinieniem tylko na pokłon odpowiedział.
Za drzwiami znowu pacholę czekało na gościa, który tąż samą drogą jaką wszedł, wrócił do izdebki odźwiernego i na ulicę. Wolniej oddychając po zdaniu sprawy z poselstwa, krokiem mierzonym posuwał się Paweł ku domowi. Zamyślał się jednak, stawał, ważył, przypominał, i niezupełnie zdawał uspokojony. Ten sam wyczekiwania trwożliwego stan, dawał się postrzegać w całem mieście.
Na spalonym zamku, który Czechy zaledwie odbudowywać a raczej klecić poczynali, ruch nawet nocą widać było niezwykły. Dolatywały ztamtąd wrzawa jakaś i krzątanie się w godzinach spoczynku dziwne. Nieopodal od dworca Wójtowego w Rzeźniczej ulicy, zastukał Paweł z Brzega do własnego, skromniejszego ale dostatnio i czysto wyglądającego domostwa. Świeciło tu jeszcze, bo w jatkach, które do niego należały, świeżo zabitego wołu mięso na jutrzejszą sprzedaż przygotowywano.
Paweł sam już tylko nadzorem zwierzchnim swego rzemiosła się zajmował, a przy robocie zastępował go młody czeladnik Hans, który naprzeciw niego wyszedł w fartuchu z wiszącym, zakrwawionym nożem u pasa i rękami zakasanemi.
Chciał go pytaniem jakiemś zatrzymać, ale Paweł ręką rzucił i spieszył odpocząć w izbie, w której ogień widać było.
Hans popatrzał za odchodzącym z ciekawością pewną, i zawrócił do szlachtuza, w którym wesołe głosy chłopców ćwiertujących mięso i śmiechy słychać było.
Dom Pawła z Brzega wcale do Wójtowej kamienicy nie był podobnym — Drewniany, obszerny,</ref> wygodny, nie kusił się o żadne państwa pozory. Jedna duża izba na dole, w której właśnie ogień płonął jasny, służyła za stołową i gościnną, a nawet i za kuchnię. Bliżej ogniska pozawieszane były sprzęty kuchenne — patelnie, misy, garnki stały na policach.
Dnia tego wszystko już było ukończone, naczynia poustawiane, a nie młoda jejmość w sukni czarnej, opiętej, z rękami założonemi spokojnie na ławie siedziała. Sługa z kądzielą drzemała w kącie.
Gdy Paweł wszedł do izby, stara po chodzie go poznając, wstała milcząca i poczuwszy się do swego obowiązku przygotowania mu nocnego napoju do poduszki, zabrała się do płukania sklenicy. Pora była ogień gasić i iść do łoża. Paweł jednak nie spieszył do sypialni obok otwartej, w której światła jeszcze nie było — przeszedł się zadumany po izbie, pogrzał u ognia i starą jakby teraz dopiero zobaczywszy, zapytał cicho.
— Nie było Grety?
Pytanie zdało się na niej nieprzyjemne czynić wrażenie, pomarszczona jej twarz wykrzywiła się niesmacznie, spojrzała na gospodarza i odrzekła.
— Na cóż wam ta Greta potrzebna?
— Ah! — odparł swobodnie Paweł — moja stara Anchen — Greta nie tylko mnie opiekunowi i powinowatemu, ale ludziom wielu potrzebna jest na świecie.. Zda się ona każdemu!
— Tak! tak! — mruknęła stara Anchen — wycierając kubek i niepatrząc mu w oczy — Greta zda się wielu na utrapienie. Wszyscy wy, nie wyjmując ciebie starego, coś jej stryjem i opiekunem, odkąd ojca i męża straciła — wszyscy wy dajecie się jej bałamucić, a ona o żadnego z was nie dba!
Paweł rozśmiał się.
— Anchen moja! — odparł. — Jeżeli też kto oprócz ciebie, popatrzywszy na mnie powiedzieć śmie, iż niewiasta bałamucić może taką starą baryłę.
— A przecież tak jest! tak jest! — rzekła upierając się przy swoje stara Anchen. — Tyś taki zaślepiony jak i drudzy — aż mi wstyd!
Paweł, któremu wyrzuty te pochlebiać się zdawały, śmiał się a oczy mu połyskiwały.
— Oj! Greta wasza! — poczęła szydersko gniewnie szepleniąc stara Anchen. — Greta ma głowę do tego, żeby cały świat durzyła. Rozmiłowują się w niej Czechy, Polacy, nasze Niemcy — kto żyw! Nawet ten głupi Hans!!
— O! i ten? — przerwał śmiejąc się Paweł. — Dobrego mu się zachciewa.
— A jej wy wszyscy nie w głowie! — mówiła Anchen — a co u niej w głowie, jeden Bóg wie. Bawi się wami jak dziecko lalkami. Kogo chce sobie zyszcze, byleby rzuciła okiem, mrugnęła, uśmiechnęła się... Każdy głupi szaleje...
Ruszyła ramionami. — Gdyby nieboszczyk mąż jej żył — dodała — tenby ją był może utrzymał, bo zazdrosny był. Na jego szczęście zabito go — bo płochą jest... Teraz wdowa, swobodna! oho!
Powinnibyście wydać ją za mąż, aby się to raz skończyło...
— Anchen moja — odezwał się Paweł zawsze wesoło. Tej Grety ani ja ani nikt nie wyda, póki ona sama wyjść nie zechce. Na dziś to i lepiej tak jak jest...
— Dla was lepiej! umhu! — mruknęła stara złośliwem okiem rzucając na okrągłego Pawła — i zamilkła.
Poczuła pewnie kogoś nadchodzącego, bo wzrok jej padł na drzwi, które właśnie otwierał mały człeczek, rodzaj karła garbatego, z twarzą dużą, ubranego pociesznie w karmazynowy kubrak z rękawami długiemi i strzępkami przy nich, w czapce spiczastej z uszami na piersi zwieszonemi. Szedł on trzymając w ręku rogową latareczkę z ogarkiem, i opierając się na kiju większym od siebie, zakończonym gałką białą, ozdobionym kutasami. Na dużych jego nogach trzewiki z nosami wysoko zadartemi, miały u góry mosiężne skówki, które łańcuszki łączyły z cholewą. Karzeł-garbus poprzedzał niewiastę wchodzącą żywo. Była to synowica Pawła, tylko co wspominana Greta.
Na widok jej z zasępioną twarzą cofnęła się zaraz stara Anchen w swe miejsce ciemne na ławce przy kominie, jakby z nią nie chciała nic mieć wspólnego. Paweł z twarzą uradowaną czekał na przybywającą.
Mieszczka była, mimo późnej dnia godziny strojną, ale ubior piękności jej nie przyczyniał, bo i bez niego śliczną by się w lada sukience wydała. Nie miała w sobie nic niemieckiego i można było posądzić, że przy częstych dawniej stosunkach Niemiec z Włochami, zabłąkała się w jej żyły gorąca krew południa.
Miernego wzrostu, zręczna, form pełnych, biała, uderzała naprzód Greta dwojgiem oczu, które patrzały nakazująco, śmiało, wesoło, figlarnie, pańsko, a razem miały w sobie coś tęsknego i zagadkowego. Oczy te stałyby za nią całą, bo mówiły więcej niż małe usta koralowe, z których ząbki perłowe przezierały, niż czoło jasne, niż twarzyczka życiem drgająca.
Na głowie jej piętrzyły się zbyt bujne, czarne, krucze włosy pozwijane, podzielone, pokręcone, posplatane a ciężące. Z ruchów, wejrzenia, uśmiechu biła odwaga zuchwała, wyzywająca — nie wierząca w to, aby kto się jej śmiał opierać.
Miała na sobie suknię ciemną, szytą i wyszywaną do koła, pas z torebką u boku, na ramionach płaszczyk, na głowie zasłonę czarną. Ten ubiór na pół wdowi był jej bardzo do twarzy. Karzeł-garbus, który z laską panią swą poprzedzał, stanął jak herold idący przed królową i odezwał się głosem ochrypłym.
— Greta!
Spełniwszy ten obowiązek urzędowy, zniżył laskę, zmienił butną postawę i wprost poszedł spocząć na ławie, chociaż garb mu o ścianę oprzeć się nie dawał.
Greta przypatrywała się stryjowi stanąwszy opadal — czekała aby ją powitał. Paweł nie bez spojrzenia z ukosa na starą swą gospodynię, krok uczynił naprzód.
— Dobry wieczór pięknej Grecie! A co? Przynosisz mi tam co nowego? Mów!
— Właśnie ja przyszłam do was z tem samem pytaniem — odpowiedziała śmiejąc się wdowa. — Zkądże ja mam wiedzieć co nowego?
— Łatwiej niż ja! — odparł Paweł. U ciebie przez cały dziań pełno ludzi ze wszystkich stron świata, a każdy ci się ze śmiertelnego grzechu wyspowiada, gdy ty mu wyszczerzysz ząbki.
Anchen w kącie rzuciła się niecierpliwie i splunęła spozierając na swego pana.
Greta śmiała się z obojętnością prawie dziecinną.
— Dobyłażeś co z Czechów — zapytał głos zniżając Paweł. — U nich, słyszę, niepokój na zamku? Co to jest? Domyślają się ludzie czegoś niedobrego?
Prawa ręka wielkorządcy Fryca, Mikosz, jest w twej mocy, czy się przed tobą z czem nie wygadał?
Greta usta składała żartobliwie, dumnie, patrząc ciągle na Pawła.
— No? jak się wam zda? — szepnęła.
— Jam prosty człek — zawołał stryj, ramionami ruszając — niczego się domyślać nie umiem, ale inni coś przewidują! Albert...
— O! wasz Albert — odparła Greta — gdyby tyle serca miał co rozumu?
Obejrzała się po izbie, i pochyliwszy do ucha Pawłowi, a osłaniając rączką pulchną i białą, aby się głos nie rozchodził, szepnęła mu:
— Młody król Wacław zabity w Ołomuńcu! zabity! Ale — cicho! Tają się z tem przed wami! Niewiadomo od kogo i kto nasadzony go zabił. —
Pawłowi ręce się złożyły rozpaczliwie. Stanął blady.
— Możeli to być? — zawołał.
— Mikosz mi to zeznał podpojony trochę przezemnie — ale w tajemnicy wielkiej. Czechy się lękają, wojsko do Polski przeznaczone pewnie zawróci się z drogi. — Króla sobie nowego wybierać będą musieli.
Rzeźnik słowa rzec nie mógł, tak był tą wiadomością przybity...
Greta, jak gdyby do ważnej wiadomości którą przyniosła, żadnej nie przywiązywała wagi, zupełnie pozostała obojętną. W twarzy nie było śladu wzruszenia, ni smutku.
Paweł dumał, ona koniec rąbka gryzła ząbkami białemi, patrzała nań, na drzemiącego garbusa swego, rozglądała się po izbie z chłodem znudzonej istoty, szukającej jakiejś rozrywki.
Wreście Paweł dał jej znak, aby z nim poszła dalej ku oknom, na co Anchen z rosnącą coraz niecierpliwością patrzała, rzucając się i mrucząc w swym kątku.
— Cóż teraz poczynać! — zawołał. — Ten zuchwały mały królik Łoktek gdy się dowie o śmierci Wacława w butę jeszcze urośnie.
— On! on już wprzódy, niż wy pewnie o niej wiedział! — rzekła Greta.
— Nam więc nic nie pozostaje, tylko mu się poddać niezwłocznie — dodał rzeźnik. — Nie chcę dziś budzić Wójta Alberta z tą wieścią, choć należałoby — — jutro do dnia pospieszę z nią do niego.
Zadumał się głęboko Paweł.
— Nie trwóż że się — przerwała Greta. — Ten, czy kto inny potrzebować będzie mieszczan krakowskich, zyskacie na nim co zechcecie.
Ramiona się jej poruszyły, ziewnęła, popatrzyła na garbusa.
— Kurcwurst! — zawołała doń głośno — nie spać! Na nogi! idziemy do domu! Wstawaj! Śpiochu jakiś, gdy nie jesz i nie pijesz, spałbyś tylko. —
— Najjaśniejsza pani — odparł Kurcwurst śmiało — proszę o przebaczenie. Ja nawet jedząc i pijąc spałbym, gdyby było można. Niestety!
Królowa rozśmiała się. Kurcwurst stał już laskę ująwszy, którą w wyprężonej mocno ręce trzymał z dala od siebie — z powagą śmieszną. Paweł nawet spojrzawszy na garbusa uśmiechnął się, choć miał o czem innem niewesołem do myślenia.
Greta zgrabnym ruchem rączki podniosła suknię długą, włosy spadające na szyję otrząsnęła, ruchem główki pozdrowiła Pawła, i zabrała się do wyjścia.
— Choć twój dom tuż — odezwał się Paweł — niechby ci kto dla bezpieczeństwa towarzyszył, bodaj mój Hans z wielkim nożem.
Greta uśmiechnęła się pogardliwie, odsłoniła nieco płaszczyk i pokazała Pawłowi obok kaletki szytej perłami, piękny nóż w srebrnej oprawie, który wisiał u pasa.
— Nie boję się — rzekła, — mój Kurcwurst za straż mi stanie. Trzy kroki mam do mojej bramy. — Dobranoc.
Skłoniła się szukając Anchen oczyma, ale ta skryła się w swój kątek głębiej jeszcze, aby jej nie żegnać tak, jak nie witała. — I wyszła.