Kraków za Łoktka/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kraków za Łoktka
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii



AUTOROWI

DUCHA WOJEWODY

PANU LUDWIKOWI GROSSMANOWI.

Wywdzięczając się za dar Jubileuszowy




Drezno.
1880 r. Kwiecień.


przesyła


Autor.




Aż do XVI. wieku pisarze nasi zowią Władysława Łoktek, nie Łokietek; trzymaliśmy się tradycyi, choć dla brzmienia twardego ją zaniedbano.





W drukarni Wł. Anczyca i Spółki.





Tom I

I.


Pod Krakowem około Balic, które naówczas do rozległych majętności Toporczyków z Tęczyna należały, stał w lesie dwór, zwany Łowczą; gdyż w nim dawniej na łowy zbierano się i po łowach odpoczywano.
Zbudował go był przed laty wielu, Jaśko z Tęczyna, ale później dwór zaniedbany opustoszał, kołem go podparto i pastusi się leśni tylko tulili w słoty pod strzechę — gdy zubożały ziemianin, który ojcowizny pozbył, a w jakimś stopniu dalekim z rodem Starżów był spowinowacony, wyprosił sobie chatę za czynsz mały, z kawałkiem lasu i pola.
Warowali tylko panowie z Tęczyna, aby w lasach nie polował, zwierza im nie płoszył, a po troszę od szkody pilnował.
Stary, wojak niegdyś, teraz już niedołęga, ubożuchno żyjący, podjął się wszystkiego co od niego chciano, byle zyskać kąt spokojny i dworek na Łowczej oblepiwszy, podparłszy, od lat kilku w nim z żoną i synem przemieszkiwał.
Nie szlachecka to była, nie rycerska rzecz w takiej zagrodzie, cudzej jeszcze, biedę klepać, ale wolał już to Zbyszek Suła, niż w Krakowie wśród mieszczan i niemców pospołu żyć, bo ci ziemianina nie szanowali, Wójtowi zuchwałemu i lada Viertelnikowi ulegać było trzeba.
Na Łowczej, jeśli przyszło się komu pokłonić, to równemu sobie ziemianinowi, nie szwabowi lub sasowi — zresztą swobody mógł zażywać jak największej.
Dostatku wielkiego u Suły nie było, ale i nędzy nie doznawali.
Syn Zbyszka, którego Marcikiem zwano, bo mu na imię Marcin było a matka go tak spieściła, nie młodzieniaszkiem już był, ale też nie starym: miał lat ze trzydzieści. Jak ojciec sługiwał rycersko, ale się przerzucał od jednego do drugiego pana, skarżąc się, że mu wszędzie nie po myśli było, że go krzywdzono. Przeto też często do ojca powracał, wyczekując jakichś lepszych czasów i ludzi lepszych, a w Łowczej przesiadując.
O półtorej milki od Krakowa, który podówczas już rósł bardzo, mógł ztąd zawsze gdy chciał (a zachciewało mu się tego prawie codziennie) dojeżdżać do miasta, spędzić tam dzionek z dobremi przyjaciółmi, dużo się nasłuchać, dobrze napić nie płacąc i z wesołą myślą a plotkami wieczorem do rodziców powrócić.
Zbyszek Suła niekoniecznie był rad temu, że syn tak miejsca nigdzie nie zagrzewał. Chciał by go był widzieć przy możnym panu jakim, zapracowującego sobie na łaskę i opiekę, ale z drugiej strony, on i matka Zbita, cieszyli się, iż go przy sobie miewali, no z nim im w pustym dworze raźniej i weselej było.
Krom starego Zbyszka, matki Zbity, starej baby co im jeść gotowała, parobka do posług i wyrostka sieroty z Krakowa przybłąkanego, pary koni na stajni, krowy i psa podwórzowego, nie było w Łowczej więcej nikogo.
Wśród głuchego lasu, nie bardzoby bezpiecznie było tak siedzieć, dla włóczęgów i zbójów, których zawsze do koła miasta dużo bywa, ale o Zbyszku i łotrzykowie wiedzieli, że się u niego pożywić nie było tak dalece czem, a guza złapać łatwo. Stary żołnierz w potrzebie jeszcze raźno obuchem wywijał.
On i syn jego Marcik, ludzie byli nie płochliwi, do korda i do topora szparcy.
Zbliżał się wieczór jesienny, niebo było pochmurne dnia tego, więc i ciemno się zawczasu robić poczęło. Wiatr szumiał w borze, liście już poschłe z drzew opędzając. W izbie około ognia siedział Zbyszek, dalej nieco drzymała Zbita, która już wieczorami prząść nie mogła, bo jej nie służyły oczy, a i ręce się trzęsły. Na ławie w kącie z kądzielą siedziała gospodyni Marucha, w drugim parobek Chaber niemając co robić, skałki łupał. Przy ognisku w garnkach się coś gotowało. Dym, któremu wiatr nie dawał przez dywanik wychodzić, często się do izby wracając rozwlekał po niej — ale do niego przywykli byli wszyscy. Wieczór był smutny, Marcik, który swym zwyczajem powlókł się był do Krakowa, jakoś nie wracał.
Czekano nań z wieczerzą. Zbita niespokojna coraz to się wiatrowi przysłuchiwała, czy jej tententu konia nie przyniesie, któryby powrót syna zwiastował.
Miała się o co troskać, bo Marcik czasem z Krakowa pokrwawiony i potłuczony powracał.
Różnie się trafiało, jak zwyczajnie człowiekowi rycerskiego rzemiosła, co się rad mięszać gdzie gorąco.
Wiatr, który jesienią dziwnemi odzywa się głosy, dnia tego strachem przejmował, tak zawodził przeraźliwie. Słychać w nim było wycie ludzkie, jęki dziecięce, niby okrzyki tłumów i wrzawę swarliwą, to śmiechy szatańskie, to zbójeckie gwizdania, to urągające się śpiewy jakichś ptaków niebywałych.
Głosy te oddalały się, przybliżały, uciekały kędyś i jakby gnane powracały spiesznie dając słyszeć z różnych stron domu, od jednego to od drugiego węgła.
Zaskakiwały od komina, szeleściały w strzesze. Jakaś siła szatańska łomotała drzwiami, szelpotała w słomianem pokryciu, dobijała się do okiennic, pełzała po ścianach.
Zbita, która pobożną była, żegnała się słysząc to i żegnała krzyżem świętym wszystkie cztery świata strony. Nie pomagało to nic, wietrzysko dokazywało, a wiadomo, że jest w niem siła nieczysta — i djabelskie tańce i wesela innej nad tę gędźby nie znają.
Drzewa blizkie miotane tą złą mocą, trzeszczały i skrzypiały, gałęzie ich upadały na strzechę, słychać było liście szeleszczące po ścianach. Czasem z wiatrem sypnął deszcz gęsty, ale wprędce rozbity wichrem, ustawał.
Mieszkańcy lasu oswojeni byli z temi głosami, które czasem po całych nocach spać im nie dawały, a jednak tego dnia strach ich jakiś przejmował. — Nastawiali uszu, czekali aby się skończył ten taniec djabelski i burza poszła na dalsze bory. Lecz wietrzysko jakby sobie upodobało wyrąbaną nieco około Łowczej polanę, szumiało w niej, a im wieczór był późniejszy, tem siły i ochoty większej nabierało do szaleństwa.
Teraz już i Marcika przybywającego, zdala posłyszeć było trudno, z taką wściekłością burza około dworku wyła. Ogień choć od wichru zakryty, słaniał się i przypadał do ziemi, ściany dygotały a drzwi trzęsły się ciągle i wiązanie na dachu trzaskało.
Stary Zbyszek ze wszystkich we dworku zebranych najmniej był czułym na to. Wojak obyty z życiem, nawykły pod gołym niebem obozować, doznawał niemal jakiegoś błogiego uczucia, czując się pod dachem w taką porę. Przypominał sobie jak nieraz burze jesienne, namioty im z nad głów i szałasy precz roznosiły, a ognisk nie dawały rozpalić.
Stary pamiętał przygód niemało i sam ich doznał wiele. Przed dwudziestą kilką laty zaciągnął się był do wojska księcia kujawskiego Władysława, służył u niego długo i dzielił z nim różne losy. W końcu, lat temu już było ze sześć, musiał zaniemógłszy powrócić do żony i osiedlić się w Łowczej.
Książe Władysław, którego Łoktkiem zwano, mały ale dziarski mąż, żelazny człek, wojował długo aż go wreszcie zazdrośni i nieprzyjaźni książęta, a w ostatku Czechy co Polskę opanowali — wygnali gdzieś z kraju.
Słychać już o nim od lat kilku nie było.
Jedni twierdzili że kędyś został zabity, drudzy że się błąkał po obcych krajach, a od czasu jak Wacław czeski objął panowanie nad całą niemal Polską, miano Łoktka i sprawę jego za zgubioną.
Książę już i nie młody był, bo lat czterdzieści kilka liczył, znużony też, gdyż lat dwadzieścia przeszło ciągle wojował. Dobił się był panowania, niemal korony po Przemysławie, aż naraz naposiedli się nań wielkopolanie, duchowni zaczęli go wyklinać za to, że im ich ziemie pustoszył i klasztorom nie przepuszczał. Czecha wezwano w pomoc, a waleczny książe zniknął i jakby zapadł pod ziemię.
Zbyszek właśnie o nim sobie myślał, bo go kochał bardzo. Lepszego pana dla swoich żołnierzy nie było nad niego, żył tak samo jak i oni, z jednego kociołka jadał z niemi, śmiał się i dawał śmiać ochotnie, pyszny nie był, ludzki bardzo. Prawda, że żołnierz u niego rzadko grosz zobaczył bo on sam nigdy go nie miał, ale po wsiach i dobrach duchownych żywili się i rwali jak chcieli, a i na plebanje zaglądali.
Dobry ten pan wprawdzie gdy mu się kto sprzeciwiał wieszał bez sądu, ścinał bez miłosierdzia, a jednak ludzie miłowali go, bo gdy kazał wieszać albo ścinać, pewnie było za co, a dla dobrych był ojcem rodzonym.
W tych ziemiach, których był panem, osobliwszym sposobem miał najzajadlejszych wrogów i najlepszych przyjaciół, co zań gotowi byli dać życie. Miłowano go bez miary i nienawidzono srodze.
Takim był, że i sam nic pomiernie czynić nie umiał i w ludziach też budził albo niechęć wściekłą lub miłość ogromną...
Zbyszek myślał o tym dawnym swym wodzu, z którym się dużo po Ślązku, Wielkopolsce, po sandomirskiej i krakowskiej ziemi nawłóczył, gdy pomimo wichru, dał się słyszeć tentent konia tuż pod oknem. Pies leżący w progu, (wabił się na Kruczka) szczekać począł zerwawszy się, parobek skałki łupać porzucił, a Zbita zawołała z drzemki się budząc:
— Ot i Marcik!
Szedł Chaber do drzwi, bo te na wszelki wypadek wieczorem drągiem zakładano, aby podsłuchawszy w sionce, młodemu panu otworzyć. Ten się już w znany wszystkim sposób kułakiem tłukąc, do drzwi dobijał.
On ci to był sam. Ruszyło się wszystko w chacie, stara Marucha do garnków, Zbita na przyjęcie syna, nawet Zbyszek głowę podniósł i zwrócił się ku wnijściu.
Marcik oddawszy konia wchodził właśnie.
Chłop był dorodny, silny, szeroko ramienny, co się zowie tęgi, twarzy krągłej i rumianej cale nie brzydkiej, a gdy była wesołą, piękniejącej.
Z całej postawy i ruchu znać było, że się rodził na wojaka, ale nie na takiego coby nogami wrósłszy w jedno miejsce trwał w niem, na ruchawego i potrzebującego codzień nowej sprawy.
Okryty szeroko opończą dość wyszarzaną, miał pod nią kawałek zbroi i mieczyk, na głowie czapkę z obręczami żelaznemi i spiczastym wierzchem okutym, bo onego czasu z domu się wybierać bez zbroi i oręża niebezpieczno było. Każdej godziny mogło coś niespodzianego spotkać.
Marcik dobrze wiedział o tem i w ręku też trzymał od siodła odjęty kosturek z siekierką i obuszkiem, który w jego dłoni mógł się dobrze dać we znaki.
Pokłonił się rodzicom zdejmując zwolna opończę i na ścianie ją wieszając, gdzie miejsce dla niej na kołku było.
— Psi czas! — zawołał. — Żeby marcha nie miała lepszych dróg a ja dobrych rąk, wicher by ją obalił, tak szaleje. Drzewa ogromne kłaniają się jak kłosy. — Psi czas!
— A trzeba ci to było siedzieć tak do późna? — zamruczał ojciec.
— Nie mogłem bo się wyrwać z gospody od Szeluchy, takiego tam dziś było ludu i gadania!
— Ho! ho! — odparł ojciec, a matka stanęła gotując się już słuchać opowiadania i ręce na piersi zakładając.
— Co tam ludzie pletli, aż strach!! — rozśmiał się Marcik. — Żebyście to wy byli mogli posłuchać, ojczulu, dopiero byście się radowali. Mnie się zda, że to wierutne baśnie.
— Cóż to? co? — przerwał ojciec ciekawie.
— No! — rzekł Marcik, wyciągając się jakby go siedzenie na koniu zmęczyło — plotą ludzie, że się kędyś znowu Łoktek pokazał!
To rzekłszy śmiać się począł, a Zbyszek choć stary, choć w nogach nie mocen, porwał się piorunem i przyskoczył do syna.
— Łoktek! mój pan! — zawołał radośnie. — Widzisz! a tom ci ja mówił zawsze, przysięgałem się, że pan ten zginąć nie mógł, że on się zabić nie dał, że wypłynie jeszcze i panować musi!!
— Ho! ho! — śmiał się syn siadając na ławie i nogi ku ogniowi wyciągając. — Ojczulu! ojczulu! już mu tu nie bywać! Z czeskich mocnych rąk już my się nie wydobędziemy!
Wacław się królem koronował, ma za sobą pół świata, potęgę ogromną. Cesarze i króle z nim, a ten twój biedota książe, Łoktek goły, co nigdy denara przy duszy nie miał, gdyby ci wypłynął gdzie — co on zrobi przeciw takiemu mocarzowi, jak król czeski?
Stary zasmucił się mocno. Nie mógł synowi prawdy nie przyznać, a serce inaczej pragnęło i czuło.
Przeciw wszystkiemu miał jakąś nadzieję.
— E! e! — rzekł cicho — niechaj no się on tylko pokaże! Zobaczysz Marcik da on sobie rady i z tym mocarzem! Ty go nie znasz! Ja u niego służyłem, ja na niego patrzałem! Mały człeczek, niema spojrzeć na co — a jak bije! jaką ma siłę! i jaką moc daje swoim, gdyby czary miał. Ludzie już słaniają się i padają, niech on krzyknie na nich tylko, wnet nowa dusza w nich wstępuje. Miecz jego dobry, ale serce jeszcze lepsze.
Przerwał z końcu Zbyszek pochwały i przystąpiwszy do syna naglił nań.
— No, gadajże ty mnie, gadaj, zkąd ludzie wzięli, że on się znowu pokazał. Widział go kto? Blizko lat cztery go nie było ani słychu, jak w wodę wpadł, mówiono, że zabili go, że na Węgrzech zginął, że do klasztoru wstąpił na pokutę, że go Czechy, czy Niemcy zamordowali. A jam temu nigdy nie wierzył, bo ja go znam!!
— Kto tu teraz prawdy dojdzie? — odezwał się Marcik obojętnie, wcale zapału ojca nie biorąc do serca. — At! prawią ludzie, jakoby się zjawił! Toby nie znaczyło nic, bo czego nie prawią? ale Czechy czegoś niespokojne.
Mówią, że pan Ulrych (Boskowicz), co na zamku siedzi, dał pilne rozkazy, aby go szukano. Trzęsiono po kątach — łapano, a za głowę jego naznaczył moc grzywien, czy wielkich tych groszy pragskich. — —
Stary ręce załamał.
— Uchowaj panie Boże nieszczęścia, gotów się jaki łotr ułakomić, zawołał, i zdradzić go! Miłosierny panie!!
— A coby w tem dziwnego było? — rzekł Marcik. Nie każdego dnia trafi się taka zwierzyna!
Zbyszek aż się wstrząsnął ze zgrozy.
— Milczałbyś — krzyknął. — Ja bym swoje życie za tego pana dał. Oh! oh! gdyby się on zjawił a poszczęściło mu się, ty i ja nie siedzielibyśmy w tej mizernej chacie na Łowczej, ale na krakowskim zamku, albo na własnym ziemi kawałku.
Marcik ręką zamachnął, jakby tę przepowiednię lekko sobie ważył.
— Takby było! tak! — ciągnął stary dalej. — Pan to jest taki, że żadnego ze swoich starych żołnierzy, gdyby go raz widział, nie zapomni. — Spójrzawszy jeno na mnie, powiedziałby ci zaraz, gdzieśmy razem bywali i co robili. Choćby miał tysiąc ludzi, gdy im raz popatrzył w oczy, każdego poznał, bodaj po dziesięciu latach. Każdemu wdzięczen był...
— A co dziś ta jego wdzięczność warta! kiedy on sam kąta i przytułku niema i mieć nie będzie — rzekł Marcik spluwając. — Jeżeli prawda, że żyw włóczy się kędyś, a Czechy za nim w tropy, kto do niego dziś przystanie? Ani łomu, ani domu, ani grosza w kalecie. Co po takim panu?
— Co ty wiesz? co ty znasz? — gorąco ofuknął go stary. — Widziałem ja go już w dziesięć koni jeżdżącego po dworach, w lichej zbroiczce powiązanej sznurkami, z kaletą pustą, a w miesiąc, we dwa, ludzi już miał, grody brał, i bił się i zwyciężał...
— Tak ci to może bywało — odparł Marcik — póki u nas małe książątka trzymały ziemię. — Rwać od nich było łatwo, nie od Czecha! to siłacz wielki!
— A ja ci mówię — porwał się Zbyszek, — że tym Czechom u nas długo nie gościć! Już się ziemianie skrobią po głowach, już po miastach niemcy, choć się im kłaniają a stękają. Dłużej nikt nie strzyma.
— A co ziemianie dziś znaczą? — rozśmiał się Marcik — albo to oni ci, co byli? Niegdyś oni rej wodzili, teraz miasta górą, niemcy górą, grody poobsadzane najemnikiem, żołnierza cudzego dosyć!
Zbyszek głową potrząsał.
— Gadaj ty mi lepiej, co w mieście słychać? Tego od ciebie chcę.
— Mówiłem już, — odparł syn. — Plotą jakby się znowu zkądeś wyrwał Łoktek, dodają że najwyższy Biskup Rzymski o jego prawa się upomina, że on w Rzymie u niego był i z tamtąd wraca.
— Widzisz — zatryumfował ojciec — widzisz! Ho! nie darmo on w świat szedł! Rozumny pan! Wiedział gdzie uderzyć. Był tego czasu właśnie w Rzymie wielki odpust na świat cały, kędy i zbójom wszelakim odpuszczano... Ty myślisz, że Biskup rzymski to mała rzecz? taki prosty Biskup jak nasze? On ci przecie koronę nosi i korony rozdaje. A jak on się upomni? jak zaklnie?
Marcik głową kręcił.
— To co? — rzekł. — Wszystko babskie gadanie, aby ludzie mieli co językami mleć. Czechów ktoś chciał nastraszyć — bajkę im puścił, a na nich czapka gore, popłoszyli się. Zkąd by on po czterech leciech wziął się tu znowu? kiedy już wracać nie ma do czego! Kujawy, nie Kujawy zabrali mu wszystko, piędzi ziemi nie ma. Prawią ci, co dobrze wiedzą, że księżnę żonę jego mieszczanin do domu przez miłosierdzie wziął i żywi ją, przytułek jej daje. Nie czekał by on tyle lat, gdyby o czem myślał.
Czechy tym czasem gospodarują...
Na granicy od Węgier w Kamienicy nad Dunajem twierdzę słyszę budują, że aż strach!
— W Kamienicy? nad Dunajem? — spytał stary. — Toć ona biskupia była?
— Biskupowi dali za nią Biecz — rzekł Marcik. — Tam gród chcą mocny i wielkie miasto zakładać. Cóż wasz Łoktek z rękami gołemi zrobi przeciw nim??
Zbyszek nie dał się pożyć, zwiesił trochę głowę i mruknął uparcie.
— Gadaj, gdzie go widzieli? kto o nim mówi?
Marcik uśmiechając się miłosiernie, w głowę się poskrobał.
— Jam ci to myślał sobie, rzekł — jak się tatulo dowiedzą o tym swym zmartwychwstałym Łoktku, spokoju mi o niego nie dadzą. Dla tegom u Szeluchy od jednego do drugiego chodził nastawując uszu, — ale bredzą, każdy co innego. —
— A prawże mi co gadają?
— Każdy swoim smakiem — śmiał się Marcik. — Jedni jak ja drwią i wiary nie dają, drudzy gotowi by iść tropić, aby Czechom wydać za pieniądze...
— To łajdaki są i zbóje — krzyknął głośno oburzony Zbyszek — psy niepoczciwe, dałbym je wywieszać!
— Niektórzy pomrukiwali, że go widziano w okolicy kędyś niedaleko — ciągnął Marcik. — Mówią, że po dworach do ziemian zaglądał około Ojcowa, do tych, co mu dawniej sprzyjali i chadzali z nim. Ci go pono przyjmują ni źle, ni dobrze — goszczą, karmią, przez zęby coś cedzą, a z pomocą — nie radzi.
— Tacy oni wszyscy, tacy! — westchnął Suła. Im i Czech dobry i Niemiec dobry, a gdyby Tatar przyszedł panować i temuby się kłaniali. — Co im!
— A ja sobie mówię — słyszysz Marcik — ten mały był dla nas na pana stworzony! Z nim ksiądz, ziemianin, chłop, najlichsza gadzina rozmówić się mogła, zrozumiał każdego, nie przegnał precz nikogo! To był pan — nasz!
On tej biedy pod czas zażywał co i my wszyscy! Czarny chleb jadał, na ziemi legał, po lasach się tułał, w siermiędze chodził, głowy gdzie przytulić nie miał — a jak było potrzeba — panem potrafił on być i łeb uciąć i krwi utoczyć gorącej. Gdy dobry bywał choć do rany, gdy się namarszczył, stój z dala, albo nogi za pas. Żartu z nim nie ma.
To był pan dla nas! Trzymał twardo, gdy potrzeba było, a wiedział gdzie i kogo głaskać — i dać dobre słowo!
Zbyszek westchnął.
— Co ty wiesz? — dodał do syna. — Tyś nic nie widział a mało co słyszał odemnie — ale gdybyś patrzał na to co ja!!
Syn się uśmiechał po troszę, stary rozgadywał się tak, że już utrzymać nie mógł i choć pewnie raz nie pierwszy puścił się w opowiadanie, gdy tymczasem wieczerzę im przygotowywano.
— Ja — jam go z maleńka znał — mówił. — Nie miał wówczas może nad lat piętnaście, a rwał się już wojować i panować. Jam naówczas służył przy medyku Mikołaju, co go pilnował, żeby nie chorzał. Ale gdzie on kiedy chory mógł być!! Bywało zdaje się, że słabuje, niech no mu powiedzą, że trzeba w pole, zerwie się na równe nogi — zdrów jak ryba!
Wówczas na swą rękę jeszcze nie mógł wojować, to się czepiał, gdzie co szczęknęło. Chodził z nieboszczykiem Kaliskim Pobożnym — i przy innych, byle się wojny uczyć — Z Przemkiem co na Poznaniu siedział choć nie bardzo byli zgodni, a i temu pomagał.
Lat kilkanaście jak się Czarnemu Leszkowi, zmarło, co też żołnierz był dobry, a potomstwa po nim nie zostało, choć żaby i węże na to jedli oboje, i nic im nie pomogło. — Ziemianie sobie na Kraków wzięli Mazowieckiego Bolka, a mieszczanie Krakowscy z Wrocławia Ślązaka.
Wówczas mazurów sobie ściągnął i wielkopolan i pomorzan, jam tam był, gdy Henryka napadł pod Siewierzem, w parę niedziel po Gromnicach! Tośmy się tłukli, to siekli! to gnali!! Przemko jeden padł zabity, młodziuchne chłopię, Bolko Opolski ranny, dostał się nam w niewolę..
W drugiej bitwie pod Skałą, w trzeciej pod Świątnicą — biliśmy się a bili. Ten mały tak sam dokazywał, że stał za dużych dziesięciu. On ci nie będzie patrzał zdala ręce założywszy, jak się ludzie rąbią za niego; żeby go przywiązano na łańcuch, urwie się, leci w samą gąszcz, w upał, a siecze... Trzeba na to patrzeć!!
Po Świątnicy szliśmy do Krakowa prosto... Tu nam wrota otwierają szeroko, niemcy się do ziemi kłaniają, ks. Biskup Paweł co to wiecznie wichrzył a smrodził — z krzyżem i święconą wodą wychodzi naprzeciw — Witajże hospodynie!
Przyszliśmy jak swoi wziąć gród, ano zaraz prędko kto w mieście stał u tych niemców paskudnych zwąchał, że oni ze strachu nie z miłości się poddali.
W mieście było nie swojo. Patrzali na nas jak na wrogów, po kątach się już zmawiali. Pan o tem wiedząc lekce sobie ważył. Jednak straże około wałów i wrót miejskich obchodził sam, aby być pewnym, że się nie stanie nic. Niemcy prawili ciągle — Ja! ja! kłaniali się a djabła za kołnierzem mieli.
Posłali po swoich cichaczem na Ślązk.
My tym czasem w Krakowie siedzieli jak w uchu. Pamiętam tę noc, bom na straży był, a właśnie Łoktek sam obszedł czaty i opatrzył.
Naraz, kiedy on już był blizko zamku, pod świętym Franciszkiem — zrobił się hałas.. niemcy wrota otwarli — puścili wewnątrz Ślązaków! Ci wprost na nas, bij zabijaj! Ledwieśmy z życiem uszli..
Jam popędził za panem i dognałem go przy klasztorze. Nie więcej nas z nim było jak sześciu. Wpadliśmy do Franciszkanów. Mnichy za nami drzwi zawarli.
Co tu począć? Ino patrzeć jak tu nas niemcy pobiorą, gdyby w gnieździe pisklęta..
Myślicie że się uląkł? albo serce stracił? Wziął na się mniszy habit co mu go od jakiegoś wyrostka dobrali obciąwszy od dołu, i na mur, który do klasztoru przytykał. Dawaj drabinę, podawaj sznury! Spuściliźmy się tak szczęśliwie i uszli, koni dostawszy..
W tej to zawierusze zgłosił się Czech, że jemu należy Polska, bo Gryfiny wdowy kleryk coś tam na skórze fałesznie napisał... Przemko wielkopolski przez zazdrość dla naszego, wolał oddać Kraków Czechowi.
Myślisz, że nasz mały się poddał i uszy stulił? Szli Czechy na Sandomierz, a my też przeciw nim.
Znowuśmy się tłukli a gnali — bo nie były to Czechy też same co dziś są. Jednak my im z Łoktkiem podołali.
Poszliśmy do Wiślicy — i wzięli. Podstąpiliśmy pod Kraków, zajęli przedmieścia, siedzieliśmy im pod nosem — nie dali się.
Nie mógł naówczas żaden Czech na krok się za wał ważyć, bośby na nich czatowali i rwali ich wszędzie. Przyciągnął z Pragi Biskup z wojskiem, bo oni sobie z biskupa Wojewodę zrobili, i ten nam rady nie dał.
Łoktek z nami krył się po lasach, po wąwozach, po górach i polował na nich.. Wówczas nieraześmy obłowili się dobrze.. tak, że już oni sami się prosili u niego, aby zgodę zrobił.
— A dobrze — rzekł — idźcie precz, będzie zgoda!
I rwaliśmy ich po kawalcu..
Dopiero jak sam król przyciągnął z mocą wielką, a jeszcze tamtych Sasów sobie z Brandeburga dobrał, co się to nim opiekowali — musieliśmy od Krakowa odstąpić, aleśmy poszli do Sieradzia i do Sandomierza.
Przeciw takiej sile co było robić? Rozumny pan był! Rozumny!
Bitwy się im chciało, prosili o nią — nie dał im jej. Staliśmy znowu po lasach i na czatach. Wymkną się Czechy, z głodu mrąc, na picownika — puszczamy... Gdy się ubezpieczą i zapuszczą głębiej — dopiero my na nich i z tyłu i z przodu.. Mało który nam uchodził.
Snu tam nie było ani spoczynku. A i on też nie zasypiał, dworu sobie ani dachu nie szukał. Wszędzie sam był z nami. Musieli Sieradź oblegać, i tego nie wzięli, tylko miasto same.
Cały następny rok nie dawaliśmy im spokoju. Boże miłosierny! gdyby człowiek chciał powiedzieć co przez te czasy przecierpiał i robił! — niktby nie wierzył.
Biliśmy się gdzie ino było można — aż do samego końca, póki nas taka garść była, żeśmy w pole wyciągać mogli. Aż — obrali sobie w Poznaniu króla — dopiero my spoczęli. Mały nasz przycupnął, wiedział, że chyba on długo tam nie posiedzi, na niego bo się odgrażali dawno. I zabili go w Rogoźnie.
W Poznaniu na Ś. Wojciech, wiosną naszego pana okrzyknęli księciem — i tylko co mu korony nie dali — królem go chcieli mieć. Dopieroż Ślązaki sobie drwić! z łokciowego pana, że mały, że znosek.. a odgrażać się.
Zasłyszał, że Ślązacy go tak i owak przezywają a lekce sobie ważą. — Pójdziemyż na Ślązko — rzekł. — Poszliśmy i spustoszyli je, aby znali co łokciowy pan może.
Stary westchnął ciszej.
— Wróciwszy my z tego Ślązka do Polski — niema co się zapierać — prawda, że nasi ludzie srogo sobie poczynali w domu.. ale nie było sposobu, płaca nie dochodziła, pieniędzy nie było, żyć musieli. Więc się nie patrzało czyja wieś, czy księża, czy kościelna.. A i do klasztorów młodzież zaglądała do młodych mniszek, że nie jedną wyciągnęli z sobą... Za to Pan Bóg pokarać musiał, bo tam na swawolę dużo dziewcząt pobrali.
Jam precz szedł, na sumieniu nic nie mam. Ślązacy się zaraz z Biskupem Poznańskim zwąchali, więc, choćby z tego nie było nic — począł Biskup kląć, nie tyle za mniszki co za snopy i grosze.. Ślązakowi chcieli się poddać. Polatało się, przyszła zgoda, gdy licho Czechów nadało..
Zamilkł Zbyszek nagle podparłszy się smutnie na ręku.
— Tamtych to lat go widzieć było potrzeba — dodał — gdyśmy w polu ciągle byli. Wszyscy jako jeden człek, pułkowódzcy i ciury o głodzie i chłodzie — a gdy wróg się pokazał — jak wściekli!
W złej czy dobrej doli nigdy się on nie zmieniał, zawsze ten sam, noc i dzień we zbroi, miecza nie odpasując. Namiotu sobie rozbić nie dał, na gołej ziemi spał. Ledwie się ozwało hasło, pierwszy na nogach. Konie pod nim padały, on się tylko przesiadał, i — dalej! Nam siły ustawały, jemu nigdy!
I jakim on był, takim będzie gdy powróci! — zakończył stary Zbyszek.




II.


Po chwili dodał Suła:
— Gdyby on czy z nieba spadł czy z pod ziemi wyszedł, wojowałby i zawojowywał jak wprzódy!
Marcik słuchał z uwagą, oczy mu czasem pobłyskiwały. Wierzył czy nie w opowiadanie, brało go ono za serce, rozgrzewał się, zajmował, uśmiechał. Stary mówił coraz żywiej, a gdy skończył i zadumał się, Marcik rzekł cicho.
— Któż ich wie? Choć mnie się wierzyć nie chce aby on się zjawił znowu — któż wie? Czechy się niepokoją i ruchają — coś to znaczy. Biegają po okolicy, porozsyłali ludzi, trzęsą po dworach.
W ciągu rozmowy wiatr ucichł był nieco, szumiały tylko lasy w dali poważnie, głucho, niby sobie rozpowiadając o tem, co przeszło.
O tej godzinie nigdy prawie nikt do Łowczej się nie zjawiał, nie spodziewano się też nikogo, gdy pies naprzód okrutnie, do drzwi przyskakując ujadać zaczął, co wszystkich nastraszyło, bo Kruczek słynął z roztropności i nigdy darmo nie napędził popłochu, chyba albo się wilcy zbliżali, których czuł zdala, albo człek przywlókł obcy.
Chaber pobiegł nasłuchiwać, gdy razem we drzwi i okiennice bić zaczęto.
O tej porze nocnej z otwieraniem dobrze się trzeba było namyślać. Wyprawiano więc Marcika do sieni, aby przez otwór w ścianie rozpatrzył się, co to było. U progu już krzyki jakieś rozlegały się pół niemieckie pół niby polskie. Domyślano się Czechów Boskowicza.
Byli to podówczas straszni panowie, którym posłuch dawać musiano, bo nie folgowali nikomu. Stary Zbyszek już wołał aby im otwierano nie czekając, gdy Marcik jeszcze się rozpytywał.
Na ostatek po krótkim targu, drzwi otwarto, bo je już łamać chcieli, i wparł się mąż uzbrojony, wzrostu słusznego, z mieczem w ręku, który z czeska łajał, że śmiano go trzymać u progu, opowiadając się, że był posłany od Wielkorządcy Boskowicza, aby po okolicy tropił włóczęgów.
Zbyszek koso nań spojrzał z podełba.
Za nim tuż ciągnęło dwu pachołków z toporami i mieczami.
Wcisnęli się do chaty, a drugich dwu na straży przy drzwiach zostało. — Wysoki mąż w sieni zaraz począł się pilno rozglądać, zawołali ognia. Zobaczywszy, że drabina stała wiodąca na wyżki, jednemu ze skałką kazali wleźć zobaczyć, czy się tam kto nie ukrywa.
Sam dowódzca wszedł do izby niespokojnie badając wszystkie kąty.
— Nie masz kogo obcego u siebie — zapytał gospodarza, który ramionami tylko poruszył. — Łotrzyska się po okolicy błąkają.
— Cóż to wy macie dworek ziemianina za łotrowską gospodę? — odbąknął Suła.
Czech dumnie i opryskliwie odwrócił się ku niemu, wołając.
— Albo to u was po dworach, po ziemianach nie było rozbójniczych szajek? Czyśmy to nie musieli tych gniazd wywracać? Nie łupiło wasze rycerstwo po gościńcach?
Zbyszek odpowiedział mu tylko gniewnem spojrzeniem i uszedł na bok. Nie mówiąc więcej Czech powlókł się po izbie, a drzwi do komory zobaczywszy, zajrzał i tam. Wrócił mrucząc i siadł na ławie zdala od ognia.
— Nie macie co pić? — spytał po chwili.
— U mnie tu nie szynk ni gospoda — rzekł stary. — Wody kiedy chcecie dam, piwo pono wyszło, miodu ja nie sycę ni piję, a na wino mnie nie stać.
Czech z pod nosa łajał.
Tymczasem i pachołkowie, co na strychu byli, nic nie znalazłszy, weszli do izby, stanęli w progu. Reszta ich w sieni i podwórku czekała.. Kruczek, który się nieco uspokoił, znowu począł na obcych naszczekiwać.
Dowódzca siedział kwaśny.
— Myśmy tu o żadnych nowych rozbojach i łotrzykach w okolicy nie słyszeli — odezwał się przysuwając ku niemu Suła ciekawy. — Cóż to was tak pilno po nocy pędzi?
Czech zrazu nie chciał odpowiadać i mruczał tylko sam do siebie coś po cichu. Potem zagadnął o drogi w okolicy, o dwory w sąsiedztwie, o przesmyki ku Ojcowu, o przejezdnych jakich czy ich tu za dnia nie widziano.
Suła uspokajał, zapewniając, że po lasach nic słychać nie było, od czasu jak mieszczanina Strokę jadącego z Wrocławia ubito, a zabójców połapano i powieszano.
Czech słuchał obojętnie i milczał. Na myśl wreście przyszło Zbyszkowi, że łacniejby co może z niego wyciągnął, gdyby przyjął gościnniej. Więc choć mu resztek piwa Świdnickiego z Krakowa przyniesionego żal było okrutnie, choć wprzód powiedział, że mu ono wyszło, zamruczał coś do ucha Zbicie, która z komory wyniosła garnek prosty pełen piwa i podała kubek Czechowi. Ten co się już poczęstowania nie spodziewał, wzbraniał się trochę zrazu, potem napój przyjął i wąsy po nim otarłszy, trochę czoło rozchmurzył.
Ze szczęśliwego usposobienia korzystając, gospodarz śmielej się coraz ku niemu przysuwał.
— Mówcie sobie co chcecie — rzekł — musi coś pilnego być, kiedy was na noc w burzę rozsyłają po drogach i lasach. Ludzie jakieś brednie plotą, a wy im wierząc i sami pokoju nie macie i drugim go nie dajecie. U nas tu o niczem nie słychać.
— Ludzie plotą bajki albo i nie bajki — odmruknął Czech — kto to wie? Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Na zamku coś wiedzieć muszą, kiedy nas na wszystkie strony, pod Sącz, pod Wiślicę i ku Ojcowu rozpędzono.
— No? a kogóż się boicie? — pytał Suła.
— My? nie bojemy się nikogo — rzekł dowódzca — ale po co warchoły mają ludzi niepokoić?
— Jakie warchoły? — nalegał stary.
Czech się obejrzał.
— Cóż? niceście nie słyszeli?
— W kącie siedząc, zkąd ja co mam słyszeć? Nie wiem nic.
— At, plotą — dodał Czech pogardliwie — że to małe książątko, co to było przepadło, Władek Łokieć z mysiej jamy się znowu dobył.
Ramionami dźwignął uśmiechając się.
— U was — mówił — człowiek nowy czy stary, byle się ruszył a huknął, głowy się zawracają. Nowe sitka lubicie.
— Zkądby się ten miał wziąć! — rzekł Suła z udaną obojętnością.
Podał Czechowi kubek drugi, który on wypił ochoczo i stał się jeszcze otwartszym.
— Wczorajszego dnia — począł pochylając się ku niemu — przybył na zamek do pana Ulrycha ziemianin Poręba, co ma nie opodal dwór w górach. Ten oznajmił, że u niego był i nocował z kilku ludźmi, mały panek Łoktek. Zamiast go tam zaraz pochwycić i na zamek odstawić — za coby nagrodę dobrą wziął — puścił go wolno nakarmiwszy i napoiwszy, a potem się dopiero namyślił i ze strachu dał o nim znać Ulrychowi.
Począł go Boskowicz łajać, dla czego nie wziął wywołanego w niewolę, kiedy go w ręku miał, tłumaczył się, iż starego prawa gościnności łamać mu się nie godziło. Naklął go i nałajał nasz dobrze, i zaraz po drogach rozesłał, aby Łokcia tropiono.
Suła słuchał z uwagą wielką i głową pokręcał.
— E! — rzekł udając niedowiarka. — Ten Poręba przylizać się chciał i lada co wam naplótł. Wy się darmo po okolicy tułać będziecie. Tu go niema. Zkąd by się wziął? po tylu latach? i to jeszcze pod bokiem waszym? pod Krakowem? Naprzód by o nim na Kujawach słychać było.
— I ja tak myślę — rzekł Czech wstając z ławy. — Myśmy się dosyć po lesie i wąwozach natłukli, powrócimy do Krakowa.
— Najrozumniej zrobicie — potwierdził Suła, dając mu trzeci kubek na drogę.
Czeladź, którą też poczęstowano aby ją udobruchać, ogrzawszy się zaczęła do odjazdu sposobić. Marcik, który czasu rozmowy zdala się trzymał, wywiódł ich za próg i poświeciwszy do wsiadania, gdy w las ruszyli, rad że się zbył, drzwi drągiem założył.
Wróciwszy do izby, gdy na ojca spojrzał, zdumiał się mocno, takiej starowina buty nabrał i poweselał. Czapczynę na jedno ucho wykręcił, ręce w boki za pas pozakładał, i tylko że po izbie nie skakał, ale nogami podtuptywał.
— Słuchajno Marcik! ho! Teraz jam pewien, że Łoktek żyw! A jak on żyw — to im sadła za skórę zaleje! gorącego!! Jeśli nie on, nikt ztąd Czechów nie wyżenie. To go Pan Bóg zesłał!
Zbyszek dziwnym głosem ostatnie słowa wyśpiewał — a syn mu się uśmiechnął.
— Śmiej się, nie śmiej — począł stary — Czechy dobre nosy mają, wietrzą oni sławnie. Poręba by nie skłamał — choć urwisz! Zaraz z gębą na zamek! z długim jęzorem do Czecha!! Jabym go za to powiesił.. Dał jeść, pić, a potem puścił nań ogary — dobra mi gościnność!
Jak się Łoktka doczekamy, warto mu za to krwawą łaźnię sprawić!
— Ojczulu! kochany mój! — patrząc nań i wpół go obejmując zawołał Marcik — ażeście odmłodnieli!
— Co myślisz? Gdybym pana mego zobaczył, krzyknął Zbyszek ręce składając — na prawdę by mi może młodość wróciła. To człowiek cudotwórca.
Gwarzyli tak śmiejąc się, gdy Zbita, która z wieczerzą się dla Czechów wstrzymała, poczęła kaszę ze słoniną na misę wykładać, aż zapach od niej rozszedł się po izbie.
Syn i ojciec poczuwszy ją, oba się zwrócili ku stołowi.
— Idźcie jeść, aby darmo nie stygła! — powoływała Zbita.
Zbiegli się do misy, na którą czeladź się też oglądała, stary Zbyszek miał ręce umywać, gdy stukanie nieśmiałe i powolne do okiennicy słyszeć się dało.
Z początku przeżegnali się tylko sądząc, że zły duch się im jaki przekomarza, ale gdy pukanie się powtórzyło, Marcik śmielszy ku oknu się zbliżył.
Z podwórza dochodziło jakby szeptanie i mruczenie.
— Albo Czechy powróciły — rzekł Zbyszek — albo.. licho już wie co o tej godzinie może być?? Zbóje?
— Nie otwierajcież po nocy lada komu — dodała Zbita — djabeł nie śpi, kto wie jaką zły duch może przybrać postać? Ktoby poczciwy ważył się po nocy na taką burzę?
Zbyszek niespokojny, rozgorączkowany łyżkę za pas wetknąwszy sam też pobiegł słuchać do okna, Marcik do sieni aby wyjrzeć otworem. Zamięszało się w chacie, a stukanie do okiennicy nie ustawało.
Gdy po długich szeptach i naradach Marcik w rękę wziąwszy obuszek, odważył się drzwi przemknąć, aby z ludźmi małą gromadką spokojnie w podwórku stojącemi rozmówić się — gdyż proszący o przytułek zbójecko i napastliwie nie wyglądali; spotkał się naprzód z dość słusznego wzrostu mężczyzną otulonym opończą, który dla zbłąkanych podróżnych od Ślązka jadących o jaką godzinę spoczynku w chacie upraszał.
— A gdzież tu u mnie dla was wygoda w takiej biednej chiżynie? — odparł Zbyszek od progu — ani miejsca dosyć ani strawy.
Przybyli poczęli naradzać się między sobą.
— Myśmy się tu tylko co Czechów z Krakowa Ulrychowych zbyli — mówił gospodarz — i tych musieliśmy częstować a zapasów nie mamy.
— Czechów? jakich? — zapytano z gromadki.
Głos, który Zbyszek posłyszał tak go tknął, że zadrżał...
— Boskowiczowych ciurów — odparł — którzy włóczą się po okolicy sami nie wiedzą kogo szukając...
— Powiadają — dodał Marcik — że Łoktek się kędyś z martwych powstawszy zjawił i za nim się puścili. Radziby go mieć!
Gdy to rzekł, pomiędzy przybyłemi gwar się wszczął wielki, zrozumieć nie było można co mówili. Spierali się o coś. Jeden mimo wszystkich podedrzwi podjeżdżał i chciał do chaty.
Marcik rozeznał tylko gdy ktoś rzekł.
— A no dobrze, kiedy raz byli, rychło tu nie powrócą.
Człeczek mały, krępy, natychmiast z konia się zsunął i rozpychając drugich szedł do dworku. Za nim trzech jeszcze pospieszyło i Zbyszek także.
Właśnie na ognisko świeżo skałek dorzuciła Marucha — zapałało mocno, światło padło na wchodzących, którym się z wielką przyglądano ciekawością.
Państwo to było jakieś, ale nie wielkie, ludzie nędznie poodziewani, w opończach grubych, po których znać było, że na gołej ziemi często legiwały. Twarze zbiedzone i pomęczone, odzież obmokła, obówie wychodzone. Pomiędzy niemi Zbyszka najwięcej zajął ten, co był najniepozorniejszy; mały, średnich lat mężczyzna, krępy, zdrów, czarno zarosły. Patrzał nań, przyglądał się, oczy mu na wierzch wychodziły, ręce począł łamać, usta się otwarły i nagle na kolana przed nim padłszy, twarzą do ziemi — krzyknął.
— Pan mój! pan mój!
Słowa te jakby żarzewiem na gości rzuciły. Ci, co małemu towarzyszyli, obstąpili go i już z nim do drzwi chcieli, gdy on śmiało naprzód wystąpił i do Zbyszka się zbliżywszy, rękę mu kładnąc na ramieniu — raźno zawołał.
— Pokaż twarz? coś za jeden?
Gdy światło padło na nią, podumał kęs i rzekł.
— A toć — Zbyszek Suła? hę? ty coś ze mną długo wojował, i na Ślązku i pod Krakowem i w Krakowie onej nocy, cośmy się zmniszyli? Pamiętasz! tyś to jest.
Śmiał się a oczy mu błyszczały.
— Dobra wróżba starego spotkać wojaka — dodał — he! Znowu na wojnę pójdziemy!
Mówił a drudzy się rozstępowali — można mu się było lepiej przypatrzeć.
Mały był bardzo ale jak z jednej bryły wyciosany — na twarzy, w oczach, w uśmiechu, na czole, męztwo, rzeźkość jakaś okrutna i wiara w siebie napiętnowane były. Każdy je musiał przeczytać, nikt omylić nie mógł. Nie piękny był z twarzy, w której surowości i dumy wiele było, ale powaga jej, energja, poszanowanie wrażały.
Człek był z rodzaju tych, co ich chcąc niechcąc słuchać drudzy muszą — umiejący rozkazywać, czujący w sobie do tego prawo. Mały, gdy stał wśród takich co go nie głową ale dwoma i trzema przerośli — zdawał się nad wszystkich większy.
W ustach, na czole śmiały mu się wspomnienia tych wypraw na Ślązko w r. 1297, gdy mszcząc się urąganiu książąt Wrocławskich z wyboru jego na króla i przezwiskom pogardliwym, jakie mu nadawali, szyderstwom ich niepoczciwym — wpadł na ich ziemie i spustoszył je okrutnie.
Lecz jakże innym się teraz wydał ów Łoktek w oczach starego żołnierza! Pod te czasy miał jeszcze błyszczące zbroje, orszak książęcy, purpurowe płaszcze i hełm złocony — choć wszystko to pono za pożyczany grosz kupione było. Pamiętał Zbyszek ową kitę, którą do hełmu przypinał, aby się trochę słuszniejszym wydawać. Naówczas książęco występował — a teraz!
Z pod opończy starej i zabłoconej przeglądała zbroja dawno nie czyszczona, piersi jego okrywająca; miecz u pasa wisiał w prostych pochwach czarnych, hełm miał lichy i pogięty. Towarzystwo też jego nie lepiej było poodziewane i zbrojne.
Zbyszek patrząc nań z radości tak drżał, iż przemówić mu było trudno, przyciągnął tylko syna przed księcia, kazał mu na kolana paść i w rękę go całować.
— Syn mój! — rzekł.
— A żołnierz taki dobry jak ty? — spytał Łoktek.
— Posłużywszy u Miłości Waszej, — zawołał stary, — będzie on lepszy nademnie. Weźcie go ino z sobą! Poszedłbym i ja z wami, ale nie zdużam już. Zaniemógłbym kędy na drodze.
Łoktek wpatrywał się w Marcika.
— A no! — rzekł — zdałby się. Teraz, czy później, nie wiem.. Ludzi mi trzeba dużo.
Otaczający księcia widząc go tak bezpiecznym, poszli straże postawić do koła chaty. — Łoktek zbliżył się do ognia ręce grzejąc, a miał je tak duże i silne, jak u najroślejszego chłopa, żylaste i namulane.
— Cóżeście to mówili? — zwrócił się do Zbyszka. — Czechy tu was nawiedzili, szukając mnie i tropiąc? Jużci to wiedzą o mnie?
— Na biedę, — rzekł Suła, — który z radością niezmierną usługiwał staremu panu, prawie oszalały szczęściem tem, że go oglądał. Opowiadali tu, że Poręba stary, co Miłość Waszą przyjmował u siebie onegdaj, wczoraj do Ulrycha przybył i dał mu znać o tem.
— Poręba! — powtórzył Łoktek smutnie podnosząc głowę. — Któżby się po nim spodziewał? Kłaniał mi się do stóp, płakał wrzekomo z radości. Tacy oni dziś mało nie wszyscy...
W oczy mi nic rzec nie śmieją, a boją się i radziby siedzieć w spokoju choć pod obcym — i —
Nie dokończył. — Potem na pół głośno, jakby do siebie mówił.
— Nie na tym jednym dworze drżąc, mnie ugaszczali, oglądając się, niby ciesząc, a w rzeczy trwożąc i przeklinając, żem się żyw ostał. Na nikogo tu nie liczyć pono, aż się siła zbierze.
W tem Zbyszek przyszedł z pokłonem.
— Liczcie na starych, co wam służyli — zawołał niemal ze łzami — rachujcie na pewno. My byśmy się za was ubić dali.
Smutnie klępiąc go po ramieniu rozśmiał się Łoktek.
Milczenie jego mówiło wiele, jak gdyby:
— A co mi po was, biedacy?
W tejże chwili posępna twarz jego się rozjaśniła. Nie był to człowiek, coby smutkom a trosce dał się gryźć jak rdzy i zjadać. Rozpatrzył się po izbie ubogiej, po ludziach biednych. Towarzysze jego właśnie wracali do chaty. —
Na stole misa z kaszą woniała.
Zbyszek kłopotał się skrobiąc w głowę.
— Czem my tu Miłość Waszą w tej nędzy przyjmiemy? czem ugościm? — mruczał. — U nas strawa licha!
— Jakbyś zgadł, żeśmy głodni, — odpowiedział Łoktek, — a kto głodny, nie przebiera.. Pamiętasz stary, żeśmy nieraz o suchym chlebie, o wodzie z kałuży nie jeden dzień trwać musieli. Ja też z wami!
Mówił to wesoło poglądając ku swoim, których twarze blade wydawały głód i znużenie.
— Jak dziki zwierz jużem się po pieczarach i jaskiniach chronić musiał — mówił dalej — i pod drzewy w błocie legiwać. Żołnierska rzecz żyć jak się zdarzy.
I z wolna zaczął się zbliżać ku misie.
— Słuchaj Zbysz — rzekł. — Nie objemy my was? Macie więcej tej kaszy, byście przez nas nie byli głodni?
Zbita żywo porwała się z kąta.
— Jedzcie zdrowi! — zawołała — choćby na pół kopy kaszy i słoniny starczy, a i wędliny kawał się najdzie.
— I piwo Świdnickie, tylko go już omal — rzekł Zbyszek. — Aby tylko nie z drożdżami, bo już u spodu...
Książe śmiał się i już na ławie siadał do stołu, drewnianej lipowej łyżki szukając. Ci co z nim byli, siadać się nie ważyli razem — czekali z dala. Nie patrząc na nich książe się wziął do misy. Jadł, ale widać było, że o jadle nie myślał.
Marcikowi przypatrywał się z uwagą. Chłop miał w oczach bystrość wielką, dał mu znak, aby bliżej przystąpił.
— Poczciw być musisz jak twój ojciec? — odezwał się. — Nie zdradzisz mnie?
Marcik rękę na piersiach położył. Mały ten pan już i jego rozgrzewał i rad był mu się przysłużyć.
— Pół mili ztąd do Balic — zapytał Łoktek — juści nie więcej?
— Prawie i tyle na prost nie ma, — ozwał się Zbyszek.
— Tem lepiej — dodał książe. — Po nocy tam dojechać nie ulękniecie się?
Marcik się rozśmiał białe zęby pokazując. Nie lękał się on niczego w świecie, nie było to ani w jego naturze, ni w obyczaju. W Krakowie najtęższe zbóje jego się obawiały. We trzech nań nie raźno było.
— W Balicach, — mówił pan jedząc ciągle — musi być pod ten czas Topor, co go to Mieczykiem zową?
— Toć od niego tę chatę trzymamy — dodał Zbyszek.
— Ten dawniej bywał ze mną — rzekł Łoktek.
— Prawda! — zamruczał Zbyszek trąc głowę, ale postarzał się bardzo i zbabiał trochę młodą żonę sobie wziąwszy.
— Ja tam do Balic do niego sam nie chcę — mówił książe — abym dobrego człowieka szukając, na złych nie trafił. Jedź że ty, na ucho jemu tylko samemu szepnij kto cię przysłał. Zechce-li do mnie, przyprowadź go, a zawaha się, rzuć go nie mówiąc gdzie jestem.. Rozumiesz?
Zbyszek głową potakiwał ręcząc, że syn się sprawi dobrze, Marcik też ochoczo opończę z kołka zdjąwszy, skoczył do szopy po konia.
Łoktek tym czasem jadł, piwa postawionego napił się trochę, chleb czarny krajał nożem u pasa na rzemyku zawieszonym — i wesoło po tem towarzyszów wezwał do kaszy i wędliny, — sam na drugą ustępując ławę.
— Zbyszek — zawołał po chwili, ziewnąwszy. — Jam to pono nocy dwie tak dobrze jak nie spał, a trzeciej mało co i na chłodzie. Daj ty mi gdzie legnąć. Zbroi nie będę zdejmował, przywykłem do niej, nie zacięży mi — kto wie, co się przydarzyć może?
A no — legnę.
Nie mając lepszego nad własne posłanie, powiódł go ku niemu Zbyszek. Ledwie na nie spojrzawszy, mały pan zaraz legł, płaszczem krzyną oczy przysłonił i wnet — chrapać zaczął.
Towarzysze jego szepcząc cicho, dali znać, aby i drudzy się też tak znajdowali. Sami na ławach posiadali raz jeszcze wyjrzawszy na straże.
Na dworze cicho już było, księżyc świecił z chmur porozrywanych, które się po niebiosach tułały; szparko go to zasłaniając, to odkrywając. Las spoczywał, szum jego ledwie słychać było.
W chacie też stała się cisza, tylko mały ogieniek, który na palcach chodząc utrzymywano, potrzaskiwał niekiedy, miotając iskrami do koła. Noc tedy nastała, każdy gdzie kto mógł przyległ na ławie lub na ziemi. Pospali się wszyscy, ale gotowi zbudzić za najmniejszym szelestem, coraz to głowy podnosząc i nasłuchując, a usypiając znowu. —
Widać było niekiedy otwierające się niespokojnie oczy na wpół uśpionych i wysiłek znużonych, którzy od twardego snu bronili się jak mogli. Wstawał czasem który z towarzyszów księcia, na palcach do drzwi podchodził, wysuwał się do sieni, zaglądał na podwórze do straży i wracał nazad odpocząć na ławie.
Choć do Balic pół tylko mili było, ale nocą się do nich dobrać, do śpiącego pana dostać, poselstwo takie sprawić, z łoża go wziąć, do Łowczej przywieść, dużo czasu zabrało.
Już prawie na dzień się miało, gdy konie posłyszano u drzwi i wszyscy pobudzili się i zerwali krom Łoktka, który spał twardym snem kamiennym człowieka spokojnego, niedbającego wcale, że za głowę jego nagrodę wyznaczono.




III.


Z Marcikiem do izby wchodził już mąż poważny w rysim kożuchu, w kołpaku z soboli, blady, twarzy pięknej lecz jakby wylękłej, pańskiego oblicza i postawy.
Nieznający go nawet, pierwszy raz widząc mógł się w nim domyśleć jednego z tych, których ród zdawna nawykł był rej wieść, pierwszy głos zabierać, na przedniem miejscu zasiadać.
Wchodząc, ciekawie się rozglądał po izbie, szukając oczyma tego, dla którego przybywał.
Ujrzawszy go jeden z towarzyszów Łoktka, z sukni do duchownego podobny, poszedł obudzić pana.
Książe choć twardo spał, zaledwie go tknął, zerwał się na nogi, tak przytomny i pamiętny gdzie był, iż ani chwili nie potrzebował do opamiętania się po śnie głębokim.
Mieczyk nie wiedział jeszcze co poczynać, gdzie go szukać, gdy książe wyszedł naprzeciw i pozdrowił go.
— Mieczyk! Bóg zapłać!
Dał mu rękę silną, którą ten pocałował, ale choć poszanowanie mu okazywał, obawy w nim widać było więcej jeszcze niż innego uczucia. Mały pan zdawał się to rozumieć. Dał znak ręką swoim, aby się oddalili. Mieczyka poprowadził ku ławie, na której usiadł.
— Spodziewaliście się wy ujrzeć mnie kiedy? zapytał książe zdumiałego i przypatrującego mu się Toporczyka.
— Pragnęliśmy was nie raz — odezwał się z powagą chłodną pan z Tęczyna — ale spodziewać się jakbyśmy mogli, kiedy oto czwarty już rok słuchu o was nie było, krom, żeście W.Miłość pono w Rzymie pobożni byli.
Ludzie mówili wszyscy, że już was nie ujrzemy. Tymczasem u nas wiele rzeczy srodze się przemieniło.
— I gdyby Bogu się nie podobało uczynić cudu — począł Łoktek — nie postałbym już ja na tej ziemi, ani bym kiedy ujrzał żonę, ni mógł pomyśleć o tem co mi wydarto! Ale Bóg raczył sprawić cud, wierzę, iż go dokona.
Tak, chodziłem pokutę sprawiać za grzechy do Rzymu i widziały tam oczy moje to czego za żywota naszego nie ujrzy już nikt.
Troje drzwi kościoła bożego na rozścież ludziom otwartych, wielką uroczystość przebaczenia i łaski, na którą krocie tysięcy co dzień biednych do grobu Apostołów spieszyło.
Tam padłem i ja na kolana przed Bonifacym Papieżem, skarżąc mu się na Czecha najezdnika, co sobie moją przywłaszczył koronę. Biskup najwyższy rzymski wziął mnie w opiekę, a mocen jest ten przed którym, jako przed Cesarzem i Papieżem noszą podwójne znamię krzyża i miecza!
W nim ufam, że potężną dłonią strąci z głowy Wacława przywłaszczoną koronę. Nie komu ona tylko mnie należy — bom ja do niej był wybrany!
Gdy to mówił, patrzył na Toporczyka, który słuchał z poszanowaniem ale małą wiarą. Niezważając na ten chłód jego, Łoktek coraz goręcej ciągnął dalej.
— Tak! mam za sobą i niosę potęgę Rzymu. Was wzywam, pomóżcie mi. Obcych ludzi niewoli sromotnej się pozbądźcie, a kto mi teraz rękę poda — najwyżej go postawię, stokroć odpłacę.. Dziś mi jeden droższy, niż bywało dziesięciu.
Topor milczał długo nim się na odpowiedź zebrał.
— Pomódz W. Miłości — rzekł po namyśle — któżby z duszy nie rad? Swojemu panu! a no — żelazną ręką trzymają nas Czechy z Brandeburgami. Na nich iść, potrzeba sił daleko większych niż nasze. Mieli dobry czas się usadowić, oszańcować, ludzi sobie jednać i nastraszyć.
Łoktek głową strząsnął.
— Gdy wszyscy tak mówić będziecie — rzekł — a ręce wam opadną, pewnie, że im nie podołamy.. Małe siły gdy się skupią, wielkimi się staną — kraj to nasz, my w domu, a oni gospodą. Wielkich sił nam nie trzeba.
Czechów policzcie. Gdy się ziemianie wszyscy poruszą, zmożemy ich i przegnamy. Walnej bitwy dawać im nie będziemy, ja na jedną kość nie postawię wszystkiego. Rwać ich i kąsać musiemy to sam to tam, aż im tu życie obrzydnie. Bylem jeden, drugi gródek zdobył — za tem pójdą inne.
Oczy mu się paliły, Topor słuchał.
— Miły panie — rzekł. — Chwila nie potemu. Czech nie sam; będzie miał niemców zastępy z sobą, Brandeburczyk z nim, jedna ręka. Siła ich straszna, cały kraj dzierżą do morza. Co tu począć? jak nam nawet pomyśleć o tem? Czekać trzeba, znajdzie się, dali Bóg, sposobniejszy czas..
— Mnie każecie czekać? — oburzył się Łoktek. — Przecież wiecie, iż nigdy nie umiałem czekać, a i czasu na to nie mam. Czterdzieści kilka ciężkich lat mam już na głowie! Kto wie ile mi ich zostaje? Dla mnie i doba droga. Najlepsza pora gdy się nie spodziewają.
Wyciągnął ręce do Mieczyka.
— Chodźcie ze mną! zbierzcie się potajemnie! Nie już wam Wacław tak zasmakował?
— Nie, miłościwy panie. Czech nam cięży strasznie — odparł Topor — ale zębami kamienia nie ugryźć. Ślązacy pójdą z nim, Ottony Brandeburgskie, król rzymski też pewnie... Kto wie ile i jakich niemców — a z nami? kto? Żywej duszy. Kraj się zaburzy, krew się poleje, mścić się będą, plądrować — my, my jeszcześmy po tatarach nie wytchnęli.
Miły panie! posłuchajcie lepszej rady! Ponowićby z Wacławem układy, niech Papież Ojciec święty lub z ramienia jego Biskupi pośredniczą. Oddadzą wam Kujawy i Sieradź, weźmiecie lennem od niego — spoczniecie po tylu utrapieniach.
Usłyszawszy to Łoktek skoczył z ławy, cały rozogniony i gniewny.
— Wy mi to mówicie? — zakrzyknął. — Ja z rozbójnikami się układać? Ja ich prosić aby mi ochłap mój rzucili? Ja lennikiem tego, któremum równy albom lepszy? Raczej zginąć marnie w boju! Sromoty bym tej nie przeniósł! Ja nie o pół, nie o ćwierć tej ziemi wojuję, ani o trzy ćwierci, ani o szmat jakiś, na którymbym chleb jadł polewany łzami — ale o koronę moją, o jedność państwa tego co Chrobrowe było!!
Ja bym miał rękę podać do ćwiertowania tego, co się ledwie zrastać zaczęło? Ja? Mieczyku mój! Zabyliście mnie alboście nigdy nie znali. Wolę się tułać jak wygnaniec, niż prosić łaski gdy mam — prawo!
Wołał namiętnie z oburzeniem takiem, iż Topor spuścił głowę, zawstydził się — ale go ta gorącość nie objęła, nie przekonała... Schylił się jak do ręki księciu, który mu ją usunął.
— Wielką żałość waszą — rzekł powolnie — każde serce uczuje. Swojego pana ze krwi własnej mieć, każdyby rad, choćby zdrowiem przypłacił, ale tu i życie dać, darmo! niepomoże! Spojrzyjcież na ziemie te — zajęli wszystko! Załogi ich siedzą wszędzie, wielkorządcy po wszech ziemiach. W Kamienicy, w biskupiej, nową twierdzę wznoszą, Kraków w ich rękach, Poznań, Sandomierz, Sieradź, Płock; rycerstwo mają doskonałe, zbroje dobre, ludu dosyć!
— A my serca mamy małe! — zawołał Łoktek gniewnie. — Cóż rzec? Omyliłem się na was, Mieczyku! zestarzeliście u ognia w domu, serce wam wyschło, strach z ciepłego kąta wyjść w pole. Darmo! Ufałem w was i zawołanie wasze... Szarża niegdy przy panach swych stała! a dziś?!
Nie dokończył. Topor to rumienił się to bladł.
— Panie miłościwy — odezwał się urażony. — Żądajcie od nas czem byśmy wam miłości naszej dowiedli, damy wszystko — ale wojnę poczynać bez nadziei, na ślepo...
— Ja mam i oczy i nadzieję — przerwał mu Łoktek porywczo. — Nie chcecie wy? pocznę ja sam z garścią, z kupką najemnika... Od was zaś ja już nie żądam nic — bo albo do wszystkiego prawo mam, lub, skoro królem uznajecie najezdzcę tego, przywłaszczyciela, świętokradzcę, tom ja dla was niczem... Żebrakiem nie będę...
Topor stał z rękami zwieszonemi jak winowajca.
— Najezdzca ten — ciągnął dalej Łoktek — ma tylko takie prawo jakie mu wasza małoduszność daje. Powołuje się na dar Gryfiny, a stara szalona baba nie mogła mu tego dać czego nie miała — ani Leszek jej darować kraju, który nie jego był. Testament fałeszny jest i kłamany.
Papież Bonifacy pisał doń i w liście mu zadał zuchwałe przywłaszczenie — pozwał go przed sąd swój, nie uznaje królem. Korona to wydarta mnie, i ja ją z pomocą Bożą — odzyszczę.
Ostatnie słowo wyrzekłszy gwałtownie, uspokoił się i pohamował.
Topor stał, słuchał, lecz zimny był jak skała.
— Zaprawdę — rzekł zmięszany usiłując złagodzić Łoktka — chyba byście u książąt jakich znaleźli poparcie, ale — gdzie?
— Wiecie polskie przysłowie, że książęta powinowatych nie mają, a tem mniej przyjaciół — odparł mały. — Nie odezwę się nawet do żadnego. Na ziemian rachowałem, chybią mi oni, jak ty, Mieczyku, pójdę na srom wam szukać posiłków u obcych — i znajdę je. Przyjdziecie mi się dopiero kłaniać gdy siłę poczujecie, ale naówczas ja was znać nie będę! jak wy mnie teraz znaceście nie chcieli.
Topor poruszony krok się cofnął.
— U jakich obcych chcecie szukać posiłków? — zawołał. — Miłościwy książe, nie uwodźcie się. Pomocy nikt wam nie da, a łacno traficie na zgubę. Czekajcie lepiej, może przyjść chwila, do której na Kujawach spokojnie dosiedzieć możecie.
Łoktek odwrócił się od niego i nic mu już nie odpowiedział.
— Żal mi — rzekł pomilczawszy spokojniej — żal mi żem was nadaremnie z ciepłego małżeńskiego łoża wyrwał. Niewiasta się za wami niepokoić będzie, wracajcież rychło, aby nie połajała. Mnie też dłuższy spoczynek należał, bo długo jeszcze przyjdzie mi się tułać od bramy do bramy nim znajdę mężnego serca ludzi. Na teraz choćby garść bym z nią na jakie gniazdo mógł uderzyć.
To mówiąc, nie patrząc na Toporczyka już, podszedł ku ognisku i znowu ręce zagrzewał.
Mieczyk postępował za nim zwolna, rozmyślając, nachmurzony. Wstyd mu było ale i strach także.
— Miłościwy książe — odezwał się — nie odprawiajcie mnie z gniewem. Omyliłem się może. Żal mi Was. Wieleż ludzi masz książe?
Łoktek odwrócił się śmiejąc ku niemu.
— Dotąd — rzekł — nie mam ani pół sotki, ale więcej niż ludzi bo wolę ogromną mam i ufność w Bogu niezachwianą. Ksiądz Stach kapelan mój powiadał niegdyś, że wiara góry dźwiga i przenosi — a moja taka jest, że grody wywracać będzie!
Tak — dodał. — Powiem wam więcej. Dziesięciu grzywien przy nas wszystkich, gdybyś strząsł cały orszak mój, pewnie nie znajdziesz. Ubogi jestem, sam jak palec, żonę moją z miłosierdzia karmi mieszczanin ubogi, a wy, których ojcowie chodzili razem z mojemi, wy, stary ród rycerski — wy! opuszczacie mnie. Wiecie co? Nie znajdę u ziemian posłuchu... do chłopów pójdę, do chat. Ci się ruszą i skoczą do mnie[1]. Ci wam srom uczynią.
Namarszczył się Topor, gorzko mu się stało, zaciął usta; miał jednak tak mocne przekonanie, iż nic nie można było dokazać przeciwko czeskiej potędze, że i to go nie nawróciło.
— Daj Boże, miłościwy panie, abyście dokazali cudu — rzekł zimno — nam się widzi, że z ziemiany czy z chłopami porwiecie się na dziesięć kroć liczniejszego wroga... Krew tylko przelejecie napróżno.
Książe milczał w ogień patrzając.
— Michoł — odezwał się do jednego ze swych — niech szkapy będą gotowe. Na dzień tu czekać niebezpieczno, ten dla nas zdrajcą jak i ludzie. Musiemy dalej w las aby nas Boskowiczowi nie pochwycili.
To rzekłszy zwrócił się do Topora z szyderskim uśmiechem.
— Do smaku wam więc pan Ulrych? — zapytał. — Słyszę, że człek gładki i powolny? Ziemian przyjmuje poufale na pościeli leżąc, a innych bez sądu zamyka do izbic na wałach? No i grosz z was ssie lepiej niż ja, choć na mnie też krzyczeliście, żem go dużo brał — alem ja żądał na to bym państwa przysporzył, bo dla siebie nie potrzebowałem nic i rzadko lepszą miewałem niż dziś opończę.
Potrząsnął uśmiechając się szarą swoją sukmaną. Topor słuchał, serce mu się krajało.
— Dokąd myślicie ztąd? — zapytał po cichu.
— Trudno mi na to odpowiedzieć, Mieczyku — rzekł Łoktek smutno. — Gdzie oczy poniosą. Prosiłem Śreniawów, kłaniałem się Jaksom, stukałem do Toporów, zajeżdżałem do Różyców, wszędzie mnie tem co wy zbyto. Miłujem, żałujem, nie możemy. Słowami wilk nie tyje. — Muszę innego szczęścia probować.
— Byle nie wpaść w nieszczęście inne... Boże uchowaj! — przerwał Topor. — Około Krakowa Czechy się nieustannie włóczą.
— Wiem o tem — odparł Łoktek — ale gromadki ich nie wielkie, gdybyśmy się z którą spotkali, zniesiemy ich.
Spojrzał na swoich butno, a ci mu raźno głowami znak dali, że się nie lękają.
Poczekawszy nieco Topor jeszcze sprobował.
— Miłościwy książe — rzekł zniżając głos tak aby drudzy go nie słyszeli. — Od lat tylu wojujecie, nie mogliście zwyciężyć, nic uczynić — widoczna rzecz iż to czego pragniecie niemożliwe..
Po co się kusić?
— Mylisz się Mieczyku — zawołał Łoktek. — Gdy się co dziesięć razy nie uda, właśnie spodziewać się trzeba, że na przyszły raz lepiej się powiedzie. Co myślisz? Ja wojować będę do śmierci! Bóg nademną! Prawowity król wasz musi do praw swych powrócić.
Ten niewieściuch Wacław, co się czasu burzy do kaplicy pod relikwje chowa, a od kota ucieka — ten miałby być mi straszny?
— Nie on, ale lud jego i sprzymierzeńcy! — westchnął Topor.
Tego książe już się nawet słuchać nie zdawał. Postrzegł stojącego opodal Zbyszka i skinął nań poufale.
— Stary — rzekł doń — zagrzejcie mi co ciepłego, bo w pole potrzeba. Gdy Bóg da siądę w Krakowie na zamku, zapłacę ci za gościnę. Kury pieją, niewiem drugie czy trzecie, jechać czas, ranek chłodny — co ciepłego — żywo! Dobrze, że wicher przycichł. Z gorącą strawą nie rychło się spotkamy.
— Panie miłościwy — zamruczał Topor — dopóki mrok jeszcze, do Balic bezpiecznie dostać się możecie. Sam poprowadzę was. Spoczniecie u mnie, nikt was szukać tam nie będzie i nie zdradzi.
— Bóg płać! — odparł Łoktek zimno. — Spocząłem już, to dosyć, na dłuższe odpoczywanie czasu nie mam. Jechać trzeba.
Spojrzał na swoich.
— Konie? nie głodne?
Jeden z ludzi skinął głową. U ognia grzało się coś w garnuszku. Zbita i Zbyszek pośpieszali. Mały pan opończą potrząsał, poprawiał ją, ociągał, na Topora zasmuconego już ani patrząc. Ten stał upokorzony odprawą, ale mówić już nie miał co, wyczerpał wszystko.
Książe jakby na przekorę, jeszcze mu rzucił.
— Przy zdarzonej zręczności, Mieczyku, dajcie Boskowiczowi dobrą radę, powiedzcie mu, by darmo ludzi nie męczył posyłając w pogoń za mną — żyw się ja schwycić nie dam...
Raz mnie zdradziecko, niepoczciwe Czechy porwały i do sromotnego oprzysiężenia się i podpisania zmusiły — drugi raz niedoczekanie. Jeszcze dotąd tego kawałka skóry, przy którym pieczęć moja zawisła — strawić nie mogę. Krwią bym moją zmazał to kanclerskie pisanie, w którem się im do Pragi stawić obiecałem!!
— A! szedłbym ja, szedł do tej Pragi, — westchnął — ale inaczej!
W kubku przyniesiono mu napój ciepły, a tuż i dworzanin przystąpił z hełmem i rękawicami, przypominając podróż pilną...
Łoktek pił, wdziewał, a oczyma Zbyszka szukał.
— Stary — odezwał się — chciałeś mi syna dać? Niech na koń siada ze mną, nie zatracę ci go.
— On i koń gotowy, — odparł do kolan się chyląc Zbyszek — bierzcie go, Miłościwy panie, bierzcie. W ręku siłę ma, ale i język w gębie nie darmo.
Usłyszawszy to książe z ukosa spojrzał na Topora.
— No! mam choć jednego już wojaka! — zaśmiał się — dobre i to na dzisiejsze czasy.. Bóg łaskaw.
Starego uderzył po głowie.
— Jakem żyw, syn twój nie zmarnieje — dodał.
Ruszył się i szedł już ku drzwiom, tym czasem Marcik pośpiesznie się z matką żegnał, ojcu błogosławiącemu do kolan kłaniał, rad bardzo, że służbę sobie znalazł taką niebezpieczną, a szaloną, która mu najlepiej do serca przypadała.
Szeptał mu coś na ucho ojciec, wszyscy odprowadzali do progu. Topór szedł za niemi do księcia się zbliżyć nie śmiejąc.
Na dworze ledwie szarzeć zaczynało i maleńki wiaterek zrywał się, jakto bywa nad rankiem, poruszając górne drzew gałęzie.
Maleńka kupka ludzi otaczająca Łoktka, razem z nim, pod przewodem Marcika najlepiej znającego okolicę, puściła się ścieżyną w lasy i w prędce z oczów znikła patrzącym od progu dworu.
Przez drzwi otwarte, które Zbyszek zamknąć zapomniał, chłodem wiało w izbę pustą i ogniem miotało.
Topór zwróciwszy się od progu, padł na ławę zadumany.
Zbyszek, który tu na łasce jego siedział, teraz dopiero ochłonąwszy i rozmyśliwszy się pomyślał, że należało go przyjąć i ugościć, aby z gniewem nie odjechał.
Miarkował, że i wyprawę Marcika za złe wziąć może, jakby daną sobie naukę. Zachodził doń z boku ostrożnie, czekając, aby nań spojrzał, lub sam przemówił; lecz Mieczyk długo siedział jak wryty na ogień tylko patrząc. Z twarzy namarszczonej widać było gorycz, co serce zalała.
Dopiero dzień jaśniejszy, który przez błony rybie w oknie przeglądać zaczął, zbudził starego pana z tej zadumy głębokiej. Popatrzał na Zbyszka, wskazał na drzwi.
— Pilno ci było — rzekł — syna dać na stracenie! Ciężył ci w domu? Coś ty uczynił?
Zbyszek ręce rozpostarł, spojrzał ku niebu — westchnął.
— Panie mój! — zamruczał. — Trudno! za serce nas wziął! Chodziłem z nim dawniej! Syn i tak tu próżnował. Gorzej mu nie będzie z nim, jak bywało w Krakowie, zkąd często pokrwawiony przez Czechów powracał.
— Niepoprawny, uparty, nieszczęśliwy człek! — dodał Topor gniewnie. — Nie dosyć mu było lat kilkadziesiąt męczyć się, wojować darmo, nas targać, kraj niszczyć — jeszcze na zgubę leci! — Hej! hej! nie ze Ślązakami to pod Wrocławiem się parać ani z drugiemi małemi książęty!
Zbyszek milczał
— Pożegnaj się z Marcikiem — dorzucił Topor. Oczy go twe nie zobaczą. On! on ani siebie, ni ludzi swych nie pożałuje.. Poprowadzi kędyś, wpadną w paszczę..
Słowa te trafiły do przekonania matki, która płakać zabrała się po synu.
— Prawdę mówicie, Miłościwy Panie — odezwała się z kąta. — Stary mój zawsze za tym panem szalał. Gdyby zdużał, poszedłby sam — nie mógł, to choć syna oddał. I — posłał go! ot tak! na stracone imię!
Obwiniony Zbysz cofnął się do kąta, nie śmiejąc odpowiadać żonie, którą Topor popierał.
Siedział jeszcze Mieczyk na ławie, dzień się robił coraz jaśniejszy. Marucha w milczeniu garnki do ognia przystawiała, gdy znowu zawieruszyło się przed chatą. Z krzykiem i wołaniem wpadli na podwórko Czechy, w znaczniejszej liczbie niż pierwsi, pomęczeni, zziajani. — Topor podniósł się z ławy. U drzwi stawiono straż, budynki oblegali do koła.
Ogromny drab wpadł z mieczem dobytym do izby, za nim tuz dwu zbrojnych, dalej kupa ich cała.
Spodziewali się tu kogoś pochwycić na pewno; ten co prowadził przyskoczył zuchwale do Topora, choć z ubioru widział, iż ze znacznym człekiem miał do czynienia.
Mieczyk do korda się miał oczyma ich mierząc.
Drudzy obalając wszystko i wywracając do komory pędzili, drzwi wywaliwszy, w beczki i nasypki tłukli.
Mieczyka otoczyła starszyzna.
— Jest ptak w gnieździe! — krzyczał dowódzca. Nie kłamali ci, co donieśli. Wyście tu z Balic na zmowę do małego księcia zjechali! On tu był! Wiemy wszystko. Gdzie on?
Topor namyślał się z odpowiedzią. Zbyszek strwożony oczy sobie przysłaniał.
— Ja się przed tobą, żołdaku jakiś — zawołał Mieczyk — tłumaczyć nie będę. Wiedź mnie do Krakowa, do Boskowicza, rozmówię się z nim po com tu przybył.. Tobie wara odemnie!
Śmiałe to odparcie nie wiele pomogło.., żołdactwo zuchwałe nie wiele na ziemianina godność zważało.
Dowódzca krzyknął już był rozkazując wiązać starego, gdy ten miecza dobywszy zagroził, że pierwszemu co przystąpi doń, łeb utnie.
Czesi klnąc, trochę się wstrzymali popatrzywszy na siebie.
— Pojadę z wami do Krakowa dobrowolnie — dodał Topor, — ale niech się mnie nikt tykać nie waży.
Napastnicy rozmyślali, nienawykli pobłażać nikomu.
Nastała chwila ciężkiego jakiegoś milczenia. Topor, który nie chciał być zmuszony mierzyć się z ladajakiemi ciurami, dobył z pod kożucha kaletkę i rzucił im ją na ziemię.
Sam dowódzca, opasły, czerwony drab szybko się po nią pochylił, podniósł i pod opończę schował.
— Do Krakowa musicie wszyscy z nami, wy, buntownicy! — zawołał.
Odwrócił się do bezbronnego Zbyszka i skinął na ludzi.
— Wiązać go!
Zbita podskoczyła, jakby go bronić chciała, lecz stary dał jej znak i zawodząc z płaczu, odeszła do kąta. Sułę tymczasem postronkami zdjętemi z kołka skrępowano. — Nie mówił nic, ani się opierał.
— Syn twój gdzie? — zapytał Czech.
— Nie wiem — rzekł Zbyszek. — Toć nie dzieciak, ja go na pasku nie wodzę.
Topor spokojnie usiadł na ławie do koła otoczony strzegącem go żołnierstwem. Drudzy pod pozorem szukania Łoktka, trzęśli cały dworek, zabierając co pod rękę wpadło. Widząc to Zbita z rozpaczy ręce łamała, mąż jej stał z rezygnacją starego żołnierza, dla którego to nowiną nie było.
Wiedział, iż w podobnych razach opierać się, żołnierza jątrzyć, niebezpiecznie. Jak w pożarze musiano ogniowi temu poświęcić czego uratować nie było można.
Padli zgłodniali na chleb, na wędlinę, na reszty piwa, cokolwiek gdzie do zjedzenia było, resztę połcia słoniny tnąc w kawały i rozdzielając między siebie.
Marucha, Chaber, wyrostek, tulili się do kątów wylękli, aby rozmów uniknąć. Gdy wreście przebrało się jadła i napoju, krzyknął dowodzący na Topora, aby na koń siadał. Musiał on, wielki pan, ziemianin stary a poważny słuchać ciurów i iść rad, że się od wiązania wykupił.
Gdy konia swego dosiadł, otoczyli go ciasnem kołem, aby się im wymknąć nie mógł. Zbyszka na sznurze popędzili pieszo, i klnąc a wykrzykując, zwrócili się z Łowczej wprost na Kraków.
Dworek stał ze drzwiami na rozcież otwartemi pusty, jakby go zbójcy nawiedzili, a czeladź nie rychło ważyła się z kątów dobyć, aby ze Zbitą razem rozpatrzeć się w stratach jakie ponieśli.
Gdy gospodyni z ławy się ruszyła, aby do komory zajrzeć — nim do niej doszła, kilkakroć ją siły opuściły.
Wlokła się biedaczka i cofała tak ją serce bolało; wiedziała, że z tego co nagromadziła z taką troskliwością, mało co albo nic nie pozostało. Z progu dostrzegła całe spustoszenie, rozerwano jej płótna, pochwytano przędzę, opróżnione stały statki.
Ciury obładowały się ile podźwignąć mogły, aby mieć co na targu sprzedać w Krakowie.
Czego nie dopili, nie dojedli a pochwycić z sobą nie mogli, to stratowali, powylewali i zniszczyli. Zbita i Marucha jęczały, coraz na nowo wykrzykując boleśnie, zbierając garnków okruchy, łamiąc ręce nad kałużami porozlewanego piwa i miodów.
Gospodyni kląć zaczęła dzień i godzinę, które tego nieszczęsnego księcia tu przyniosły — bo ten był przyczyną wszystkiego.
Wkrótce potem Chaber z Maruchą poczęli zwolna ład w chacie przywracać, umiatać i zbierać co gdzie pozostało.
Zbita gorzko płakała — jeść co nie było. Szczęściem odrobina groszy gdzieś się uchowała, z tą więc musiała dla dowiedzenia się o losie męża i kupienia choćby chleba w ławkach, iść pieszo do Krakowa.
W tydzień dopiero z zamkowego więzienia wyprosił się zbiedzony i chory Zbyszek — i przywlókł do dworku. Zamiast się uradować mu, Zbita wpadła nań z wymówkami za syna, za to co ucierpiała, co stracili — przeklinała księcia.
Siebie dawał jej bezcześcić Zbyszek, lecz gdy Łoktka dotknęła, nasrożył się i najeżył.
— Słuchaj, babo długo-języczna — zawołał. — Na mnie sobie psy wieszaj, jako chcesz.. ale na mojego pana.. wara! Jeszcze ty mnie będziesz w ręce całować i błogosławić tę godzinę, co go tu do nas przyniosła!
Taką w niego wiarę miał stary żołnierz naówczas, gdy inni się urągali.
Zbita umilknąć musiała.
Znalazł się w szopce stary garnuszek zakopany, z którego Zbyszek groszy dobył i milcząc znowu małe swe gospodarstwo i zapasy na zimę opatrywać zaczął.
O Marciku gdy raz ztąd wyszedł, słuchu wcale nie było.
Po okolicach napróżno szukano i uganiano się za Łoktkiem, który miał się w różnych miejscach ukrywać, ale go nigdzie nie znaleziono.



IV.


Dwa lata spokojnie w Łowczej upłynęły, Zbyszek stary zeschły człek nie zmienił się nic, ani się posunął. Od wyprawienia syna owszem, na co matka tak narzekała bolejąc nad straconym, życia Zbyszkowi, ochoty do niego i sił przybyło. Weselszy się stał, rozmowniejszy, a że do Łowczej mało kto zawitał, ledwie mógł wytrzymać stary dzień jaki, żeby się do Krakowa nie puścił na słuchy i zwiady.
Rad się był o synu coś dowiedzieć, lecz nikt się o niego nie troszczył, wpadł jak w wodę.
Za to o Łokietku, którego za zgubionego miano, urągano z niego i szydzono, coraz dziwniejsze dochodziły słuchy.
W rok jakoś opowiadano, że się na Węgry udał i tam z pomocą jakiegoś Amadaja, przyjaciela swego, u którego był gościem — ściągnąwszy ludzi, garść najemnika, z nią do Polski powrócił.
Ziemianie ramionami ruszali, gdy w Krakowie rozpowiadać zaczęto, że książe opanował Pełczyska nad Wiślicą, a wkrótce potem i z samej Wiślicy Czechów precz wygnał. Ludzie temu wierzyć nie chcieli, a w Krakowie nowy wielkorządca Frycek Szachowic wściekał się i odgrażał, wołając o posiłki do Pragi. Król Wacław stał podówczas na Węgrzech i o ludzi trudno było.
Potem jakoś gruchnęło, że Łoktek po Wiślicy Lelów opanował. Ci co biednemu dziedzicowi korony smutną przyszłość wróżyli, poczęli kręcić głowami. Ten i ów się odzywał:
— Kto go wié? — Uparty i mężny pan — gotów i Czechów poprzeganiać.
Ziemianie, którzy stronili od niego i chowali się, zwolna co śmielsi po cichu doń przystawać zaczęli, ale tak ostrożnie, aby broń Boże mu się noga powinie — mogli nie przyznać do niczego.
Siły Łoktka rosły, z secin poczęły się robić tysiące.
Rzecz niesłychana, gdy mu rycerstwa prawego i ziemian brakło, prostych ludzi po chatach brał, lud silny odziewał we zbroje i uczył się bić.
Niewolników brać się nie wzdragał, włosy u niego zapuszczali, siadali na cudze konie, bo nie zważano czyj pod ręką się znalazł — i w pole szli.
Ziemianom kwaśno było. Myśleli, a nuż z nich porobi takich jak my? a to czerń?
O tem wszystkiem słuchając w Krakowie w szynku u Szeluty Zbyszek, który się nie zdradzając najmniejszem słowem, w kącie siadywał, z głową spuszczoną drzemać się zdawał — gdy do dworku powrócił opowiadał Zbicie z taką gorącością, że zawsze się potem pokłócili.
Ona niecierpiała pana tego, który jej zabrał dziecko jedyne, on w niego wierzył i pewien był, że Marcik na wielkiego człowieka przy nim urośnie. Czasem się tak daleko posunął Zbyszek, że babie milczeć nakazywał.


Drugiego roku przyleciał raz Zbyszek z wiadomością do żony, że król Wacław zmarł, i że Łoktek teraz na pewno zawojuje kraj cały. Mówiono, że nie żartem ziemianie się doń garnęli.
Syn Wacława jedyny, chłopaczek był niedorosły, swawolny bardzo, hulaka, pieszczoszek, więc z nim łatwiej poczynać było.
Raz opóźniwszy się do dworku, Zbyszek zbudził babę swą tryumfujący, wołając, że Marcika tylko co widać nie było, bo już w samym Krakowie mówiono, iż Wojewoda, Kasztelan i dużo innych znacznych ludzi, do Łoktka się mieli.
Czechy coraz groźniejsi, swarliwsi, ledwie się już na zamku trzymać mieli, a w mieście niemcy głowy tracili nie wiedząc, komu się oddać i z kim trzymać.
Zbita na wpół już pokonana milczała, odpowiadając tylko mężowi, gdy chciał nad nią przewodzić.
— A Marcika przecie niema?
Był znowu prawie taki sam wieczór jesienny, jak owego pamiętnego dnia, którego wspomnienie jeszcze Zbicie łzy wyciskało.
Wiatr tylko jesienny szumiący na lasach daleko, tak silnym nie był i tak dzikiemi nie odzywał się głosami. Na ognisku płonęły drewka suche i garnki stały do koła — Marucha siedziała z kądzielą. Zbita z założonemi rękami. Chaber strugał coś roztargniony, Kruczek zwinięty w kłębek przy ognisku spoczywał po trudach dnia, przez sen wzdychając.
Zbyszek, który się teraz niedorzecznym oddawał marzeniom, i często siadywał całemi dniami, snując z nich jakieś pasma złote — — patrzał w ogień, dumał, uśmiechał się sam do siebie.
Patrząc nań Zbita, ramionami poruszała litując się temu, co za nierozum brała.
Nadchodził już czas wieczerzy, gdy Kruczek, który przez cały wieczór nie drgnął, zerwał się nagle i uszy do góry postawiwszy — nie szczekając i nie burcząc, podbiegł do drzwi samych. Oczy wszystkich ścigały go, bo psisko było zmyślne bardzo i nigdy nadaremnie się nie poruszyło.
W tem i koń zarżał w podwórku a po głosie tym Zbyszek, Zbita, Chaber, wszyscy w piekleby byli poznali konia, na którym Marcik wyjechał przed laty dwoma.
Zerwali się z krzykiem, jak gdyby głos młodego chłopca posłyszeli. Zbyszek o mało nie upadł na drodze, tak prędko do drzwi się chciał dostać. Chaber, Zbita, cisnęli za nim.
Pod progiem półgłosem nucona ozwała się piosenka, którą tysiąc razy z ust Marcika słyszeli, gdy podchmielony wracał z Krakowa:

Borem, lasem, goło, boso —
Idę gdzie mnie oczy niosą.

Zbyszkowi, który sam porwał się drąg odedrzwi odwalać, ręce się tak trzęsły, iż ciężką tę kłodę na nogi sobie puścił i ledwie mógł w czas uskoczyć, aby mu ich nie przygniotła.
W progu stał, konia za uzdę trzymając — on, on sam — Marcik!
Nie widać było twarzy po nocy, ale ojciec poczuł go i ręce rozpostarł.
Zbita stała tuż — nie mówiąc nic, bo słowo z ust wyjść nie zdołało, tylko jakieś łkanie radośne.
Wiedli go do izby, chwytając za suknie — do ognia, żeby zobaczyć.
Zbyszek spójrzawszy o mało nie krzyknął. — On ci to był, on, ale co się z niego przez te dwa lata w dobrej szkole zrobiło!! Nie ten człek ociężały, obojętny, co z Krakowa bywało po piwsku powracał, aby się na ławie wyciągnąć, ale rycerz prawy, jakby urosły jeszcze, wyprostowany, słuszny, silny — na twarzy ogorzelizna zdrowa, w oku żar i wesele. Na nim zbroja, choć się z niej przeglądać, świecąca, i opończa bramowana, pas mosiądzem nabijany jak złoty, miecz takiż, nóż jeszcze piękniejszy u pasa, hełm, siatkowa koszula na szyi, na rękach — wszystko nowe, piękne, jak ulał na nim leżące.
Piękny był, a stał tak się z sobą czwaniąc, jakby mówić chciał:
— A co? widzicie? Czasum nie zmarnował!
Śmiał się otworzywszy usta, z których białe zęby wyglądały.
— Marcik! Marcik! — powtarzano do koła.
Zbyszek do żony się odwracał zwycięzki. Spełniło się jego marzenie. Takim się go widzieć spodziewał.
Kruczek do nóg mu przypadłszy, skomlił radośnie, wąchał, a cieszyło się biedne psisko, jakby ludzką duszę miało.
Dopieroż ściskać go, a sadowić a pytać poczęto. Zbyszek napierał gorąco, ale przybyły Marcik jakby mu czem usta zamalował — nic prawie z niego dobyć nie było można. Minę miał figlarną, trochę szyderską, coś w sobie chował, mało co przez zęby cedził.
Najpilniej było ojcu dowiedzieć się o to, zkąd się tu wziął i po co, a na to właśnie on jasno odpowiadać czy nie chciał, czy nie umiał.
— Wojowało się, wojowało z naszym panem — rzekł — biedy i głodu zaznało. Musieliśmy uciekać, kryć się, ba i z kraju iść do Amadaja, któremu niech Bóg płaci. Ten nas dopiero na nogi postawił. Wprzód nim swoich, dostaliśmy najemnych Węgrów...
Gdy nas już była kupka, poczęli się i ziemianie rozmyślać niektórzy. — Ten i ów się przybłąkał, zwłaszcza tacy, co o łeb swój nie wiele stali. No — i poszło. Wzięliśmy naprzód Pełczyska, poddała się wprędce Wiślica, Czechy z niej uciekły. Zabraliśmy Lelów...
Rozśmiał się ochoczo:
— Ho! ho! teraz już my druhów mamy i żołnierzy; Wojewodów i Kasztelanów — gdy starego Wacława nie stało! No — dodał schylając się do ojca po cichu — mało co, tylko nie widać jak i Kraków będzie nasz...
Zbyszek złożone ręce podniósł do góry, a potem ściskać jął syna.
— Toś ty się pewnie tylko wyrwał, aby nas starych pocieszyć, a długo tu popasać nie będziesz?
Spojrzeli sobie w oczy.
— Hm — rzekł zagadkowo Marcik. — Kto to tam wie? Mnie pan odpuścił, abym sobie trochę odpoczął.
Zbyszek oddął usta, nie podobało mu się to.
— Kłamiesz — odparł rześko — alboś ty mi wstyd zrobił! Gdybyś ty dobrym był, książeby się ciebie nie pozbył tak łatwo, bo mu teraz właśnie najlepszych ludzi potrzeba! Chybaś już co zbroił?
Marcik się roześmiał głośno i raźnie.
— Ojczulu! niech ta Bóg broni! Pan ze mnie taki rad, że mi złote góry obiecuje! Ja u niego pierwszy, najwierniejszy sługa.. a no —
Nagle urwał jak nożem ciął i na ławę padł.
— No.. bo widzicie — dodał zmienionym głosem — mnie się po dwóch leciech trochę wytchnienia należało.
Zbyszek niedowierzając głową kręcił.
— Jaki by z ciebie wojak był — zawołał — żeby ci się wylegiwać chciało, kiedy drudzy się biją? Gdy kto w tem życiu zasmakuje, potem w chacie dusznej siedzieć śmierci się równa.
Marcik na wymówki ojca nie zważając, wesół był jak na przekorę. Starego ściskał, Kruczka głaskał, do matki się uśmiechał, z Maruchy starej drwił czy za mąż nie poszła. Chabra prześladował jakąś dziewką z sąsiedztwa — ale o sobie mówić nie chciał, ani się myślał tłumaczyć.
— Jakiś czas muszę tu sobie posiedzieć — mówił do ojca. — Zatęskniło mi się do Krakowa i do Świdnickiego piwa u Szeluchty, albo i w Ratuszowej piwnicy. Radbym sobie trochę dawny żywot przypomnieć.
Ojcu to widocznie markotnem było. Krzywił się — ale matka ciesząc się z tego, zdala synowi głową pokazywała, że dobrze czynił. Spodziewała się nim nacieszyć.
W smutny, cichy dworek, nowe wstąpiło życie, przybyła z nim wesołość, odżyli wszyscy — Kruczek nawet opanowany radością jakąś wiekowi jego nieprzyzwoitą, drzazgi w zęby chwytał i bawił się niemi. Niewiele brakło, żeby własny ogon nie począł jak szczenie zaczepiać.
Widząc, że syna poniewoli nic nie dobędzie, Zbyszek dał pokój teraźniejszości, i począł rozpytywać o to co było, i o swego najmilejszego pana.
Marcik teraz ojcowskie dla niego bałwochwalstwo całem sercem dzielił.
— To mi pan! — wołał. — Takiego drugiego na świecie nie ma! Z nim bodaj na kraj świata! Żeby do piekła szedł, człek z nim bezpieczny, że się i z niego wyrąbie.
Żebyście go to widzieli, gdy w bitwie pot poczuje, kiedy wodze w zęby chwyciwszy, oburącz walić zacznie! Gdzie się potknie, wszystko przed nim ustępować musi.
— Jam przecie z nim bywał, i dłużej niż ty — przerwał Zbyszek. — Znam ja go. Na starość mu sił nie przybyło!
— Chyba tak! — zawołał syn. — Straszny człek maleńki... Przez mury widzi.. nieprzyjaciela tropi jakby nań patrzał, wie kędy pójść musiał, zkąd mu zachodzić... gdzie go złapać. A jak powie: Tak ma być! — stanie się wedle słów jego. Prawda! z nim nie żartować! Zły u niego miru niema. Co rozkaże sprawić musisz albo łeb dać — nie pożałuje nikogo — a jak dobry, choć do rany.
— A com ja ci o nim mawiał? — zawołał tryumfująco Zbyszek. — Takim był i takim jest.
Oprócz tych pochwał i uniesień, nic już nie mogli z niego dobyć tego wieczora starzy. Powtórzył im tylko, że z niemi musi czas jakiś pozostać, a zaraz jutro do Krakowa na cały dzień.
Zbyszkowi i to nie w smak było.
— Po co do Krakowa — zamruczał — biedy pytać? Czechy się teraz lada czego boją, ludzi wszelakich na oku mają. Nie bez tego, żeby niewiedzieli gdzie i z kim bywałeś? Zobaczą, zwąchają, gotowi pochwycić i uwięzić...
Marcik głową trząsł.
— Nie wezmą mnie — rzekł. — Jam też nie głupi w oczy im leźć... Kraków znam jak moją kieszeń, ludzi tam przyjaznych znajdę, wiem kędy chodzić, a — pójść tam muszę.
Gdyby mnie najrzeli a spytali? powiem, żem na Ślązku bywał i służył tam. Nic mi nie uczynią. Popoję ciurów i wyłgam się.
I powtórzył z naciskiem.
— Bo do Krakowa, gdyby jak — muszę — muszę.
Wieczora tego i nocy poźnej do snu się im kłaść trudno było. Co się już zaczęli zbierać do spoczynku, rozpoczął jeden, zagadnął drugi, ozwała się matka i już przerwane gadanie na nowo się zawiązywało.
Nad rankiem dopiero znużeni legli, piwa dużo grzanego wypiwszy. Dzień był około połowy, gdy ciężko potem śpiący Marcik się przebudził. Obiad starzy bez niego zjedli, bo znużonego i kamiennym snem odpoczywającego budzić nie śmieli.
Oczy przetarłszy gdy wstał Marcik a zobaczył że tak późno było, markotno mu się stało, począł Chabra łajać że go zawczasu nie budził — bo mu się dzień miał zmarnować. Co było robić? Do misy usiadł i póki się nie pożywił, konia nie opatrzył, nie osiodłał, sam się nie przyodział — był już wieczór prawie. Przecież do miasta na gwałt się wyrwał, choć ojciec odradzał, bo czas był nie potemu.
— Późno jest, ale muszę — powtarzał Marcik uparty.
— Chyba dziś nie wrócisz? — pytał ojciec.
— Wrócę albo nie, niewiem, a zajrzeć tam mi potrzeba.
Matka dopiero grożąc mu bąknęła, że już chyba ową Gretę niemkinię zobaczyć chciał tak pilno, o której dawniej często prawił, że się w niej srodze miłował.
Rozśmiał się Marcik.
— Czemu nie? — zawołał. — Choć z nią przez dwa lata dużo się stać mogło, dziewka była wesoła, niecierpliwa, piękna, ojciec bogaty, pół domu za nią dawali i jatkę, poczekawszy i więcej!! Swatali się do niej czechy, niemcy i gawiedź różna a jam jej zawsze mówił, że ja bo cię muszę mieć. I tak się stanie!
Jeśli ją za mąż wydali, męża gotowem ubić!
Mówił śmiejąc się — ale widać było, że mu ta Greta na sercu leżała.
— Srodze mi się za nią tęskniło! żeby choć w te ślepia jasne zajrzeć, co mi się czasem śmiały!
— A co ci po niemce? — ofuknął ojciec. — Żeby najpiękniejsza była, tak samo jak żydówka, inne plemię, sprosna rzecz o tem myśleć.
Marcik śmiechem na dobre wybuchnął.
— Co zaś! wykrzyknął — niewiasta gdyby poganką była, chrzci się pocałunkiem — gdy hoża a miła, ja z niej zrobię pokochawszy ci zechcę!! A tę Gretę — muszę mieć!!
Zbita przeżegnała się i poczęła syna strofować, ale to nie przystawało do niego. Marcik, żołnierz, który już nieraz miast dobywał, a w zdobytych grodach pochwyciwszy dziewczynę byle hożą, nie pytał jakiej krwi była — lekce sobie ważył co rodzice mówili. Znać w nim było jednego z tych zapamiętalców, za których niegdy w Poznaniu pokutował Łoktek i chodzić musiał potem do Rzymu, tak srodze w klasztorach żeńskich dokazywali.
Z tej strony znał Zbyszek syna — ale miał też może co na sumieniu, na starość nie chwaląc się z tego, i pierwszy zamilczał.
Pomimo rady rodziców, Marcik pod wieczór wybrał się do miasta. Ci dopiero go odzyskawszy, gdy im znikł z oczów posmutnieli bardzo. Nie taił przed żoną Suła, że się o syna obawiał. Czechy były złe, podejrzliwe, okrutne, niemcom też wierzyć nie można było, a kto wie czy i swoim, których się tam wiele różnych znajdowało.
Rodzice potem długo na Marcika czekali, kury piały jedne i drugie — dopiero nadedniem powrócił. A choć w drodze piwo miał czas wydychać, jeszcze znać było, że u Szeluty gościł długo.
Dopiero gdy go zobaczyli że z dobrą myślą powracał, śmiejący się, podśpiewujący — odetchnęli starzy.
Marcik się zaraz obrócił do matki.
— Matuniu — rzekł — a tom ci moją Gretę widział, choć daleko pono do tego aby moją była — ale musi być! Nic nie pomoże! Miała już pono męża, którego jej, chwalić Boga, ubito na Okolu w browarze przy zwadzie... Ojciec jej zmarł, owdowiała, wypiękniała, pani sobie!! Jeszcze śliczniejsza niż była — ale bo też nie wiem, czy ma lat dwadzieścia!
— Co ci po niej — odparła matka. — Nie pójdzie za cię bogata mieszczka, ani ty się z jej ławką ożenisz?
— Eh! ożenię się, nie ożenię się, tego ja nie wiem — rzekł raźno Marcik — przynajmniej z nią wczasu zażyję. Uśmieję się, żartować z sobą daje, a choćby człek i pozwolił sobie, nie pokąsa. Nic mi po niej, prawda, a przecież na upór ją miłuję, i musi być moja!!
Ojcu się to płoche gadanie przykrzyło, zagadał że dobrze iż go tam Czechy nie pochwycili, na co Marcik ręką pogardliwie machnął.
— Czechy! — rzekł — nie długo oni patrzeć będą, aby się sami ztąd cało dobyli. Zacznie im wprędce być ciasno.
Marcik przez drogę wygłodniawszy już, prosił aby mu się pożywić dano, nimby się spać położył. Dopytywali go rodzice ostrożnie co porabiał w Krakowie.
— Jeszczem nic nie poczynał, bo się trzeba rozpatrzeć — rzekł przybyły. — Mało kogo widziałem, z niewieloma mówiłem, bom trochę u tej wdowy zagrzązł i zasiedział...
— A no, pokój byś dał tej przeklętej niemce — burknął Zbyszek — jakby mało innych było. Rozpusta to i nic więcej, a u niej cię niemcy lub czechy przydybawszy potłuką jeszcze...
Marcik lekce to sobie ważył.
— Nie mają za co się rwać do mnie — rzekł. — Każdemu przecie z hożą niewiastą poczciwie się rozmówić wolno. Ta wdową jest, nikt do niej nie ma nic — pani sobie. Spotkałem u niej niemców dosyć i różnych ludzi — radzi mi byli!
Rodzicom się to dziwnem wydawało, lecz Marcik teraz u nich coraz więcej na powadze zyskiwał — pomyśleli, że wie on co robi.
Nazajutrz choć późno spać poszedł, wstał Marcik do dnia, obudzić się kazawszy Chabrowi. Konia osiodłał zaraz i jakby mu pilno bardzo było, ledwie się posiliwszy znowu ruszył do miasta.
Ojciec z tego pośpiechu i milczenia dorozumiewał się, że musiał mieć coś ważniejszego do czynienia, niżeli dawną znajomą Gretę nawiedzać.
Pytać zaś go nieśmieli, gdyż mówić nie chciał, zatem nie mógł. Znali go z tego, iż rad się wypaplał z tego co miał w sobie, gdy mu było wolno — więc gdy usta miał zawarte uparcie, nie musiało to być bez przyczyny.
Zbyszek zmianę wielką upatrywał w synu, po dwóch leciech niewidzenia. Straszniejszy był, bystrzejszy, doświadczenia nabrał a nawet z powierzchowności już na ladajakiego ciurę nie wyglądał. Odzieży z sobą w sakwach przywiózł dosyć i pięknej, choć nie wszystka była do jego miary i na wojnie gdzieś musiała być poodzierana. Naówczas nikt tych zdobyczy za złe nie miał, bo żołnierz, zwłaszcza nie płatny, łupem żył, brał go gdzie mógł i chlubił się tem, nie wstydził. Kaletę też miał Marcik nabitą dobrze, którą ojcu do schowania dał, szerokich groszów pragskich z niej rodzicom coś zaofiarowawszy. Matce dostał się też i łańcuszek złocisty niczego i kolce gdzieś na wojnie zdobyte. Rodzice dumni byli tym synem, który powiadał ciągle jak wielkie u księcia łaski miał. Zbyszek odgadywał, że może nawet przez niego do Krakowa na zwiady był wysłany.
Zdało się to i tem potwierdzać, że jakkolwiek chciałby był doma spocząć, powracał późno i nazajutrz rano nazad do Krakowa spieszył.
Trwało tak z tydzień może, rodzice się uspokoili, że w Krakowie mu nic nie grozi, kiedy sobie tak śmiało poczyna, gdy jednego dnia nocą powróciwszy Marcik, ojca wziął na rozmowę do kąta.
— Słuchajcieno — rzekł. — Może się tak złożyć, że do mnie tu kto z Krakowa dla pogadania przybędzie.
Prawda, nie mamy ani gdzie ani czem przyjmować tak bardzo, ale się na to nie patrzy — byleśmy sami, swobodnie mogli rozhowór prowadzić. Ja z rana ruszę jeszcze ztąd, z południa może z kim wrócę. Niemców kilku z Krakowa nadciągnie. Niechby się matka postarała choć o kołacz, ser i piwo.., abyśmy wstydu nie mieli, głodnych odprawiwszy.
Zbyszek się trochę w głowę poskrobał, mając na pamięci, jak go Boskowiczowi ludzie, razem z Toporem chwycili i pędzili — jak go potem więziono. Obawiał się, aby coś podobnego nie przytrafiło się znowu. Domyślał się spisku jakiegoś.
Marcik dorozumiawszy się tego, wesoło ojcu zaręczył, że strachu żadnego mieć nie powinien. Zbita, choć niechętnie, poczęła myśleć o tych gościach zapowiedzianych, lamentując tylko, że ją przy ubóstwie na srom narażano.
Z Marcikiem się jednak nie sprzeczali, trzeba go było słuchać, czuli, iż przez niego sam pan im rozkazywał.
Jak tylko zaświtało Marcik już był na koniu i zniknął.
Wymieciono chatę, okryto stół, z miasta Zbyszek przywiózł co mógł dostać, gotowano się z piwem i z miodem, z kołaczami białemi i z mięsem dla gości...
Z południa zarżał koń Marcika, i z nim razem wszedł do izby człek sucherlawy, więcej do klechy niż do rycerza podobny, nie osobliwie zbrojny, przygarbiony, z oczkami małemi, które przymrużał, gdy chciał co zobaczyć.
Nie młody już był, nie przystępny jakiś, nie zręczny i nie nawykły pewnie ni do podróży, ani do ludzi nowych — jakby się zasiedział gdzie i nie wiele ruszał.
Choć odzież na nim zamożnego bardzo nie oznaczała, Marcik go z uszanowaniem takiem wiódł i sadził, a on też miejsce pierwsze tak sobie za należne przyjmował, iż Zbyszek się w nim znacznego kogoś domyślił.
Posadzono go na ławie. Gość wcale jakoś do rozmowy ochoty nie okazywał, oczki przymrużał, chrząkał, paska poprawiał i czekał.
Zbyszek przysiągł by był, że to kawał klechy, gdyż u nóg mu ostróg brakło, a miecz przy nim wisiał, jakby niewiedział, co z nim robić. Częstowano go piwem — odmówił, maleńki tylko kubek miodu i chleba białego kawałek przyjął, a z temi się pieścił do jedzenia i picia nie okazując wielkiej ochoty.
Kilkakroć na Marcika niespokojnie wejrzał, ten go za każdym razem uspokajał szeptaniem i za drzwi chaty wysuwał się nasłuchiwać i wyglądać.
Doczekano się wreście gości z Krakowa, którzy wozem przybyli. Tych, chociaż odzież była skromna, Zbyszek, który często około Ratusza i po rynku się przechadzał, a ludzi ważniejszych w mieście znał, bo mu ich nie raz palcami pokazywano — poznał w nich bogatszych mieszczan, kupców i rajców miejskich. — Pawła z Brzegu i Żurdmana z Pisar.
Pookrywali się byli na drogę staremi płaszczami, czapki pobrali wyszarzane, lecz gdy ich do izby wprowadzono, z pod wierzchnich szat ukazały się dostatnie i czyste, jakie ludziom zamożnym przystały. Przyodziani byli niemieckim obyczajem, broni nie mieli, tylko obuszki w rękach, a noże u pasa.
Paweł z Brzegu, Ślązak dawno osiadły w Krakowie, tuszy był okazałej, twarzy krągłej, świecącej, oczu wypukłych; Żurdman więcej szwaba przypominał płaską a wyrosłą postawą, nogami szerokiemi i jak płetwy kacze rozpostartemi. Oba z pewną obawą wszedłszy do dworku za Marcikiem, pociągnęli ku ławie, u której ich już czekał pierwej przybyły człeczek z oczyma przymrużonemi.
Wnet syn, nie wiele myśląc, wszystkim, ojcu i matce nawet z chaty się wynosić kazał, aby ich samych zostawiono. Co też spełniono. Zamknięto drzwi i Marcik sam tylko stanął ich pilnować.
Pawłowi z Brzegu i Żurdmanowi milczącego człeka ukazał Marcik jako Sędziego Smiła.
Jak czasem w lesie psy i zwierz, gdy się zetkną z sobą niespodzianie, długo na się patrzą, zęby sobie pokazując i siłę swą starając się zmierzyć — tak chwilę pewną krakowscy goście i Sędzia Smił, przypatrywali się sobie milczący. Dopiero Marcik niecierpliwy zagaił.
— A co! panowie Rajcy — jakby to o przyszłych losach miasta się pogadało?
Ostrożny Paweł, otyły, przebąknął.
— Czy tylko czas o mieście mówić, kiedy nad niem w zamku, choć wygorzałym Czechy siedzą jeszcze, i trzymać się myślą?
— Tak jest — dodał Żurdman — miasto samo nie da sobie rady, póki sprawa króla Wacława się nie rozwiąże. — Czech jeszcze mocny jest.
Smił Sędzia ze słowami też okazał się ostrożny — nim je z ust puścił. Żuł je wprzódy długo, nim rzekł pół głosem.
— Miasto przecie nie będzie samo, gdy ten pan co już Czechów ze znacznej części kraju wygnał — stanie u bram, a sprawę miejską za swoją weźmie.
Rajcy milczeli oglądając się.
Rozmowa jak bryła lodu potrzebowała czasu by powoli roztajać mogła i płynąć — patrzono na się z niedowierzaniem.
Wybąknął Paweł, iż miastu należały przywileje Leszka Czarnego, aby je potwierdzono, że ono musiało mieć swój rząd, sąd, własne prawa, bez których oni się ostać nie mogli.
Smił temu nie przeczył, lecz szeroko o tem mówić jakoś nie chciał.
Wtedy Żurdman dodał, iż oni pierwszemi być nie mogli, ale ostatniemi nie będą; że na gwałt przy Czechu trzymać się nie chcą, ale pierwsi go nie zdradzą, bo jeszcze by mścić się miał czas, a silny był.
Paweł syknął ośmielając się przeciw Czechom, że oni zbyt wielkich opłat od miasta wymagali, nakładali nań ciężary i surowemi się okazywali, że na Okolu zakładali miasto nowe, powoli je łącząc z zamkiem, co groziło miastu staremu które samo sobą być chciało. Z zamkiem ono nic wspólnego mieć sobie nie życzyło, oprócz wierności księciu czy królowi.
Z naciskiem to mówił takim, jakby chciał dać poznać, że do Czecha się nie przywiązali, bo ich uciskał, a i do innego się nie przywiążą, gdyby im też chciał odejmować swobody.
Smił słuchał z uwagą.
Rajcy twardo przy tem stali, że gdy Czechy osłabną — oni się opierać nie będą, ale dla Łokietka pierwsi poczynać nie mogą.
Dopiero Sędzia zabrawszy głos, wielkie im łaski zapowiadać począł, i nowe nadania. Na to Żurdman rzekł, iż radzi je przyjmą z wdzięcznością, byle tylko zbyt drogo ich opłacać nie przyszło.
Pierwsze to zetknięcie się wysłańca książęcego z miastem Krakowem nie przyniosło żadnego skutku, krom, że się wzajem wybadano. Sędzia Smił chwalił pana swojego Władysława, obiecywał wiele; tamci przebąkiwali coś, nie przyrzekali nic, chcieli za drugiemi pójść, ale na przód wyrywać nie przyrzekali.
Rozmowa ostrożnie prowadzona trwała bardzo długo. Marcik niecierpliwy to jedną, to drugą stronę coraz jakiem słowem popychał, aby do końca doprowadzić umowę. Smił i Rajcy udając, że niesłyszą — półgębkiem pomrukiwali.
W ostatku otyły Paweł i płaski Żurdman spójrzawszy na się raz i drugi, wstali z ławy i dosyć uprzejmie pozdrowiwszy Sędziego ku drzwiom się mieli.
Smił ich nie zatrzymywał, a Marcik dopiero za progiem, gdy na wóz włazili, począł im żywo wymawiać, iż nie chcieli nic sprawić i darmo go zwiedli.
— Ależ pilnego nie ma nic — odparł Żurdman. — Przecie tyleśmy zyskali, że wiemy z jednej i drugiej strony czego chcemy i czego spodziewać się możemy.
W tem woźnicy kazali nazad do miasta.
Smił milczący siedział za stołem.
Marcik do izby powróciwszy, choć z uszanowaniem do Sędziego się zbliżył, zapytał go kwaśno, czemu niemców większemi obietnicami nie starał się pozyskać.
Klecha potrząsł głową.
— Lepiej żeby niemcy wielkich się od nas rzeczy nie spodziewali, — rzekł sucho. — Pan nasz około siebie drugiego pana nie ścierpi.
Marcikowi po żołniersku zdawało się, że można było obiecywać, aby za łeb wziąć, a wziąwszy za łeb niekoniecznie dotrzymać. — Smił inaczej myślał i za daleko iść nie chciał.
— Gdy ziemian i ziemię mieć będziemy — dokończył — przyjdą oni sami prosić się do nas, a płacić drogiemi przywilejami za to co bez nich wziąć można — nie warto!



V.


Noc była, a choć niebo wypogodzone iskrzyło się gwiazdami i księżyc pełni blizki sypał na ziemię światłem srebrzystem — w mieście wśród ścian, płotów, dachów, murów — gdziekolwiek nie padły białe jego promienie — tem głębsze panowały ciemności.
Światło księżycowe na to przeznaczone się zdało, aby zwiększało mroki. Ostro odcinały się kawałki ścian gliną lepionych, na które blask padał, od pogrążonych w zimnych i czarnych cieniach nocy.
O wczesnej naówczas godzinie viertelnicy i ich stróże wywoływali gaszenie ogni i zamykanie domostw, a razem z mrokiem poczynały w mieście krążyć piesze zbrojnych pachołków warty nasłuchując pod niektóremi domostwy, czy wrzawy nie usłyszą, bójki jakiej nie napatrzą.
Oprócz nich mało już kto ważył się w ulicę, bramy miejskie były zamknięte. Przesuwali się tylko pod ścianami złodzieje i nocni łotrzykowie, lub opóźnieni w szynkach i browarach, do domu powracający opoje.
Główne miasta ulice widok przedstawiały malowniczy i dziwaczny.
Gdzieniegdzie stały z wysokiemi dachami domy, a obok nich nie zabudowane dworzyszcza, wśród których za parkanami kupy kamieni i drzewa przygotowane leżały. Dalej były i nizkie chatki, poprzedzielane ogrodami, i drzewa podnosiły się nad parkany z obleciałemi już z liści gałęźmi.
Wśród domostw drewnianych tu i owdzie wyrastały i mury poczętych kościołów lub klasztorów, w większej części jeszcze rusztowaniami pootaczane; wyżej podnosiła się kwadratowa wieżyca ciężka — kamienica biała, kawał muru i drewniane ściany.
Ulica niby równo wytknięta, wyginała się jednak w miejscach wielu to zwężając, to rozszerzając, a wśród niej widać było gdzie padały promienie księżyca powybijane głęboko koleje, kałuże pozarzucane chrustem ladajako, doły, kamienie i ślady kół wozów ciężkich.
Na jednej połaci ulicy oświeconej księżycem rysowały się wyraziściej ganki wyższych domostw z załomami głębokiemi i wystającemi rzeźbami, słupy podsieni, pozapierane szczelnie okna jatek i mieszkań, i owe stolnice do ścian przyparte, które we dnie do sprzedaży służyły.
W innych dworkach gdzie cień padał od szerokiego okapu, okiennice nie szczelne przepuszczały złotemi paskami nie pogaszone światła wewnętrzne. Od strony przyciemnionej światło to czerwonawe kładło się aż na ziemi i pogarbione na gruncie nierównym, jak wstęgami przerzynało mroki.
W pół cieniach zlewało się wszystko w jedną massę szarą wśród której ledwie wyraziściej pobielone murów kawałki wychodziły.
Wśród ciszy głębokiej panującej w ulicach, po drogach i placykach wyludnionych — z domostw niektórych zalatywały okrzyki i głosy stłumione. Lecz, jakby się lękały zdradzić nawet, przycichały.
Szmery tylko różne rozeznać było można wśród głuchego milczenia nocy. Błędne psy bezpańskie z nosami pozwieszanemi wietrzyły po śmietnikach kości — kupy ich zalegały kąty, bo gospodarze nie bardzo się troszczyli o ich uprzątanie.
Stuknięcie drzwi, skrzypienie wrót ciężkich, pisk wietrznika na dachu, szczekanie podwórzowych stróżów zdradzało, że nie wszystko spało jeszcze.
W rynku ciszej było, niż gdzieindziej, krom piwnicy Ratuszowej, która choć już niby zamknięta, pełną jeszcze była przypóźnionych w niej poufałych gości.
Około długo wyciągniętych kramów i kupieckiej gospody, nocne straże snuły się nieustanni, grzechotkami dając znać o sobie.
Na niebie mury rozpoczętego kościoła Panny Maryi, przy których, jak w większej części innych budowli ciężkie rusztowania stały — ściany Ratusza i kilka wyższych kamienic do koła ciemno się zarysowywały.
Miasto na pozór śpiące — w istocie jak żółw w skorupie z życiem swem we wnętrzu się kryło.
Straże co się snuły po kwartałach przystając niekiedy, nasłuchując i przypatrując się, najlepiej wiedziały o tem. Nie łudziło je to milczenie przymusowe, znali oni mieszkańców każdego domu i wiedzieli gdzie się co ukrywać mogło. Około niektórych budowli zakradali się ciszej, przysuwali do ścian, przykładali ucho do okiennic i czekali czy podejrzanego nie posłyszą głosu.
Czujne ich uszy czyhały tylko na okrzyk jaki, wołanie o ratunek, jęk stłumiony lub stukot gwałtowny, aby wpaść do domu i pochwycić winowajców.
Połów każdy był im pożądany.
Szczególniej gdzie stały łaźnie, gdzie były szynki, gdzie przy licznych browarach sprzedawano piwo — nasłuchiwali miejscy pachołkowie i dowódzca, który ich prowadził.
Gdy powolne a ciężkie kroki ich i chrzęst żelaztwa, którem byli okryci, dały się słyszeć zdala, widać było wśród mroków przemykających się ludzi nocnych, co się im w ręce popaść lękali. Kryli się oni w najciaśniejsze zaułki, zwane kątami, przytulali do parkanów, a niekiedy szukali bezpieczniejszego schronienia po cmentarzach otaczających kościoły.
Największa rozmaitość budowli czyniła miasto po księżycu widziane — obrazem, wśród którego połamanych linij i zagłębień gubiło się oko — i błąkało niemogąc dojrzeć nic oprócz pstrej szachownicy świateł i cieni.
Obcy przybysz nie łatwo by tu znalazł drogę. Miejscami zdawały się urywać ulice, kończyć miasto, wieś rozpoczynać, wtem nagle wyrastała jak wyspa czarna kupa budowli i murów, lub kościół murem opasany. Domostwa nawet sznury pól i zagonów przedzielały. W środku miasta ściśnięte domy im bardziej odbiegały od tego ogniska, tem rzadsze siedziały i bardziej osamotnione.
Około Mikołajskiej bramy szczególniej uderzało domostwo jedno, które o lepszą nawet z Ratuszem iść mogło.
Stało ono podnosząc się dosyć wysoko; znaczniejsza część jego z grubego muru jakby w skale zdała się wykutą. Po rogach półbaszty nadawały mu do zamczyska podobieństwo. Ze wgłębień, w których małe okienko poumieszczane były — rozeznawało się łatwo, jak potężne rozmiary miały ściany.. Od ulicy ogromna ława kamienna biegła pod domostwem całem, której wyślizganą powierzchnię księżyc jak śniegiem obsypał swym blaskiem. Jedyne drzwi wiodące do wnętrza, całe opancerzowane żelazem, nabite gwoździami, z zamkiem floresami misternemi okolonym, obronne były jak wrota twierdzy. Przy nich dwa kamienie wgłębione, do gaszenia pochodni służyły.
Dom u dołu pod ławą miał okna tak gęstemi kratami obwarowane, że światło dzienne przez nie mało się do wnętrza wdzierać musiało. U góry okienka też wązkie pozaokrąglane w górze, okiennicami z wewnątrz poprzysłaniane były.
W jednym rogu gmachu tego coś jak poczęta wieżyca kwadratowa podnosiła się na dach, ale zdawała się nie skończona, i płasko tylko przykrywały ją deski i rusztowania. Od domostwa głównego panującego nad miastem dumnie, mury grube i wysokie sunęły się opasując podwórca. Do nich przypierały szopy i drewniane klecie.
Dworzysko to wyniosłe, mocno stojące nad grodem, w istocie nad nim panowało. Było to mieszkanie dziedzicznego Wójta miasta Krakowa, który tu dzierżył władzę najwyższą, pobierał dochody, rządy i sądy miał w ręku, a był jakby udzielnym księciem niemiecko - polskiego mieszczaństwa stolicy, nie bez wpływu na inne grody. —
Albert, teraźniejszy Wójt krakowski, a można było powiedzieć pan Krakowa, po ojcu już odziedziczył tę władzę, a sprawiał ją nie mając po nad sobą nikogo, oprócz prawa niemieckiego, którego sam był tłumaczem... U boku jego stali Rajcy miejscy i Ławnicy, na których wybory wpływ miał stanowczy...
Rodem był niemiec, jak najznaczniejsza część nowych osadników odradzającego się po tatarskiem zniszczeniu miasta — stolicy.
Musieli się znim rachować panujący, ujmując go sobie, bo i siłę zbrojną miał na zawołanie w mieście i bogactwy wielkiemi miejskiemi i własnemi rozporządzał, a znaczenie miał równe wielkorządzcy na zamku.
Na zamku siedział książe lub namiestnik jego, w grodzie tak samo Wójt. Był to pan możny i mocen; czuł się też tak silnym, że na równi stawał z najdostojniejszemi, a nie ustępował nikomu.
Domostwo Wójtowe mogło i książąt przyjmować a na owe czasy wspaniałe było jak książęcy zamek. Z kupieckiego wyszedłszy stanu, handel mając na wsze strony otwarty i ułatwiony, Wójt Albert miał sposobność we wszystko się zaopatrzeć, czego owe czasy dostarczyć mogły do wygód i wytwornego życia. Dostatki dozwalały mu a urząd nakazywał żyć po pańsku.
Rodzaj dworu, dosyć licznego otaczał tego królika miasta, który miał swego kanclerza, notaryuszów, podkomorzych, komorników, czeladź mnogą i straże.
W późnej godzinie dnia tego płaszczem okryty mężczyzna otyły, krągły, toczący się jak baryłka, podchodził do małej furty bocznej domostwa Wójtowego — i uderzył w nie kilka razy.
Wrótny, który miał izdebkę u wnijścia, otworzył zaraz ogarek niosąc w ręku i rozpoznawszy przybysza, a powitawszy go dosyć uniżenie choć z pewną poufałością, powiódł go świecąc na małe wschodki ciasne, kamienne, które w grubej ścianie jakby wykute były.
U góry znalazły się drzwi drugie, do których też zapukać było potrzeba, te otworzył wyrostek jak paź ubrany, pięknej twarzy chłopak strojny. Zobaczywszy przybywającego powitał go po niemiecku z rozjaśnioną uśmiechem twarzą.
W małej izdebce do której wchodzili, z pułapem grubemi rzeźbionemi belkami na kwadraty podzielonym, nie było nikogo. — Pachole wiodło gościa dalej.
Parę wschodków w dół i ciasną sionkę przeszedłszy znaleźli się u drzwi, któremi wpuszczono przybywającego do komnaty obszernej, z pułapem ozdobnie belkowanym. Ogień się palił i światło jasne odbijało się na bogatych jej sprzętach. W środku stał właśnie jakby oczekując na przybywającego mężczyzna w czarnej, długiej sukni zwierzchniej, w krótszej pod spodem łańcuchem przepasanej z pańską postawą, dumną, z twarzą surową i brwiami rozrosłemi najeżoną.
Był to Wójt dziedziczny miasta Krakowa Albert. Znać w nim było, że się tu czuł panem, nawet z powitania gościa, który mu się nizko pokłonił, a ledwie skinieniem głowy i pół uśmiechem był wynagrodzony.
Twarz pana Wójta, mimo tej powagi i dumy, miała w sobie coś niespokojnego, czego pokryć obojętnością nie umiała.
W tej chwili może nie czuł się tak silnym jak okazać pragnął. Puszył się też tem mocniej.
Rysy twarzy dosyć regularnie już wiek dojrzały i życie znacznie poszczerbiło. Około oczów gromadziły się zmarszczki i fałdy, przy ustach pozapadały policzki, na czole występowały naprężone żyły. Ognia jednak i żywości było jeszcze dosyć na tem obliczu namiętnem, energją wielką napiętnowanem. Patrzał bystro tak jakby mógł z samego wnijścia i twarzy gościa wyczytać co przynosił.
Izba, w której się znajdowali, była razem sypialnią Wójta i jego ulubioną komorą. W rogu stało łoże rzeźbione, ze słupkami i zasłonami jedwabnemi, a na niem pościel miękka i wygodna już do spoczynku leżała przygotowana. Na stoliczku u wezgłowia złocisty dzban i takiż kubek zawierał napój do poduszki (Schlaftrunk.)
Na drugim większym stole stał krzyż, leżało ksiąg parę, kilka zwitków pergaminowych z przywiesistemi pieczęciami i drobny sprzęt różny.
Szafa rzeźbiona, police takież ozdobne, ławy poduszkami powyścielane, świecznik u pułapu mosiężny, opony na ścianach wzorzyste, wszystko to opowiadało o bogatym panu, który sobie niczego odmawiać nie potrzebował...
Zdjęty przed chwilą łańcuch ciężki złoty, leżał na skraju stoła.
Przez wązkie drzwiczki otwarte w głąb domu widać było ciemne przejście do dalszych izb słabo oświeconych. Cisza panowała w mieszkaniu, ogień tylko pryskał. Dwaj niemcy spojrzeli po sobie. Wzrok Alberta pytał.
Otyły przybysz z krągłą twarzą lśniącą, Paweł z Brzegu, przybliżył się zwolna ku niemu.
— Cóż dobrego przynosicie mi? — zapytał Wójt krok także naprzód występując.
Paweł zlekka poruszył ramionami.
— Dobrego nic i nic złego — rzekł zwolna. Jeździliśmy z Zurdmanem na zwiady. Chcieliby miasta dostać nie potrzebując go zdobywać.
— Mybyśmy też radzi szturmu uniknąć — odparł Wójt. — W żadnym razie nie godzi go się wystawiać na zdobycie i rabunek. Łoktkowych ludzi znamy!
— Ale Czesi na zamku jeszcze — mówił Paweł głową kręcąc. — Chcąc się od szturmu Władysława ratować, moglibyśmy na łupiezką wycieczkę Czechów się wystawić, To też powiedzieliśmy mu...
— Któż był? — spytał Albert.
— Sędzia Smił...
Wójt skrzywił się nieznacznie.
— Obiecuje on wprawdzie uroczyście, że wszystkie prawa nasze potwierdzone zostaną — mówił Paweł — lecz nie ochotnie, jakby z musu... A patrzy koso...
Wójt przeszedł się po izbie parę razy.
— Wacław i czesi ciążeć nam zaczynają — rzekł powoli. — Z tego, co na zamku słychać co z kraju wieje — być może, iż oni się tu nie utrzymają. Wacław ma zanadto wiele spraw na młodej głowie. Ziemian sobie naraził. Łoktek szalony jest i śmiały — może wziąść górę!
Ha! nie cieszyć się nam z tego, ale z musu znieść trzeba... Wolelibyśmy książąt Ślązkich widzieć na Krakowie, niż tego małego włóczęgę, który w swe żelazo wierzy, nie poszanuje nic...
Z nim, z czasem gorzej nam być może niż z Czechem. Nie ma pieniędzy, wiecznie ich potrzebuje, nienasycony, a obcych i niemców nie cierpi.
Tak, pewnie, Ślązak każdy byłby od niego lepszym — ale ci się ważyć nie zechcą a Władysław ziemian już sobie zjednał.
— Poszli więcej ze strachu niż z miłości dlań, szepnął Albert... Jego jedno chyba rycerstwo miłuje, a u niego żołnierz pierwszy. Księża się go boją. Biskup nasz bardzo się nań krzywi. Ten tak myśli jako my i z nami trzymać będzie.
— Tak, — powtórzył Paweł — Ślązak by lepszy był — ale Władysław męztwem i rzutnością ubieży innych. Co robić!!
— Dobrze ważyć trzeba jak postąpić — rzekł Albert. — Poddamy się gdy będziemy zmuszeni, radzi nie radzi... Miasto ocalić potrzeba.
Chwila długiego milczenia nastąpiła, czasu której Paweł z nogi na nogę przystępywał, a Albert chodził i w ogień patrzał...
— Umowy nie było żadnej?
— Na tem skończyliśmy — rzekł Paweł z Brzega, iż pierwsi nie chcemy być, ale i ostatni nie będziemy.
— Dobrze! powtórzyliście im słowa moje — przerwał Wójt. — Wkrótce rozwiązać się muszą wątpliwości, szala się przechyli.
I znowu po przestanku i dumaniu, począł.
— Na zamku złe jakieś wieści mieć muszą — ale tają się z niemi. Czytam im to z twarzy, kłamią przedemną.
Głosili wprzódy, że młody Wacław idzie już z wojskiem potężnem, — umilkło coś o tem. Twarze zasępione i chmurne. Wiem, że z Ołomuńca przybiegł goniec jakiś, ale go zamknęli. Ten pewno nic nie musiał przynieść im dobrego.
— Tajemnica ta, jeśli jaka jest, nie uchowa się długo — dodał Paweł. — Nie poczekamy na to...
Rozmowa przeciągnęła się jeszcze i przeszła na miejskie sprawy. Paweł w końcu pożegnał Wójta, który jak książe udzielny urzędnikowi, głowy skinieniem tylko na pokłon odpowiedział.
Za drzwiami znowu pacholę czekało na gościa, który tąż samą drogą jaką wszedł, wrócił do izdebki odźwiernego i na ulicę. Wolniej oddychając po zdaniu sprawy z poselstwa, krokiem mierzonym posuwał się Paweł ku domowi. Zamyślał się jednak, stawał, ważył, przypominał, i niezupełnie zdawał uspokojony. Ten sam wyczekiwania trwożliwego stan, dawał się postrzegać w całem mieście.
Na spalonym zamku, który Czechy zaledwie odbudowywać a raczej klecić poczynali, ruch nawet nocą widać było niezwykły. Dolatywały ztamtąd wrzawa jakaś i krzątanie się w godzinach spoczynku dziwne. Nieopodal od dworca Wójtowego w Rzeźniczej ulicy, zastukał Paweł z Brzega do własnego, skromniejszego ale dostatnio i czysto wyglądającego domostwa. Świeciło tu jeszcze, bo w jatkach, które do niego należały, świeżo zabitego wołu mięso na jutrzejszą sprzedaż przygotowywano.
Paweł sam już tylko nadzorem zwierzchnim swego rzemiosła się zajmował, a przy robocie zastępował go młody czeladnik Hans, który naprzeciw niego wyszedł w fartuchu z wiszącym, zakrwawionym nożem u pasa i rękami zakasanemi.
Chciał go pytaniem jakiemś zatrzymać, ale Paweł ręką rzucił i spieszył odpocząć w izbie, w której ogień widać było.
Hans popatrzał za odchodzącym z ciekawością pewną, i zawrócił do szlachtuza, w którym wesołe głosy chłopców ćwiertujących mięso i śmiechy słychać było.
Dom Pawła z Brzega wcale do Wójtowej kamienicy nie był podobnym — Drewniany, obszerny,</ref> wygodny, nie kusił się o żadne państwa pozory. Jedna duża izba na dole, w której właśnie ogień płonął jasny, służyła za stołową i gościnną, a nawet i za kuchnię. Bliżej ogniska pozawieszane były sprzęty kuchenne — patelnie, misy, garnki stały na policach.
Dnia tego wszystko już było ukończone, naczynia poustawiane, a nie młoda jejmość w sukni czarnej, opiętej, z rękami założonemi spokojnie na ławie siedziała. Sługa z kądzielą drzemała w kącie.
Gdy Paweł wszedł do izby, stara po chodzie go poznając, wstała milcząca i poczuwszy się do swego obowiązku przygotowania mu nocnego napoju do poduszki, zabrała się do płukania sklenicy. Pora była ogień gasić i iść do łoża. Paweł jednak nie spieszył do sypialni obok otwartej, w której światła jeszcze nie było — przeszedł się zadumany po izbie, pogrzał u ognia i starą jakby teraz dopiero zobaczywszy, zapytał cicho.
— Nie było Grety?
Pytanie zdało się na niej nieprzyjemne czynić wrażenie, pomarszczona jej twarz wykrzywiła się niesmacznie, spojrzała na gospodarza i odrzekła.
— Na cóż wam ta Greta potrzebna?
— Ah! — odparł swobodnie Paweł — moja stara Anchen — Greta nie tylko mnie opiekunowi i powinowatemu, ale ludziom wielu potrzebna jest na świecie.. Zda się ona każdemu!
— Tak! tak! — mruknęła stara Anchen — wycierając kubek i niepatrząc mu w oczy — Greta zda się wielu na utrapienie. Wszyscy wy, nie wyjmując ciebie starego, coś jej stryjem i opiekunem, odkąd ojca i męża straciła — wszyscy wy dajecie się jej bałamucić, a ona o żadnego z was nie dba!
Paweł rozśmiał się.
— Anchen moja! — odparł. — Jeżeli też kto oprócz ciebie, popatrzywszy na mnie powiedzieć śmie, iż niewiasta bałamucić może taką starą baryłę.
— A przecież tak jest! tak jest! — rzekła upierając się przy swoje stara Anchen. — Tyś taki zaślepiony jak i drudzy — aż mi wstyd!
Paweł, któremu wyrzuty te pochlebiać się zdawały, śmiał się a oczy mu połyskiwały.
— Oj! Greta wasza! — poczęła szydersko gniewnie szepleniąc stara Anchen. — Greta ma głowę do tego, żeby cały świat durzyła. Rozmiłowują się w niej Czechy, Polacy, nasze Niemcy — kto żyw! Nawet ten głupi Hans!!
— O! i ten? — przerwał śmiejąc się Paweł. — Dobrego mu się zachciewa.
— A jej wy wszyscy nie w głowie! — mówiła Anchen — a co u niej w głowie, jeden Bóg wie. Bawi się wami jak dziecko lalkami. Kogo chce sobie zyszcze, byleby rzuciła okiem, mrugnęła, uśmiechnęła się... Każdy głupi szaleje...
Ruszyła ramionami. — Gdyby nieboszczyk mąż jej żył — dodała — tenby ją był może utrzymał, bo zazdrosny był. Na jego szczęście zabito go — bo płochą jest... Teraz wdowa, swobodna! oho!
Powinnibyście wydać ją za mąż, aby się to raz skończyło...
— Anchen moja — odezwał się Paweł zawsze wesoło. Tej Grety ani ja ani nikt nie wyda, póki ona sama wyjść nie zechce. Na dziś to i lepiej tak jak jest...
— Dla was lepiej! umhu! — mruknęła stara złośliwem okiem rzucając na okrągłego Pawła — i zamilkła.
Poczuła pewnie kogoś nadchodzącego, bo wzrok jej padł na drzwi, które właśnie otwierał mały człeczek, rodzaj karła garbatego, z twarzą dużą, ubranego pociesznie w karmazynowy kubrak z rękawami długiemi i strzępkami przy nich, w czapce spiczastej z uszami na piersi zwieszonemi. Szedł on trzymając w ręku rogową latareczkę z ogarkiem, i opierając się na kiju większym od siebie, zakończonym gałką białą, ozdobionym kutasami. Na dużych jego nogach trzewiki z nosami wysoko zadartemi, miały u góry mosiężne skówki, które łańcuszki łączyły z cholewą. Karzeł-garbus poprzedzał niewiastę wchodzącą żywo. Była to synowica Pawła, tylko co wspominana Greta.
Na widok jej z zasępioną twarzą cofnęła się zaraz stara Anchen w swe miejsce ciemne na ławce przy kominie, jakby z nią nie chciała nic mieć wspólnego. Paweł z twarzą uradowaną czekał na przybywającą.
Mieszczka była, mimo późnej dnia godziny strojną, ale ubior piękności jej nie przyczyniał, bo i bez niego śliczną by się w lada sukience wydała. Nie miała w sobie nic niemieckiego i można było posądzić, że przy częstych dawniej stosunkach Niemiec z Włochami, zabłąkała się w jej żyły gorąca krew południa.
Miernego wzrostu, zręczna, form pełnych, biała, uderzała naprzód Greta dwojgiem oczu, które patrzały nakazująco, śmiało, wesoło, figlarnie, pańsko, a razem miały w sobie coś tęsknego i zagadkowego. Oczy te stałyby za nią całą, bo mówiły więcej niż małe usta koralowe, z których ząbki perłowe przezierały, niż czoło jasne, niż twarzyczka życiem drgająca.
Na głowie jej piętrzyły się zbyt bujne, czarne, krucze włosy pozwijane, podzielone, pokręcone, posplatane a ciężące. Z ruchów, wejrzenia, uśmiechu biła odwaga zuchwała, wyzywająca — nie wierząca w to, aby kto się jej śmiał opierać.
Miała na sobie suknię ciemną, szytą i wyszywaną do koła, pas z torebką u boku, na ramionach płaszczyk, na głowie zasłonę czarną. Ten ubiór na pół wdowi był jej bardzo do twarzy. Karzeł-garbus, który z laską panią swą poprzedzał, stanął jak herold idący przed królową i odezwał się głosem ochrypłym.
— Greta!
Spełniwszy ten obowiązek urzędowy, zniżył laskę, zmienił butną postawę i wprost poszedł spocząć na ławie, chociaż garb mu o ścianę oprzeć się nie dawał.
Greta przypatrywała się stryjowi stanąwszy opadal — czekała aby ją powitał. Paweł nie bez spojrzenia z ukosa na starą swą gospodynię, krok uczynił naprzód.
— Dobry wieczór pięknej Grecie! A co? Przynosisz mi tam co nowego? Mów!
— Właśnie ja przyszłam do was z tem samem pytaniem — odpowiedziała śmiejąc się wdowa. — Zkądże ja mam wiedzieć co nowego?
— Łatwiej niż ja! — odparł Paweł. U ciebie przez cały dziań pełno ludzi ze wszystkich stron świata, a każdy ci się ze śmiertelnego grzechu wyspowiada, gdy ty mu wyszczerzysz ząbki.
Anchen w kącie rzuciła się niecierpliwie i splunęła spozierając na swego pana.
Greta śmiała się z obojętnością prawie dziecinną.
— Dobyłażeś co z Czechów — zapytał głos zniżając Paweł. — U nich, słyszę, niepokój na zamku? Co to jest? Domyślają się ludzie czegoś niedobrego?
Prawa ręka wielkorządcy Fryca, Mikosz, jest w twej mocy, czy się przed tobą z czem nie wygadał?
Greta usta składała żartobliwie, dumnie, patrząc ciągle na Pawła.
— No? jak się wam zda? — szepnęła.
— Jam prosty człek — zawołał stryj, ramionami ruszając — niczego się domyślać nie umiem, ale inni coś przewidują! Albert...
— O! wasz Albert — odparła Greta — gdyby tyle serca miał co rozumu?
Obejrzała się po izbie, i pochyliwszy do ucha Pawłowi, a osłaniając rączką pulchną i białą, aby się głos nie rozchodził, szepnęła mu:
— Młody król Wacław zabity w Ołomuńcu! zabity! Ale — cicho! Tają się z tem przed wami! Niewiadomo od kogo i kto nasadzony go zabił. —
Pawłowi ręce się złożyły rozpaczliwie. Stanął blady.
— Możeli to być? — zawołał.
— Mikosz mi to zeznał podpojony trochę przezemnie — ale w tajemnicy wielkiej. Czechy się lękają, wojsko do Polski przeznaczone pewnie zawróci się z drogi. — Króla sobie nowego wybierać będą musieli.
Rzeźnik słowa rzec nie mógł, tak był tą wiadomością przybity...
Greta, jak gdyby do ważnej wiadomości którą przyniosła, żadnej nie przywiązywała wagi, zupełnie pozostała obojętną. W twarzy nie było śladu wzruszenia, ni smutku.
Paweł dumał, ona koniec rąbka gryzła ząbkami białemi, patrzała nań, na drzemiącego garbusa swego, rozglądała się po izbie z chłodem znudzonej istoty, szukającej jakiejś rozrywki.
Wreście Paweł dał jej znak, aby z nim poszła dalej ku oknom, na co Anchen z rosnącą coraz niecierpliwością patrzała, rzucając się i mrucząc w swym kątku.
— Cóż teraz poczynać! — zawołał. — Ten zuchwały mały królik Łoktek gdy się dowie o śmierci Wacława w butę jeszcze urośnie.
— On! on już wprzódy, niż wy pewnie o niej wiedział! — rzekła Greta.
— Nam więc nic nie pozostaje, tylko mu się poddać niezwłocznie — dodał rzeźnik. — Nie chcę dziś budzić Wójta Alberta z tą wieścią, choć należałoby — — jutro do dnia pospieszę z nią do niego.
Zadumał się głęboko Paweł.
— Nie trwóż że się — przerwała Greta. — Ten, czy kto inny potrzebować będzie mieszczan krakowskich, zyskacie na nim co zechcecie.
Ramiona się jej poruszyły, ziewnęła, popatrzyła na garbusa.
— Kurcwurst! — zawołała doń głośno — nie spać! Na nogi! idziemy do domu! Wstawaj! Śpiochu jakiś, gdy nie jesz i nie pijesz, spałbyś tylko. —
— Najjaśniejsza pani — odparł Kurcwurst śmiało — proszę o przebaczenie. Ja nawet jedząc i pijąc spałbym, gdyby było można. Niestety!
Królowa rozśmiała się. Kurcwurst stał już laskę ująwszy, którą w wyprężonej mocno ręce trzymał z dala od siebie — z powagą śmieszną. Paweł nawet spojrzawszy na garbusa uśmiechnął się, choć miał o czem innem niewesołem do myślenia.
Greta zgrabnym ruchem rączki podniosła suknię długą, włosy spadające na szyję otrząsnęła, ruchem główki pozdrowiła Pawła, i zabrała się do wyjścia.
— Choć twój dom tuż — odezwał się Paweł — niechby ci kto dla bezpieczeństwa towarzyszył, bodaj mój Hans z wielkim nożem.
Greta uśmiechnęła się pogardliwie, odsłoniła nieco płaszczyk i pokazała Pawłowi obok kaletki szytej perłami, piękny nóż w srebrnej oprawie, który wisiał u pasa.
— Nie boję się — rzekła, — mój Kurcwurst za straż mi stanie. Trzy kroki mam do mojej bramy. — Dobranoc.
Skłoniła się szukając Anchen oczyma, ale ta skryła się w swój kątek głębiej jeszcze, aby jej nie żegnać tak, jak nie witała. — I wyszła.



VI.


Na dzień się dopiero brało, a miasto zaledwie budzić zaczęło, gdy około dworu Biskupiego, zebrała się niezwykła w tej dnia porze gromada ludzi. Pojedyńczo i gromadkami cisnęli się do wrót, wychodzili i wchodzili spiesznie.
Można w nich było łatwo poznać mieszczan, po większej części niemców, kupców, bogatszych właścicieli kramów, ławek i gospód w mieście. Biegli żywo rozglądając się do koła, a nie bardzo chcąc być widzianemi.
W kościołach dzwoniono na jutrznię i razem dwa współzawodnicze dzwonki Ś. Franciszka i Dominika na wyprzódki, zwiastowały poranną modlitwę. Po dworkach światła pozapalane przededniem jeszcze, widać było przez błony i okiennice. Ranek chłodny był i chmurny, ludzie szli pootulani opończami, których kołnierze wysoko sterczały, kobiety w narzuconych na głowę fartuchach i chustach.
Ruch w mieście, w początku mały, wzrastał z każdą chwilą, otwierały się wrota, dziewczęta biegły do studzien po wodę, psy wychodziły w ulice wietrząc co na nich w czasie niebytności ich się działo, i nogi przeciągając skurczone.
Miasto w tej szarej mgle poranka wcale różnie wyglądało niż w nocy. To co światło księżyca i mroki czyniły wielkiem i pięknem, występowało w nagiej rzeczywistości, szare, smętne, odrapane i pospolite. Na ścianach domostw widać było opadającą glinę i tynki, płoty świeciły dziurami i łataniną, wysokie dachy pokazywały szczerby, które w nich czas i słota porobiły.
Kościoły ze swemi rusztowaniami, które nocą piętrzyły się wspaniale, zmalały teraz i widać było jak im wiele brakło do ukończenia.
Nie było ani jednego prawie, któryby już się mógł rozebrać z przystawionych doń ogromnych sztandarów i powiązanych do nich desek. Teraz robotników na nich nie było, czekały na przyszłą wiosnę...
Przy świetle dziennem śmieciska i kałuże w ulicach, pierwsze wystąpiły, gdzieniegdzie powymaszczane kamieniami, chrustem i deskami, pokazały się kładki pod domostwy i cała sieć kolei, które wozy zostawiły po sobie. Po deskach na pniakach i słupkach opartych, przekradali się pod okapami przechodnie, gdzieniegdzie przeskakując zerwane hacie.
Dworzec Biskupi nie wyglądał tak świetnie jak za owych błogosławionych czasów Prandoty lub Iwona. Powaga Pasterzy, ich znaczenie i władza, z różnych przyczyn ucierpiały wiele. Cios im zadał najdotkliwszy szalony Paweł z Przemankowa, wichrzyciel, warchoł, człek swawolny, po którym ani Prokop choć mąż wielkiego rodu, powinowaty księżnej Gryfiny, ani Ślązak Muskata pasterz teraźniejszy, dźwignąć już Biskupiego dostojeństwa do dawnej świetności nie mogli.
Razem prawie ze wzmocnieniem władzy świeckiej koroną starą, osłabła moc Biskupów. Lecz nie byłaby dała się pożyć tak łatwo i rychło, gdyby nie ten człowiek co jej cały blask dawny odjął, Paweł, ów za którego grzechy następcy jego pokutować mieli.
Pod nim to rozprzęgło się duchowieństwo i zaczęto je lekceważyć. Widać już było, że w przyszłości nie biskup nad królem, ale król nad biskupami stać będzie. Kończyło się dla duchowieństwa panowanie zwierzchnie nad krajem a zaczynała walka o utrzymanie przy zachwianej powadze, którą cięgle walącą się posiłki z Watykanu podpierać musiały.
Po Prokopie Rusinie, wybrano Ślązaka, obcego na wpół, niemającego tu ani rodu ani związków. Ten aby się utrzymać na stolicy, pokornie wszystkim stawić się musiał, jednać sobie świeckich i duchownych. Dawni biskupi, Iwo, Prandota, Paweł, poprzednicy ich, rośli z ziemian tutejszych, ten był obcym. Sam na wpół niemiec, miał tylko zwolenników w mieście, na zamku starał się ich pozyskać. Kraju znał mało.
Mąż był uczony, spokojny, milczący, w sobie zamknięty, nieco lękliwy, oglądający na wsze strony, ostrożny a mimo to czujący słabość swoją. Widział, że się chwiał, że mu tu nieswojo było. Człek był podówczas lat średnich, siwiejący już zawcześnie, oblicza zadumanego, oczów bladych, cery żółtej, chudy i zgięty. Losy dlań przeznaczone zdały się przeczuciem piętnować na jego twarzy, trwożliwej i tajemniczą okrytej zasłoną.
O szarej godzinie Biskup Muskata był właśnie tylko co mszę w kaplicy domowej odprawił, powracał przygarbiony do sypialni, w której około ksiąg najlepiej zabawiać się lubił, gdy kapelan jego Stanko, całując w rękę cicho mu szepnął, że Wójt Albert z mieszczanami czekał nań i o posłuchanie się dopraszał.
Po twarzy biskupa przemknął się wyraz trwogi, krokiem spieszniejszym posunął się naprzód do sypialni, później zawrócił żywo do izby, w której zwykł był gości przyjmować.
Tu też Wójt i mieszczanie czekali na niego, a że dzień się jeszcze jasny nie zrobił, okna w niej były małe, o mroku wchodzący Biskup więcej się mógł domyślać niż poznawać przybyłych...
Albert stał na przedzie, tego wszędzie po wzroście i postaci odróżnić było łatwo. Za nim blade i niespokojne twarze Rajców i kupców patrzały... Szeptali coś między sobą.
Niezwykła ranna pora, w której przybywali, przeczucie jakieś złowrogie, zawczasu trwogą się odbiły na obliczu Biskupa...
Witano cichemi ręki pocałowaniami.
— Ojcze, — odezwał się Wójt Albert — przychodzimy na radę! Straszne wieści nas doszły!
Oczy Muskaty błysły — spojrzał i spuścił je smutnie.
— Mówią, że młody król nasz zdradziecko został zabity. — Czesi na zamku już sobą trwożą, mówił Wójt. Co nam poczynać? Łoktek nie zaniedba korzystać z tego... Śle już nawet i upomina, aby mu zawczasu miasto zdano. Ratując się od klęski takby uczynić należało, ale Czechy.. Zemsta ich?!
Biskup trwożliwie się obejrzał do koła. Niewiele osób go otaczało, lecz i tę gromadkę za zbyt liczną uważał. by przy niej mógł się odezwać otwarcie. Zawahał się, wejrzał na Alberta, ręce złożył.
— Pomówiemy o tem — na osobności — szepnął. Chodźcie ze mną.
Mieszczanie pozostali w izbie, a Wójt szedł do sypialni za Muskatą.
Izba, do której go wprowadził, szczupłą była jak cela klasztorna, ksiąg pełna, stołem do połowy zajęta, skromna, niczem nie zdradzająca zamożności. Łoże twarde stało w kątku z rozrzuconem jeszcze posłaniem, krzyżem w głowach, palmą i gromnicą.
Gdy się drzwi zamknęły, Biskup znowu ręce złamał i podniósł jak do modlitwy.
— Ciężkie Bóg na nas próby zsyła! — rzekł pobożnie. — Chyba on sam natchnie co czynić mamy.
— A kogóż on prędzej oświecić i przez czyje usta przemówić raczy niż wasze, Ojcze — odezwał się Wójt. — Przychodzimy do Was po mądrą radę. Miasto ratować potrzeba.
Biskup milczący stał patrząc w okno oczyma szklannemi, które łzami zachodziły.
— Książe Władysław — dodał Albert — już krąży, wypatruje, nasyła i nagli...
Muskata dał znak ręką.
— Nie przeto spieszyć trzeba — rzekł. — Zuchwały i mężny człek jest, bo tylekroć wygnany, za zgubionego uważany, na nowo się dobył, siły stworzył i ludzi zyskał! Tak — bać się go musiemy — ale czy to pan, jakiego nam potrzeba?
Biskup coraz głos zniżał, jakby się lękał słów, które z własnych ust jego wychodziły. — Wyrywały mu się one jednak siłą jakąś wewnętrzną z piersi i powstrzymać ich nie mógł.
— Książe ten — dodał — kościoła i duchowieństwa nigdy nie szanował. Pamiętają ludzie co na Ślązku, w Poznaniu i po innych ziemiach żołnierze jego i on dokazywali. Klątwą go kościelną trzeba się było pozbywać. — Ani Wam, ani nam nie jest miły ni pożądany...
Tu zamilczał chwilę.
— Lecz jeźli Czechom do oparcia mu się sił braknie — wtrącił Albert — my kogoś przecie za pana sobie obrać musiemy. Ten dużo ziem już posiadł, a gdy Czechów nie stanie, resztę zagarnie.
Po krótkiem milczeniu — Muskata do ucha prawie Wójtowi szeptać począł.
— Czemużbyście nie mieli się postarać o to aby Kraków oddać, któremu z Piastów Ślązkich? Oni narodowi niemieckiemu więcej sprzyjają i siłę mają w niemieckich sprzymierzeńcach...
Albert głową potrząsł.
— Nie dziś to nam księcia ze swej ręki prowadzić tu — rzekł — nie mamy o czem... Ziemianie będą przeciwni.
Muskata słuchał nie przekonany...
— Siłę byście znaleźli i wy, — rzekł — rozumem — zręcznością, wreszcie pieniądzmi wiele dokazać można.
Przerwał nagle — Wójt słuchał zimno — miał on też same myśli, ale widział niepodobieństwa przyprowadzenia ich do skutku.
— Książe Władysław mężny jest i waży się na wszystko.
— Ale sił on nie ma — odparł Biskup — tylko te, które mu słabość wasza daje... Wszak nie dawno rycerstwa mu brakło i chłopów a gmin uzbrajać musiał.
— Dziś mu ze szczęściem druhów przybyło — rzekł Wójt. — Wiemy z pewnością iż Wierzbięta Kasztelan, Wojewoda, pan ze Żmigroda, Sandomirscy oba, a i pod bokiem waszym Klemens Kanonik, Kanclerz, tajemnie mu są oddani.
Nie musiało to być nowiną dla Biskupa, bo Kanclerza głową potwierdził — i dodał.
— Co do Kasztelana i Wojewody — wątpliwa jeszcze.
— A! nie ma już wątpliwości! — odezwał się Wójt.
Zamilkli patrząc na siebie. Biskup widząc, że Albert na ostatnie czeka słowo — dorzucił.
— Nie spieszcie! Dopóki Czechy na zamku, nowego pana nie szukajcie. Korona Czeska nie zostanie bezpańską. Wybiorą prędko króla nowego panowie, lub której z pozostałych niewiast dadzą męża... z możnego domu... Naówczas upomną się Czechy o polską koronę, a Wasz mały pójść może na wygnanie.
Ostatnie wyrazy cichuteńko dokończył Biskup, ale z uczuciem, i widać było, że życzył tego co prorokował.
— Ten mały Łoktek — dodał żywiej — wiecie co on znaczy? Oto z nim jego polacy co mu się zasłużyli przyjdą tu i posiądą wszystko. Wiecie jak oni niemców kochają, jak im zazdroszczą! Złe czasy dla was nastaną. Książe, ten nigdy nic nie miał, wojna wpędziła go w długi, któż jeśli nie my i nie wy płacić je będziemy? Mieszczaństwo i dobra duchowne!
Westchnęli oba.
— Czekajcież! nie spieszcie — dodał Muskata. Czechy nad wami siedzą! Zawsze czas bramy otworzyć.. On na miasto i zamek razem ważyć się nie może.. to nad jego siłę.
Krótką chwilę trwała jeszcze urywana rozmowa. Biskup wypowiedziawszy co myślał, nie nalegał już, ochłódł, z rezygnacją patrząc na przyszłość. Albert pożegnał go niosąc swym towarzyszom radę, z którą mieszczanie na Ratusz poszli, rozdzieliwszy się w podwórzu, aby ich ztąd kupą idących nie widziano.
Dzień już był biały.
Muskata szedł zabierając się dopomnieć o posiłek ranny, gdy zapukano. Zdziwił się i zarumienił nieco Pasterz, widząc wchodzącego Kanclerza Klemensa, o którym co tylko mowa była.
Kanclerz postawą i twarzą stanowił zupełną sprzeczność z Muskatą przygnębionym, ściśniętym, przestraszonym... W sile wieku, pięknego oblicza, z czołem wyniosłem, łagodnym wyrazem w ustach. Ks. Klemens śmiałym był i pewnym siebie. Nic nie krył w sobie, nie potrzebował nic taić, przynajmniej twarz jego otwarta, żadnego wysiłku do stłumienia myśli i uczuć nie okazywała.
Biskup przywitał go z uprzejmością tem większą, że nie była szczerą, chciał nawet okazać się wesołym, choć nagłe zjawienie się Kanclerza mocno go zaniepokoiło. Wskazał mu siedzenie poczynając rozmowę od pory wilgotnej i rzeczy obojętnych.
Ks. Klemens usiadł. Muskata domyślał się, że nie przyszedł bez celu, przeczuwał, że zagai sprawę Łoktka. — Nie rad był temu.
Zawołał na ochmistrza o winną polewkę. Czekał czy co nie przeszkodzi niemiłej rozmowie. Kanclerz nie spieszył z jej rozpoczęciem. Dopiero gdy służba odeszła — odezwał się nagle:
— Mówią o smutnym losie młodego króla Wacława... Pewnie Ojcu naszemu jest to wiadomem.
— Mówią.. tak.. powiadają — rzekł Muskata. Ja temu jednak nie wierzę. Są ludzie, którym takie wieści na rękę.. Młody pan nie miał jeszcze czasu narazić się nikomu.
— Rozpustnym był — otwarcie odparł Klemens.
Biskup pił polewkę oczu nie podnosząc.
— Jeżeli Czechy wyjść ztąd będą musiały — dodał Kanclerz — a pan nowy, nasz własny przyjdzie objąć panowanie nad nami — my się na to skarżyć nie będziemy.
— Dla nas — wtrącił Biskup sucho — wszelki Pan, który władzą Kościoła szanuje, ktobykolwiek był, równie dobry.
— Ale ziemie nasze wszystkie — dodał Kanclerz — oglądają się na Władysława.
Patrzał na Biskupa, który nie drgnął i szepnął obojętnie:
— Wszystko w ręku Boga! wola Jego święta.
— Bóg też doń serca ludzkie nakłania — rzekł Klemens.
Biskup nie dając odpowiedzi, kubek postawił.
Milczeli chwilę, poczem w stół patrząc Muskata — obojętnym głosem mówił:
— Nie nasze to są sprawy.. ja do nich wcale mieszać się nie chcę, ani na żadną przechylać stronę. Dali Bóg księciu Kujawskiemu szczęście, modlić się tak zań będziemy, jak za króla Wacława.
Kanclerz wstał z ławy, nabywszy przekonania, iż się tu nic więcej nie dowie. Znał oględność Pasterza, a gdy Muskata właśnie, jakby machinalnie księgę przed sobą leżącą roztworzył, okazując, że radby się modlić lub czytać. — Ks. Klemens nizko się skłoniwszy, wyszedł.
Nie zatrzymując się we dworcu, okryty płaszczem, natychmiast podążył ku własnemu mieszkaniu, w blizkiej uliczce położonemu.
Tu w progu czekał nań mężczyzna opończą osłoniony, tak, że mu kołnierz twarz zakrywał, słusznego wzrostu, zbrojny. Pokłonił się, weszli razem do domu, ks. Klemens do swej izby go wprowadził.
Był to znajomy nam Marcik Suła, wesołej twarzy, śmiejących się oczów. Pocałował księdza w rękę.
— Gonię za Miłością Waszą, dla języka — rzekł. — Czy niema co nowego dziś dla pana naszego? Co od Czechów słychać? rychłoli pójdą precz?
Kanclerz się doń uśmiechnął.
— Cierpliwości — odparł — rzeczy dobrze się składają. Niemcy nam jeszcze tylko bróżdżą, bo niepewni co im nowe panowanie przyniesie, wolą przy Czechach stać i do nich się tulą.
— Ale Czechy w tym spalonym zamku długo się trzymać nie będą mogli! — porywczo zawołał Marcik. — Jam się tam koło nich kręcił i podpatrywał. Szopy zaczęli stawiać, wrota trochę ukrzepili, ale ich tam pono i nie wielki lik i — serce tracą. Gdyby ich dobrze nacisnąć, na pogorzelisku by nie wysiedzieli.
— Cierpliwości! — powtórzył Kanclerz. — Tym czasem nie macie nic lepszego do roboty, jak niemców znajomych namawiać, aby prędzej bramy miasta otworzyli.
— Szołdry te właśnie pierwszemi być nie chcą — odezwał się Marcik. — Ja do nich na różne sposoby się cisnę i namawiam.. ale ostrożni są.
— Czechy im przecie też nie bardzo do smaku?
— Ale naszego małego panka gorzej jeszcze się boją — ciągnął Marcik. — A może i słuszność mają.. wiatr dobry, bo on ich też nie miłuje bardzo — swoich woli.
Tak rozmowa się skończyła, bo Kanclerz po pergaminy swe sięgnął, a Marcik wziął to za znak, aby precz szedł. Pożegnał się i wysunął.
Godzina była w owe czasy obiadowa, choć ranna, bo jadano zawczasu. Marcik nierad długo marł głodem, na koniu w Łowczej jadąc wytrząsłszy się — myślał gdzieby się pożywił.
Spojrzał w górę na niebo chmurne, chcąc lepiej poznać dnia porę. Ruch też miejski pomógł mu do oznaczenia jej.
Ciągnęły na targ ku rynkom wozy wieśniacze, szli piesi worki dźwigając na plecach — oskakiwali ich przekupnie i przekupki, nie dając się do nich docisnąć ludowi, rwąc i szarpiąc.
Około kramów i jatek, których okiennice już pootwierane, stały sparte na kołkach, gromadzili się ranni goście, dobijając o chleb świeżo pieczony, kołacze, mięso i żywność na deskach powystawianą.
Głosy przekupek wyglądających z przyciemnionych okien, rozlegały się szeroko, bo targ nie obchodził się bez słów grubych, przymówek, żartów i przekąsów.
Marcik, torując sobie drogę pomiędzy budami, wozami i przechodniami, dążył do dworu, na który patrząc już mu się zdala oczy śmiały. Stał on niedaleko domostwa pana Pawła z Brzega, a miał też od ulicy dwie ławki otwarte. Ale na te Marcik ani spojrzał, choć w nich się mógł pożywić i prosto wszedłszy w podwórze, do sieni i izb od ogrodu, skierował się, w których rozmowę głośną i śmiechy słychać było.
Namarszczył się nieco stanąwszy u drzwi Suła, ale odwagi nabrawszy, popchnął je i wszedł raźno do środka.
W izbie stół był zastawiony, zanim dwóch biesiadników ucztowało, dalej u okna na ławeczce siedząca Greta strojna uśmiechała się do nich, a w kącie na stołku nizkim czerwono przyodziany straż trzymał Kurcwurst.
Było to mieszkanie wdowy. Właśnie tu obiadować skończono, a dwaj, spóźnieni jak Marcik goście, dzbankiem się pocieszali.
Rozmowa śmiechami przerywana, toczyła się między gospodynią a niemi. Jeden z nich Czech, drugi niemiec, oba młodzi, oba strojni, oba zazdrośnie na się patrzący, nie zbyt pono byli radzi trzeciemu, który wchodził, gdy i tak każdy się towarzysza życzył pozbyć. Gospodynię bawić się to zdawało.
Czech Mikosz bardzo był urodziwy i świetnie zbrojny a odziany. Znać było po nim, że się chciał niewiastom podobać, bo i suknię miał wyszywaną bogato i u zbroi łańcuszków siła, więcej dla oka niż potrzeby. Płaszczyk kusy, który mu się z ramion zsuwał, szafirowy, malinowe miał podszycie, na palcach rycerz błyszczał pierścieniami grubemi, złote udającemi. Poczciwa twarz jego szeroka, duża, z wystającemi kośćmi policzkowemi, nie była piękną, ale młodą, świeżą i męzką.
Niemiec też jego wieku z małą bródką jasną, smukły, chudy, nie miał na sobie żelaza ni zbroi, nóż tylko u pasa. Rycersko nie wyglądał, lecz śmiało patrzał, jak człek, co w pewną siłę wierzy i nie ladajakim się czuje. Łańcuch, który miał na szyi, więcej może był wart, niż całe uzbrojenie Czecha i świecące na nim blaszki. Oprócz zwierzchniego futerka, reszta odzieży na nim ze szczerego była jedwabiu.
Czech i niemiec spierali się z sobą i przycinali sobie wzajem, gdy wszedł Marcik, który choć postawny i przystojny, z żadnym z nich mierzyć się nie mógł. Uboższym i pospolitszym od nich się wydawał.
Nie mniej jednak Greta wchodzącemu się uśmiechała, a oba siedzący za stołem, zobaczywszy go namarszczyli się. Suła miał ten obyczaj, że czy go, dobrze, czy źle przyjmowano, twarz zachowywał wypogodzoną, jasną — nie wiele dbając o ludzi.
Głową ledwie skłoniwszy dwom ichmościom u stołu, podszedł śmiało do Grety, która tego dnia tak strojną i piękną była, jak zawsze. Na niej nigdy ani znużenia, ani smutku, ni uczucia żadnego nie znać tak było, aby jej pogodne, dziwnie chłodne, promieniejące pięknością oblicze — mogło się zmienić i zachmurzyć. Zdawała się bawić i zajmować każdą rzeczą, nie biorąc nic do serca... Ludzie musieli jej być obojętni, chociaż wyzywała ich, bawiła się niemi, zagadywała każdego, nie gardziła nikim i lubiła pomnażać liczbę swych niewolników.
Każdemu z nich na chwilę jakąś zdawać się mogło, że mu więcej niż innym sprzyjała, lecz jeden chyba Kurcwurst, który nieodstępnie przy niej siedział i na wszystko patrzał a słuchał wszystkiego, mógł wiedzieć najlepiej, jak ludzi lekceważyła. Po wyjściu każdego wyśmiewała się i nie było dla niej lepszego od drugich — nikogo.
Czech przychodził tu prawie codziennie, niemiec Wurm, imieniem Balzer, nieustannie się jej z ożenieniem napraszał. — Bywało i innych wielu. Marcik, który ją znał jeszcze dziewczyną, a bardzo sobie upodobał — nie gorzej był widzianym od innych, ale i nie lepiej.
Stary, okrągły rzeźnik stryj Paweł, i pierwszy jego czeladnik Hans, i niezliczona młodzież rozmiłowaną była we wdowie. Po śmierci, zabitego w jakiejś zwadzie jej męża, który był zuchwały i porywczy, nalegała rodzina, aby sobie drugiego wybrała. Greta ruszyła na to ramionami i rzadko nawet odpowiadać raczyła.
Byli by ją zmusili może iść za mąż, gdyby nie stryj Paweł, który miłując dziewczę, choć mu wiek i pokrewieństwo myśleć o niej nie dozwalało — rad był dłużej z praw opiekuna korzystać.
Ona też robiąc z nim co chciała, nie spieszyła szukać sobie pana. Majątek wszelki w dworzyszczach, placach, domach i pieniądzach miała znaczny, wyprawę bogatą, co tem więcej przywabiało ludzi — ale Greta nad wszystko przenosiła swobodę.
Używała jej zaś tak, że choć wcale od ludzi nie stroniła, nikt na nią złego słowa powiedzieć nie mógł. Kurcwurst pół-sługi, pół błazna, jak za swą królową chodził za nią wszędzie.
Gdy Marcika ujrzeli siedzący za stołem, zajęci żywą rozmową, przerwali ją w sposób znaczący; on zaś zbliżywszy się do Grety, siadł przy niej na ławie, i po cichu śmiejąc się poufale rozmawiać z nią zaczął.
Czechowi i niemcowi był zarówno niemiłym gościem. Oba oni dosiadywali tu, chcąc jeden drugiego przetrwać i zostać sam na sam z wdową, bo Kurcwurst siedzący w kącie za nic się nie liczył — tym czasem Marcik szyki im i rachubę pomięszał. Wiedzieli, że go się nie zbędą tak łatwo, zwłaszcza, że najpóźniej przybył. Pochmurniały im twarze. Mikosz musiał dla służby na zamek, niemiec zaś z polakiem razem siedzieć nie lubił. Stało się tedy, że oba z jedną myślą wstali i żegnać się poczęli. Wdowa ich nie zatrzymywała. Kurcwurst wstał i zabawne robiąc miny, pozdrawiał ich długiemi rękami machając.
Marcik patrząc na drzwi za niemi, gdy wychodzili taką twarz ułożył, że Greta się uśmiechnęła z niego — rad bardzo się ich pozbywał.
Lecz radość ta krótko trwała, gdyż ledwie zwróciwszy się do gospodyni, zwykłą z nią zawiązał rozmowę, gdy już w progu posłyszał kroki i Paweł z Brzegu się okazał. Zasępiony był i spotniały mimo chłodu. Naprzód więc okrągłą i świecącą twarz ocierać zaczął, potem skłoniwszy się Grecie, siadł co rychlej.
— A co nowego? — zapytał Suła Rajcy.
— Codzień ani świeżego mięsa, ani nowin mieć nie można, — odezwał się Paweł. — Nowego nie ma nic. Wiemy tylko, że Czechy się krzepko trzymać myślą, a słychać, że z Pragi Paweł z Paulsztynu jedzie tu na wielkorządy.
Mówią o nim, że człowiek być ma rozumny, a nie tak jak Boskowicz gwałtowny i srogi.
— No! no! Czechy! Czechy!! — rozśmiał się Marcik lekceważąco. — Pókiż tych Czechów będzie? Jam myślał, że bodaj pan Wierzbięta, albo pan ze Żmigroda zamek obejmie.
Spojrzał na Pawła okazującego mu rękami, że do tego bardzo jeszcze było daleko.
Greta słuchała z uwagą, spoglądając to na stryja, to na Marcika.
— E! — rzekła żartobliwie — do wiosny się to wszystko przecie skończy, z bocianami Polacy przylecą.
— Jabym wolał, — zaśmiał się Marcik, — żeby sobie Czechy z gęśmi teraz odleciały...
Paweł milczał, patrzał na synowicę, która w rączkach chustkę kręciła, a bystremi oczyma strzelając, obu ich trzymała na uwięzi.
— Niech no śliczna Greta — ozwał się Marcik, — powie panu Pawłowi, że nasz mały książe wart, aby mu się tak nie opierano.. Mieszczanom nagrodzi sowicie, gdy mu powolność okażą. Drażnić znowu go i jątrzyć nie radziłbym nikomu.
Greta w istocie zdawała się brać stronę Marcika, ząbki białe pokazała i rzekła.
— Tych małych człowieczków zawsze się najwięcej bać potrzeba. Niewiedzieć co to jest, ale Pan Bóg im siły i rozumu więcej niż dużym daje. Z siłą i rozumem to bodaj jak z piwem, póki miarka go jest, mocne, — wody podlawszy zrobi się półtorej lub dwie, ale cienkuszu.
Paweł dziwował się i cieszył porównaniu i rozumowi.
— Różnie bywa — dodał — są i olbrzymy silne.
— No — a ja karłów się gorzej boję — mówiła Greta. — Ten Łoktek to czarodziej.. Gdy mu się już udało, nie mając ludzi, ni pieniędzy tyle kraju zdobyć — dostanie się i do Krakowa.
Rzeźnik spojrzał na synowicę, czy istotnie myślała tak, jak mówiła, czy sobie z Marcika żarty stroiła. Wdówka powtórzyła raz jeszcze swoje. Marcik zbliżył mu się do ucha i spytał.
— Cóż więc? co?
— A, nic. — To jest, com mówił, — odpowiedział Paweł. — Pierwsi być nie chcemy.
Pochylił się do ucha Suły:
— Tak starszyzna uradziła.
Suła mu nawzajem szepnął do ucha.
— Starszyznie wiecie kto doradził z wielkiej mądrości swej? Ks. Biskup Muskata. Ho! ho, znamy go, i wiemy z kim trzyma. Ale choć mitrę ma na głowie niech się dobrze zawaruje, aby mu ona nie spadła i żeby jak Paweł nie siedział w więzieniu. Z naszym panem w kości grać nie zdrowo!
Paweł chciał Biskupa uniewinniać, ale Marcik go z lekka po ramieniu uderzył.
— Chodziliście przecie o świcie do niego z Albertem na radę!...
Rzeźnik spuścił głowę, Greta odgadując o co szło, uśmiechała się.
Suła parę kroków odstąpił nadrabiając miną, choć widać było, że koniec rozmowy kwaśno przyjął. Siadł bliżej Grety i rzekł żartobliwie.
— Choć mi wszystko na przekór się składa — tyle mojego, że choć wam w oczy popatrzę. Szkoda tylko, że nie długo, bo mi ztąd precz iść przyjdzie...
Rękami okazał, że próżne były, nic nie zyskał. Ona mu znak dała, aby się nadziei nie zrzekał.
W kącie siedzący Kurcwurst, który, gdy nie spał, zwykł się był pilno swej pani przypatrywać, gdy z mężczyznami obcowała, — aby odkryć niedocieczoną tajemnicę — patrzał, krzywił się i mówił sobie.
— Któż ją wie? Prosty drab, gołe żołnierzysko, a może ona go woli niż innych.
Ale Kurcwurstowi po kilka razy na dzień się to przywidywało.



VII.


Główne siły księcia Władysława Łoktkiem zwanego, pod Sandomierzem naówczas zgromadzone były. Na zamku jako tako po pożodze i spustoszeniu polepionym i odbudowanym, mieścił się sam książe, dwór jego i starszyzna.
W nowo także odbudowanym i budującem się w części miasteczku, na pogorzeliskach tatarskich, — w ogrodach i szałasach, w namiotach i ziemiankach mieściła się wielce zbierana drużyna tego, który się zwał już jedynym, prawdziwym dziedzicem polskiej korony...
Naówczas wojska nawet najmożniejszych królów i mocarzów nie miały tej, co dziś jednolitości, porządku i szyku — ale wśród ówczesnych wojsk i dworów, Łokietkowe różniły się od wszystkich innych, wcale osobliwym ustrojem i obliczem...
Ludzie, uzbrojenie, twarze, rynsztunki zdradzały najosobliwszą mięszaninę, najrozmaitszego pochodzenia tej siły wojskowej. Oddział Amadajowy, którego tu cząstka stała tylko, składał się z samych Węgrów i najemnych dzikich Kumanów. Lud to był jako zaciążny, najniespokojniejszy, a że go płaca nie dochodziła, plądrujący niemiłosiernie wsie, dwory, plebanje i klasztory. Ani języka ich zrozumieć, ani ich grozą było można powstrzymać. Nie lękali się nikogo, zuchwali byli, a że książe pierwsze im winien był zwycięztwa, nosili się dumnie. Ogromni ludzie, ogorzali, czarno zarośli, głośno krzyczący, rwący się o ladaco do miecza — chcieli tu panami być, choć już garść tylko się znajdowała, bo resztę na biskupie dobra wysłał Łoktek do Biecza, powoli tych sprzymierzeńców niewygodnych, codzień o żołd mu suszących głowę, starając się pozbywać.
Kumani z Węgrami nie sami tu dziwnie wyglądali i dziko. Reszta pułków także nie lepszą była.
Od granicy Kujaw lud różny w twarzach też jakby jakieś obce plemię zdradzał. Rycerstwa prawdziwego, ze starych ziemian złożonego a przednio zbrojnego, mało było i to tylko przy osobie księcia — inne oddziały połatane były ludźmi prostemi, gminem po woli czy poniewoli do służby zaciągniętym.
Byli i tacy co szli opierając się, kijmi pędzeni, a teraz w wojaczce zasmakowali, zobaczywszy, że im wiele wolno było, że drugim hukać i grozić mogli bezkarnie. Zbroi nowej, porządnej trudno było dopatrzeć, tylko u tych, co na zamku stali, reszta wychodziła z domów z lada czem, a zbroiła się dopiero łupem na pobojowisku. Nie równo i nie jednako byli opatrzeni.
Z toporem jeden, z cepem żelaznym drugi, z łukiem ogromnym prostym, inny z małym a misternym, z nożami różnej miary, z mieczami wszelakiego kształtu... Lepszych kuszników co ciężkie bełty puszczali z kusz misternych, ledwie kilkudziesięciu naliczyć było można. Włócznie też pstro malowane, czerwone, białe, ciężkie i lekkie, nie u wszystkich się znalazły. Taksamo tarcze począwszy od starych, ciężkich, niezgrabnych z łubu a skóry, aż do kutych z nosami żelaznemi i nabijanych gwoźdźmi mosiężnemi — leżały na kupach niby łom na pobojowisku.
Obóz przedstawiał dość nieporządny ale rozległy tabor, na kilka części podzielony, mało się różniące od siebie. Pułków jednego zawołania, wedle starego obyczaju, Nałęczów, Toporów, Śreniawów prawie nie było, garstki ich straż trzymały przy panu. Więc i ładu wielkiego w tem mrowisku trudno było utrzymać... Obóz wrzał i kipiał ciągle, a dowódzcy, sędziowie obozowi, czeladź co miała porządku pilnować, nieustannie latała z miejsca na miejsce, bojujących rozbrajając, najczęściej kijmi. Darli się z sobą ciurowie za lada co, bo ludzie byli rozpuszczeni wojną, którym wszystko wolno było; a czuli się potrzebni.
Pomimo to wesoło było wśród tego tłumu, teraz używającego spoczynku i wczasu. Gędźbiarze, grajki, przekupnie, włóczęgi płci obojej, żebracy, szynkarze siedzieli i snuli się pośród namiotów z szarego płótna, z wojłoków, wśród szałasów i szatr ukleconych z gałęzi, bud plecionych z chrustu, dołów pokrytych drzewem i darniną, ognisk otoczonych kamieniami, wozów i koni powiązanych do kołów...
Gdzieniegdzie górą nad daszkami namiotów, stał pochylony drąg z chorągwią, z płachtą, ze znakiem jakimś, pod który gromadzili się ci, co do jednej kupy należeli.
A nie łacno było wśród tego natłoku, własnego często wyszukać legowiska. Krzyżowały się i wiły ścieżyny na wsze strony, plącząc z sobą, tak, że nie jeden się po nich krocząc obłąkał. Hukano też, nawoływano, trąbiono jak w lesie.
Niektóre oddziały dla zwoływania się deski sobie wiszące na kołach postawiały, w które kijmi bębniono, gdy ludzi trzeba było gromadzić.
Śpiewy, brzękania, kłótnie, śmiechy i narzekania razem zmięszane stanowiły ów chór obozowy, do którego rżenie koni, szczekanie i wycie psów, i jęki pobitych się łączyły. Bójki były tu rzeczą tak powszednią, a zabójstwa tak częstemi, że gdy trupa niesiono grześć, mało się kto od kości lub kufla odwrócił nań spojrzeć. Ci co przy kotłach siedzieli, widząc odarte ciało na noszach, bo sukni do grobu nie darowano nikomu, nawet piosnek nie zaprzestawali.
Wśród tego zamięszania i nieładu, gdzieniegdzie lepszy namiot dowódzcy, ludzie dostatniej odziani, wetknięte włócznie, wozy kute, domyślać się kazały ziemianina. Chociaż z ziemian co naprzód do Łoktka przystało mężne było, porywcze, ale w większej części nie dostatnie.
Możniejsi czekali jeszcze, teraz dopiero zwolna się garnąć zaczynając.
Nie mógł książe dostarczać żywności ludziom swoim, ratowano się więc od głodu i pragnienia obyczajem ówczesnym. Codzień wychodziły oddziały picowników, brały co napadły nie pytając czyje. Jesienią naprzód na dziesięciny się rzucano i na dobrze nabite plebanów brogi a stodoły klasztorne.
Oprócz tego wykradało się dużo ludzi na ochotnika w świat. Tych po całych dniach potem wracały kupki, wioząc wory, wiązki, pomordowane ptastwo i zwierzęta domowe. Pożądanych tych gości witano wesoło, bo się od nich za mały grosz pożywić było można.
Przekupniów nie wielu do obozu się ważyło, bo tu pieniędzy było omal a zuchwałości wiele...
Nie jednego odarto, który na zamku nie znalazł potem sprawiedliwości i wypchnięto go, bo winnych wskazać nie umiał.
Bliżej ku zamkowi stały coraz pokaźniejsze siły, większa część ziemian, których już wodzowie do Łoktka przystali i wiedli za sobą ludzi własnego zawołania. Tu też trochę ciszej było, gdy od miasta i z błonia zdala nawet dochodziło warczenie ciągłe jakby woda wrzała.
Pod zamkiem ludzi, konie widać było pańskie, u namiotów nie jedno pacholę czyszczące zbroję połyskliwą, trzepiące szaty, krzątające się około kociołka... Tu odartej gawiedzi obu płci mniej się kręciło, bo ją wysmagiwano precz, obawiając się złodziejstwa. W dworkach i chatach miejskich wielu, siedziało przedniejsze rycerstwo, bo mieszczanie mieć je woleli dla opieki od zuchwalstwa ciżby obozowej.
Tu też znaki stały na tyczkach, aby lada kto się nie wparł nieproszony.
Na samym zamku siedział książe, ale zamczysko po zniszczeniu zaledwie jako tako było połatane. Murów kawały starych, oczerniałe od ognia stały samopas — wśród nich na prędce pobudowano szopy i stajania. Wał i tyny były oprawne, wrota nowe i mocne, wewnątrz więcej rumowisk niż budowli.
Wielką też wspaniałością pan się ten nie otaczał, dwór i czeladź dla oka ludzkiego czysto ale z prosta i niewykwintnie było przyodziane. Łoktek o świetność nie dbał, na zaciągi wszystko łożył. Brał gdzie mógł, dla siebie wiele nie potrzebując, na sprawę swą ważąc ostatek... Miał tylko to, co mu przyjaciele przynosili. Ten koni kilka, ów siądzenie, inny coś sukna i szat, tamten broni, mało który grosza ofiarował, a szło im teraz o to, aby przyszły pan nie zbyt się ubogo na świat okazał.
Skarbnik tam nie wiele miał do czynienia, bo ledwie gdzie chwycono trochę pieniędzy, wnet niemi Węgrom, Kumanom i innym gęby trzeba było zatykać. Miał już naowczas książe Władysław Kanclerza, Podkomorzych, Kapelana, Komorników, dwór, jakiego potrzebował, lecz występować nie było z czem, bo w tem wszystkiem zbieraninę widać było.
Przyszła wielkość tego, co się dobijał korony, widomą jeszcze nie była — lecz kto wszedł do izby, w której małe książątko siedziało na ławie u stołu, z gruba od siedzenia wyciosanego — popatrzywszy i posłuchawszy niepozornego człeka czuł, że w nim siła mieszkała wielka. Niczem on nie oślepiał, nie chwalił się, a szedł z taką wiarą w zwycięztwo dobrej sprawy, że i innym o nim wątpić nie dopuszczał.
Było to nad wieczór, Łoktek dowódzców i urzędników swych zgromadził do siebie.
W pośród nich stojąc drobny człek, odziany w zszarzany kaftan, z włosami rozrzuconemi, z brodą pomiętą, z oczyma bystremi — panował przecie... Gdy się odezwał głos jego, milkli wszyscy, oczy otaczających nie schodziły z niego. Z całego zgromadzenia tego, on najmniej na pozór był widnym, a do niego, jak do ogniska zbiegało się, co tu żyło.
Spojrzawszy na wchodzącego, posłyszawszy słowo, wnet zgadywał o co chodziło — odprawiał krótko i stanowczo. Rąbał jak siekierą tem co rzekł, sporu nie znosił. Gdy brwi ściągnął a stanęły mu dwa fałdy do góry między niemi — nie było mu się co sprzeciwiać.
Stał właśnie pomiędzy Wierzbiętą a Wojciechem ze Żmigroda, u boku mając Klemensa Kanclerza, tylko co przybyłego z Krakowa z sędzią Smiłem — i naradzał się z niemi, gdy głośno wołając, wpadł nagle drzwi rozwarłszy, poruszony mocno, mąż średnich lat, w sukni duchownej.
Nim zrozumiano z czem szedł, Łoktek się dorozumiewał, że skargę niósł. Gniew, żal, rozdrażnienie, buchały z niego. Ledwie się skłoniwszy, ręce do góry podniósł i krzyczeć począł.
— Sodoma i Gomorha! Miłościwy Książe! Karę niebios na siebie ściągniecie! Tak samo tu sobie wasi poczynają, jak niegdy w Poznaniu! Komorę mi odbito, chlewy wypróżniono, służebne pokrzywdzono.. konie ze stajni uprowadzono.. Gwałt — rabunek własności kościelnej!
Zadyszany księżyna zakaślał się.
Książe stał spokojny, dając mu się wylać z gniewem — księdza, który go tak obojętnym ujrzał, zimna krew Łoktka jeszcze mocniej poruszyła.
— Najazd Tatarski! — zawołał — dzicz! poganie! Świątynie pańskie i sługi nie poszanowane.
— Uspokój się, mój ojcze — rzekł Łoktek. — Niema na to rady! Wojna ma swe prawa, żołnierz mój mrze z głodu.. Nagrodzę wszystko, dziś wy jak ja cierpieć musicie...
Ksiądz podniósł głos i już miał wołać — Anathema! gdy Kanclerz Klemens z powagą wystąpił przeciwko niemu.
— Ojcze kochany — rzekł. — Książe gdyby pragnął, nie może nic... Ściąga się lud, jeść musi, dostarczyć mu chleba trudno. Wojna nie potrwa, krzywdy się nagrodzą.
— Nietykalna święta własność kościelna, na którą się sprosne ręce rzucają — przerwał Pleban.
— Kościołowi straty się jego powrócą — rzekł książe spokojnie. — Bylebyśmy się Czechów pozbyli, kraj oczyścili i ład przywrócili.
— Czech nas tak nie łupił! — dodał Klecha.
Ks. Klemens prawie gwałtem go na bok odwiódłszy, ułagodzić usiłował i uspokoić, gdy przez drzwi, które otworem zostały, ujrzał Łoktek twarz jakąś — drgnął i zapomniawszy o Plebanie, pospieszył do progu.
Tu stał zbłocony cały, ledwie z konia zsiadłszy Marcik. Zdala do swojego pana a on do niego miłościwie się uśmiechał. Książe na innych nie zważając, wyszedł z nim do bocznej izdebki, w której ubogie leżało posłanie i trochę oręża stało w kącie.
— Z czemżeś ty przygnał? — zapytał — pewnie dobrego nie przynosisz mi nic. Oto ks. Kanclerz także z Krakowa przybył ze Smiłem i nic — nic, tylko jakieś niepewne obiecanki.
Cóż mieszczanie?
— Mieszczanie! Miłościwy Książe — żwawo począł Marcik — wszystko prawie niemcy, niemiec zaś by najlepszy był, chytry jak lis.. Na dwóch stołkach siedziećby chcieli.
W tem przerwał. — Z mieszczany by jeszcze do ładu się doszło może — ale Biskup bruździ a oni go słuchają.
Czechy też ustępować coś nie myślą...
Spojrzał na księcia, który wcale się nie zasępił — słuchał spokojnie.
— Nie miałeś z czem wracać! — rzekł. — Trzeba ci było siedzieć i mieszczan ujmować... Zyskać mi choć kilku.. byle było komu otworzyć bramy, reszta musiałaby się poddać. Na to aby wrota zdali, nie wielu trzeba.
Marcik po głowie palcami przeszedł i pokłonił się.
— Miłościwy panie — odparł — jednać bym rad, ale czem? Rozumu ja na to nie mam, kupić ich nie było czem... Na mój język za twarda sprawa. Wolałbym trochę ludzi i żelaza — dalibyśmy prędzej radę — kto wie!
Łoktek poweselał.
— Czekaj ino, ja tam sam pójdę — odpowiedział — gdy pora będzie po temu. Myślę, że niebawem.
Urwał i odwrócił się.
— Nie baw tu — rzekł — tyś mi tam potrzebny we środku, w mieście. Obiecuj im co chcesz, strasz szturmem a rób tak, aby się bez niego obeszło. Tyś tu mi nie konieczny, a tam pomocny, bo się z mieszczany i mieszczkami kumasz. Nie baw że a wracaj.
— Gdyby nie Biskup! — wyrwało się Marcikowi. — Za Biecz się podobno sierdzi, że mu go Węgry plądrują...
— Do Biskupa Kanclerza poślę — odparł książe. — Ty wytchnij tylko i powracaj do miasta. Gdy przybędziesz po kilku dniach niebytności, a pytać będą, mów, że wiesz iż ciągnę całą siłą na Kraków.
Łoktek skończywszy, podał rękę do pocałowania Marcikowi, dobył z kalety na stole garść groszy, wcisnął mu je i wyszedł spiesznie.
Suła sprawiwszy się tak żwawo, miał czas dawnych swych towarzyszów odwiedzić w obozie, i przypomnieć sobie życie, za którem tęsknił.
Wyszedł zaraz w podwórce między ludzi. Tu go ze wszech stron witano okrzykami.
— Marcik — Suła! Znowuś ty tu! A zkądże cię tu przyniosło?
Piąte przez dziesiąte odpowiadał gość zaglądając wszędzie, rozpytując nawzajem, rozglądając się pilno kto był z panem, kto przybył, kto się nawrócił, bo widział, że siły urosły.
Jak tylko zachwiała się potęga czeska, nieoglądano się już na nikogo, tylko na małego pana.
Korona Przemysławowa i Wacława jemu należała. Ze wszystkich ziem, coraz gęściej nadjeżdżało rycerstwo — choć niektórzy jeszcze nie bardzo widzianemi być chcieli. Ludzi przybyło.
Gdy z zamku od góry spojrzał Marcik na szeroko rozciągnięte obozy, a w myśli sobie liczyć począł, ile tam być mogło głów — serca mu przyrastało.
Tym czasem w izbie książęcej trwały narady, coraz nowi zgłaszali się sprzymierzeńcy.
Wśród nich jednym z najznaczniejszych był a najpożądańszym Wincenty z Szamotuł, możny ziemianin z Wielkiej Polski, którego się tu nikt nie spodziewał, a wszyscy witali z pociechą wielką. Mąż był w sile wieku, znany z cnót swych rycerskich, niepomiernie żądny czci, dostojeństw i mienia. Tego Wierzbięta przywiózł księciu, polecając jako człowieka, który mógł mu Wielką Polskę pozyskać.
Na pierwsze wejrzenie widać w nim było dumnego panka, krwi gorącej. Nigdy on jeszcze Łoktka nie widział wprzódy i wszedłszy zdumiał się wielce niepozornej postaci. Sam on wybrał się do obozu prawie po książęcemu, aby okazać jak możnym był. Wśród tego szarego dworu wyglądał dziwnie w szatach barwnych i błyszczących.
Wszyscy przypatrywali mu się, gdy w kilku słowach ofiarował posługi swe księciu.
— Rad jestem wam tutaj — odezwał się książe — a wdzięczniejszy jeszcze będę, gdy tam sprawę moją popierać zechcecie, gdzie ja się wielu przyjaciół nie spodziewam.. Pamiętają mi tam przeszłe czasy.. za którem odpokutował...
Wincenty mało co mógł odpowiedzieć i przyrzekać nie śmiał wiele, bo wiedział, że w Poznaniu rychlej Ślązak znajdzie sojuszników, niż Łoktek, którego się duchowieństwo obawiało.
Księciu dosyć było krótkiej chwili rozmowy i wejrzenia, którem sięgał w głąb każdego łacno — aby w panu z Szamotuł poznać człowieka, którego nadzieją władzy i dostojeństwa mógł sobie zjednać.
Wziął go na osobność, posadził obok siebie i czcząc a poufałość mu okazując — w końcu mu szepnął.
— Jednajcie mi ludzi u siebie. Jeżeli tę ziemię z pomocą waszą zdobędę, a jest mi ona dla całości korony mej potrzebna, i w niej gniazdo nasze... możecie się spodziewać wdzięczności. Wielkorządów nie dam nikomu tylko wam...
Czy myślał w istocie Łoktek tak wspaniale nagrodzić przybysza? — on sam tylko mógł wiedzieć — ale słowem tem ujął go sobie.
Wielkopolski potrzeba mu było. Korona Przemysława leżała w Gnieźnie, a Gniezno w tej ziemi, którą Wincenty miał dlań pozyskać.
Godzin parę przesiedzieli na rozmowie z nim, aż do wieczerzy, do której zasiedli w wielkiej izbie. Uczta była nie pańska a żołnierska, na drewnianych misach z kubkami glinianemi. Srebra tam nie spotkać było, z czego się sam książe wyśmiewał pierwszy, żarty strojąc z ubóstwa swojego.
Podczaszy ubodnięty dobył jedyną czarkę pozłocistą jaka była, a książe w ręku ją podniósł do góry, aby wszyscy widzieli...
— Tak mnie moje żołnierstwo objadło, — rzekł śmiejąc się iż mu Mieczyn ledwie jedną tę odkradł jakimś cudem.. Ale w Krakowie złotników siła!
— A w Olkuszu srebro znajdziemy! — dodał wesoło Wierzbięta.
— Jak ja, tak i żona moja — dodał Łoktek — nawykła do prostych szat i ubogiego sprzętu w Radziejowie, nie będziemy więc dla siebie wiele potrzebowali od nikogo.
Sędzia Smił ozwał się z pokłonem, że ziemianie chętnie dla swego pana po kubku się złożą.
— Dla mnie tego nie potrzeba — odparł Łoktek, — bylem miał czem ludzi opłacić i stało na zaciągi nowe, bo do oczyszczenia wiele kątów mamy, i do odzyskania dosyć, — a i Czechy po zamkach jeszcze siedzą.
— Brandeburgi z Sasami na granicy, — dorzucił ktoś z boku.
— Na tych Krzyżacy pomogą, — rzekł Żegota, — bo oni się z sobą nie bardzo godzą.
— No — a na Krzyżaków kto? — przerwał Wierzbięta — bo i ci nam straszni. Na Pomorze się cisną gwałtem, chcąc nam je odebrać.
— Na Boga! nie damy im go! — zawołał książe. — Najdroższy to nam kraj, przez który wrota do nas ze świata i na świat wiodą. —
— Nie damy! — powtarzali inni.
Ciągnęła się tak przy wieczerzy mowa o wszystkiem. Wincenty z Szamotuł badał oczyma tego pana, któremu przybył usługi swe ofiarować — on też spoglądał nań i można było posądzać ich, że się wzajem lękali siebie, choć czuli się sobie potrzebni.
Gdy się szerzej rozgadano o wojnie, o prowadzeniu jej, o nie przyjaciołach, jak przeciw któremu występować i walczyć z nim przystało, Łoktek się dopiero ożywił i twarz mu się wyjaśniła.
Bliżej Krzyżaków i Sasów siedzący pan z Szamotuł, odważył się wyrzec, że wojsko polskie wiele potrzebowało jeszcze, nimby się z niemi mierzyć mogło.
— A mierzyliśmy się przecie z niegorszemi od nich Czechami, — rzekł książe — i biliśmy ich cale nie zgorzej.
Wy, coście ludzi moich nie widzieli, w boju nie znacie ich. Niepozorna to gawiedź, ale głosu mojego słucha i jak drapieżny zwierz pada na wroga.
Wincenty się uśmiechał.
— Nie ma lepszych żołnierzy, — dodał Łoktek — jak głodni i odarci. Pięknej zbroi nie jednemu żal i dostatku gdy go ma. Moi wszystko zdobyć się spodziewają, a do stracenia nie mają nic.
Tak do nocy zabawiano się opowiadaniem różnych przygód wojennych, poczem każdy szedł, gdzie mógł kąt znaleźć dla spoczynku, a pan z Szamotuł do osobnego namiotu, który sobie rozbić kazał, bo już innego miejsca dlań nie było
Kanclerz Klemens sam z księciem pozostał.
— Winszujcie mi, ojcze — odezwał się Łoktek.. znaczna ryba weszła w sieć moją. Cieszę się tym wielkopolaninem.
— Byle nie zawiódł nadziei waszych — rzekł kanclerz. Ja go nie znam, ludzie o nim mówią różnie. — Możny jest, rodu znacznego, ale wiele też zapragnie i drogo się płacić każe.
Książe zdanie to potwierdził głową, nie okazując by się lękał.
— Ja się w nim dumy nienasyconej boję — dodał ksiądz — bo ludziom pysznym, a władzy chciwym nigdy dosyć.
Ks. Klemens wracać miał do Krakowa, żądał więc poleceń i rozkazów, na co Łoktek krótko mu odpowiedział.
— Kraków wziąć muszę. Czyńcie co można, aby mi go dali bez krwi rozlewu.. Dziś o to najpierwsza troska.. Nie wiele on wart sam, ale w mieście niemcy są zamożni, jam grosza żądny, na Wawelu moc siedzi niewidzialna, która mi da inne ziemie, gdy go posiędę.
Nazajutrz rano w orszaku swym ujrzał ks. kanclerz wesoło jadącego Marcika, który pokłoniwszy mu się oświadczył, że z rozkazu pańskiego w jedną dążąc stronę, za straż bezpieczeństwa służyć mu gotów.



VIII.


Rynek krakowski we dnie nawet powszednie, w pewnych godzinach bardzo ożywiony bywał — nazajutrz po przybyciu Marcika do miasta przed południem trudno się tu było przecisnąć, trudniej rozmówić wśród zgiełku i wrzawy.
Na Ratusz ciągnęli panowie Rajcy z dwoma Wójtami, którzy Wójta Wielkiego, dziedzicznego pana zastępowali; do Dyngusza szli Ławnicy i ci co sprawy do nich mieli; z towarami wieziono się do wielkiej i małej wagi miejskiej tuż stojącej; nie mało ludu gromadziło się w piwnicy Ratuszowej, gdzie najlepsze piwo Świdnickie szynkowano. — Ale najwięcej pono spieszyło do ławek, sklepów, straganów, jatek i kramów, które dwoma długiemi rzędami, jakby małą ulicę tworząc, przez Rynek szły ku Ratuszowi i dotykały doń prawie.
Tu się skupiał cały wielki ówczesny ruch handlowy, który z jednej strony sięgał aż do Flandrji, do Włoch, z drugiej do dalekiego Wschodu.
Im prostsze były wyroby kraju, tem większa obcych potrzeba. Kupcy zyskiwali najwięcej na sprzedaży tu właśnie, gdzie to co przywieźli osobliwem było i pożądanem.
Niepozorne to były te kramy, co się jeden przy drugim ciągnąc szeregiem, stały długą ulicą. Większa część ich ciemna była i ciasna. Oznaczała je na zewnątrz ledwie wywieszona da drągu sztuka jaka sukna flamskiego, jedwabiu wschodniego, pas barwisty lub jakieś naczynie. Ale w głębi tych bud napchanych towarem, mieściły się najdroższe rzeczy.
Wszystkiego tu dostać było można, czego dostarczało Byzancjum przez Sycylją i Wenecją, począwszy od najdroższej purpury, sametów, (axamitów), aż do pospolitej fryzy wełnianej; — od najdroższych futer aż do najcieńszego płótna i rąbków. Można tu było do kościoła na ornat i do domu na opończę kupić tkaniny, i pierścień dla narzeczonej i myśliwską trąbkę z kości słoniowej i buty ozdobne i chleba kawałek.
Wszystko to, szczególniej cenny towar, nie pokazywało się na jaw jak dzisiaj, nie ogłaszało, aby nie obudzić łakomstwa i nie narazić na zdzierstwo. Chowano co najdroższe rzeczy po skrytkach, ale usłużni pośrednicy wiedzieli dokąd kupującego prowadzić.
Sklepów z suknami i tkaninami niemieckiemi i hollenderskiemi było pono najwięcej w tym rzędzie, ale razem i włoskich jedwabiów wiele i tkanin z koziej wełny na włosiennice przeznaczonych, które na gołem ciele noszono, i w które się pobożni zaopatrywali.
W innych ławkach siedzieli złotnicy i ci, co cynowe i miedziane sprzedawali naczynia, paciorki weneckie, pierścienie, pasy, kolce i t. p.
Targ o każdą rzecz naówczas inaczej się odbywał, kupowano na długie trwanie, z rozmysłem, spierano się długo, rozpatrywano bacznie, o cenę umawiano uparcie, tak, że w uliczce dzielącej sklepy, żwawe często odbywały się sceny, gdy kupujący już odchodził, a czeladź sklepowa niemal gwałtem nazad za rękawy do siebie ciągnęła.
Gwar nie dawał się tu dobrze rozsłuchać, bo ówczesne przekupki już były tak wymowne i krzykliwe, jak dzisiejsze, a swoboda mowy większa była. Dowcipowano drwiąc sobie gwoli słuchającej gawiedzi.
Mała ta, ciasna uliczka, którą często ogromne wozy kupieckie zawalały, bo dla bezpieczeństwa zajeżdżały tu nim towar złożyły albo go się hurtem pozbyły — malowniczą była jak bazary wschodu.
Najdziwaczniejsze stroje ocierały się tu o siebie, niemieckie, włoskie, flandryjskie, perskie, byzantyjskie, rycerskie i pospolite, wreście duchowne, bo i duchowieństwo, okrom zakonnego, żebraczego, do ławek iść potrzebowało.
Niewiast też jeśli nie dla kupna, to dla ciekawości przewijało się tu mnóstwo, a młodzieży za niemi.
Sąsiedztwo piwnicy Ratuszowej, z której wychodzili podchmieleni, Ratusza, w którym Rajcy zasiadali, Sądu, Wagi, kilku Łaźni w rynku i kilku browarów, czyniło uliczkę tę sukienników a raczej Gospodę kupiecką — niezmiernie ludną przez dzień cały.
Dziwacznie wyglądały te budy zawierające tyle skarbów w sobie — bo niektóre z nich już były murowane, inne z drzewa, inne z tarcic i ladajakiego sklecone materjału. W większej ich części wchód do środka dla zuchwałego gminu był zaparty. Szerokie okno, którego okiennica jak stół się na zewnątrz otwierała, opierając na podstawionych palikach — służyło kupcowi do wykładania towaru przed nabywcą. Takież okiennice otwierały się i po domach, gdzie cokolwiek sprzedawano.
Oprócz kupców krakowskich w tych oknach dostrzedz było można i greków i włochów, a nadewszystko wielu niemieckich gości.
I tu gorąca krew a obyczaj szorstki wywoływał częste zajścia, łajania, nawet bójki, które pachołkowie ratuszowi spieszyli rozejmować.
W czasie upałów, rozpinano tu płótna dla cienia, niekiedy służyły one obwarowując od pomniejszej słoty. Przezorniejsi rozwieszonemi skórami drogą kupię ochraniali.
Piękna Greta właśnie była weszła w tę uliczkę ze swym Kurcwurstem, którego całe miasto znało. Rozumie się, iż wdówka, gdy się raczyła na świat wychylić, starała się swą pięknością pochwalić, a stroiła jak najwytworniej. Oczy też wszystkich szczególniej rycerskiego stanu ludzi, ciekawie się ku niej zwracały, nie wiedząc co sądzić o tem zjawisku. Z bogactwa stroju, piękności twarzy, wypieszczonego lica i rączek, można ją było uważać za wielką panią, ze śmiałości z jaką pieszo puszczała się w tłum ten, za mieszczkę z nim oswojoną, z wejrzeń zuchwałych i wyzywających, za jakąś dwuznaczną istotę. Ci co ją znali, uśmiechali się zdala pomijając, inni stawali albo nawet szli za nią, aby się lepiej pięknej kobiecie przypatrzeć. Szła zwolna jak swobodna pani, która się spieszyć nie potrzebuje, pragnie się rozerwać, a nie jest zbytnio niczego ciekawą.
Kupcy z za okiennic witali ją słówkami, a że wiedzieli jak lubiła stroje i fraszki różne, i jak bogatą była — kusili ja różnemi pięknemi rzeczami.
— Niech no piękna Greta raczy zajrzeć do mnie, — odzywał się jeden z siwą brodą, figlarnemi oczyma i zbyt rumianą twarzą ostro odbijającą się od siwizny — mam świeżo z Winedży przywiezione łańcuszki, cieniuchne tak, że się ich nitka przez ucho igliczki przeciągnąć daje... i guzy do sukienki złote jakby z nici tkane...
Greta się uśmiechała pomijając kusiciela i ręką mu dając znać — na później.
Drugi w ręku podnosił i wyciągał śliczne leciuche rendle i sigelaty, pokazując jak się fałdowały misternie, lśniły i mieniły w świetle.
— Paniusiu — wołał trzeci — dla waszej piękności gotowem dać darmo! Proszę zatrzymajcie się, nigdzie niedostaniecie takich jedwabiów, jak u mnie, ni takiego złotogłowu...
Pomijała to wszystko Greta, nawet sklepy futer, któremi okładana odzież bardzo jej była miłą — miała jej podostatkiem...
Z niektóremi kupcami, dobremi znajomemi jej i Pawła mieniała po słów kilka wesołych...
Sklepowa czeladź goniła za nią łakomemi oczyma, umiała bowiem tak iść, że niby nie dbając i niemyśląc o tem, całą swą piękność okazywała w świetle najkorzystniejszem.
I nóżka obuta starannie i ręka biała osadzona pierścieniami, i czoło z pod białej zasłony ukazujące się po trosze i włosów sploty i kibić pasem ujęta z pod płaszczyka widna, i ruchy wdzięczne a młode, zachwycały patrzących. Szła dając im się cieszyć sobą.
W miarę, jak się uliczką posuwała w głąb ku ratuszowi, coraz większa liczba ciekawych sunęła za nią. Kurcwurst szedł z komiczną powagą, laską swą przed panią ciżbę rozpędzając.
Pierwszy, który się ośmielił wprost zbliżyć do niej i pójść za nią, był Balcer Wurm. Właśnie jego sklep jedwabiów mijała, gdy zdawszy go na pomocnika, wyszedł witając Gretę. — Chciał ją też do siebie zaprosić. —
— Jeśli nie dla czego innego, piękna Greto — rzekł do niej, — wstąpić do mnie warto, aby zobaczyć samt cudowny, który wczoraj dopiero przywieziono, którego nie widział nikt jeszcze, nikt nie ma. Nic miększego, milszego w dotknięciu, piękniejszego dla oka nie ma na świecie, a składa się tak na sukni, że ją do królewskiego płaszcza podobną czyni.
— Drogie takie materje nie dla biednej jak ja wdowy, — odparła szydersko Greta. — Chybabym kupiła na ofiarę do kościoła Panny Maryi za duszę nieboszczyka męża mojego.. Właśnie mam na myśli tę fundację...
Żal mi wielce Arnolda mego! — dodała z wejrzeniem bystrem...
— O następcę nie będzie trudno! — westchnął Balcer.
— O dziesięciu — odpowiedziała trochę się zatrzymując Greta, — ale nie o takiego jak on był.
— Umarli zawsze bywają najlepsi, to wiadomo — ozwał się z trochą urazy Wurm.
W chwili, gdy się może weselsza zawiązać miała pogadanka — pędem do ratusza, rozbijając ludzi, nadbiegł Czech Mikosz, któremu ktoś musiał podszepnąć o Grecie. Spieszył ją tu powitać i innym do zalecania się przeszkadzać.
Idący też od ratusza okrągły stryj Paweł z Brzega, zoczywszy synowicą, mrugając na nią z dala, przysunął się chcąc pocieszyć choć spojrzeniem na nią, bo szedł bardzo posępny i skłopotany.
Lecz — zobaczywszy swą ulubioną, już się uśmiechał po troszę i policzki ocierał.
Zaczynał się jakby dwór około Grety gromadzić, gdyż i Marcik znalazł się koło niej wyszedłszy z którejś budki, gdzie cóś musiał targować. Ze wszystkich co ją otaczali, ściskając się dokoła on, jeśli nie z postawy, bo ta była piękną, to z powierzchowności wyglądał najmniej dostatnio i możnie.
Greta pomimo to i jemu się dobrotliwie uśmiechnęła, tak łaskawą była dla wszystkich. Spytała go nawet kędy tak długo bywał, że go niewidziała.
— Na łowym jeździł! — odparł Marcik figlarnie.
— No — a przywieźliście z nich jaką zwierzynę? — spytała dwuznacznie.
Marcik więcej może odpowiedział oczyma, a usty rzucił obojętnie.
— Łowcowi się chwalić nie godzi, bo mu nie wierzą, alem ja zawsze rad temu co mam!
— Rad? — powtórzyła Greta.
Marcik potwierdził to uśmiechem. Drudzy chmurno nań patrzyli zazdroszcząc z wdową rozmowy.
— Dalekoście jeździli? — pytała.
— Powiślem w górę, — rzekł Marcik głos zniżając — tam zwierza dosyć.
— Jeżeliście w naszym miejskim Chwacimiechu polowali, — przerwał mu Paweł półżartem — strzeżcie się, aby was tam straż miejska nie pochwyciła. My krom księcia nikomu łowów nie dopuszczamy.
— Choćbym i w Chwacimiechu był, — rzekł Marcik żartując — kawał go też do panien Zwierzynieckich należy — a panny same nie myśliwe, nie powiedzą mi nic.
— Hm! — bąknął ktoś z boku — coś tak śmiało o klasztornych lasach i ziemiach mówicie, jak byście po nich z Łoktkiem plądrowali!
Marcik się rozśmiał dobrodusznie.
— Nie mówcież bo o nim, abyście wilka z lasu nie wywołali — rzekł. — Nuż Łoktek do Chwacimiecha zawita i Krakowowi będzie strach.
— Czego? ho! ho. Łoktkowych żołnierzy bosych — przerwał Czech Mikosz dumnie. — Obroniemy od nich łatwo miasto, bo to gawiedź, na którą włóczni nawet nie trzeba, kija dosyć.
Zapłonął Marcik jak wiśnia, gniew mu na twarzy zadrgał, ale na Gretę spojrzawszy pohamował się.
— Ja tam nie wiem, — przebąknął — jacy są żołnierze małego księcia, ale przecież oni was silnych powyganiali z Wiślicy i z Lelowa i z innych gródków! Nim miasto bronić będziecie myślcie lepiej o sobie.
— O nas się wy nie bójcie, — zamruczał Mikosz, rzeźko poprawiając hełmika i ręką bijąc po mieczu. Gdyby tego co jest za mało było, z Pragi przyciągną posiłki.
Marcik nic na to nie odpowiadając, rzucił wejrzenie na Czecha bystre i po chwili dopiero dodał:
— Nim co do czego przyjdzie, nie chcielibyście ze mną do piwnicy, napić się piwa czy miodu. Sam czas potemu.
Dziwne to zaproszenie, najbardziej zdumiało Gretę, która popatrzała znacząco na mówiącego a potem na Czecha. Nie chciało mu się odchodzić od wdowy, a do kubka słabość miał wielką.
Inni stali milczący.
Marcik wskazywał w stronę piwnicy. Wahał się jeszcze Mikosz, gdy Greta jakby nie chciała im stać na zawadzie, na Pawła stryja skinąwszy, uszła z nim prędko ciasną uliczką, która między dwoma kramami w głąb wiodła.
Nie zwróciła się już nawet do Czecha, który urażony tem lekceważeniem, odwrócił się do Marcika tak uprzejmie go zapraszającego i zbliżywszy się doń, poszedł z nim razem.
Przed piwnicą Ratuszową o nizkich drzwiach, więcej dla zwyczaju niż z potrzeby powiewała zielona wiecha sośniny na drążku z muru wystającym. Koło drzwi stało dużo ludzi. Z piwnicy samej gwar dochodził. Ścisk tu był znaczny około stołów, po bokach i wpośrodku.
Około beczek za przegrodą z balas, dwie szynkarki, szynkarz i dziewka otyła z zakasanemi rękawami, z podpiętym fartuchem, ledwie radę sobie dać mogli, aby gościom starczyć — rozdając im spore gliniane kubki.
Wrzawa była wielka.
Marcik jednak musiał tu mieć pewne zachowanie, bo i miejsce w rogu jednego stoła dla Czecha znalazł i skinąwszy na dziewczynę, kubków się rychło doprosił. Czech w boki się podparłszy, po piwnicy się bacznie rozglądał.
— Nie dziwujcie się, żem was nie wiele znając zaprosił — odezwał się przysuwając doń Marcik. — Jam też dawniej sługiwał wojskowo. Choć mi za złe mieć możecie, że ja się około Grety kręcę, pono tam z nas jeden drugiemu nie wiele zaszkodzi. Niewiasta jest co się równie uprzejmie do wszystkich uśmiecha, ale ich lekceważy.
Posłyszawszy o Grecie, Mikosz poweselał — poczciwa jego szeroka, rumiana twarz, wypogodziła się.
— Ano.. tak ci jest! — rzekł. — Ale człowiek choć wie, że tam nic nie zyszcze, na ten lep się brać daje.
— Prawda — przerwał rozochacając się Marcik. Tej czarownicy nikt się oprzeć nie umie.
— Wiedźma straszna jest — śmiał się Czech wzdychając razem — Jabym się z nią żenił chętnie, ale niemcy jej nikomu obcemu nie dadzą, aby jej bogactwa z rąk im się nie wyśliznęły.
— Nie bardzoby ona komu powodować się dała — odezwał się Marcik — gdyby w niej serce się odezwało.. ale, niewiasta jak lód albo kamień.
— Macie słuszność — potwierdził Mikosz poufaląc się coraz, bo mu rozmowa o pięknej wdowie bardzo miłą była. — No! ktoby to powiedział! Uprzejma jest, śmiejąc się, patrzy, drugim serce wyrywa z piersi — i jak kot igra z niem. Przyjdzie też na nią kiedyś godzina...
— Ja ją dawniej od was znam — mówił Marcik, widocznie się Czechowi przypochlebiając i o dzban mrugnąwszy, który przyniesiono. — Taką samą była dziewczyną będąc — śmiałą, wesołą, i uprzejmą...
— No.. i wybrała sobie za kogo pójść?
— Ona! — zawołał Marcik. — Jako żywo! Ojciec naglił, aby szła obawiając się ją zostawić samą, a był chorowity. Wzięła pierwszego z brzegu, gdy nalegano. Ten Arnold na zabój się w niej miłował, ale prędko w zwadzie zginął.
— Płakała słyszę po nim bardzo?
— Juści też choćby dla ludzi płakać musiała — ciągnął dalej Marcik. — Teraz gdy go niestało, wspomina, żałuje, a.. wiem, że za żywota gdyby parobek rozkazy jej spełniać musiał, a małżeńskiej od niej czułości doprosić się nie mógł — rychlej połajania lub szturchańca.
Czech słuchał z zajęciem i podziwieniem.
Wkupił mu się Marcik w łaski mówiąc o wdowie. Reszty, może napój dobry a mocny dokonał, tak, że w godzinę dwaj współzawodnicy byli z sobą na tej stopie, na jakiej zręczny Suła chciał być z Czechem. Zachęcał go do picia, bawił, pochlebiał, w dumę go wbijał.
Na ostatek tak wypadło z rozmowy, iż Marcik mu się oświadczył z przełaju, iż mu próżniaczy chleb obrzydł, a radby służbę rycerską znalazł sobie, byle u dobrego pana.
— Choć Ulryk Boskowicz — rzekł Czech — którego, chwała Bogu ztąd wzięto, nie wierzył polakom, teraźniejszy Paweł z Paulsztynu, myślę, że inny będzie. Ludzi nam trzeba, moglibyście i na zamku służbę dostać.
— Czemuż nie! czemu nie? radbym jej był — odezwał się Suła — na zamku mi służyć najwygodniej by było. I zdałbym się wam..
Czech pokręcił głową.
— No! służba teraz — rzekł — może nam przypaść ciężka.
— Tem ci lepiej — wtrącił Marcik. — Co żołnierzowi warto siedzieć pod szopą i ziewać? Gdzie gorąco, tam się on najlepiej żywi.
— Gorąco może być! — powtórzył Mikosz — gorąco!!
— A no!.. niechajby! — rozśmiał się ochoczo Suła.
— Co myślicie? — dodał poufnie po chwilce, tym niemcom mieszczanom jabym nie wiele wierzył. Już oni na króla Wacława za to sarkali i kwasili się, że na Okolu nowe miasto zrobił i mury stanęły około Ś. Franciszka do zamku, a od Ś. Andrzeja do Stradomskiej Bramy. — Tego nowego miasta nie zasiedlić niemcami, a oni by radzi tu być sami.
Jak im ten polski mały książe zaśpiewa, że Okola nie będzie budował — a obieca im co jeszcze więcej — gotowi mu poddać miasto. No! a jakby miasto wzięto — na zamku trzymać się będzie ciężko.
Mikosz westchnął tylko dając do zrozumienia, że toż samo myślał — kiwnęli zgodnie głowami.
— I ja tym mieszczanom nie bardzo wierzę — zamruczał. — To ludzie, którym ich kaleta milsza, niż pan, choćby najlepszy był. Im każdy równy, byle go tanio kupili a sprzedali drogo.
— No.. tak — dodał Marcik — a właśnie Łoktka, który, jak wiadomo grosza niema, dostaną łatwo...
Suła stawał się coraz serdeczniejszym dla Czecha, którego już miał tak jak za swego.
— Od czasu jak się o śmierci młodego króla dowiedzieli — szepnął — nosami bardzo kręcą.
Mikosz zapił tę smutną uwagę.
— Nie wierzę ja im — rzekł — choć nasz nowy W. Rządca inaczej trzyma. Wójt Albert go uspokoił.
— Wójt Albert — zawołał Suła — a to najchytrzejszy lis między niemi.
— Znacie go? — spytał Mikosz.
— Jam tu prawie z dziecka w Krakowie — mówił Marcik — Albert na mieście jakby książe udzielny siedzi. Co on chce to zrobi. Wiedzą o tem wszyscy, że i on i brat jego co w Miechowie opactwo trzyma, do Ślązaków ciągną. Ślązaków między mieszczanami moc wielka. Rozpatrzcie się ilu tu ich jest z Brzega, z Lignicy, z Opola, z Wrocławia, ze Świdnicy — Wrocław a Kraków trzymają się za ręce. Gotowi albo Ślązaka albo i Małego sprowadzić — —
Ulrych ich sobie naraził.
— Prawda — potwierdził Czech — z Boskowicza nikt nie był rad. Ostro ich trzymał i ziemian nie szanował. Dla nas on też nie był dobry... Paweł będzie inny...
— Daj Boże — dodał Marcik — ale czasu potrzeba, aż się na nim poznają i zawierzą mu.
Wygadawszy się tak od serca, wstali.
Czech pociągnął na zamek, Marcik jakby nic lepszego do czynienia nie miał, przeprowadzał go.
Szli ulicami zwolna, nieznacznie, a im się ku Wawelowi więcej zbliżali, tem Marcik żywiej zagadywał Czecha.. i bawił go lepiej.
W głównej bramie począł mu mówić o Grecie, wiedząc, że na tę wędkę Czecha złapie najpewniej. — Wśliznął się tak z nim na zamek, na który bez tego towarzysza dostać by mu się nie było łatwo, bo właśnie pod ten czas pilniej go od miasta strzeżono.
Wszedłszy od podwórca śmiejąc się, gawędząc, wdzięcząc do Mikosza, Suła miał dobry czas rozpatrywać się do koła.
Zamek po niedawnej pogorzeli, która i kościół dotknęła, choć wieże miał ołowiem kryte i wszystkie drewniane gmachy, których było najwięcej, zniszczyła — nie miał jeszcze czasu się odbudować.
Boskowicz myślał z Pragi sprowadziwszy murarzy, mocny gród i piękne gmachy zakładać na kształt Hradszyna. — Ledwie się do tego przygotowywać poczęto. Leżały stosy kamieni nazwożonych, drzewa belki olbrzymie, ale dotąd stały tylko tymczasowe dworki i budy, a załoga musiała się jako tako dusić w onych izbicach, w których dawniej mieszczanie mienie swe przechowywali, bo tejedne ocalały. Za Leszka Czarnego niemcy je popoprawiali zamku obraniając. Teraz i ludzie w nich przytułek mieli.
Dwór jeden pokaźniejszy zajmował W. Rządca sam, a inni dowódzcy jako tako się mieścili po budach z tarcic i chrustu a gliny polepionych.
Oczyma tak strzelając dokoła Marcik, obliczył łatwo po pewnych znakach, że załoga nie wielka i nie bardzo silna być musiała. Wprawdzie na wałach ostrokoły już nowe stały i do obrony przygotowane, ale garścią nie wielką tak rozległej przestrzeni bronić było trudno.
Wojsko też, które tak długo leżało sposobności nie mając wojowania, wiążąc w mieście łatwe przyjaźnie zgnuśniało. Chodzili żołnierze bez zbroi bezpieczni, nie zdając się myśleć, aby im co grozić mogło.
Marcik unikając innej rozmowy, bawił Mikosza opowiadaniami o Grecie, rozprawiał długo, aby chodząc z nim po wałach, lepiej się mógł rozpatrzeć. Potrzeba mu było wiedzieć na wszelki wypadek, z której strony łatwiejszy szturm a słabsza się zdała obrona.
W końcu napomknął znowu o służbie, którą rad by przyjąć, na co Czech odpowiedział mu dobrodusznie.
— Zobaczemy, gdy się lepiej z nowym W. Rządcą poznamy. Ja wam rad pomogę, ale wyżej nad sotnika trudno będzie się umieścić.
I zapytał go, czy miał dobrą zbroję.
— Dobrą i nie jedną — odpowiedział Marcik. W potrzebie zdam się i do kuszy, bo z nią, z bełtem i kołowrotkiem umiem sobie poradzić. Pewnie też balistarzy siła nie macie, a przyjdzie się bronić, to ci będą najpotrzebniejsi.
— My ich teraz nad pięciu, czy sześciu nie naliczym — rzekł Mikosz, a z tych dwu nie na wiele się zdało.
Chwilę jeszcze pogawędziwszy, Marcik się nizko pokłonił i z dobrą miną nazad pociągnął ku wrotom, bo Czech poszedł do budy swej odpocząć po piwie.
Szedł, a w duszy mu się robiło coraz weselej, bo widział jawnie, iż Czechy się z tem co mieli, długo teraz bronić nie mogli — jeśliby posiłki nie nadeszły. Pobudził zarazem niewiarę u mieszczan i obawę zdrady. Rad więc mógł być z siebie.
Spuściwszy się ku miastu i znalazłszy znowu w rynku, w którym ranne życie znacznie się już zmniejszyło, ciżba przerzedziła, Marcik wprost skierował się do domu Grety przy Rzeźniczej ulicy, gdy po drodze od ratusza wracającego spotkał Pawła z Brzegu, który szedł w tę samą stronę.
— Cóżeście to Czecha tak zapragnęli ugłaskać i wielką z nim przyjaźń zawarli? — zapytał Rzeźnik.
— Dobry chłop jest — odparł Suła. — Nagadaliśmy się z nim do syta, naśmiali i na zamek go odprowadziłem...
— Byłeś na zamku? — rzekł stając Paweł.
— A juści! byłem — zaśmiał się Marcik.
— I cóżeście tam widzieli?
— Wszystko okrom zamku, bo tam żadnego niema od czasu ostatniego pożaru. Bronić też gródka będzie trudno — począł swobodnie Marcik, tak jakby się mimowoli wygadywał.
Czechów garść mała, wały szeroko rozpostarte na inną osadę patrzą. Oni też dobrze rozumieją. — Jeżeli im posiłki nie nadejdą, oddadzą Wawel bez oporu.. na pierwsze wezwanie.
— Myślicie? — spytał zadumany Paweł.
— Ale to rzecz najpewniejsza — potwierdził Marcik. — Nowy wielkorządca nie tak twardy jak Boskowicz, szaleć nie będzie. Wy sobie z miastem poczniecie jak chcecie — to wasza rzecz, a że oni za was szyi nadstawiać nie będą — byle im wolne wyjście z bronią i sakwami dozwolono — to rzecz pewna!!
Paweł sposępniał.
— Łoktek rad będzie temu.. — dodał Suła. — Zresztą spalone zamczysko nie wiele znaczy dziś, a miasto gdy się nie podda wczas, samo — tem lepiej...
— Jakto? — spytał mieszczanin.
— Prosta rzecz — kończył śmiejąc się Marcik. Z miasta upartego będzie się czem pożywić. Z Czechów dziesięciu kop nie namłóci tyle, co z waszego półkopka.
Gdy żołnierze wrota złamią — nie będzie siły coby ich strzymałą.. Pójdą szaleć i obłowią się.
Paweł z Brzega zafrasował się bardzo.
— Teraz już tak nam prawicie! — zawołał.
— Zawszem wam mówił prawdę — odrzekł Marcik — i teraz jej nie taję. Wy niechcecie być pierwsi z miastem — zgoda — zamek się podda pierwszy, ale z wami mówić nie będzie czasu, ani ochoty...
Szli dalej razem; Rzeźnik dumał i sapał. Patrzał dokąd towarzysz jego zdąża, co Marcik porozumiawszy, choć mu się do Grety chciało, zmienił postanowienie i rzekł.
Pójdę po konia, któregom w szopie u Szeluty zostawił, bo mi do domu pilno.
— Do Grety dziś nie przyjdziecie? — spytał Paweł.
— A po co? — rozśmiał się niby dobrodusznie Suła — nie wskóram tam już nic. Greta tak dobrze Wurma, Mikosza, jak mnie przyjmuje, a żadnemu z nas z tego nic...
— To prawda! — począł wesoło Paweł. — Mnie też z niej nic, bo to synowica moja — ale na nią choćby popatrzeć, tak jakby człek co dobrego zjadł!!
— Albo się napił! — dorzucił Suła..
— Wiecie co — dodał Paweł biorąc go za suknię. — Idźcie do Grety, posiedźcie u niej — ja tym czasem pójdę rozmówię się z ludźmi.
Miasta na swawolę żołnierstwa narażać się nie godzi.
Marcik z początku się wahał wrzekomo i ociągał — potem ręką dał znak i poszedł do Grety.
Siedziała wdowa znowu u okna, trzymając w ręku rodzaj cytry, na której strunach pobrzękiwała po cichu. Za stołem podparty, najupartszy z jej zalotników, słuchał Wurm i dumał. W kącie na stronie nieodstępny Kurcwurst drzemał. Nie było nikogo więcej.
Na wchodzącego Marcika spojrzała uważnie Greta i spytała go nieco szydersko, rzucając cytrę na ławę.
— No — bardzoście się z Mikoszem pokumali?
— W kumy niema jak dzban — zawołał Marcik — a to chłopisko, zaprawdę serca dobrego, i choć jabym go chwalić nie rad, ale sprawiedliwym być muszę.. Dobry brat!
Wurm się skrzywił.
— Chwalić każdego można — ozwał się z przekąsem — począwszy od cielęcego mięsa, które też dobre jest... Mikosz na żołnierza tak dobry, jak ciele na pieczyste — ale.. więcej.
— On też czem innem nie myśli być — zawołał Marcik, — tak jako i ja. My oba ludzie prości, od siekiery, niemieckich minelidrów śpiewać nie umiemy, ani się nauczym... — za to kord nasz bardzo bywa wymowny!
Wurm pogardliwą miną przyjął tę odprawę — spojrzał na Marcika, który blizko Grety miejsce zajął, śmiało się do niej przysuwając — zżymnął się, rzucił do wstawania, żal mu się zrobiło i został rozparłszy się na stole.
— Gdym wchodził przerwaliście piosenkę — odezwał się Marcik do Grety, — czym to ja słuchać jej nie wart?
— Nie warciście — odparła wdowa. — Na naszych minesingerów wymyślacie, a ja ich lubię.
— Szkoda, żem ja do nich nie chodził do szkoły, możebym i ja u was większe miał łaski — westchnął Suła.
Greta popatrzała nań śmiało.
— Ja was i tak lubię dość — odezwała się — a gdybym lubiła więcej, na co by się to wam zdało?
— Jakto? na co? — wykrzyknął Suła.
— Znacie mnie przecież — zimno mówiła dalej Greta — jestem bałamutna. Każdego dnia ktoś inny mi lepszy. Wy macie dni swoje, ma je Wurm (wskazała nań) nawet Czech, któregoście i wy umiłowali — a oprócz was kto wie ilu będzie w łaskach! Tak mi najlepiej, niewolnicą niczyją być nie chcę.
— A królową? — podchwycił Wurm.
— Królowe u was królują póki wesela, potem je w niewolę obracacie, — odezwała się Greta. Ja to wiem, więc ani królową, ani niewolnicą nie chcę być, wolę panią sobie i wdową!!
Wurm się rzucił niecierpliwie. Zapomniał, że Marcik ich słucha i ciągnął dalej.
— Tak wam przecie zostać nie dozwolą — rzekł żywo — prędzej później kogoś sobie wybrać musicie.
— No — to później i jak najpóźniej! — zaśmiała się Greta. Lice jej zarumieniło się.
— Wybiorę może — dodała — ale wątpię bym was wzięła.
Wurm z gniewu ręką o stół uderzył, a Marcik głośno się śmiać zaczął. Kurcwurst w kącie, choć mu się do tego mięszać nie wypadało, usta sobie ogromną łapą zatuliwszy, prychał...



IX.


Piękny był, ciepły, jasny wieczór jesienny, jeden z tych dni, które lato przypominają, niemając już skwaru jego. Powietrze przejęte pól pożętych wonią, lekkie do oddychania, zdawało się posilnemi darami jesieni nasycone.
Po wsiach brzmiały gędźby i śpiewy, bo to u nas pora swatów i weselisk, godów i uciech. Stodoły i brogi pełne, pola zasiane, w najuboższym domu dostatek.
Około miasta też ludno było, żywo, wesoło; w karczemkach panien Zwierzynieckich Ostrzygońce i Kretkówku, w szynkach podmiejskich, w gospodach na przedmieściach Krakowa, ludek się posilał i zabawiał po drodze.
Mało który wóz nie przystanął tu na chwilę, usłyszawszy szałamaje lub kozę w szynku i wesołość jaka tam panowała. Wozy z końmi, którym trochę siana zarzucono, czekały na panów spokojnie.
Godzina zamykania wrót w mieście jeszcze nie nadeszła, a ówczesne bramy Florjańska, Sławkowska, Szewska, Wiślna, Mikołajska, Rzeźnicza stały otworem bez żadnej straży.
Nikt też tak dalece nie zwracał na to uwagi, że dnia tego począwszy od południa, ziemian się do miasta ściągało bardzo wielu. Więcej może niż kiedykolwiek.
Ale że nie wszyscy jednemi wroty wjeżdżali, ani razem, a w ulicach nie bardzo zważano co się działo — nie rychło się postrzeżono, iż się jakby na jaki zjazd gromady zbierało.
Było w obyczaju naówczas i długo potem, iż gdy miasto gospód podostatkiem nie miało, mieszczanie znajomych i nieznajomych gości do siebie przyjmowali. Tak ci było i w Rzymie czasu tego jubileuszu 1300 roku, na którym się Łoktek znajdował, gdzie na ulicy Klaudja, do wszystkich domów pielgrzymi się wpraszali, a wszędzie ich ugaszczano — prawda, że za ich grosz miły.
Tak samo działo się w Krakowie. Tego dnia mało do którego ze znaczniejszych domów nie zapukał jeden z ziemian krakowskich.
Jechali z dworami zbrojnemi, co nikogo nie dziwiło, bo się bez broni nie ruszało za wrota — pokaźnie poubierani, z czeladzią, z wozami. W każdej gromadce rycerstwa po kilku i kilkunastu, ludzi statecznych, znanych po nazwiskach i z urzędów każdemu.
Niektórzy z nich jak Wierzbięta, Kasztelan i Wojciech ze Żmigroda Wojewoda, mieli tu dwory swoje i do nich zajeżdżali, z sobą też innych wiodąc — Sandomierzanie i Kujawiacy do mieszczan się wpraszali.
Przez wrota ze wszystkich stron ku wieczorowi napłynęło tylu gości, że i w ulicach poczęło być gęsto, a z bram, domostw i podwórców gwar szedł wielki. Czeladź szynki i browary napełniała. Dopiero teraz Veit, dowódzca straży miejskiej i Viertelników opatrzył się, że gości tych w mieście tłum był do zbytku wielki.
Nikt się ich tu nie spodziewał, bo ani święta, ni zwołanego zjazdu nie było. Gdy tłum tak wielki nagle się znalazł, Veit rozpatrzywszy się w nim, niespokojny na Ratusz pobiegł, spodziewając się tam znaleźć Wójta Alberta. Ale tu go nie było.
Powiadano, że do brata Henryka pojechał.
W Ratuszu zastał tylko Veit burmistrza Amyleja z Muchowa, jednego z najzamożniejszych kupców, który do spraw miasta najmniej się był zwykł mięszać, swoich więcej dozierając.
Amylej czekał na Pawła z Brzega, z którym do omówienia coś mieli. po wielkiej izbie Radnej przechadzał się sam, gdy Veit wbiegł mocno poruszony.
— Wójta, słyszę, doma niema.. ani się jego zastępców doszukać.. a tu sprawa pilna!
— Jaka? gdzie? — zapytał Amylej obojętnie. — Pobili się ulicznicy? czy podrapały przekupki?
Możny człek Amylej z Muchowa, nie rad się poufalił ze służbą i dowódzcę chciał zbyć drwinami.
Veit, na którego odpowiedzialności bezpieczeństwo miasta było — brodaty i kudłaty olbrzym w hełmie śpiczastym, cały w żelezie — miał się też za ważnego człeka, i nie rad był Amylejowi dworować, bo ten nie żadnym Wójtem, ale prostym Rajcą był.
— Nasi panowie Wójtowie — rzekł — wczasu sobie zażywają.. a tu —
— Cóż? Gore? — spytał Amylej szydersko.
— A może i zgorzeć — odparł butno Veit — może i co gorszego powstać niż ogień.. jeśli nad ogień jest większa plaga...
Wodził po izbie oczyma niespokojnemi, gdy suknię opinając na sobie zjawił się z piwnicy wracający Hanusz, jeden z panów Wójtów.
— Co się tak sierdzisz, Veit? — zapytał.
— Chybaście nie widzieli co się to w mieście dzieje, a na co już ja z Viertelnikami nie poradzę — zawołał głos rozpaczliwie podnosząc dowódzca straży. — Ziemianie i rycerstwo miasto zaleli, zapchali... Pełno ich wszędzie, ścisk. Od wrót poprzybiegali ludzie i z Florjańskiej i z Wiślnej, że od południa jak procesja jadą zbrojni...
Wrót im przed nosem teraz nie czas zamykać — dodał — pełniusieńko ich wszędzie. Na Okolu w kilku domach, do których ich gospodarze puszczać nie chcieli, nie znalazłszy indziej przytułku, wparli się siłą, mocą.
Mówił jeszcze, gdy z twarzą wylękłą, wbiegł Radny Hincza Keczer i począł wołać:
— Ziemianie i rycerstwo Kraków zajmują.. Niewiadomo jacy — czyi? Najechali bez oznajmienia żadnego.. Mało tego, że Krakowscy i Sandomierscy.. alem takich ludzi widział pełno, których oczy moje nigdy tu jeszcze nie oglądały, Jacyś obcy...
Jeszcze się drzwi za nim nie zamknęły, gdy Paweł z Brzega, wsunął się zwolna, spokojniejszy pozornie od innych, lecz także chmurny i posępny.
— Wiecie? — zapytał go Amylej.
— Wiem, że miasto pełne — odezwał się Paweł. U mnie już stoją Toporczyki, a Grety gdyby Suła nie obronił, zajechaliby ją byli Różyce.. Odparł ich, komu innemu zachowując gospodę —
— Ale cóż za zjazd czy najazd? — krzyknął Wójt. — Gdzie nasz pan Albert?
— Mówią, że się wybrał do brata, do Miechowa — rzekł Paweł ramionami ruszywszy.
Veit obawiając się odpowiedzialności, dopominał rozkazów.
— Choćbym teraz na godzinę przed czasem wrota kazał zamykać — rzekł — cóż to pomoże. Wcześnie mi nic nie przykazano. — Trudno ziemianom ulicy i drogi odmówić? Z początku po jednemu ciągnęli, potem po kilku, w ostatku kupami...
— Każecie spuścić brony?
Paweł żywo się zwrócił.
— Ani się ważcie! — zawołał głośno. — W mieście już ich na tysiące liczyć.. Broń Boże wrota się zaprą, wrzawa powstanie, a szaleniec jaki brony łamać pocznie, byle kropla krwi pociekła, myśmy życia i mienia niepewni.
Wbiegł drugi Wójt przestraszony, czapkę rzucając na stół i ręce łamiąc.
— Przepadliśmy! — krzyknął. — Łoktkowi ludzie.. nie kto — gromadami wciągają.. pocztami, pułkami. Ulice pełne, rynek jak nabity — patrzcież!
— Kto mówił, że Łoktykowi? — zawołał Amylej.
— Wszyscyć wiedzą — a i poznać nie trudno, bo obszarpane draby i zuchwałe...
Veit we drzwiach rzucał się jak opętany.
— Cóż mnie czynić? — jęczał — ja im z moją pół kopą ludzi nie dostoję.
Nic nie czynić! — wtrącił nakazująco Paweł. — Stań i pokłoń się im — Wojta niema.. Co się stało nie odstanie.. Porwie się kto do nich! radzi będą i miasto obrócą w perzynę!!
Rajcy, którzy się w coraz większej liczbie ściągali, stali jak osłupieli. Niektórzy biegli do okien przypatrywać się.
Kawał rynku, który ztąd widać było, wyglądał wcale osobliwie.
U każdych prawie wrót domu stali ludzie rycerscy hełmy już pozdejmowawszy, jedni o łaźnie pytając, drudzy o szynki, inni o stajanie dla koni. — Oddziały coraz nadciągały nowe, — czeladź biegała krzycząc.
Hałas i gwar niósł się aż na ratusz. — Ostrożniejsi kupcy na gwałt spiesząc ławki i budy zamykali co żywiej.
Na całem mieście niepokój był i trwoga niewysłowiona.
Miejscowych, znanych ludzi, do których oczy były nawykłe, w ulicy prawie dojrzeć nie można było. — Snuli się sami obcy, błąkając i dopytując kułakami. Mieszczanie kryli się po kątach.
Nagle w rynku z dala, od Florjańskiej dały się słyszeć trąby i okrzyki. — Z bram powybiegali ludzie, w oknach górnych pokazały się głowy mieszczek wylękłe, pod ścianami gawiedź i wyrostki stali ściśnięci w kupy. Patrzano w ulicę, od której trąby i wołania słychać było coraz wyraźniej.
Wszyscy radni i wojtowie powywieszali się z okien patrzając i oniemieli ze zdumienia.
Oddział, który poprzedzało chorągwi kilka czerwonych, łatwych do poznania, że czeskie nie były, bo lwów na sobie nie miały, z trębaczami i surmistami, ze zbrojną czeladzią liczną spokojnie na rynek wciągał.
Na przeciw niego z gospód i domów wysypali się starsi ziemianie, kasztelan, wojewoda, duchowni — i stali, jakby witać mieli.
Wjeżdżał więc ktoś starszy i dostojniejszy nad nich...
Wśród okolenia bardzo strojnie przybranego starszych mężów, ludzi wzrostem go przechodzących — ci co go nigdy nie widzieli domyślili się z postawy Łoktka.
Na ten wjazd uroczysty do Krakowa już mu umyślnie konia rosłego i silnego dobrano i przykryto szytem suknem i drucianą zbroją, — z siądzeniem błyszczącem od złota. On sam, do czego nie był nawykł, zbroję przywdziać musiał świetną i płaszcz szkarłatny z pasamanami złotemi.
Ziemianie w rynku stojący czapkami go, rękami, niektórzy dobytemi w górę mieczami miotając — witali głośno. A gdy się tu ozwały okrzyki, poszły od domostwa po ulicach echem i zabrzmiał niemi cały gród aż do przedmieści.
Rozległo się niemi i Okole pod zamkiem, a wrzawa ta Czechów na Wawelu obudziła.
Trzeba było widzieć, jak nagle się porwawszy na wały poczęli biedz, wrota zamykać, zabijać furty, brony spuszczać...
W kilku kościołach wesoło dzwony zabrzmiały.
Biskup siedział nad swą księgą w małej izbie, gdy Kustosz Michał z Modlnicy, ulubiony mu, wbiegł do izby jak trup blady, tak że twarzą samą, przeraził, nim mógł wyrzec słowo.
Muskata zerwał się z siedzenia.
— Miserere nobis! — wyrwało mu się mimowolnie. — Co się dzieje?
Kustoszowi na odpowiedź głosu brakło.
— Miasto — miasto zalane — począł niewyraźnie — pełne! Zajazd niespodziany ziemian, rycerstwa, ze wszystkich ziem. — Nikt nie doniósł, nikt nie przewidział. Zdrajcy mieszczanie wpuścili ich. Wojt uciekł do Miechowa, — umyślnie.. Książe Władysław — Łoktek już w rynku.
Nazwisko to usłyszawszy zadrżał Muskata, usta mu zapadły — padł na siedzenie rękami twarz zasłaniając.
— A na zamku? — wyjąknął. — Czesi! co robią Czesi?
— Tak samo jak wszyscy niespodzieli się — odrzekł Kustosz. — Spisek był, — wołał namiętnie zburzony. — Zdradzono nas i ich!
Co W. Miłość czynić myślicie?
— Ja? ja? jąkał się Muskata szukając myśli — ja? Nic! nic! Zamknąć wrota! Nie wiem o niczem.. nie przyłożę ręki do niczego. — Poczęto bez mej rady — niech kończą sami.
A po namyśle szepnął.
— Gdybym mógł, zjechałbym precz. Nie chcę patrzeć na to, ani się o nich ocierać.
Kustosz głową poruszał.
— Czeskie panowanie skończone! — rzekł. — Sprawa ich stracona.
Ten zuchwały.. Łoktek — zajął już wszystkie ziemie prawie, nie puści ich! Rycerstwo przeszło na jego stronę.. wszyscy...
— Ja — nie! nie! — przerwał Muskata.
Wygnany był, tułał się już wiele kroć — pójdzie znowu na tułactwo.. Wyżeną go.. Prawowity król go przegna... Złamie... zwycięży.. Czechy siłę mają niemiec całych...
Biskup zaczął się rozgrzewać, lecz wprędce pohamował i głos zniżył.
— Idźcie — rzekł do Kustosza, — abyście wiedzieli co się stanie — donieście mi. Pozostanę wiernym mojej przysiędze.. Znać ich nie chcę — Wrota zaprzeć...
Kustosz Michał z Modlnicy wysunął się szybko. Nie podzielał może zdania Biskupa, ale musiał mu być posłusznym...
Na mieście gorzało weselem jakiemś i zwycięztwem.. ludzie chodzili niem jak upojeni, na mieszczan coraz większy strach padał.
Spokojni mieszkańcy łatwo teraz obliczyć mogli, iż gdyby najmniejszy stawili opór, naraziliby się na rabunek i pożogę.
Rycerstwo i ziemianie byli liczbą przemagający, a do nich łączyły się coraz przybywające pułki Łoktka rozkładające się po placach, ogrodach i pustych dworzyszczach...
Lud ten do wojowania i łupieży nawykły głodny, chciwy, rozpuszczony ciągłym bojem, dowódzcy ledwie mogli utrzymać w porządku na widok dostatków po domach i sklepach — krew się w nich gotowała. Na uboczach też gdzie mogli gwałtem się do domostw parli. Słychać było z dala krzyki niewieście i zwady.. Starsi biegali i jak mogli poskramiali wybryki.
Księciu pod niebytność Wojta Alberta otwarto dom jego, za nim na radę wciągnęli dowódzcy i urzędnicy. Do koła stawiono straże, w ulicy zatknięto chorągiew.
Kilku czeladzi posłanej przez Marcika, pilnowało wrót wdowy Grety, która z górnego ganku swego domostwa, sparłszy się na balaskach okalających górkę na poddaszu stała najspokojniej przypatrując się temu, co się działo w ulicy. Kurcwurst tak był przelękły, iż laskę swą, obawiając się, by jej za broń nie wzięto, a jego za stawiącego opór — skrył najstaranniej do kąta.
Sam z ukrycia spozierając, żegnał się co chwila i pacierz mamrotał.
Greta jakby przygotowana była do tego, wcale nie okazywała zdziwienia, pewną będąc, że się jej nic złego stać nie może. O zamknięcie wrót nawet nie wiele się troszczyła. Pilnowała ich straż Marcikowa nikomu nie dając przystępu.
W klasztorach męzkich nie tak wielka jak u zakonnic panowała trwoga. Szczególniej Beginki, których domy stały naprzeciw Dominikanów i Franciszkanów, pozamykały się szczelnie, bo schronienia ich pół tylko klauzury miały. Mógł do nich łatwo kto wkroczyć.
Jak tylko zasłyszano o Łoktku, którego wojska osławione były, okrzyki trwożliwe, jęki i lamenty napełniły dworki Beginek.
Nie bez przyczyny obawiały się, gdyż Franciszkanie i Dominikanie w sąsiedztwie pootwierali swe klasztory przybywającym, a Franciszkanie szczególniej, którym ks. Władysław winien był ocalenie swoje — jak swojego przyjmować się gotowali. Przywiązuje się zawsze do tych, którym się dobrze uczynić mogło; i dzieci Ś. Franciszka kochali małego pana, który ich habitowi winien był życie... Miłym im też był, bo jak oni ubogim, surowego żywota i wytrwałym.
Wśród tego zgiełku i zamięszania, którego noc nie mogła powściągnąć — dzień się skończył.
Straże miejskie wrót już zamykać nie śmiały, a Veit wahał się, czy mógł jak zwykle, wyciągać ze swoją garścią Viertelników w ulice, na których porządku utrzymać nie miał siły. W mieście panem był kto inny.
W domu Wójta Alberta świeciło we wszystkich oknach, drzwi stały otworem, w sieniach paliły się pochodnie, cisnęli się i wychodzili ludzie, gospodarza tylko nie było widać.
Wójt Albert nie wracał z Miechowa.
Mieszczanie mieniali się na Ratuszu nie schodząc z niego — co chwila bowiem spodziewali się żądań i rozkazów.
W Radzie miejskiej, dawniej spójnej i zgodnej, dostrzedz już było można jakby zarysowujący się podział na dwa obozy. Nie stały one jeszcze wyraźnie przeciwko sobie, lecz z wejrzeń, półsłówek, twarzy, humoru, mieszczanie poczuwali się sami do myśli różnych i uczuć niezgodnych.
Do najzajadlejszych, jawnych nieprzyjaciół księcia Łoktka należał naówczas niewchodzący do rady mieszczanin Herman z Raciborza, młody kupiec majętny, który był właśnie po ojcu odziedziczył domostwa i dworzyszcza znaczne w Rynku i przy ulicy od Ś. Franciszka wiodącej.
Ten na Ratusz wpadłszy, wszystkich Radnych łajał i narzekał na nich, iż nie czujni byli, że wrót nawet strzedz nie umieli, nieprzyjaciela wpuścili i miasto narazili na zgubę.
Człek młody był, gębacz wielki i śmiałek.
Nie odpowiadano mu, ledwie ramionami ruszając, bo się każdy ust obawiał otworzyć. — On jeden śmiało wywoływał.
— A na co nam się aż trzej panowie Wójtowie zdali, dziedziczny i wybrani, a Rajców tylu!! pięknie oni wszyscy dobra naszego strzegą!
Cóż teraz? Czechy jutro jeśli nie dziś z zamku wypadną i miasto zmieni się w popiołów kupę!
— Milczelibyście — przerwał mu gwałtownie Paweł z Brzega. — Wy ważycie swoje mienie aleć i my też do stracenia coś mamy. — Co się stało, musiało — inaczej nie było można.
— Tak! tak — wołał Herman zapamiętały. — Dobregoście panka sobie wybrali, żebraka, włóczęgę, któremu jutro na chleb i słoninę dać będzie trzeba, chocby gzło ostatnie przyszło zdjąć.
Rzucał się tak a łajał. Radni stali i milczeli.
— Niemożna było inaczej! — powtórzył Paweł, jak gdyby czuł się obwinionym. — Cóż byś ty mądry Hermanie, czynił? co? Wrota byś zaparł, czeladź zwołał do obrony — hę? Byliby szturm radzi przypuścili i miasto złupili.. Lepiej dać chleb i słoninę, niż życie.
— A oni z was, z nas — krzyknął Herman — naprzód gzło zdejmą, a potem życie.
Tak się z sobą ucierali.
Z Ratusza słano po Wójta...
Nie prawdą było, jakoby do brata do Miechowa miał zjechać. Wiedzieli jego zausznicy, iż chcąc pierwszej chwili uniknąć, zjechał na czas i w Krowodrzy się ukrył, zkąd przybyć obiecał, gdy wszystko będzie skończone.
Teraz gdy się skończyło, Kraków został zajęty — spodziewano się jego powrotu.
Noc już była późna, gdy w kilka koni, ze służbą, na tęgiej szkapie, przy mieczu, wpół zbroi zajechał Albert przed dom własny. Z szat nawet poznać było łatwo, że nie z podróży wracał, ale przygotował się stanąć przed księciem. Ubrany był świątecznie w jedwabiach, kożuszku lekkim, na szyi miał łańcuch i kołpak soboli, a rękawice szyte u pasa.
Zsiadłszy z konia, sam, nie prowadzony przez nikogo, poszedł wprost do izby swej większej, w której księcia się zastać spodziewał, bo w oknach jej się świeciło.
Tu pachołkowie stali z pochodniami, panów pełno było, Wojewodów dwu, Kasztelanów czterech, Klemens Kanclerz, Sędzia Smił i z rodów przedniejszych krakowskich i sandomirskich po kilku starszych.
Stał tu i Mieczyk Topor, czekając na łaskawe wejrzenie pana, ale Łoktek choć dawno go widział, zwrócić się do niego nie chciał.
Wszyscy się poruszyli, gdy w progu ukazał się Albert. Łoktek siedzący wstał i podszedł ku niemu mierząc go oczyma.
Pan był dnia tego dobrej myśli i otworzystego serca, wszystko mu się uśmiechało, więc albo nie widział, że Albert gdyby jeniec mimowoli, zmarszczony szedł doń z pokłonem, albo widzieć tego nie chciał.
Niemiec głowę pochyliwszy, stał gdyby oniemiały. Pierwszy się odezwał Łoktek.
— Wójcie Albercie — rzekł — o miasto się nie trwóżcie, złego mu nie chcę.. Owszem, przywileje wasze stwierdzę i powiększę je... Będę wam ojcem łaskawym.
Tu ręką wskazał na otoczenie swe.
— Widzicie, że mnie tu wszystkich ziemian i rycerstwa wola powołała, a i prawo mam do państwa tego lepsze niż Czech...
Bogu się podobało posadzić mnie na tej stolicy — mieczem moim utrzymam się na niej.
Albert kłaniał się milcząc jeszcze, a Łoktek głos nieco podniósłszy dodał:
— Będę wam ojcem dobrym, słowo dane strzymam, ale dzieci chcę mieć posłuszne i wierne. Gdzie mi się kto sprzeciwi, tam ja sprawiedliwość sobie krótką domierzam, nie litując winnego.
Uśmiechał się mówiąc to dobrotliwie i schylonego Wójta po ramieniu poklepawszy — dokończył:
— Bądźcie nam jako gościom dziś radzi — panie gospodarzu!
Wójt pomruczał coś niewyraźnie, pokornie się schylając. Z pod oka patrząc na małego pana, badał go.
Z zimnej, stężałej twarzy niemca, nikt nie mógł odgadnąć, z jakiem uczuciem przyjmował Łoktka, ale w duszy jego wrzało. Wstyd mu było po możnym królu Wacławie, kłaniać się temu wygnańcowi, włóczędze — którego za pana swego uznawać był zmuszony.
Wójt, który się czuł możnym, silnym — przewidywał, że książe mały żelazną dłoń mieć będzie. Ale potrzeba się było poddać konieczności.
Kłaniał się nizko — musiał!
Natychmiast w domu swoim zajął się przyjęciem, chcąc okazać, że miał czem pana ugościć.
O śnie nikt tu nie myślał. Słano co chwila i odbierano wiadomości od zamku, których książe najpilniej żądał.
Chociaż noc była ciemna, a księżyc nie wszedł jeszcze, Łoktek nie wytrzymał i konia sobie kazał dać, aby w kilkanaście towarzystwa pod Wawel podjechać.
Co się we środku zamku działo, trudno było odgadnąć, ale po wałach straże chodziły gęste, wrota i furty były pozamykanie i poobsadzane — czujność widać było wielką. Że Czechy wiedziały już o zajęciu miasta przez Łoktka, o tem nie można było wątpić. Co tam postanowili względem obrony, miały dni następne okazać.
Wzywać do poddania się załogę nie chciał książe wprzódy, ażby go uroczyście pod Wawelem panem okrzyknięto. Z Poznania wiadomości jeszcze nie było czy się uda Wincentemu z Szamotuł i ziemianom przez niego zyskanym, Władysława obwołać...
Cisza na Wawelu, niezrozumiała, zagadkowa panowała. Czesi, którzy nawykli byli tłumami schodzić do miasta i gościć w niem do nocy, wszyscy zbiegli na Wawel i zamknęli się na nim.
Jednego pochwyconego w łaźni, w której się ukrywał, przyprowadzono do badania, lecz ten wylękły, zaprzysiągł się, że o niczem nie wiedział.
Łoktek opatrzywszy wały z dala, straże porozstawiać kazał do koła — a do otaczających ze śmiechem się odezwał, że już raz z zajętego Krakowa zmuszonym był w habicie uciekać i drugi raz podobnego losu doznać nie chce. Wojewoda Wojtek ze Żmigroda zapewnił księcia, iż ludzie czujni będą przy zamku noc całą, a załoga z pewnością o wycieczce nie pomyśli.
Ubezpieczywszy się Łoktek, wesoło nazad do wojtowego domu powrócił, gdzie czekała nań zastawiona wieczerza i ludzi dosyć, gdyż ziemianie ciągle jeszcze napływali, a każdy pragnął się nowemu panu pokłonić.
Marcik, który z księciem zamek objeżdżał, ukazując mu jego słabizny, bo te czasu pobytu w mieście poznać się starał — odwiózłszy pana do dworu wojtowego, sam teraz o sobie chciał pomyśleć. Cały dzień czynny u wrót różnych, z mieszczany, po gospodach, przybyłych rozprowadzając, chciał zajrzeć do Grety, u której wrót straż postawił, aby mu się tam nikt nie wdarł obcy.
Choć noc była pewnym był, że ją znajdzie czuwającą, bo w całem mieście nikt nie spał, ani o śnie mógł pomyśleć. Żołnierze lękali się Czechów, Czechy zdrady, mieszczanie ludzi Łoktkowych, — trwoga nikomu nie dała zawrzeć oczów.
Czeladź, która dworu wdowy pilnowała, rozkazanie mając nikogo doń nie wpuszczać — wrota pozapierawszy, w podwórzu bezpiecznie spoczywała. Wdowa tym swoim obrońcom, rada nie rada musiała wysłać piwa i jadła. Siedziała w izbie swej, w której Kurcwurst wylękły kąta ciągle bezpiecznego szukał na wypadek napaści, a żaden mu się dość pewnym nie wydawał.
Czeladź Marcika posłuszna rozkazom pana, nawet Pawła z Brzega nie puściła do Grety, choć ona sama o to się upominała i gniewała, że słuchać jej nie chciano.
Gdy Marcik zastukał i zawołał otworzyli mu jego podwładni śmiejąc się i dopominając nagrody za to, że tak ściśle spełnili jego wolę.
W izbie gościnnej świeciło się jeszcze — wszedł wprost do niej.
Spodziewał się wdowę znaleźć wdzięczną i radą, a zobaczył nadąsaną i gniewną.
Z rozpuszczonym na ramiona włosem siedziała w kącie, długo się nie odzywając. Dopiero gdy Marcik witając podszedł ku niej, zawołała:
— Cóż to? czyście mnie w niewolę wzięli?
Suła się zdziwił pytaniu.
— Chcieliżeście abym wam tu puścił ciurów i żołdactwo? — odparł Marcik.
— Alboż jabym się ich zlękła? — zawołała mieszczka. — Możebym wolała ich niż taką niewolę, i więzienie przez dzień cały.
Ja takiej opieki nie potrzebuję!
Marcik stał prawie zrozumieć nie mogąc.
— No — rzekł — toście mi dopiero wdzięczni za to, żem was ratował, i jak przy księżnie jakiej straże rozstawiał!
Greta spojrzała nań groźno.
— Wy, bo sobie nie wiedzieć jakie prawa do opieki nademną rościcie! — wybuchnęła.
Suła posmutniał, ręce założył na piersi i począł się jej przypatrywać. — Chodziła po izbie mocno wzruszona.
— Otóż mam przyjęcie! — zamruczał — gdym sie cale innego spodziewał.
— Wy wiecie — mówiła stając na przeciwko niego i mierząc go oczyma — wiecie, że ja niewoli nie znoszę żadnej. Nieboszczykowi mężowi nie dałam się spętać, ani opiekunowi — nie dam też i wam.
— A komuż?
— Nikomu, nigdy! — odparła dumnie niewiasta. — Jeśli z dobrej woli oddam się komu.. pewnie — nie wam!
— Dla czegóż nie mnie? — oburzył się Marcik. Ja was nie chcę mieć niewolnicą, tylko żoną. — Nie jestem lada podły chłop — ziemianin, rycerz, powinowaty panów na Tęczynie — toć przecie mieszczkim wart? Prawda, że bogactw nie mam, ale ziemi kawał od pana dostanę — bo mi to przyrzekł.. Wyposażenie od niego mieć będę — a was wezmę choćby bez wiana i grosza...
Miłowałem was dziewką, miłuję wdową — a — przysięgajcie sobie jak chcecie — moją musicie być!
Greta rzuciła się jak szalona.
— Dla mnie musu nie ma i nigdy nie będzie! — krzyknęła. — Wy mnie sobie miłujcie, ale mi z oczów idźcie, bo mi się już was słuchać i patrzeć na was znudziło.. Ja was nie chcę...
— Nawet gdyby książe był mi swatem?
Greta rozśmiała się szydersko.
— A co mi wasz książe? Przykazać nic nie może, ojcem mi nie jest.., a jak się rodzonemu opierała!
Marcik niespodziewający się takiej odprawy — zaniemiał.
— Greto! Greto! — odezwał się smutnie — serca i litości nie macie! Taka nagroda za wierne służby moje!
Niemka pogardliwie odparła.
— Kurcwurst też służy mi wiernie i dawno, — przecie za niego iść nie myślę.
— A jam nie wart więcej nad niego?
— Kto to wie! — zaśmiała się wdowa.
Marcik przybity nieco, wprędce otrząsł się z rozpaczy wielkiej i zawołał.
— Dziś na was coś napadło! Giez jakiś pokąsał; w lepszą godzinę będziecie łaskawszą.
To mówiąc poszedł ku niej raźno, jakby w pół chciał pochwycić, — wdowa cofnęła się na kilka kroków, zmierzyła go oczyma strasznemi i ręką sięgnęła do noża u pasa, który ją nigdy nie opuszczał.
Suła padł gniewny na ławę.
Spojrzawszy nań raz i drugi, Grecie się może żal go zrobiło — przeszła się po izbie, zobaczyła na stole stojący dzban i kubek i brząknąwszy nim pokazała Marcikowi — który pogardliwie potrząsł głową.
— Zbyć się mnie chcecie — rzekł, — jak najemnego stróża, płacąc napitkiem i strawą!
Greta się powoli rozweselała.
— Za nic liczysz, że ci się śmieję i że łaję! — rzekła.
Marcik, który pokusie dzbanka z trudnością mógł się oprzeć, podszedł ku niemu i do kubka nalewać zaczął.
— E! z wami, babami — zawoła, — człek duszę gubi, a nigdy nie dojdzie do końca!
Zebrało mu się na narzekanie.
— Myślicie, że ja bym tu pracował tak do zdechu choćby i dla księcia? Życiem ważył, szyją nastawiał, wysługiwał się u niego tylko dla tego, aby zarobić na kawałek ziemi, gdziebym z wami mógł siąść!
Zaprawdę nie wiecie jak was miłuję — tyle lat, tyle lat: i nadaremno!
Ale — upor na upor — wy nie chcecie moją być — a ja wam powiadam — musicie!
Uderzył ręką o stół. Greta zbliżyła się do niego, ręką w pięść ściśniętą stuknęła.
— Nie muszę i nie będę!
W oczy sobie patrzyli śmiało.
— Gwałtu mi nie uczynicie, — rzekła — ani ty, ani książe twój. Jak nie zechcę, sposób znajdę od was się uwolnić.. Nie przymusi mnie nikt! Słyszycie — nikt!
Marcik pić począł, jakby sobie lekceważył próżną mowę, Greta coraz się mocniej rozgrzewała.
— Ani ty, ani nikt mnie w niewolę nie weźmie!
— Szkoda wam Czecha! — śmiał się Marcik.
— Chyba dla tego, że ten mi musem nie groził.
— Wolicie Wurma?
— Wurma? liczcież dalej, przerwała niemka. Jest jeszcze kilku.. Mały Dunin pięknego rodu i możny pan, który mi się na kolanach przysięga, że do ołtarza gotów choć z mieszczką; — jest Prandota z Woli, co także księdza chce sprowadzić — jest takich dosyć! —
Śmiała się.
— Widzicie — dodała — trudno abyście wy od nich mieli być lepsi.
Suła się za piersi szarpnął.
— A kto nademnie dawniej was miłuje? — zawołał.
— Myślicież że miłość jak miód, im starsza tem lepsza! A! nieprawda! Ona jest jak piwo, które postawszy kwaśnieje.
Kurcwurst posłyszawszy to, począł się śmiać głośno. Marcik się oburzył, a Greta popatrzywszy nań spokojnie poszła zająć swe miejsce.
W tem do wrót gwałtownie bić poczęto, jakby je wyłamać chciano.




X.


Marcik gniewny już wybiegł w podwórze, rad że na kimś spędzi złość swoją. Tu zastał czeladź zajadle broniącą wrót. Dobijano się do nich szturmem wielkim wołając:
— Otwierajcie, bo wywalim!
— Do kordów! krzyknął Suła, — który sam już swojego dobył. I podbiegł do wrót, grożąc:
— Precz! Nie ważcie mi się, — porąbiemy w szmaty...
Lecz do czynienia miał z równie zuchwałemi, jak sam był.
Pan Wincenty z Szamotuł, którego widzieliśmy u Łoktka, nadążył późno z Poznania. Wskazano mu po drodze, jako jedyną niezajętą gospodę, dom Grety.
Człowiek był nie dający się łatwo i lada czém odprawić, gotów do korda i z licznym dworem zbrojnym.
Z obu stron bramy poczęło się łajanie wzajemne od słów ostatnich i pogróżki. Czeladź Marcika była podpiłą.
W tém na próg domu swego wybiegła Greta.
— Jakie wy macie prawo — krzyknęła, bronić komu u mnie zająć gospodę? — Ja chcę miéć gości jako i drudzy...
Suła odwrócił się, nie odpowiedział nic, ale ustąpić nie myślał.
Greta wołała ciągle.
— Wolę gospodę dać dobrowolnie, niż żebyście mi się zabijali we wrotach i broczyli... Czemu nie puszczacie?
— Bom ja tu sam dla siebie gospodę zajął — krzyknął Marcik — a takim dobry jak i drugi!
— Łżesz! zawołano z za bramy. — Niemożesz mi być równy, choć byś ziemianinem był, bo ja ani w swej ziemi, ani w żadnéj równego sobie nieznam!
Był to głos dumnego Wincentego z Szamotuł, który z rodu i mienia czuł się książętom równy.
Marcik też gdy w złość wpadł, nie ustąpił by był ani książęciu. Lekce sobie ważył napastnika.
— Precz, bo się krew poleje! — krzyczał.
— Poleje się ale twoja, zuchwalcze podły! — grzmiał głos zza bramy.
Wrota choć mocne były i choć je drągami i plecami trzymała czeladź Marcika — chłopy silne — naparte mocno trzeszczeć zaczynały. Greta stała w progu, patrząc na to jak na zabawkę, a Kurcwurst za nią skryty ręce łamał, wszystkich świętych wzywając na pomoc.
— Miłosierny Boże! na rany pańskie! oni nas tu wszystkich pozabijają! Marciku... puszczaj ich, bo nieszczęścia będziesz przyczyną...
Suła ani słuchał, ani myślał ustępować.
Wrota naparte zaczęły się coraz bardziej wewnątrz chylić, giąć, łamać i padać w kawały... Ludzie Szamotulskiego, wyrywając z nich deski, wyłom zrobili, i jak tylko zewrzeć się mogli z czeladzią Marcika, padli na nią z berdyszami i obuchami, Marcik siebie nie żałując, dopadłszy otworu, mieczem żgał po łbach i po hełmach, aż brzęczało...
W tem Wincenty, serca okrutnie gorącego człek, miecz w rękach mając obosieczny wielki, w obie dłonie go ujął, zamachnął nim i stojącemu naprzeciw Marcikowi nietylko kord wytrącił, ale głowę obnażoną przeciął i — krew plusnęła...
Czeladź zobaczywszy pana padającego na wznak, z rękami rozpostartemi i wołającego — Jezus! Marja! — spłoszyła się a Wincenty z Szamotuł bramę do reszty wyłamawszy, w podwórze wtargnął.
Ledwie czas mieli Marcikowi ludzie pana pochwyciwszy — pastwić się nad nim nie dając, unieść go wewnątrz domu.
Wdowa namarszczona nie ustępowała z progu. Spojrzawszy na pięknego, młodego, pańsko stąpającego mężczyznę, który miecz jeszcze trzymając w ręku, przystępował do niej z poufałością rycerza, mieszczkę sobie mało ważącego — przybrała też dumną postać.
Piękne lice i bogaty strój gospodyni, na zuchwałym napastniku uczyniły pewne wrażenie.
— Gospodę tu mieć muszę, piękna moja! — odezwał się do niej.
Pokręciła Greta główką.
— Piękna — ale nie twoja! odparła mieszczka — biorąc się w boki. Gospodę siłą zajmujecie, choć wojny niema! Nie dziwujcież się potém, że wam i waszemu księciu miasto sprzyjać nie będzie — kiedy od gwałtów poczynacie!
Wy sobie jak na polskiem prawie zajeżdżacie, a my tu siedziemy na niemieckiem.
Wincenty słuchał, mieniali wejrzenia, łagodniał jakoś, a ona téż kończyła głosem mniej gniewnym.
— Wam ja gwałtu nie zadałem — odezwał się gość — piękna gosposiu — bom sam słyszał żeście puszczać kazali, a zuchwalec ten, ni was, ni mnie, za nic nie miał.
— Ma on już za swe — dodała Greta, dajcież pokój jemu i ludziom. — To rzekłszy, powoli weszła do izby, a Wincenty podążył za nią.
Naprzeciw w komorze położono rannego Marcika — temu, stara gospodyni nadbiegłszy, głowę już obwiązywała płachtami, ale majaczył, tak mu ów raz silny mózg wstrząsnął.
Greta ledwie nań okiem rzuciwszy, gościa nowego przyjmowała.
Znudzona, rada była człowiekowi, który jak inni, znalazłszy ją bardzo piękną i wypieszczoną jak wielką panię, dał się jej bałamucić, zapominając o wszystkiem po troszę.
Przybyły miał tę pańską ogładę, która niewiastom jest miłą, bo wyższość jakąś obiecuje, choć najczęściej jest łupiną gładką pustego orzecha.
Greta więc uśmiechała mu się i spoglądała nań rada, a pierwszy gniew ustąpił wrodzonej zalotności. Rozmowa stała się bardzo zabawną.
W końcu, gdy późno się już bardzo zrobiło, Greta na górkę się cofnęła, drzwi wszystkie zamykając i ryglując za sobą, i sługi stawiąc przy nich na straży...
Gdy się to działo, Marcik uspokojony, zasnął mocno.
Dopiero ze dniem przebudziwszy się i oprzytomniwszy, ludzi swych widząc przy sobie — wczorajszą przygodę przypominał.
Nalegał koniecznie, aby go natychmiast precz ztąd niesiono, bodaj w ulicę, na śmiecisko, byle pod jednym dachem z wdową nie był. Nie było sposobu go usłuchać, bo wszędzie ciasnota była wielka — a on ranny... Więc choć się rzucał i gniewał, nie posłuchano.
Nazajutrz, jak dzień, ruch w mieście większy się począł niż wczora.
Pogoda nowemu panu sprzyjała, mogło więc zgromadzone ziemiaństwo różnych krajów całe skupić się w rynku i około ratusza, bo nigdzie indziej miejsca dlań dostatniego nie było.
Rano bardzo zaczęli się ściągać przybyli.
Wszystkim wiadomo było, że krakowianie, sandomierzanie, kujawiacy, rycerstwo innych ziem, mieli dnia tego okrzyknąć Łokietka nietylko księciem krakowskim, ale dziedzicem całej polskiej korony. Brakło tyko z wielkiej polski tych coby przynieśli zgodę na to, a że korona w Gnieźnie była, bez której Łoktek królem być nie mógł — wiele na tem zależało.
Na dworcu wójta Alberta, przez noc całą posłów z Poznania oczekiwano — niecierpliwiąc się iż ich nie było.
Wincenty z Szamotuł późno przybywszy, znużony, potem przez piękną wdowę zbałamucony, dopiero nazajutrz, odziawszy się pysznie, na koń siadł jechać do księcia.
Chociaż wcześnie było bardzo, Greta nawpół przyodziana wyszła odsunąć okiennicę, aby się po dniu gościowi swemu przypatrzeć.
Na dzień najpiękniejsze szaty gotować sobie kazała.
Radośnie powitał książe wielkopolskiego posła — lecz po krótkiej z nim rozmowie — brwi mu się ściągnęły, usta zaciął. Wielkopolanin stawił się sam, ale za innych poręki nie dawał. — Znaczniejsza część ślązakom sprzyjała — a książe już biskupa i duchowieństwo jednając sobie, Kanclerstwo dziedziczne katedrze poznańskiej przyrzekał.
Wysłuchawszy Łoktek — nie rzekł nic — odwrócił się, kazał rękawice i hełm podawać, aby na rynek jechać, gdy Wierzbięta przystąpił z radą, aby do Muskaty słać i czemkolwiek jego skłonić do pojednania się.
Łoktek i do tego wielkiej nie zdawał się przywiązywać wagi, ani chciał długo czekać. Wysłał kasztelana z kanclerzem do biskupiego dworu, który znaleźli zamkniętym.
Odźwierny, dawszy się im długo prosić u wrót, wystawił głowę i na zapytanie o Muskatę oświadczył iż go doma nie było. Nie wiedziano, lub mówić nie chciano, dokąd się schronił.
Książe oknem zobaczywszy powracających gdy mu znak dali iż biskupa nie znaleźli, natychmiast konia dosiadł.
Widok był piękny i uroczysty. — Sam książe na ten dzień złoconą wdział zbroję, hełm umyślnie dlań przygotowany, który otaczała korona, płaszcz białem futrem podbity; ostrogi złote, miecz w pochwach kamieniami ozdobnych... Koń pokryty cały, pióra miał na głowie, i rząd wyzłacany.
Wojewodowie, kasztelanowie, jechali strojni od szkarłatów i złota.
W rynku, co najprzedniejsi z ziemian, ogromnem kołem stali. Ziemia każda z osobna pod chorągwiami, rody i zawołania pod znakami własnemi. Ci, którzy tarcze mieli, nieśli na nich malowane godła, innym świeciły na piersiach w sukniach szyte... Pośledniejszy lud gromadził się za pierwszemi szeregi, do których najmożniejszych i najpoważniejszych dobrano...
Gdy zdala ukazał się przybywający Władysław, szmer poszedł naprzód głuchy po tłumach, potem wołanie się ozwało, kołpaki i ręce podniosły do góry.
— Jedzie! jedzie!
Zwolna zbliżał się Łoktek z twarzą wypogodzoną, witając stojących po stronach ręką i głową, uśmiechając znanym.
W pośrodku koła miejsce dlań zgotowane było i garstka duchowieństwa czekała.
Niektórzy natychmiast okrzykiwać już chcieli, lecz starszyzna milczenie nakazała.
Szli naprzeciw księciu najdostojniejsi z głowy odkrytemi, do których i Wójt Albert ze ściśniętem sercem przyłączyć się musiał.
Mały Książe stanął w pośrodku na mieczu się oparłszy — i czekał. W imieniu ziem swych, Wierzbięta, Wojtek ze Zmigrodu, Żegota i Prandota Sandomirscy, Toporczyk jeden, Leliwa, Kaniowa, Ostoja, Różyc, Śreniawa, wystąpili naprzód i głos zabrał Kasztelan.
Książe długich mów nie lubił, obeszło się więc słowy niewielu.
— Miłościwy panie — rzekł — ziemianie i rycerstwo wszystkie zgodnie proszą i wzywają, abyś im panował.. Ze krwi i prawa należy ci stolica i moc nad nami. Wierność ci poprzysięgamy. Rządź i sądź sprawiedliwie...
Dodali inni po troszę, a tłum ledwie można było utrzymać, aby milczał, tak w nim wrzało.
Rękami i chorągwiami musiano dawać znaki, aby do czasu wstrzymano okrzyki, szmer niósł się że ledwie mówiących słychać było.
Książe odezwał się też krótko:
— Coście za Bożem natchnieniem postanowili, jako wolę Bożą przyjmuję... Przysięgam wam rządzić i sądzić po ojcowsku, władać i bronić ile sił stanie — krwi i potu nie żałować.
Jedności nam potrzeba do siły, abyśmy nieprzyjaciołom się obronili i pokoju zażywali.
Uderzono we dzwony u Panny Maryi, a wnet i inne kościoły odezwały się bijąc na wesołą nowinę — i ogromny okrzyk, jak huk burzy, wszystko zagłuszył...
Książe otoczony przez dwór swój, z Wojewodami, Kasztelanami, i co było Comesów i Baronów, do Panny Maryi szedł Bogu dziękować.
Okrzyki nie ustawały i co słabnąć się zdały, to znów podniesione rosły, wzmagały się, huczały.
Ciżba im wtórowała.. po mieście całem tak, że na Wawelu stojący u wałów — jak groźby i wyzwania ich słuchać musieli. Na zamku cicho było jak w grobie, w mieście dzwony, trąby, kotły, i wrzawa nie ustawały brzmiąc groźnie..
Gdy się nabożeństwo skończyło a książe z panami wyszedł z kościoła, powitano go okrzyki nowemi.. Wszystkim jakby kamień spadł z serca.
Poczęło się więc biesiadowanie, nie wielkim ładem ale wesoło i hucznie. W ulicach powystawiano ławy, stoły, a gdzie ich brakło wrota i drzwi na beczkach pokładziono; znoszono chleby i dzbany, jadło jakie się pod ręką znalazło.
Mieszczanie dosyć ochotnie co kto mógł dostarczali — choćby miasto miało być ogłodzone.
Jedni po domach, drudzy w rynku, po podwórzach i ogrodach pozasiadali na gołej ziemi.
Miasto wyglądało jak szturmem wzięte, a niewiasty krom w oknie gdzieś na strychu, prócz posługujących bab starych, nie najrzał nikt. Pochowały się wszystkie. Kramy też, sklepy, ławki, prócz tych, w których żywność sprzedawano, stały zaparte. Mieszczanie znikli wśród gości.
Do późnej nocy śpiewami i śmiechy rozlegały się ulice.
Wincenty z Szamotuł, niewiele zyskawszy u nowego pana, bo mu mało co przyniósł, prędko się uwolniwszy, do gospody swej powrócił.
W komorze naprzeciwko leżał ranny Marcik i dobrze, że ani słyszał ni widział, jak wesoło, strojna w klejnoty i pasy, Greta gościa swego przyjmowała, jak rada z nim wiodła rozmowę, jak i na cytrze mu grać i piosenki śpiewać nie odmawiała.
Szamotulski pan głowę tracił dla urokliwej zalotnicy, i więcej sobie pono obiecywał po niej, niż ona myślała.
Okazała się na nim dopiero wielka sztuka niewiasty, która umiała i pociągać i odpychać, dopuszczać do siebie i bronić zbytniej poufałości, być dumną i łaskawą, gniewną i uprzejmą na przemiany.
W ciągu doby gościa swojego niemal do szału doprowadziła, tak, że w końcu nie wiedział czy mu sprzyjała czy drwiła z niego.
Pod wieczór chciał do księcia znowu iść, aby mu się zalecić — przybył bowiem dla tego tylko; Greta gdy się naposiadła nie puściła go a w końcu, gdy już zapóźno było, wyśmiała jeszcze.
Gość był młody, przystojny bardzo, wesół, śmiały, wszystko mówiło za nim, ale mieszczka spodziewać się nie mogła, aby tak wielki pan myślał o niej na prawdę. — Pomimo to obchodziła się z nim jakby mu głowę zawrócić chciała koniecznie.
Zmęczywszy go dobrze temi zalotami próżnemi, gdy późno się robiło, wyrwała się bardzo zręcznie, obawiając się uzuchwalenia i kryjomo zbiegła do stryja Pawła, u którego się schroniła. Trzęsiono dom cały szukając jej napróżno.
Na przeciwko ciągle jeszcze, o niczem nie wiedząc leżał Marcik, a choć go i tam śmiechy i głośne wołania dochodziły, był jakby zdrętwiały i zobojętniały na wszystko. Opatrywano go, dawał z sobą czynić co chciano — o nic nie dbając.
Jednego z ludzi swych posłał tylko ze skargą do księcia, opowiadając się, że został napadnięty i porąbany. — Służyć teraz nie mógł a na Łowczę do wyleczenia się prosił.
Łoktek żałując wiernego i potrzebnego sługi, posłał doń nie tylko Kanclerza, ale kanonika doktora Racława, którego z pod Skałki, gdzie dom z ogrodem miał — przywieziono, aby rannego opatrzył.
Książe rozkazał przez Kanclerza, aby prędko wyzdrowieć się starał, bo mu był potrzebny, i z miasta się nie oddalał. Pozostał więc Marcik u Grety.
Nazajutrz rano nową radością, niespodziewaną zabrzmiał Kraków. Stało się czego tak rychło nie obiecywano sobie. Oddziały straży pod Wawelem stojące nie słyszały w nocy nic — ruchu tam nie było żadnego. Gdy rozedniało, bramy zawarte były jak wczoraj, ale chorągwi czeskiej ze Lwem nie postrzeżono nad dworcem i na wałach ludzi nie było. Lękano się zasadzki jakiej i zdrady — wysłano do księcia z oznajmieniem, że Czechów coś czuć nie było.
Dowiedziawszy się o tem Łoktek, jak stał, ledwie zbroję na siebie opiąwszy, na konia cudzego siadł i pod zamek popędził. — U wrót stanąwszy posłał herolda z chorągwią i rogiem, aby wyzwał na rozmowę dowódzcę.
Trąbili długo i wołali, nie ukazał się nikt.
Biały dzień się już robił, nie wiedziano co poczynać.
Oddział Krakowian z Toporczykami na czele i Mieczykiem, który łaskę pańską chciał odzyskać, rzucili się na oślep do wrót z siekierami, rąbiąc je i łamiąc. Nikt nie bronił ich i już mieli bramę wyważać lub ogień pod nią podłożyć, gdy w jednem okienku ukazał się człek blady, schorowany, który mówić nie mogąc rękami dawał znaki, że na zamku nikogo nie było.
Co żyło posypało się drapiąc na wały, na ostrokoły, łamiąc je i cisnąc do zamku, z radością niezmierną, aby go księciu otworzyć.
Okrzyki wesołe doszły na miasto, zkąd wszyscy biegli ów cud oglądać, a mieszczanie mu najwięcej byli radzi, bo się walki z Czechami obawiali dla siebie.
Gdy wrota od tak dawna przez obcych strzeżone otwarły się wreście, a Łoktek żegnając się krzyżem świętym, wszedł na ten gród praojców — choć mu lice się rozjaśniło na pierwszym kroku, wprędce posmutniał.
Oczom jego przedstawiał się widok boleśny, przerażający. Wrześniowe słońce poranne z za mgły się wybijając, oblewało go światłem jaskrawem. Gród stał pusty, milczący. Jeden chory łazarz, leżący u wrót, bezsilny, ledwie żyw witał go osłupiałemi oczyma. Ślady niedawnej pogorzeli wszędzie były widoczne. Kościół stał ruiną ledwie polepioną; — dwa inne poczęte ledwie się cokolwiek nad ziemię podnosiły. Dworców pańskich jedynym szczątkiem były ogorzałe słupy, kupy rumowisk i popiołów. Opuszczając budy, które sobie na zamku wystawili, Czesi gniewni poniszczyli je i zburzyli.
Stały na nich podarte i pokruszone dachy, powyłamywane wrota, porąbane uszaki i ściany.
Śmieciska tylko i gnoje zalegały podwórca na pół kamieniami i belkami.
Na tem dziedzictwie swem nowy pan — nie brał nic oprócz zwalisk i pamięci lepszych starych czasów, gdy wesele i dostatki złociły to zamczysko.
Stanąwszy u drzwi kościelnych, lada jako z tarcic zbitych, kazał je otworzyć książe i wszedł do katedry, po ostatnim pożarze cokolwiek już opatrzonej. Pomodliwszy się u krzyża w ołtarzu, szedł w podwórce dalej.
Zdechłe konie i kości bielejące pod wałami, łachmany i gruzy go witały — ale był tu panem... Czoło okryte zmarszczkami znowu się wypogadzać zaczynało.
W tej chwili nadbiegający jeden z rycerstwa jego z chorągwią pańską zatknął ją na najwyższym cyplu góry i wszyscy powitali ją okrzykiem.
Reszta wojska ujrzawszy ją z miasta wtórowała mu radośnie.
Sypał się lud, biegli żołnierze, — cisnęło się pospólstwo, szły już pułki co rychlej zajmować gród, który kropli krwi nie kosztował, z takiem weselem jakby skarby na nim czekały...
Łoktek wszedł do dworca, który tej nocy jeszcze zajmował Paweł z Paulsztynu, do izb ogołoconych ze wszystkiego i odartych i zdjął hełm ze skroni.
— Tu teraz miejsce moje! — zawołał raźno — nie znijdę już ztąd chybabym żyw nie był!
Ani do wójta na obiad, ani do miasta iść już nie chciał, rozkazując sobie natychmiast parę izb oczyścić. W mgnieniu oka po cieślów na miasto słano, po robotników i parobków...
Urzędnicy i dwór ciągnęli za panem za zgliszcza.
W ulicach cokolwiek się przerzedziło i mniej zrobiło ludno — mieszczanie odetchnęli wolniej. Kraków z Wawelem był w ręku Łoktka...
Pół wieku niemal walczył on, aby się dnia tego doczekać.



Marcika w parę dni później ojciec, który się o jego losie dowiedział, matka i czeladź na dobrze wysłanym wozie powoli przeprowadziła do Łowczej. Gdy go z domu Grety wywożono nie spytał nawet o nią, nie obejrzał się, nie chciał wiedzieć, co się z nią działo.
Greta wyjrzała oknem zarumieniona nieco, niespokojna, lecz że Szamotulski ją zabawiał jeszcze, bo przylgnął był do niej, wprędce ku niemu się zwróciła.
Trwała rana i okładanie jej niedziel kilka, do której leczenia balsamów i plastrów ks. Racław dostarczał z rozkazu księcia do Łowczej dojeżdżając.
Matka też sprowadzała baby znachorki z ziołami, a że Marcik sił miał dosyć, począł się dźwigać rychło, choć z głową jeszcze obwiązaną.
Ojciec choć bolał nad nim, cieszył się razem, iż ta przygoda w domu Grety i z jej przyczyny syna spotkała, sądząc, że ona go z głupiej miłości dla zalotnej mieszczki wyleczy. Jakoż czasu choroby Marcik wcale o niej nie wspomniał, o tem tylko prawiąc ciągle, jakby rad co rychlej do pana swojego powrócić i służyć mu znowu.
Gdy rana się już dobrze podgajać zaczęła, coraz niespokojniejszy Suła, do Krakowa się począł wyrywać. Trzymano go długo, a w końcu i powściągnąć nie było sposobu. Choć mu się we łbie kręciło i szumiało jeszcze — siadł na koń i pojechał.
Zapowiadał, że wprost na zamek do księcia się uda, ale nie strzymał słowa, zboczył na Rzeźniczą ulicę i do tych wrót nieszczęsnych, których obronę niepotrzebną o mało nie przypłacił życiem.
Wrota świeciły białemi nowemi powstawianemi deskami, przed niemi stał właśnie opasły, rumiany, ale nachmurzony Paweł z Brzega.
Poznawszy Marcika głową doń skinął.
— Zdróweś już? — zapytał.
Suła krwawy ledwie zabliźniony szram na głowie i czole ukazał.
— Zbójca! — zamruczał Paweł.
— Ciął mnie — odparł Marcik — a no jeszczem żyw — rachunek między nami nieskończony.
Cóż Greta? doma?
Na to pytanie Paweł usta wydął, czapki poprawił, popatrzał nań, jakby się zdziwił pytaniu i — nie rzekł nic z razu.
— Aleć żywa i zdrowa! — pytał niepoprawny Marcik.
Stryj ruszył ramionami.
— Podczas nie ma jej doma — rzekł sucho. — U swoich we Wrocławiu! Skłonił się i wszedł w podwórze... Marcik koniowi dawszy ostrogę ku zamkowi ruszył.



KONIEC TOMU PIERWSZEGO.



Tom II

I.


Nad drogą z Gdowa przez Łapanów do Bochni wiodącą, jest starodawna osada Wieruszyce.
Gdy Łoktek objął po Czechach panowanie, znalazł ją bezpańską i opustoszałą. Dawny jej dziedzic za zdradę jakąś przepłacił głową, a że rodziny nie miał, liczyły się Wieruszyce za książęcą własność.
Choć majętność dość była rozległą i piękną, osadnicy się w niej jakoś utrzymać nie mogli. Gdy gospodarza nie stało, wieśniacy w świat też poszli.
Napierało się duchowieństwo tego kawałka ziemi i przyległych lasów, i byłoby ją dostało, gdyby Łoktek pamiętny usług Marcika, który mu z porąbaną wrócił głową, nie począł się dowiadywać, gdzieby jaki kawał ziemi mógł mu nadać.
Kanclerz Klemens wspomniał jakoś Wieruszyce, a Łoktek zatrzymawszy na zamku Sułę, kazał nadanie Wieruszyc spisać dla Marcina Zbigniewa syna, żołnierza swego (Miles) na wieczne czasy jemu i potomstwu ziemię tę przekazując.
Nie spodziewał się Marcik łaski tej, bo mu też teraz o nią mniej chodziło, gdy majętności nie miał z kim dzielić.
Gdy mu nazajutrz po przybyciu do księcia się stawić kazano, spytał go naprzód Łoktek, widząc zwisłą głowę i pochmurne wejrzenie:
— Cóżeś to ty tak od jednego po głowie draśnięcia na siłach opadł? Z tobą i z ojcem nieraz gorzej bywało.
— O ranę bym ja tam nie wiele dbał — odpowiedział Suła — ale.. co innego mnie doma skwasiło...
— Nie dajże sobie marnieć — począł książe. — Spocząć ci nie czas jeszcze i potrzebny mi jesteś, ale żeby na starość było gdzie głowę przytulić, a ojciec z matką gniazdo ci usłali.. chcę ci dać kawał ziemi.
Obojętnie dość pokłonił się Marcik, a książe, który mu już list pergaminowy wyciągnął — zapytał zdziwiony:
— Cóżeś, nie rad temu?
— Wdzięczen owszem jestem, miłości waszej, jako ojcu dobrotliwemu — począł Marcik do nóg mu upadłszy — szczególniej dla starych moich co dotąd komornem siedzą, na łasce cudzej. — A dla mnie — to tam!!
— Cóż ci tak świat zbrzydł? — zapytał książe.
Marcik z dawnego życia obozowego miał poufałość do swego pana.
— Miły panie — rzekł — wszystko to przez te baby przeklęte!
Łoktek się uśmiechnął.
— Cóż? urok na cię rzuciły?
— Musi to być — odparł Marcik smutnie — bo inaczej bym pewnie dawno plunął i zapomniał.
— Gadajże — począł książe siadając.
— Niema o czem, miłościwy książe — westchnął Suła. — Dziewką była, miłowałem ją, za mąż poszła, owdowiała, nie przestałem. Niewiasta osobliwa, śmiać się rada, serce rwie, a z ludzi wszystkich drwi sobie.
Niechżeby ze mną, ale ze wszystkiemi tak czyni. Gdyśmy Kraków zajmowali, a jam ją chciał od gospody ochronić, o mało mnie pan z Szamotuł nie ubił. I tego tak bałamuciła jak mnie, aż w końcu porwać ją pewnie myślał — co ona zmiarkowawszy, uszła mu do Wrocławia i tak z niego jak ze mnie zadrwiła. Dosyciem dla niej cierpiał — zakląłem się, że jej widzieć i znać nie chcę, ano przecie serce boli.
Marcik wzdychał tak pociesznie, że książęciu na śmiech się zbierało i rzekł:
— Pójdziesz ze mną, da Bóg na Pomorze.. W Gdańsku urodziwych niewiast dosyć.. napytasz sobie drugą...
Oddał książe list Marcikowi, który do nóg mu padł po raz drugi, a choć dosyć obojętnie to przyjął, gdy za pazuchą poczuł owo nadanie pańskie, a pomyślał, że swój własny szmat ziemi mieć będzie — kawał lasu, ryby, grzyby, wypas dla stadniny, grunta, na których ludzi będzie mógł sadzić, że się stanie panem jako i drudzy z chudego pachołka, zaszumiało mu w porąbanej głowie. A jakaż to dopiero radość dla starego ojca i macierzy!
Gdy go Łoktek odpuścił potem, już nawet na Rzeźniczą ulicę nie wstąpiwszy, wprost do Łowczej pośpieszył.
Była godzina na noc, gdy tam stanął. Koń zarżał i stary Chaber wyszedł go wziąć do szopy. Zbyszek, który go widział wyjeżdżającym dość smutnie, uradował się w progu ujrzawszy wracającego z jakąś butą znaczną, a licem dość wesołem, przynajmniej rozpogodzonem.
Witali się, a Zbita wieczerzę już podawać miała, gdy Marcik obejrzał się po starym dworze.
— A co? — odezwał się — jużby nam tę Łowczę wartało porzucić, bo to biesi kąt jest.. życie w nim licha warto!!
Zbyszek zdziwił się mocno.
— Co ci w głowie? gotóweś do miasta? — rzekł kwaśno.
— Jam to mieścisko zbrzydził gorzej Łowczej — żwawo odpowiedział Marcik. — Mnieby się chciało precz ztąd wynieść. Jak myślicie? gdzieś pod Bochnię! albo co?
— Cóż co to tu soli mało? — rozśmiał się Zbyszek.
Wtem Marcik nie mogąc już strzymać — rozśmiał się, dobył z płachty zawinięty w niej pergamin z pieczęcią wiszącą, chustę precz odrzucił i podniósł go w ręku do góry.
— Patrzajcie no — zawołał — jaki to dobry pan! Bóg mu daj tę koronę, której pragnie! Ojczulu miły — ziemi nam szmat podarował na wieczne czasy.. zowie się majętność nasza Wieruszyce!
Zbyszek uszom nie wierzył, Zbita stała jak skamieniała.
— Jakie ci tam Wieruszyce — odezwał się, — głowę zawieruszyły! Co bo pleciesz! Starych nie zwódź! nie godzi się.
— Nie zwodzę, nie kłamię, nie bałamucę — zawołał dmąc się nieco Marcik. — Oto tym listem za wierne usługi pan mi nadał ziemię koło Bochni.. Była tam, albo i jest osada jakaś, gruntów i lasu dosyć.. Łowczę teraz kołkiem podeprzeć, Mieczykowi za łaskę jego nieraz wypominaną podziękować i na swoje śmiecisko nam ruszać!
Zbyszek ani syn czytać nie umieli, przecież ów zamazany pergamin, owa pieczęć na sznurku, którą stary pochwyciwszy do ust cisnął — a oczy pasł niemi — uczyniły na nich wrażenie niezmierne...
Chaber, Marucha, chłopak przybiegli przypatrzeć się temu czemuś, co ziemię dawało z poszanowaniem, jak świętości.
Zbyszek przekonawszy się, że syn prawdę mówił, wpadł w rodzaj radosnego szału — prawie upojenia. Długo znoszone ubóstwo, pokora do której był zmuszony, żywot na łasce przygniotły tak go, że odrobiny tej szczęścia spokojnie znieść nie umiał. Roiło się im państwo wielkie, choć nie wiedzieli sami co im dano.
Temu, co długo nie miał nic, ziemia — owo czarodziejskie słowo, zawracało głowę. Ziemia, lasy, woda, pastwiska, rola, barcie — a może ludzie, służba — i swój własny dwór i chleb nie cudzy!! wszystko to jak z nieba na nich spadało.
Zbyszek starowina, gdyby był mógł, puścił by się był na noc całą do swych Wieruszyc, do których drogi nie wiedział, o których jako żyw nie słyszał. Marcikowi mniej było pilno — przecież i on swe dziedzictwo zobaczyć pragnął.
Zaczęto spierać się co z tem robić.
Zbita już w myśli gospodarstwo zaprowadzała, frasując zkąd chudoby dostanie.
Stanęło na tem, ażeby Zbyszek obejmował, budował, pracował tam, a Marcik wdzięczny panu, miał z nim iść na Pomorze, a choćby na kraj świata.
Nim się spać pokładli, milczący Chaber pewien był, że juścić i on chatynę tam z kilką zagonami otrzyma — a i Marucha cóś roiła.. Miała mieć dziewki pod rozkazami swemi i zagon lnu dla kądzieli.
Gdy nazajutrz ojciec i syn, o świcie grzanem piwem się posiliwszy, puścili się szukając Wieruszyc onych, na spytki, ledwie w Bochni dowiedzieli się, iż to pustynia była nad Stradomką kędyś — i drugiego dnia do nich trafili.
Bezpańskie to było od dawna — granic pewnych nikt nie znał, o wodocieczach tylko powiadano, że je niegdyś stanowić miały.
Sąsiedzi wpierali się z różnych stron zajmując łąki i zarośla.. Z osadników niegdyś tu zamieszkałych, zręby chat tylko pozostały, nie było ich już więcej nad jednego starego z synem, który się tu bodaj dziedzicem sądził, a drugi w lepiance dziad głuchy, zdziczały, w łachmanach. Z tym rozmówić się nawet nie było można.
Z sąsiedniej Woli niektórzy ludzie ofiarowali się granice i grunta zarosłe okazywać, na których ledwie widnych zagonach, drzewa już bujały. Każdy z nich wszakże inaczej wiedział.
Dworu nie było żadnego, zwaliska tylko na pagórku nad Stradomką i murów szczątki zielskiem okryte.. Sterczało ścian parę i złomy kamienne, pośród których młoda brzezina i łozy gęsto puszczały.
Posmutnieli Sułowie — bo wszystko tu stworzyć było potrzeba, ale ziemię mieli swoją!!
Ponieważ około Krakowa, Wieliczki i Bochni ludu się zawsze różnego wiele przewijało, miał Marcik nadzieję na Wolę zwabić osadników. Tym czasem ziemia wyżywić mogła. W lasach były barcie, w Stradomce i strumieniu który w nią wpadał ryby, na łąkach leśnych bydło paść się mogło — ale z rękami założonemi siedzieć tu nie mogli, a niewiedzieć od czego poczynać było.
Ponieważ gościniec szedł tędy od Bochni do Gdowa, a ludzi nim przejeżdżało wiele, staremu Zbyszkowi naprzód na myśl przyszło karczmę z gospodą stawić.
Tu wedle zwyczaju, kędy się ludzi najwięcej zbierało, miał wbić ów pal z kołkami, który oznaczał ile lat Woli osadnikom dawano.
Przechodnie szukający opieki i roli, około takiego pala stawali i czytali z kołków, czy warto było iść o naznaczenie jakiego łanu się targować.
— Byle ziemia — mówił pocieszając się Zbyszek — ludzie się znajdą do niej.
Przenosić się z Łowczej nie było dokąd, dopóki by jaka taka chata nie stanęła, a na tę drzewo potrzeba było wywieść z lasu, i cieślów do niej ściągnąć z miasteczka.
Marcik mniej cierpliwy, gdy się po wielkiem swem dziedzictwie rozglądnął, choć polować w niem miał gdzie i o zwierzynie mu powiadano wiele — zrozpaczył zupełnie, gotów się go był już wyrzekać. Zbyszek myślał inaczej.
— Do stu katów — mówił do syna — gdyby przyszło nad wozem szatrę rozpiąć i pod gołem niebem stać — na swej ziemi gdy się pocznie, zrobi się coś. Nie święci garnki lepią.
Jedyny ów osadnik, jakiego tu zastali, stary Dygas z synem Jędrkiem, który na zbója wyglądał, nowemu panu w oczy patrzali niechętni. Pomagali mu potrosze, ale ów dziedzic i nowy ład jaki chciał zaprowadzać, nie były im do smaku. Zgadzali się ze swym losem, trąc głowy i spluwając, lecz posługiwać zmuszeni. Takim był pierwszy dzień w tej ziemi obiecanej, na którą Marcik się użalał, i na parobka nie chcąc zejść, ojcu oświadczył, że na dwór do księcia powróci...
Zbyszek podjął się wszystkiego...
Drugiego dnia Suła na koń siadłszy, obejrzawszy się do koła, u Dygasa ojca zostawując, który odwagi nie tracił, sam do Krakowa ruszył.
Łoktek miał wiele do czynienia na państwie swem, jak Zbyszek w Wieruszycach.
Książe Henryk Ślązki wydarł mu był Poznań, na Pomorze Brandeburgi czyhały i Krzyżacy...
Przyłączył się Marcik do orszaku księcia, aby o Krakowie i niewdzięcznej Grecie zapomnieć.
Na Pomorzu tyle do czynienia było, iż do Krakowa prawie zaglądać nie mogąc, a ojcu o sobie przez drugich znać dając, lat kilka Marcik zabawił.
Źle się wiodło Łoktkowi na Pomorzu z ludźmi złej wiary i napastnikami. Suła nie miał czasu o sobie myśleć. Ciągle posyłany, targany, gnany, czemu i rad był może; wysługiwał się panu lepiej od innych i łaskę jednał coraz większą.
W przeciągu czasu tego, chociaż Pomorze się oderwało, Wielkopolska pod Henrykiem Głogowskim, który czystym Niemcem był i nic w sobie polskiego, ani źdźbła już nie miał — poczęła tęsknić do własnego pana. Nałęcze, których z Zarębami za zdradę i zemstę na Przemysławie, za zabójstwo króla od szkarłatów i od ziemiańskiego szyku odsądzono — do czci wrócić zapragnęli.
Wziął się tedy Dobrogost z Szamotuł, którego Małym zwano, przeciwko Ślązakowi ludzi gromadzić i z Polski go wyganiać tak skutecznie, iż pobiwszy Janusza Baberstejna, owemu Ślązaków panowaniu koniec położył.
W Poznaniu tylko samym zawieruchę niepoczciwą zrobił Przemek mieszczanin, który ze swemi na zamku się w kościele osadził, aż go ztamtąd dobywać musiano, nie bez krwi rozlewu.
We wszystkich tych sprawach Marcik zawsze gotów a ochoczy księciu swemu pomocnym był wielce. Nie minął żadnej zręczności ażeby się nie odznaczył.
Miał u pana miłość i zachowanie wielkie.
Przy zdobywaniu kościoła w Poznaniu będąc też czynnym, od strzały w ramię otrzymał ranę dosyć głęboką. Nie bardzo ją sobie ważył, bo nie była pierwsza ani najstraszniejsza, lecz czy strzałę dostał zatrutą, czy krew w nim nie ta już już co dawniej była, rana się jątrzyć zaczęła mocno, musiał Marcik się lizać.
Jechał z nią do znajomego sobie a łaskawego na się kanonika Racława do Krakowa, aby na ten postrzał radę mu dał.
Bywał ci on lat tych w Krakowie nie mało razy z poselstwami do księżnej Jadwigi od pana, właśnie była na świat syna wydała, któremu imię Kaźmierza na chrzcie włożono — bywał na krótko na zamku stając i nie mając czasu rozpatrywać się ani o sobie myśleć.
Teraz ranny, gospody sobie szukać zmuszony, gdy do miasta wjechał znowu — okrutnie mu się dawne lata i owa Greta a co dla niej wycierpiał, przypomniały.
Los pewnie tak zrządził, że nigdzie sobie gospody nie mogąc napytać, na Rzeźniczej ulicy u dawnego znajomego Hinczy ze Swidnicy, którego w ulicy spotkał, a ten go jął zapraszać bardzo — stanąć musiał.
Był ten dworek Hinczy mało nie naprzeciw okien domu Grety, o której niewiedział już nawet Marcik co się z nią działo.
Ulica wązka, gdy okna otwarte były, do wnętrza mieszkania zajrzeć dozwalała.
Hincza, który wiedział, że Marcik w wielkich łaskach u księcia był, przyjmował gościnnie.
Oprócz tego choć pół Ślązak, a ojca niemca miał, po matce polce, inną krew i obyczaj wziął w spadku. Browar, który po ojcu dostał, prowadził dalej, warzył piwo i sprzedawał — żelazem też i kruszcem handlował, — mimo to naturę więcej żołnierską niż kupiecką mając, do konia i łowów wzdychał, a najchętniej się przyjaźnił z wojakami.
Rad więc był i Marcikowi, bo z nim mógł się do syta o tem nagadać, co mu miłem było.
Nim się jeszcze kanonika Racława doczekali, bo go dostać nie było łatwo, gdyż na dwór i na miasto był najsławniejszym lekarzem — Hincza doglądał, karmił i poił rannego.
Patrzali jakoś na okna Grety, gdy Hincza mrugnął na towarzysza.
— Cóż? — spytał. — O Grecie pamiętacie jeszcze? nie pozbyliście miłości dla niej?
Marcik ręką zamachnął i splunął.
— A cóż się z nią dzieje?
— No — rzekł Hincza — to się dzieje co się działo, nie zmieniła się wcale. Jaką się urodziła taką zginie. Wiecie, że była na czas jakiś znikła z miasta. Różnie prawiono o tem, ale Paweł z Brzega przysięgał się, że uciekła od tego wielkopolskiego panka do krewnych we Wrocławiu.
Wróciła już dawno — a za nią wrócili zalotnicy, których może przybyło jeszcze.. Bawią się po dawnemu...
Ruszył ramionami.
— Za mąż nie idzie? — pytał Suła.
— Poszłąby dawno, gdyby chciała — odpowiedział Hincza — ale czy jej tak źle? Opiekun nie zmusza, bo sam lubi siedzieć przy niej, razem z Kurcwurstem. Śmieją się ludzie, a ona z nich.
Marcik zadumał się — nie pytał więcej. Nazajutrz rano przybył kanonik Racław, rękę opatrzył, dał balsamy i maście i kazał pilno chodzić koło niej. Stara macocha Hinczy, niewiasta dobra i usłużna, podjęła się pomocy, a że srodze gadatliwa była i wiedziała co się kolwiek w mieście działo, Marcik się od niej o Grecie dowiedział, cokolwiek chodziło po mieście.
Baby śmiały się z niej i wygadywały na nią, że niestateczną i szaloną była, męża brać nie chcąc, aby swobody zażywać.
O podróży do Wrocławia różne baśnie plotła, że ją ludzie tłumaczyli najlepiej. Stryj Paweł bronił jej, a w istocie znali wszyscy, że w słowach płochą była, ale hardą i nieprzystępną.
Pora była ciepła. Marcik często w oknie od ulicy siadywał z nudów, gdy Hinczy w domu nie było. Greta, która o nim wiedzieć musiała, bo w tej ulicy byle drzwi skrzypnęły, rozchodziło się to z końca w koniec — znalazła się raz też naprzeciw okna.
Stanęła wpierając się oburącz na balasach i wychyliwszy się tak, aby Suła się jej mógł dobrze przypatrzeć, oglądała się do koła. Nie postarzała wcale, ani zbrzydła w ciągu tych lat kilku — wyglądała świeżo, różowo, tylko pełniejszą niż była.
Marcikowi serce okrutnie kołatało, złość go wzięła...
Wtem wdowa jakby dopiero postrzegłszy sąsiada, skłoniła główkę i zaśpiewała mu znanym głosem wesołym:
— Cóżeście to o starej znajomej zapomnieli? nie raczycie?
Chciał Suła bryznąć czemś ostrem, ale mu się splątał język i — sam niewiedział jak — z ręką na chuście, bez czapki, jak stał wyskoczył oknem w ulicę — wprost do Grety.
Wstydził się potem sam pewnie, ale szatańska to była sprawa. Drżał znalazłszy się u progu znajomej izby, w której dostał taką bolesną odprawę.
U Grety nic się nie odmieniło, tylko dumna niewiasta czy lepszego bytu zapragnęła, czy jej z nudów zbytku się zachciało, mieszczańską izbę ustroiła bogacej. Na policach stały srebra, kobierców nasłała i nawieszała barwnych dużo, które ze wschodu przywożono, naczyń malowanych różnych i zabawek jakby dziecinnych. Ona sama wśród tych przepychów jak królowa strojna, dumna — ani przystępu do niej.
Mało co podstarzały Kurcwurst ubrany też w nowy kaftan bramowany, w pasie pozłocistym z kaletą, przy kiju nowym z sznurkami jedwabnemi — siedział w miejscu swojem.
Przywitała go Greta jakby się nigdy źle nie rozstali.
— Do ran macie osobliwe szczęście — odezwała się — widzę znowu was ktoś żgnął.
— To prawda, że mnie żga kto chce po ciele i po duszy — odparł Marcik — a no, przecie, jak widzicie, nie daję się...
Prosiła go siąść a Kurcwurst przysunął kubek, w który ona sama zaczęła nalewać wina, pokazując mu rękę białą całą okrytą pierścieniami.
Miała w nich upodobanie, tak, że palce niemal do pół niemi były okryte. Świeciły w nich rubiny, turkusy i różne kamyki, oczyma jak bobowe ziarna, oplatanemi złotem. Kochając się w nich, brała codzień inne, często we dnie mieniając, aby ludzie wiedzieli, że ich pełne pudła miała.
Ale Marcik więcej na ręce niż na kamienie patrzał, a ona mu się tego dnia tak wdzięczyła, jakby doprawdy serce doń miała.
Przyjść do tej czarownicy niczem było; jak się tu znalazł Marcik, nie wiedział sam — ale teraz gdy już siedział przy niej i patrzał na nią, na rozmowę trudno mu się było zebrać. Pożerał ją oczyma, gorzał, czerwieniał, drżał, a niewiasta w chytrości swej dobrze o tem wiedząc, rumieniła się też — ktoby powiedział — z radości. Czuła, że go znowu w mocy swej miała. Zręcznie poczęła rozpytywać kędy bywał, co porabiał, a Marcik gdy go na ten gościniec wprowadziła, jechał nim żwawo.
Wspomniał jej o nadanej sobie ziemi w Wieruszycach, gdzie ojciec mu tymczasem gospodarzył, chwaląc się, że przecież teraz i on chudym pachołem nie był, mając gdzie głowę położyć.
Chwalił się i tem, że teraz całe pułki wodził, a książe mu najważniejsze polecał sprawy.
Gdy o sobie mówiąc potrącił o to, że w Poznaniu był, gdzie kościoła dobywał, przy którem braniu zabito kanonika Mikołaja z Szamotuł, nazwisko to posłyszawszy Greta śmiać się zaczęła. Wlepiła oczy w Marcika i rzekła:
— Tych z Szamotuł toście pewno nie zapomnieli!
— I pókim żyw nie zapomnę — odpowiedział Suła — bo z Wincentym mam rachunek, a co u mnie zakarbowano na kogo, nie przepada.
— Trudna to z nim sprawa — dodała Greta — Słyszałam, że ów dumny panek w łaski urósł u księcia szczególniej teraz, gdy mu pono z Małym Nałęczem pomógł do odebrania Poznania.
— Z panem on może być jako chce — rzekł Marcik — a ze mną inna sprawa. Pono i u was on w łaskach?
— U mnie? — śmiejąc się podchwyciła Greta. — Nie trafiliście — bo go nie cierpię!
Suła uszom nie wierzył.
— A tak, — mówiła dalej — gdybym mężczyzną była, nie wiem czyby żyw został.
— Ho? ho! tak was pokrzywdził? — zawołał Marcik.
— Nie! nie dałabym się ani jemu — ale zuchwałym był — i uchodzić od niego musiałam, a tego mu darować nie mogę. Kto mi się pomścić pomoże, wdzięczną będę!
Spojrzała na Marcika, który zrozumiał, że do niego piła, ale z odpowiedzią nie spieszył.
— Juści — odezwał się poczekawszy. Wasza wdzięczność smakowałaby nie mało, choćby i mnie — alem ja już probował, że przyjaźń wasza na pstrym koniu jeździ.
Piękna wdowa zarumieniła się i ramiona jej drgnęły.
— Czy wy, czy kto inny zemstę mi nad nim sprawi, a upokorzy go.. zawsze sobie kogoś znajdę. Wyście też nie ten co dawniej.
Tem go w serce ubodła.
Milczący dotąd wylał się Suła z żalami.
— Tak ci było. — mówił — miłowałem was jak szalony, życiem bym był dał — ale po cóż ono wam, gdy ja u was tyle znaczę, co wióry na śmietnisku.
— Nie — ale tyle co i drudzy.
Zamilkli trochę, Marcik wzdychał ciężko i popijał mało, bo mu kanonik napoju zabronił.
Po chwili Greta poczęła sobie żartować z niego, dopytując jak mu się dziewczęta na Pomorzu podobały, czy wielkopolanki wolał, czy ślązkie — i czy żenić się nie myślał, aby było komu w Wieruszycach gospodarzyć.
— Dajcie wy mi pokój — ofuknął Marcik, — żenić się ja nie myślę, chyba gdy już na koń nie będę mógł siąść, wezmę babę, aby ojcu i matce pomagała.
Greta śmiała się z tego ożenku na starość, a Marcik też jej oddawał tem, że i ona chyba do siwego włosa czekać będzie ze ślubem. Pożartowawszy trochę, gdy zaczęło zmierzchać, Marcik wstał, pożegnał ją i do Hinczy powrócił.
Ten zobaczywszy go bez czapki od Grety wracającego, witając śmiał się i szydził, że znowu popadł w niewolę, na co Marcik ramionami trząsł.
Przy pilnem staraniu księdza Racława rana prędko się bardzo goić zaczęła, i Marcik nie miał już co robić w Krakowie, ale do Grety chodzić począwszy, gdy nałóg sobie z tego zrobił, ruszać mu się w pole nie chciało.
Wstyd dopiero poczuł, gdy mu doktór powiedział, że rany niema co dłużej pielęgnować, a byle chustę miękką podkładać, już i zbroję wdziać na nią można.
Ruszyło sumienie, że powinien był do Wieruszyc pojechać do starych rodziców, a swoje też dziedzictwo na pustkowiu po kilku leciech zobaczyć, co się z niego stało.
Wiele się tam znaleść nie spodziewał — byle swoich starych zobaczył i pozdrowił. Wiózł też dla nich i do domu trochę łupu na wyprawach zdobytego.
I tak dnia jednego, jakby się uląkł, ażeby do Krakowa nie przyrósł, kazał nagle konie sposobić. Hinczę żegnał – do Bochni mu spieszyło.
Przez bramę otwartą w dziedzińcu konie już posiodłane widać było, i Greta zobaczyć je musiała, a domyśliła się, że jej miał zbiedz, więc oknem do Hinczy zawołała, żeby Marcika jej na pożegnanie przysłał.
W innych sprawach twardy chłop, Suła dla tej niewiasty był jak z wosku — czyniła z nim co się jej zamarzyło. Nie opierając się poszedł posłuszny.
— Cóż to? — spytała od progu. — Ja nic o wyjeździe nie wiem, a wy uciekacie? Dokąd?
— Do Wieruszyc jadę — rzekł Suła. — Od czasu jak mi je dano, nie widziałem ich.
Zakręciła główką.
— A potem?
— Pewnie książe mnie zawoła, bom służby się nie wyrzekł.
— Z mojej to się uwolnić chcecie! — rzekła szydersko.
— Przeciem dostał odprawę! — westchnął Marcik. — Tyle tylko uczynić mogę, aby wam usłużyć, iż panka z Szamotuł dumę i rogi przytrę.
Greta głowy ruchem podziękowała.
— Do strzemienia — odezwała się — kazałam wam zagrzać wina... Napijcie się.
Sama z policy pozłacany kubek zdjąwszy otarła go, nalała i podała z uśmieszkiem.
— Gdy wino wypijecie — dodała — becherek do kieszeni weźcie, aby wam w podróży i w domu przypominał Gretę...
Marcik chciał ją wpół chwycić, aby podziękować, ale mu się wyrwała zręcznie. Pił więc, pocałował kubek i za pazuchę go włożył.
Już szedł do progu patrząc na nią, gdy wdowa obejrzawszy się, pochyliła ku niemu i szepnęła z cicha.
— Długo w tych Wieruszycach nie bawcie.. Ja wam i panu waszemu dobrze życzę, stryj Paweł też. Więcej powiedzieć nie mogę tylko, że tu w Krakowie będzie co może do czynienia.
Suła niespokojny chciał pytać, gdy dodała.
— Nas w mieście różnych ludzi dużo jest — nie wszyscy myślą jednako.. Książe wasz ma i druhów i wrogów.. Dziś mówić więcej nie pora.. Jedźcie a wracajcie. Stryj Paweł wam dobrze życzy — rozmówicie się z nim...
Więcej z niej dobyć nie mogąc, Marcik niespokojny trochę odjechać musiał.
Gdy mimo Grety domu przejeżdżał, wdowa wychyliła się z okna i chustką białą, choć ludzie w ulicy stojący patrzali, żegnała go długo.
Sule znowu i głowa się zawróciła i serce zakołatało.
— Moją musi być! — powtórzył po staremu.




II.


Z tego, co ojciec przez ludzi doń nakazywał, Marcik domyślać się nie mógł wcale, jak sobie radę dawał na nowem gospodarstwie.
Lat upłynęło kilka, stary Zbyszek jak odmłodzony się krzątał i zabiegał, mało wiele coś przecie zrobić musiał.
Marcik tak ciekawym był swych Wieruszyc, iż trochę zapomniał o zalotnicy i o tej zagadkowej przestrodze, którą go pożegnała. Podejrzanem mu było, że do Krakowa powracać kazała, a on właśnie tego sobie nie życzył, aby się jeszcze więcej nie dać spętać i wodzić babie na pasku.
Ale — sprawa księcia u niego była pierwszą zawsze.
Zbliżając się ku Wieruszycom, gdy już na gościńcu od Bochni do Gdowa się znalazł, serce mu poczciwą miłością starych rodzicieli uderzyło.
Tyle lat nie widział ich, głosu nie słyszał, uścisku macierzyńskiego nie czuł...
Gdy po raz pierwszy z ojcem tu byli, Zbyszek zapowiadał iż dworu nowego gdzieindziej stawiać nie będzie, jak na wzgórzu kędy rumowiska, gruzy i ściany ze starego zostały.
W tę więc stronę oczy się jego zwróciły i uśmiechnął się widząc, że tam coś już jak dach po nad zaroślami majaczało. Drzewo ścian nowych, które nie miało czasu poczernieć żółto przez liście przeglądało... Stał i tyn na pagórku i szopy...
Nie szukając więc ścieżyny, konia na przełaj popędził, oglądając się do koła. Gdzie dawniej chata stała i dziadowska lepianka, w odstępach od siebie zobaczył cztery chałupy z ogrodami.
Ojciec więc doszedł już był do czterech osadników na Woli czy niewoli — i było za co ręce zaczepić.
Raźniej jechał pod zarośla, które pagórek dworski otaczały.
Dwór nie był wielki, nie wspaniały, ale mocno zbudowany z drzewa, bo na mur ani czasu ni kosztu nie stało. Z jednej jego strony zęby kłód w zrąb pokładzionych zostały tak nie pokryte i nie ociosane jakby do nich nową ścianę przyczepić chciano.
W pośrodku dworek miał podsień na słupkach, drzwi jedne, a z obu stron jedno i dwa okienka. Szopy wszystkie z chróstu były plecione, niektóre mierzwą poohacane, inne polepione gliną. Stała w pośrodku studnia z żórawiem, a przy niej żłób na palach... Wrota kryte wiodły w podwórko.
Marcik się uradował — wszystko to jego było, wszystko i czterej osadnicy podedworem a może więcej gdzie w lesie.
Czeladź, którą z sobą miał otworzyła mu wrota wprzódy nim kto wyszedł ze dworu. Dopiero gdy te zaskrzypiały, Chaber się pokazał w progu, krzyknął radośnie i zniknął.
Za nim w białej namiotce wybiegła stara Zbita, wołając już syna po imieniu. Zbyszka tylko nie było.
Zsiadł albo raczej skoczył Marcik biegnąc do matki, a o ojca dopytując, bo go strach ogarnął.
— Tylko co nie widać gdy wróci — zawołała Zbita wesoło. — Ho! ho! ani go poznać tak tu odmłodniał! On, co bywało pół dnia u ognia siedzi, ani go napędzić aby koni poszedł zobaczyć, teraz całe dnie po lasach się tłucze, łąk pilnuje, stadka dogląda — i tych nieszczęsnych chłopów, z którymi skaranie Boże!
— Dobrze że i tacy są! — zawołał Marcik.
— Kto wie czy lepiejby nie było ich nie mieć — poczęła matka. — Wiadoma rzecz, że dobry człek nie rad się ruszy z kąta, a ci co się do nas przybłąkali, obieżyświaty i złodzieje, że od nich jak od nieprzyjaciół dzień i noc pilnować się trzeba. Spasają, rabują i kradną...
Jużeśmy tego Dygasa co tu dawniej siedział sołtysem zrobili i kawał gruntu dali za to, ale ni on ni my z niemi nie poradzim...
Zasypała go matka pytaniami, przerywając je narzekaniem na biedę swoją.
Marcik rozpatrywał po kątach. Ubogo było! Wszystko znowa od siekiery ciosane, jeszcze prawie wyschnąć nie miało czasu. Ławy, stół, police, ognisko licho były postawiane — ciasnota i niewygoda.
— Ale, swój dach! — mówił sobie Marcik. — Nie wypędzi nikt, i nikomu się kłaniać nie trzeba.
Rozpoczynała Zbita opowiadanie szerokie o tem, co oni tu wycierpieli w szałasie, nim dworek się pobudował — na wozie, pod namiotem, w szopce przesiadując, jak zakładając dom czarną kurę zabili starym obyczajem, pierwszą ją wpuściwszy do zrębu — gdy wpadł Zbyszek jak oszalały z radości i nuż syna ściskać a całować...
Prawdą było, że stary odżył, utył, choć posiwiał więcej, a twarz mu się jak zmarzłe jabłko pomarszczyła.
Był teraz gadatliwszy a żwawszy.
W pierwszej chwili wszyscy mówić chcieli, nikt nie słuchał, ale radowali się wszyscy, sług nie wyjmując.
Zbyszek chwalił się tem czego on dokazał — mówił, że to były cuda. Zbita żaliła się na to, co ucierpiała. Chaber dawał uczuć, że i on niepoślednio się zasłużył. Gotowano jeść a Marcik o swoich losach prawił i nie rychło uspokajać się zaczęli, gdy już im sił zabrakło.
Spokojniej po chlebie i piwie rozpowiadano dalej. Zbyszek przy swem stał, że on przy pomocy Bożej, tyle tu zrobił iż nikt w świecie tegoby nie potrafił. Skarżył się iż osadnicy urwisze były straszne, jeden podejrzany o to, że ze zbójami trzymał i po drogach łupił, drugi pijak podchmieliwszy z siekierą się rwał do ludzi, trzeci leń i do niczego... itp.
A jednak z pomocą ich i najemnych przybłędów, było siano dla koni, pólka coś obsiano na równinie nie źle zrodziło i brożek stał.. W szopie owce beczały, było kilkoro sprzężaju i mała stadninka.
Z tego co już uczynił wnosił Zbyszek, że do wielkich dojdzie rzeczy... Skarżył się tylko, że mu niemiłosiernie dziesięcinę wytykano i osadnicy narzekali, że od granicy wpadano mu do lasów i o łąkę miał wojnę z sąsiadem...
Na cały wieczór stało stękanie nad biedą, i mimo biedy Zbyszek był szczęśliwy, wesół, zdrów. Opowiadanie syna o wojnach i wyprawach radowało go też niepomiernie.
Dla różnych spraw stary nietylko do Bochni jeździł, ale i do Krakowa zaglądał często. Mowa się poczęła o nowym panie, którego Marcik rad był już widzieć w koronie, gdy Poznań i Gniezno odzyskali.
Zbyszek coś głową kręcił.
— Daj mu panie Boże — rzekł — doczesną i niebieską koronę, ja mu pewnie życzę.. a no.. człek się o różnych ociera, nasłucha różności.. trwoga ogarnia.
— Czego? — spytał syn zdziwiony.
— Wrogów ma dużo — odparł stary. — Najgorzej nań niemcy biją.
Marcik wspomniał sobie to, co mu Greta na wyjezdnem mówiła i pytać począł:
— Czegóż to im tak pod nim źle? kto się skarży?
— W Krakowie — mówił ojciec — niemcy bez mała wszyscy nań bij zabij, dla tego naprzód, że on ze wszystkich książąt najmniej zniemczał, a potem że.. jak oni gadają, skórę z nich zdziera.
— Cha! cha! — śmiał się Marcik — a z kogoż brać jeśli nie z nich? Nasz pan skarbów ani po ojcu, ani po stryju, ani po bracie nie dostał — kto mu ma dać jeśli nie poddani? Przecie aby oni w pokoju handle prowadzili i bogactw nabywali, on krew swoją i naszą przelewa. I to być ma darmo?
— No, a piszczą, narzekają — wtrącił Zbyszek — i.. co gorzej, odgrażają się, słyszę... Mruczą coś szołdry, że sobie chcą innego pana szukać.
Usłyszawszy to Marcik, zerwał się gniewny i kułak podniósł w górę.
— Tak śpiewają! — krzyknął — no, to my im rozpuszczonej gęby przymkniemy.
I zaczął badać ojca gdzie mógł słyszeć o tem. Zbyszek powiadał, że na rynku w Krakowie nie trudno było o tem posłyszeć, iż głośno niemcy prawili jako im pod polskim panem żyć nie można, bo ziemianie i rycerstwo górę biorą, każdy ich szarpie, a u Łoktka lada ciura lepszy, niż pan Wójt krakowski.
— Bo inaczej być nie powinno! — rzekł Marcik.
Zbyszek choć sami byli, trwożliwie jakoś głos zniżał.
Dodał poufnie, że słuchy chodziły choć próżne może i lżywe, iż się mieszczanie już ze Ślązakami wąchali, aby Łoktka wygnać z Krakowa. Drudzy obawiali się, by z Czechami nie mieli porozumienia.
Marcik zmilczał, ale w duchu sobie rzekł, że rozumiał teraz o czem go Greta przestrzegała i pomyślał, że pilniej było w Krakowie siąść niż na Pomorze spieszyć. Spisek przeciw księciu oburzał go tak, iż krwawą zemstę poprzysięgał zawczasu...
Z niewielu słów ojcowskich nabywszy strachu, Marcik ledwie parę dni się dał strzymać w Wieruszycach — pilno mu nazad było.
Miasto znał dobrze z tych czasów, gdy jeszcze w Łowczej siedzieli, o mieszczanach wiedział jak który myślał — w Krakowie mu więc na straży trwać trzeba było.
Na rękę zresztą mogło być, że się od Grety nie potrzebował oddalać.
Wybierał się już, gdy dzień jeden dla słoty go wstrzymano, ale niecierpliwość w nim rosła i nazajutrz do dnia, choć deszcz pruszył jeszcze, popędził spieszniej niż do Wieruszyc jechał.
Książe Łoktek pod czas był w Krakowie, chociaż go układy i spory o Pomorze, traktowania z przewrotnemi krzyżakami ciągnęły gdzieindziej.
Marcik zastać go chciał i mówić z nim o tem, co słyszał.
Zaledwie dobiwszy się po ślizgocie do Krakowa, gospodę znalazłszy jaką taką na Okolu, gdzie go nie znano, opowiedziawszy się jako ziemianin spod Bochni, Marcik nazajutrz na zamek biegł.
Tu już teraz nie takie były pustki i zniszczenie, jak przed laty. Dwór stanął wielki, na którym księżna mieszkała, i Łoktek czasem przebywał. Trzy kościoły szybko podniosły się na Wawelu. Gród do koła opatrzony był mocno i warowny.
Wprawdzie ks. Władysław i żona jego wspaniałości dawnej tutejszych panów nie potrzebowali dla siebie ani się starali o nią — ale dla narodu samego i obcych ludzi, musieli dwór trzymać wielki a występować po królewsku, o koronę się kusząc.
W dni uroczyste stroiło się co żyło i wdziewało barwę pańską, a na powszednie pan, pani i słudzy ich w prostych kożuszkach się nosili, ani ich wielkości było poznać.
Księżna Jadwiga nie zbyt już młoda, a długiem cierpieniem, gdy w Radziejowie u mieszczanina kryć się musiała znękana, nawykła do prostego obyczaju, wolała się odziewać skromnie.
Dziećmi zajęta, dla których miłość wielką miała, sama im prawie była piastunką i sługą. Nie rada zdawała je na ręce obcych, nie chętnie na chwilę odchodziła od nich.
Oboje państwo żyli, gdy mogli, jako ludzie wszyscy, nawykłszy do niedostatku, przy którym chleb smakuje czarny. Żywot też na dworze dwojaki był. Gdy sami zostawali, jak ziemianie zamożni obchodzili się chlebem powszednim, nie dbając o wystawę i zbytek. Gdy obcy ludzie na dwór ich przybyli, Legat Papiezki, poseł krzyżacki, albo ziemianie zdala — wówczas dobywano co najlepszego było i najwspanialszego. Służba szła po szaty świąteczne, Jadwiga zrzucała szarą suknię codzienną, książe przyoblekał szkarłaty.
Ledwie posłowie byli za bramą, wracali z radością do sukni i stołu zwykłego.
Ład na zamku panował, jakiego tu dawno nie było — skinienia słuchać musiano, a od karności nikt wymawiać się nie śmiał.
Czasy dla księcia nastały ciężkie, — groźne niemal. Czuł, że dopóki korony nie włoży na skronie, wszyscy się przeciwko niemu targać będą. Ślązacy i niemcy po staremu drwili zeń i odgrażali się, część duchowieństwa i biskup był o niechęć podejrzany. Czuwać musiał. Miał on swych wiernych, ale swawola zawsze więcej jedna przyjaciół niż surowość i karność.
Ci co się go lękać musieli, nienawidzili skrycie. Nie miał sposobności być okrutnym, a przeczuwano, iż nieubłaganym być potrafi.
Niemcy w oczy mu patrząc, czuli ciarki przechodzące po plecach.
Nakładano na nich coraz nowe pobory, cła, pożyczki, daniny, a wymówki nie było; Wójt kłaniał się posłuszny ale sztywny i milczący. Zbierały się zewsząd chmury, a książe zajęty swem Pomorzem i Krzyżakami, nie widział ich lub lekceważył.
Ranna była godzina, dziedzińce pełne ale gwarne, bo się tu cicho sprawiać musiano. — Służba i straże chodziły spokojne, poważne i uporządkowane — każdy w swem miejscu.
Stały konie panów, którzy do księcia przybyli zblizka w podwórcu, innych dwory rozmiezszczone pod dachami, czeladź spoczywała po izbach jej przeznaczonych, gdzie nikt z głodu nie marł, ale zbytku dla nikogo nie było.
Książęcy skarb i tak starczył ledwie na mnogie wydatki.
Marcik, który konie i ludzi tych co do pana przybywali zwykle i na dworze jego bawili — znał dobrze, witał się z dworzany Kasztelana Wierzbięty, Zbigniewa z Brzezia, Ratulda Gryfa Trepki zwanego Żyłą, Petrosława z Mstyszyna, młodego Prandoty z Koziegłów, Jakóba z Koniecpola, Ligęzy z Bobrku, Dąbrowy z Rostkowa i innych.
Stanął tu z innemi czekając i rozglądając się po królewskim grodzie, który mało co inaczej i lepiej wyglądał nad ziemiańskie zamki. Wszystko tu z nowa wznosić było potrzeba, a Łoktek mało dbając o majestat, wolał siłę rzeczywistą, niż jej blaski i żołnierze w obozie, niż grzywny w skarbcu.
Tych też rzadko było najrzeć u niego, bo byle grosz przypłynął, pułkowódzcy go rozchwytywali. Ciążyły podatki na miastach, a Kraków stękał na nie.
Nierychło goście z zamku się rozjeżdżać zaczęli, Marcik, który tu wszystkich znał, poszedł do Stroibierza Ochmistrza księcia pytać, kiedyby z nim na osobności mógł się rozmowić.
Musiał poczekać, aż go po obiedzie bocznemi drzwiami wprowadzono do pańskiej komory.
Stał Łoktek, jakby się wychodzić wybierał, no nigdy nie spoczywał i znużenia nie znał — a gdy go rada i mówienie zmęczyło, szedł do żołnierzy opatrywać ich porządek, kazał pisać listy albo wołał przychodzących z doniesieniami. Tych zaś zawsze było dosyć z różnych stron, szczególniej od Pomorza, z Kujaw i W. Polski.
Zobaczywszy Marcika, uśmiechnął się książe.
— Jużeś się wylizał — rzekł — chwała Bogu, do pułku ci się chce?
Marcik westchnął.
— Miłościwy książe — odezwał się — choć ja w obozie chętniej służę, ale teraz wolałbym zostać w Krakowie. Coś mnie tu niedobrego zawiewa; z niemcami, mieszczany, ostrożnym być trzeba. — Ja się z niemi znam, wszystkiem kąty wycierał... Myślę, że mi każecie tu posiedzieć i oko na nich mieć.
— Hm — odparł książe — mnie się widzi, że ci tu pewnie jaka podwika pachnie!
— Nie.. miłościwy panie, dla żednejbym służby się nie wyrzekł — rzekł smutnie uśmiechnięty Marcik. — Podwika mi nie pachnie... ale niemcy śmierdzą.
Łoktek zbliżył się doń.
— Wiesz ty co? — spytał.
— Mało, albo nic.. ale w powietrzu coś jest. Źle na nas patrzą, piszczą, kurczą się o podatki, bodaj żeby co nie knuli, albo z Czechem, albo ze Ślązakiem. Biskup licha wart, a Wójt jeszcze gorszy...
Kręcił głową, książe dumał.
— Nie bardzo mi się spiskom chce wierzyć — rzekł po chwili — a no.. nie zawadzi czuwanie. Masz-li sposób na niemców, aby z nich ciągnąć co myślą.. zostań.. rób co chcesz. Ale bezczynnie zostając w Krakowie, podasz się w podejrzenie, bo oni też nosy mają. Weź na zamku urząd jaki, będziesz miał co czynić.. a na miasto zajrzeć dość czasu.
— Zostanę przy zamkowej straży — odezwał się Marcik. — Niech Wasza Miłość przykaże, aby mnie zbyt służbą nie wiązano, abym wolniejszym był.
Stali chwilę milczący, a Łoktek się marszczył.
— Niemcy! ci niemcy! — zamruczał — kiedy my się od nich oczyściemy... Tu i wszędzie mnie prześladują. Sasy, Brandeburgi, Krzyżacy, i po własnych miastach co ich jest jak mrówia. Wszyscy oni się z sobą znają, za jedno trzymają, a nas tak jak my ich nienawidzą.
Gdy tych słów domawiał, oznajmiono jakby wywołanych dwu Wójtów krakowskich dziedzicznych, Alberta z bratem Henrykiem.
Marcik jako do dworu należący stanął u drzwi, aby popatrzeć i posłuchać z czem przybywali.
Szli Wójtowie poubierani jak dostojne pany, dumnie, butno, od jedwabiów i złota. Albert starszy przodem, niosąc się jakby Wojewoda lub Kasztelan jaki.
Twarz jego ułożona, zimna, wejrzenie przenikające, miały w sobie coś obudzającego nieufność, zdradzającego niechęć.
Łoktek przyjął ich obliczem surowem.
— Miłościwy książe — odezwał się Albert czyniąc pokłon głęboki — przychodzimy do was prosić o miłosierdzie nad miastem naszem. Upadamy pod ciężarem ucisków wszelkich, a tu nam handel jeszcze Sandeczanie hamują, od miasta lada kto odrywa grunta, na których dla Miłości Waszej zakładają ogrody i zagrody... Kupiectwo jęczy i skarży się.
Książe jak w tęczę nieporuszonym wzrokiem patrząc w Wójta, dał mówić mu do końca i długo się rozwodzić, nie przerywając.
— Miejcie cierpliwość — rzekł wreście. — Ja bronić się muszę i utrzymywać przy swojem, oganiając nieprzyjaciołom na wsze strony.
Skończy się troska moja, i dla was lepsze nastąpią czasy, miasto odetchnie, gdy ja spocznę. Dopókim ja niepewien swego, i wy lepszego bytu mieć nie możecie. Pomagajcie mi, aby się złe prędzej skończyło.
Odezwał się Henryk młodszy z grawaminami różnemi, skarżyli się na przemiany, stękali, książe stał zimny, niemal szydersko patrząc na nich.
— Mili moi — rzekł — cobyście powiedzieli, gdybym ja też przed wami moje żale, a wiele ich słusznych mam, rozwodzić zaczął? To się na nic nie zdało, ja moje, wy swoje brzemię dźwigać musicie. — Powtarzam wam, pomóżcie mi, abym pokój miał, to go wam dam.
Albert wtrącił zaraz, że pieniędzy nie mieli i wymaganych dać nie mogą.
— Ja ich też nie mam a potrzebuję pilno — przerwał Łoktek. — Łacniej wam ich dostać niż mnie.
Twardym go tak znaleźli, iż Albert zamilkł w końcu. Stali czas jakiś jakby czekając łaski, ale nie otrzymawszy nic, pokłonili się posępni i odeszli.
Wprost u podsienia na konie pysznie poodziewane siedli i namarszczeni pojechali na miasto do Wójtowego dworu, w którym czekali na nich ci, co ich do zamku wysłali.
Stali tu u wnijścia Herman z Raciborza, Suderman, Pecold z Rożnowa, Hincza Keczer i kilku innych, kupcy najbogatsi, którzy tu rej wiedli — wszyscy niespokojni i poruszeni.
Zdala zobaczywszy Wójta, oczyma go badali pilnie, i po znaku jaki im dał Henryk domyślili się, że — powracali z niczem.
Nawykli byli dawniej do tego, że ich szanowano, ustępowano im, ważono wielce, kłaniano się — bo oni tu i ich grosze królowały.
Dopiero Łoktek pokazał im, że za gości i przybyszów ich miał, od których wymagał posłuszeństwa i ofiary.
Starszyzna była oburzona.
W ulicy, gdy Albert zsiadał nie poczynano rozmowy, Herman z Raciborza pierwszy pospieszył za Wójtem, za nim cisnęli się inni...
Gdy się w izbie górnej znaleźli, a Albert zwierzchnią suknię zrzucił i kołpak zdjął, obejrzał się po nich i drzwi zaraz opatrzono, aby nikt nie podsłuchiwał.
Otoczono ich kołem z ciekawością wielką. Albert musnął się po bladej twarzy ręką białą.
— Od księcia się nic spodziewać nie możemy — rzekł, — próżno byśmy się łudzili. Nie cierpi niemców, litości nad nami mieć nie będzie, wyginiemy tu pod jego rządami, albo wynosić się musiemy. U niego miecz jedynem prawem.
— Tak, — potwierdził Herman — tak! dawno potrzeba było myśleć o sobie.
Popatrzyli na siebie z pewną trwogą, Albert rękę podniósł.
— Pod przysięgą wielką żądam po was posłuszeństwa i milczenia. Innego pana potrzeba nam i mieć go musiemy. Z tych polskich rządów i polskiego prawa trzeba się uwolnić.
Wszyscy zamruczeli potakująco.
— Slązaka musiemy tu wprowadzić — dodał Albert.
Nikt się nie sprzeciwiał.
— Łoktek porozrywał swe siły. Byleśmy go ztąd i z Sandomierza precz wyrzucili i z kilku grodków, w których on ma przewagę, pójdzie znowu na tułaczkę.
Chociaż Wójt Albert mówił to z wielką siłą przekonania, jakby wierzył w nieochybne spełnienie swych planów — na twarzach znaczniejszej części mieszczan odmalowała się trwoga.
— Hm — zamruczał Hincza Keczer, — nim się na to ważyć będziemy, dobrze rozrachować się trzeba, bo — pan to jest zuchwały, odważny — i uparty. Sprawa z nim nie łatwa.
Wójt się uśmiechnął pogardliwie.
— Zuchwały jest — odezwał się, — ale siła jego zuchwalstwu nie równa. Dajmy tylko sobie ręce wszyscy, gotujmy ludzi do tego, że ważyć coś trzeba, aby się z niewoli wykuć.
— Pewno, że ze Ślązakiem, którymkolwiek lepiej by nam było — odezwał się Suderman. — Dziś nie to, co za Czarnego Leszka, gdyśmy tu panowali, musiemy ustępować polakom. Dziś my słudzy. Język sobie nawet dla nich łamać musiemy.
Albert nie słuchając, zadumał się.
— Ślązakowi — dodał — Czechy pomogą. Duchowieństwo ma też znaczenie i moc, a Biskupa Muskatę z sobą mamy. Nie daruje im Biecza. — Liczcież no, gdy się za ręce wezmą Ślązak, Czechy, Brandeburczyk, Krzyżacy — Biskup i — my.
Lik ten sprzymierzonych rozjaśnił oblicza wszystkich oprócz Keczera.. Pecold i Herman w dłonie uderzyli śmiejąc się.
Henryk ostrożny podszedł ku drzwiom na zwiady.
— Czasu nie potrzeba tracić — mówił Albert. Do Opola do księcia Bolesława ja sam będę docierał, z Biskupem się porozumiem, do Czech i do Krzyżaków słać potrzeba, aby nie folgowali. Osaczym go!
Spojrzał na Hermana z Raciborza, który głową dał znak, że gotów jest na rozkazy.
Pecold z Rożnowa rzekł głośno.
— Pojadę gdzie trzeba.
Szeptano po cichu, rozdzieliwszy się na gromadki.
Narada rozpoczęta rychło się ukończyć nie mogła. Wiele drobnych rzeczy było do obmyślenia...
Nakoniec, gdy się już miano rozchodzić, brat Wójtów Henryk, rzekł do koła się zwracając:
— Nim się to spełni co powinno, kłaniać się im nizko potrzeba! aby nas posądzać nie mogli — a jutro, po jutrze ostatnie grzywny nałożone na nas zapłacić. Niech myślą, żeśmy jarzmo przyjęli.
Herman przeciw grzywnom się oburzył.
— Hę? — zawołał — Gardło im nienasycone zapychać! Po co? Zwłóczyć! zwłóczyć a tym czasem — —
Albert potrząsnął głową.
— Trzeba coś dać, aby ich uśpić — rzekł. — Nie zapłaciemy ile żądają — poniesiemy połowę, mówiąc, że więcej znaleźć nie mogliśmy.. Na drugą zyszczemy zwłokę.
— Połowę! — potwierdził Suderman. — Chciwi są, wezmą i to — nim się reszty doczekają, już ich ztąd wymiotą.
— Dobrze i tak, — rzekł Herman — a teraz — język za zębami i nizko się kłaniać, nizko, do ziemi, a małemi czynić — póki ich szatani ztąd nie wyniosą.
— Suderman — dodał Albert — pojedzie do Sandomierza, namawiać mieszczan, abytoż czynili co i my, a Opolskiemu się oddali. Henryka poślę do Sądcza, abyśmy i tych do przymierza wciągnęli.
— Z Sądeczanami trudno będzie — odezwał się Hincza (który widział więcej trudności niż inni). Radziłbym ich nie zaczepiać, bo to wrogi nasze. Byle Kraków na prawo szedł, oni pewno w lewo odbiją. Z niemi braterstwa nie będzie.
Albert, który miał się za rozumniejszego od Keczera ramionami poruszył.
— W Sądczu my też swoich mamy — rzekł krótko — porozumiemy się. Gdyby ich nie było osiedlim umyślnie... Na Sądczu mógłby się trzymać, a i o Poznaniu nie zapomniemy, aby mu go odebrać...
Tak szeroko zakreślony plan spisku w końcu panów radnych zaślepił i wbił w dumę...
Albert zdał im się mężem zdolnym walczyć o lepszą z małym księciem.
Patrzali nań z poszanowaniem, jak na swojego pana i księcia, czując, że to co teraz objawił, dawno w nim mieszkać musiało, miało czas dojrzeć i przyszło w swej godzinie.
Nowe życie w nich wstąpiło.
Wójt Albert powiodłszy oczyma do koła, znalazł na twarzach wszystkich wyraz czci i wiary w siebie.
Jeden Hincza Keczer oczy trzymał wlepione w podłogę i dumał, ale przed większością milczał. Herman ściskał rękę Alberta, Pecold z Rożnowa dworował mu, Suderman śmiał się w nadziei, że polaków wyżeną i czysto niemieckie zaprowadzą panowanie.
Albert Wójt był w tej chwili istotnie królem i władcą miasta, którego skinienia wszyscy słuchać byli gotowi.
Jak apostołów rozpuścił swą radę zalecając milczenie i oględność.




III.


W szynku przy browarze Szeluty w Grodzkiej ulicy, niedaleko rynku, choć piwo nie świdnickie było, ale własnego wyróbu, słynęło przecie z tęgości i tłustości, a ci co z Łoktkiem w Gdańsku bywali i kosztowali tam onego sławnego jak smoła czarnego i gęstego — twierdzili, że piwo Szekuty mu nie ustępowało.
Co on tam do niego mięszał, jak je warzył, czem przyprawiał, iż tak smakowało, a nie kwaśniało nigdy i długo stojąc stawało się jak miód wytrawniejsze coraz — było jego tajemnicą. Słody sobie sam robił, zaciery własną ręką dokonywał i to tak, że sekretu jego nikt podpatrzeć nie mógł.
Do Szeluty zbierali się i tacy, co w miejskiej piwnicy bywali. Miał szynk jego dogodności wiele, bo tuż był rzeźnik, który różnego dostarczał mięsiwa.
Najeść się i napić u niego było można. Gorzał zawsze ogień wielki w izbie szynkowej, dwie baby krzątały się głośno śmiejąc i żartując około kociołka i patelni. Najmniej jedną starał się Szeluta mieć młodą i przystojną, bo doświadczył, że to piwu dodawało smaku.
Rzadko też tu kiedy pusto bywało, a zawsze wesoło.
Gościem stałym był tu niejaki Czelustka, którego całe miasto znało, bo od lat kilkudziesięciu, dawniej na zamku, teraz w mieście błaznował. Żadne lepsze wesele nie obeszło się bez niego.
Był to czas na wesołków i błaznów, bez których miasto żadne, dwór, możny pan, uczta się nie obchodziła. Dla tego i my tak wielu ich malować musiemy. Należą do obrazu wieku.
Czelustka błazen był osobliwy, dokazujący nietylko gębą, ale całym sobą. Ręce jego, nogi, głowa chodziły nie tak jak u innych ludzi, ale wyłamane były jak u lalki, tak wykręcały się, łamały, gięły, iż nieraz się zdawało, że człek pójdzie na kawałki. Był w sobie niezmiernie chudy i długi, twarz miał pociągłą i wiecznie się śmiejącą.
Nie stąpił kroku jak inni, zawsze to nogi przed się wysuwając na sążeń, to ręce wyciągając w górę, w dół zakładając je, robiąc niemi ruchy osobliwe. Skóra na głowie całej chodziła mu jak pożyczana, uszami ruszał każdem z osobna, a gdy smutną minę zrobił, trzeba było pękać ze śmiechu.
Polak był, ale po niemiecku się doskonale wyuczył na dworze Czarnego i błaznował, jak kto zażądał, po niemiecku, czy po polsku.
Niekiedy nawet z popsutą łaciną się popisywał, ażeby okazać, jak mądry był.
Spojrzeć tylko na Czelustkę dosyć było, aby się śmiać — bo postawą obudzał wesołość. U Szeluty znali go, cieszyli się z nim goście wszyscy i bardzo być może, iż przemądry piwowar karmił go i poił, aby gdzieindziej nie chodził. Drudzy też z gości często gęsto rzucili mu coś, gdy ich dobrze ubawił.
Oprócz wszystkich innych sztuk i sztuczek, bo piał jak kogut, szczekał jak pies, śpiewał jak ptacy, mruczał jak kłapouche, — Czelustka każdego człowieka minę i mowę naśladował tak, przejmując głos, że się mu wydziwić nie mogli ludzie. Przed polakami wyśmiewał niemców, a przed niemcami polaków.. nie szanując nawet księży, których śpiew powtarzał, jakby się go uczył.
Czelustka miał swój kąt na ławie, siadał w nim, gdy nie miał nic do roboty na ziemi, nogi podnosząc tak, że mu kolana twarz zasłaniały, a rękami obejmując się za nie. Wydawał się maleńki, bo siedzącego ledwie trzecia część była tego co stał. Tym sposobem odpoczywał, spał nawet i zdawało się, jakby nogi trzymał by mu nie uciekły.
Suknie miał bodaj jeszcze te dawne, które mu księżna Gryfina sprawiała, wytarte, poplamione, połatane. Rodzaj kaptura brunatnego kładł na głowę i ramiona, gdy mu chłodno było i tak chodził.
Mnichy się pono niektóre na niego za ten kaptur gniewały i zdzierano mu go nieraz, ale długiemi opatrzony nogami uchodził zawsze, a u Szeluty znał takie kąty, z których nikt go dobyć nie mógł. W potrzebie chował się między kadzie w browarze.
Panowie Radni niechętnie do Szeluty uczęszczali, tak samo jak ziemianie do Ratuszowej piwnicy. — Tu i tam przecież trafiały się wyjątki. Z zamku ludzie i wojskowi rychlej tu się znaleźli niż pod Ratuszem, a Marcik też zdawna, jak wiemy, do Szeluty uczęszczał.
Z mieszczan zaglądali tu ci, co nie bardzo dobrze byli z Rajcami i panem Wójtem. Jakiekolwiek panowanie, rzadko się bez sprzeczki obchodzi.
Ci co rej wodzą, radzi sobie — ci co słuchać muszą, mruczą.
U Szeluty często słowem bryzgano ostrem — choć sam gospodarz otyły, spokojny, milczący, człek z wielkim guzem na czole — nie rad był słuchać tego, sam wszystkim równo kłaniając się i będąc powolnym.
Różne plotki miejskie dla blizkości Ratusza i Dyngusza, kędy Ławnicy sądzili — najpierwej się tu dostawały na wysadki — kto komu sprzedał dworzyszcze, dwór oddał w połowie lub cały, kogo rajcy z miasta wyświecić kazali, gdzie co ukradziono, komu w nocy krwawych sińców nabito albo i łeb rozpłatano — najpierwej tu się dowiedzieć było można.
Prawda, że nieraz pogłoski te były fałszywe, że nie jeden zmyślił co mu puścić było potrzeba, ale przy piwie dobrze jest zakąsić cudzą biedą.
Ta zawsze przedziwnie smakuje.
Śmiech popijano piwem czarnem, a piwo zajadano plotką... Czelustka z nich jak dobra prządka z kądzieli, wysnuwał doskonałe żarty.
Zimą czasami tylko w mrozy wielkie, latem szerokie drzwi Szeluty nigdy się nie zamykały. Nie miały tego zwyczaju i na noc chcąc je zawrzeć, potrzeba było gwałt zadawać, aby się zeszły pod jeden drąg niewoli.


W pół dnia następnego, Marcik się tu znalazł pilno rozglądając, czy kogo ze znajomych nie zobaczy. Ludzi było mało i nie wielkich. Z glinianego kufla pił powoli Frycz, pisarz ratuszowy, który to gęste piwo bardzo lubił, choć gospodę niekoniecznie.
Zaledwie się tu ukazał, opadano go pytaniami, jako wszystko wiedzącego — a zdradzić wielkie arcana i tajemnice miasta — niebezpiecznem było! Pachło to wygnaniem, a co gorzej, więzieniem wprzódy.
Frycz, jak każdy człowiek co się sobie wielkim zdaje, dumny był i mocno zamknięty. Szanowano go też. Osobliwa rzecz — mąż w urzędzie Ratuszowym trzymający pióro, wielkiej miłości pono dla niemców nie miał, choć na pół z nich pochodził.
Z Marcikiem znali się tak dawno, iż naówczas Frycz, wielkiej swej nie przewidując przyszłości, jeszcze z garnuszkiem u szyi do szkoły u P. Marji chodził, Suła już się z kordzikiem kręcił po ulicach Krakowa — powiadając, że życie wszystkiego uczy, a szkoła nikogo mądrym nie uczyni.
Taki był człowiek.
Zobaczywszy pana Pisarza, Marcik się zaraz zbliżył ku niemu, choć teraz urzędnik żołnierza nie wiele sobie ważył. Spotykali się rzadko, bo drogi ich daleko się rozeszły.
Obok Frycza siedział a bodaj go poił Niklasz z Zawichostu, kupiec, który żelaztwem handlował.
I tego znał Marcik, bo to był czas, gdy się Niklasz zalecał do Grety, jak wielu innych, ale zobaczywszy, że progi nie na jego nogi, wysokie i przepadziste, dobrowolnie poszedł precz i inną mieszczkę brzydką a bogatą zaślubił. On i teść jego Wigand z Lupczyc, mieli teraz wspólny sklep bodaj nie największy w rynku.
Żelazo miało naówczas inną wartość i inną cenę, na wsi ludzie kawałek jego niemal na równi ze srebrem cenili. Kruszec ten drogi prowadzili z różnych stron Niklasz i Wigand, bodaj z Węgier.
Niklasz z Fryczem byli już na bardzo cichej rozmowie, pochyleni głowami ku sobie, gdy Marcik się do nich przybliżył. Żołnierza, choć się obawiano i szanować musiano, ale w głębi duszy, każdy mieszczanin czuł się od niego lepszym.
Dawno go nie widywali. Frycz spytał:
— Musieliście kędyś z wojskiem bywać?
— A juści, to moje rzemiosło — rzekł Marcik. — W Poznaniu mnie Ślązak postrzelił haniebnie, musiałem się lizać.
Popatrzyli nań, jakby śladu rany szukając, że jej nic nie zdradzało.
— Ah! — ozwał się Niklasz — bodaj już raz te wojny ustały... Wam jak wam, zawsze się z nich coś okroi, a naszemu handlowi drogi wojna zapiera. Po gościńcach rozboje.. Co nam czeladzi nabiją, a towaru nałupią.
— Ha!! gdzie drwa rąbią.. znacie przysłowie — rzekł Marcik. — Czy sądzicie, że nam się wojny nie naprzykrzyły? nam i wojowniczemu panu naszemu? Jemu też teraz, gdy Bóg syna dał, a ziemi ma dosyć, czas by spocząć.
Niklasz mruknął:
— A po cóż mu się chce coraz więcej?
Frycz pił i milczał.
— Bo mu się ona należy — rzekł Marcik. — Dobry to pan, ale biedny, bo jemu pokoju nie dają.
Niklasz dziwnie zamruczał.
— Już bo nie młody!
— Pół wieku przeżył — poprawił Frycz.
— Prawda — mówił Suła, — a na nim ani lat, ani tułactwa nie widać. Dobry pan, a nie wszyscy go tak kochają jak należy.
Stało się cicho, bo rozmowa była drażliwą. Czelustka zerwał się z ławy, zbliżył, gębę wykrzywił, ręce wyłamał i zawołał głosem piskliwym.
— Żyw niech będzie drugie pół wieku — ale dajcież piwa!!
Wszyscy się rozśmieli, choć nie było z czego.
— Ja bo nie wiem jak go nie kochać — mówił Czelustka głos mieniąc osobliwie. — Mieszczanie krakowscy niewiedzieliby gdzie grosze chować, a on ich miłosiernie tak podbiera jak pszczoły — —
Biedactwo by się podusiło w ulu...
Znowu się śmiano, ale Marcik mu pogroził.
— Ej ty! niezdaro!
Niklasz zapatrzył się w pułap, Frycz w kubek niby nierozumieli.
— Zkądżebyśmy brali jeśli nie ztamtąd, gdzie jest — dodał Marcik.
Żartowali chwilę jeszcze z Czelustką, gdy Frycz może zaniepokojony obrotem, jaki rozmowa przybrała, wstał, utarł wąsy, dał znak Niklaszowi, że mu do Dyngusza pilno — i zemknął.
Czelustka powrócił na swe siedzenie w kącie, a Marcik pozostał z Niklaszem, który nie unikał od niego.
— A cóż tam wasza Greta? — spytał.
— Jam ją rzucił — odparł żołnierz.
— Albo ona was?
— Może i to być — zaśmiał się Marcik. — Nam żołnierzom, zaloty do mieszczek się nie udają, tak jak księciu naszemu zgoda z wami.
Niklasz bystro mu spojrzał w oczy.
— Czegoż ty chcesz? Albo zgody nie ma?
— Posłuszeństwoć jest, ale miłości i zgody nie ma — mówił Suła. — Nie trza kłamać, bo wy go nie kochacie.
Niklasz się oburzył.
— Jak to? jak to? — zaczął szeplenić. — Może być, że się w mieście tacy znajdą, co szemrzą, ale więcej takich, co wolą jego niż innego.
— Chyba nie ci, w których żyłach niemiecka krew płynie — rzekł Marcik. — Z was, który jak wy, albo i Frycz polakiem na pół jest, przecie dla gromady z niemcami trzymać musi.
— Hm — odparł cicho Niklasz, — bo ich tu więcej jest, przy nich moc i siła, a nas — garść.
Marcik napił się i zebrało mu się na szczerość.
— Żal mi was, — rzekł, — bo wy z niemcami razem przepadniecie...
To mówiąc wstał i chciał się oddalić, gdy Niklasz za wiszący rękaw go strzymał i posadził obok siebie. Twarz miał wylękłą.
— Wiecie co? hm? — spytał cicho.
— Nie wiem nic! — odparł Suła — ale czują coś.. Uchowaj Boże niemcy się z nim zadrą — krwawo się to skończy.
Niklasz chwilę siedział zadumany smutnie.
— Kto wie? — przebąknął. — O licho nie trudno! Ale — co po tem? co po tem?
— Co potem? — odparł Marcik — źle potem będzie.. Wy, co rozum macie powinniście zapobiedz, aby licha nie nawarzyli.
Niklasz mu się do ucha nachylił.
— Albo my co wiemy? — szepnął, — albo nam co powiedzą? My — jak w jamie...
— Cóżeście wy — malowani?
— Nas! garść! — powtórzył Niklasz ręce rozstawiając.
— Przecie byście na zamku znaleźli poparcie?
— Przeciwko swoim?? żebyśmy się jeszcze z sobą jedli?
Potrząsł głową.
Pili znów piwo milcząc, gdy wszedł Paweł z Brzega, i zażądał też kufla.
Kiwnął głową siedzącym i zbliżył się ku nim. Nie powiedzieli mu nic, lecz z milczenia ich wywnioskował, iż coś z sobą mówić musieli, czem się z nim dzielić nie chcieli.
— Co tam słychać u Grety? — spytał Marcik.
— No — myślę, że chyba na was czeka — rzekł Paweł wesoło. — Jużeście się byli rozeszli na wieki, a teraz znowu pono dobra zgoda? he?
— Kolecie mi w oczy Gretą, — odparł żwawo żołnierz, — a świat cały powiada, żeście sami w synowicy rozmiłowani!
— O! o! — śmiał się okrągły Paweł. — Albo się zapieram! Miłowałbym ją, gdyby chciała — czemu nie!
Niklasz, który słuchał roztargniony, jakby nie wiedział o czem mowa, trącił Pawła chwytając za rękę.
— Wójt na zamku bywał, nie wiecie z czem powrócił?
— Owszem — rzekł Paweł — z tem wrócił, z czem pojechał. A łatwo było naprzód zgadnąć, że inaczej nie może być. Utrapiona wojna pieniądze ssie. Któż ma dawać jak nie my?
— Rychło i na nas skóry nie stanie! — zawołał Niklasz.
— A lepiej było za Czecha? — odparł Paweł.
Na tem się skończyło. Niklasz szepnąwszy coś na ucho Marcikowi, wstał. Ten choć piwa miał dosyć, dosiadywał. Zostali z Pawłem sam na sam; o którym wiedział z dawna Suła, iż z Wójtem i zaciętemi niemcami, nie był w zażyłości wielkiej.
— A co, panie Pawle, — odezwał się — zły wiatr od zamku wieje na miasto? Słyszeliście? Wójta podejrzewają, że księciu nie życzliwy i że gotów mącić.
— Nie wiem nic — odpowiedział Paweł. — Ja się o nich ocieram mało, a oni mi nie zwierzają się z niczem.
Gwarząc wyciągnęli razem w ulicę, i doszli aż na Rzeźniczą. Marcik do Grety myślał iść, on do domu.
Znalazł wdowę wielce poruszoną czemś i niespokojną, zobaczywszy Marcika, Kurcwursta precz wyprawiła i zbliżyła się doń żywo.
— W samą porę przychodzicie mi, a to gotowam była słać po was.
— Cóż za szczęście! — rozśmiał się Suła.
— Nie myślcie tylko, żebym ja za wami tęskniła — odparła nadąsana. — Wy na zamku usnęliście; nie wiecie nic, nic widzicie! Albert coś knuje...
— Myśmy o tem wiedzieli już, — rzekł Marcik — ale zawsze, Bóg zapłać za dobre słowo. Nie wiemy tylko jak radzić na to, bo się kryją i tają, nawet swoim nie wierząc.
— Miejcie się na baczności! — dodała Greta.
Nie byłby może ufał bardzo Marcik przyjaźni pięknej wdowy dla swojego księcia, gdyby nie wiedział z dawna, jak nienawidziła Wójta Alberta. Mówiono, że niegdyś łaskawem okiem nań rzucała, a stary wdowiec rozmiłował się był w niej wielce, ale dumny panek do ołtarza iść nie myślał i miłość tę za zabawkę uważał.
Greta czuła się tem mocno obrażoną i darować mu nie mogła, że ją za niegodną uznał podzielania jego dostojeństwa i losu.
Niecierpiała Alberta. Paweł choć pochodzeniem Ślązak, ani książąt Ślązkich, ani Czechów nie lubił.
Był on wpół polakiem.
— Tego naszego królika, pana Alberta — mówiła Greta z przejęciem wielkiem, ani wy, ani nikt nie zna jak ja!! Jemu się marzy o takiem prawie do Krakowa, jak Łoktkowi do korony. Dziedziczni są panowie nasi, on i brat jego — nas za poddanych i niewolników uważają. Albert dumny jest, przebiegły i chytry, a na odwadze mu nie zbywa.
Wasz pan dla niego za mocny — musi sobie powolniejszego szukać, aby sam nad nim panował...
Mówię wam — wy go nieznacie!
— Święta to prawda, piękna Greto — odparł Marcik — i tem trudniej nam z nim, że my tylko bić się umiemy, a chytrości tropić nie potrafim...
Greta białemi ramionami poruszyła.
— Śmieszno mnie dawać wam radę, — rzekła — lecz jeśli najmniejsze podejrzenie macie — a siła przy was, czemużbyście nie mieli jego zrzucić choć dziedziczny jest, a drugiego posadzić w jego miejsce?
— Hm — odparł tą porywczością trochę rażony Marcik. — Pewnie, że dla nas Paweł byłby lepszym Wójtem, bo lepszym jest człowiekiem — ale pana Alberta trzebaby na czemś gorącem chwycić, aby go ukarać.
Będziemy wietrzyli zdradę.
— Tak, — rozśmiała się Greta, — a nim wy ją zwietrzycie, on i wam i miastu licha nawarzy!!
Marcik popędliwość niewieścią policzył na karb niechęci ku Albertowi. Greta tym czasem coraz bardziej się ożywiając, prawiła swoje.
— Dajcież radę co czynić? — rozśmiał się Suła.
— Ja? — zawołała wdowa, — przecież wy mężczyźni krótsze włosy, a dłuższy rozum mieć powinniście?
Od słowa do słowa ucierali się z sobą na pół żartobliwie, pół serjo.. Przebiegła niewiasta wreście, gdy Marcik dopytywał z kimby w mieście mógł się sprzymierzyć, komu zaufać — ruszając ramionami i szydząc, poczęła:
— Krótkowłosy mój panie.. Ja na waszem miejscu szukałabym w mieście takich ludzi, co siedzą w niem, a do Wójta nie należą i są mu solą w oku!!
Nie domyślny Suła ludzi takich dojrzeć nie mógł, dumał i przemyślał na próżno.
Dawszy mu się trochę wymęczyć odgadywaniem — Greta krzyknęła nareście.
— Pójdźcież na Żydowską ulicę i zapytajcie o to Muszy lub Lewka — oni wam powiedzą.
Marcik dopiero teraz zrozumiał i uradował się.
— Bóg z wami! — zawołał — nie ma to jak niewiasty, gdy człowiek sam sobie rady dać nie może!
Wy wielki rozum macie!
— A wy go u mnie niespodziewaliście się znaleźć! — zapytała szydersko.
Pochlebiło jej to jednak i zbliżywszy się do Marcika, dodała ciszej.
— Z Muszą, z Joszem, z Lewkiem, z niemi wszystkiemi, ile ich jest, możecie o tem mówić otwarcie. Wasza sprawa a ich — jedna. Albert nienawidzi żydów, oni jego, bo ani spraw ich nie sądzi, ani porządku między niemi nie trzyma. Oni należą do zamku. A wiedzą wszystko i nic nie ujdzie ich oka.
— Znacie bogatego Muszę? — spytała w ostatku.
Marcik wprawdzie spotykał izraelitę na zamku, ale bliżej go nie znał. Między słynącym z dostatków, handlującym pieniędzmi i klejnotami Muszą a ubogim żołnierzem — jakiż mógł być stosunek? Przystęp do starego był trudny. Uchodził on w owym czasie za głowę wszystkich izraelitów osiadłych w Krakowie.
Na Żydowskiej ulicy dom jego stał jak twierdza obronna, ogromnym opasany murem. Sam on z drzewa był zbudowany, ale opasanie kosztowne z kamienia, mogło bodaj oblężenie wytrzymać, a wieści chodziły, że Musza miał chodnik podziemny, którym w razie niebezpieczeństwa mógł się wymknąć.
Tak wyuczony i podbudzony Marcik, nacieszywszy się dnia tego znowu czarnych oczu widokiem, choć mu się od Grety odchodzić nie chciało, pożegnawszy ją, na Żydowską ulicę wprost powędrował.
Musza który, jakeśmy mówili, kamieniami drogiemi, złotem i srebrem handlował, nie był dla lada kogo przystępnym. Nie miał on ani kramu, ni sklepu. Trafiano doń przez innych, a do domu kto się chciał dostać, musiał mieć znanego przewodnika.
W sile wieku, choć nie młody, poważny, krzepki izraelita po swojemu był dumny. Odbijała się na nim potęga bogactwa, które posiadał. Żył zamknięty. Mówiono, że część większą czasu nad księgami jakiemiś trawił, i złoto robić umiał.
Ubożsi izraelici, ilekroć na zamku mieli sprawę, a tam się one wszystkie rozstrzygały, bo prawu miejskiemu nie podlegali, wysyłali za sobą Muszę, który mówić, przekonać, a w potrzebie przekupić umiał.
Marcik szedł do niego nie zbyt śmiałym krokiem, czując, że sprawa ta cała na jego rozum i ramiona była za ciężką.
Lecz przy całej jego prostoduszności, nie zbywało mu na przebiegłości pewnej. Ludzi poznawał instynktem i ten sam instynkt uczył go sposobu postępowania z niemi. Najtrudniej było dostać się do żyda i wiarę w nim obudzić.
Właśnie u wrót stanął i miał do nich zapukać, gdy wewnątrz posłyszał ogromny gwar, hałas, i dziwne krzyki, tonem i głosem do tych, jakie słyszał w ulicy nie podobne. Sprzeczano się namiętnie, lamentowano na pół śpiewając.. Przysłuchiwał się jeszcze, gdy wrota się uchyliły i cała gromada ludzi poubieranych dziwacznie, odartych, w kapeluszach spiczastych, z włosy z przodu długiemi, a z tyłu wygolonemi, w płaszczach długich i w łachmanach, zbita w massę — kłócąc się, wywijając pięściami, miotając się gorączkowo — wyparła się z dziedzińca.
Zapalone oczy, pieniące się usta, ręce poruszane gwałtownie okazywały, że spór jakiś wielki toczyć się musiał, albo wyrok został wydany.. W pośrodku tego tłumu szedł człek blady, którego inni szarpali, pięści mu pod nos podsuwali, popychali jak skazanego winowajcę.
Cała ta gromada składała się z dzieci Izraela.
Wrótny miał za nią zawierać bramę, gdy Marcik wszedł śmiało i rzekł, że z zamku jest przysłany do Muszy od księcia, aby z nim mówił.
Spoglądano nań z nieufnością, potrząsano głowami, — widocznem było, że gromada, która wyległa na ulicę, zostawiła tu po sobie wzruszenie jakieś. W głębi, w oknie domu widać było poważnego mężczyznę z czarną, nieco siwiejącą brodą, w aksamitnej czapeczce na głowie, wyglądającego za odchodzącemi. Był to Musza, który po oznajmieniu, Marcika zaraz do siebie wpuścić kazał.
Izba, w której go przyjął skromnie ale dostatnio była urządzoną. Proste kobierce okrywały ławy, sprzętu było mało — szafa jedna stała w kącie.
Milczącym ruchem ręki gospodarz wchodzącego pozdrowił.
— Jestem sługą księcia Władysława — ozwał się Marcik — wojowałem z nim długo i miłuję go. Krótko wam powiem z czem przychodzę, bo gładko mówić, a wiele nie umiem.
Mieszczanie niemcy knują coś przeciwko panu naszemu — jawna to rzecz. Myślą pewnie sobie nowego szukać na Slązku lub w Czechach...
Musza niby zdziwiony z lekka głową potrząsał.
— Knuje się cóś — powtórzył Suła. — Książe za mało o to dba, ale my słudzy jego, i na mieście co jest poczciwych, bojemy się. Wy też do wójtowych nie należycie, powinniście pomódz nam, aby uchowaj Boże nie dopuścić zdrady.
Skończywszy podniósł nań oczy, izraelita stał spokojny, zamyślony, jakby potrzebował długiego zastanowienia się nimby odpowiedział.
— Zkąd wam ten strach przyszedł? — zapytał.
— Z miłości dla naszego pana, — rzekł Marcik, — i z tego co po mieście już gadają, niedarmo —
— A nasz miłościwy pan, wie o tem? — rzekł Musza.
— Wie tyle co i ja — ale waży lekko.
Żyd poruszył się, ręce za pas założył, oczy w ziemię wlepił.
— A czegoż wy od nas chcecie? — pytał.
— Pomocy do wytropienia tej zdrady — odpowiedział Marcik. — Macie swych ludzi, swe drogi, łacniej niż my wiedzieć możecie, co się u Wójta gotuje.
Musza głową potrząsał, słaby uśmieszek zarysował się na jego ustach — tak, że ledwie z pod gęstego zarostu domyślać go się było można.
I było przeciągłe milczenie.
— Za wiele od nas chcecie — rzekł w końcu izraelita. — Sami mówicie, że Wójt nam wrogim jest. Rada i ława wszystko nieprzyjaciele, jakże my zbliżyć się i badać ich możemy?
Nie czekając na odpowiedź, gospodarz wskazał siedzenie, a sam, ocierając czoło chustą, która u pasa wisiała — mówił dalej.
— W mieście gadają? Cóż mówią? zkąd ten niepokój?
— Poczciwsi mieszczanie obawiając się rozruchu i zemsty, wietrzą już spisek.. Mówią, że Albert pod pozorem handlu swoich zaufanych w różne strony rozsyła. Dzień i noc u niego obrady tajemne. Są poznaki wielkie!
Izraelita zdawał się niepewny co ma począć i mówić — wahał się.
— Cóż my możemy? — ozwał się, — my biedni żydzi? my, co się opłacać musiemy, aby nam wolno było powietrzem oddychać i wody wziąć u studni, my, których raz wraz podejrzewają o zbrodnie, o czary, o bezbożność, my co się bez osobnego znaku w ulicę pokazać nie możemy? My żadnej pomocy nie mamy!
— Wy — odparł Marcik rezolutnie, macie rozum, przebiegłość — i pieniądze, które najwięcej znaczą.
Musza pogardliwie ruszył ramionami.
— A tak! — rzekł — pieniądz to jest jedyny oręż nasz, którym się bronić musiemy — ale też on jest największym nieprzyjacielem naszym, bo wszyscy nań czyhają.
Z przeciągającej się tak rozmowy, nic nie mogąc wydobyć dla siebie, Marcik zaczynał się już niecierpliwić, chciał mocno nacisnąć na żyda, aby mu stanowczą dał odpowiedź, gdy siwy, podobnie do gospodarza ubrany mężczyzna w wysokiej czapce spiczastej wszedł do izby nie zdejmując jej i dopiero obcego ujrzawszy, którego zmierzył okiem niechętnym, powoli zsunął z głowy nakrycie. Poczęła się między nim a Muszą żywa w niezrozumiałym języku rozmowa.
Przybyły starszy był znacznie, wzrostu mniejszego, brodę miał siwą, a w twarzy jego nie miłego wyrazu, źle tajona niechęć przeciwko gwiazdochwalcom się malowała.
Ze wzroków rzucanych na siebie, Marcik zmiarkował, że mowa o nim była między niemi.
Był to możny też izraelita, handlujący towary wschodniemi, którego Lewkiem zwano. Ten rozmówiwszy się z gospodarzem, poruszył ramionami, czapkę swą wziął ze stołu, z ukosa spojrzał na Marcika, i nie odezwawszy się doń, wyszedł z izby.
Marcik zżymał się niecierpliwie.
— Mieszkacie na zamku! — spytał go Musza.
— Tak jest, do dworu księcia i załogi zamkowej należę.
— A dopytać tam o was można?
— Pytajcie o Marcika Zbyszkowego syna Sułę z Wieruszyc pod Bochnią — odezwał się gość z pewną dumą — a traficie do mnie.
Izraelita badał go, słuchał, ale oględny, nie wygadywał się z niczem. Czekał jeszcze Suła, gdy w sieni dały się słyszeć głosy sporne, Musza do drzwi pospieszył, otworzył je, i nakazująco odprawił natrętów, którzy natychmiast zamilkłszy w dziedziniec wyciągnęli i tam znowu żwawo kłócić się zaczęli.
Musza widocznie był sędzią i rozjemcą dla swego ludu.
Na zapytanie powtórzone, czy się może jakiej spodziewać pomocy, Suła otrzymał odpowiedź wymijającą i obojętną.
Zmarszczył się i miał wynijść nie tając przykrości jakiej doznał, gdy izraelita począł go łagodzić, powtarzając, iż sobie sami ledwie mogli radzić, a nikomu pomocą być nie zdołają.
— Co my możemy biedni! — powtarzał — Siedzieć musiemy cicho, by się nikomu nie narazić. Zamek nas nie obroni od Wójta.. a nasza swoboda taka, że nas z obu stron cisną!! Co my możemy?
Marcik już się nie oglądając na przeprowadzającego, zburzony wybiegł w ulicę...




IV.


W parę dni potem, Marcik który błądził ciągle niespokojny, bo mając coś na sercu bezczynnym wysiedzieć nie umiał; włócząc się od piwnicy ratuszowej do Szeluty, od browaru jego na ulicę Rzeźniczą i do Mikołajskiej bramy, aby podpatrywać, co się w wojtowym dworze dzieje — dostał języka, iż Albert w drogę się dla jakiejś sprawy handlowej wybiera. Wiedział także, iż prawa jego ręka Herman z Raciborza, w podróż jakąś potajemnie się wybrał, a Pecold z Rożnowa także się do niej gotował.
Wszystko to byli najwięksi przyjaciele i najczynniejsi pomocnicy Wójtowi, ludzie, na których pilne miał oko.
Czuł, że ten rozjazd podejrzanych nie mógł być przypadkowym.
Wiedząc, iż Greta nieprzyjazną była Wójtowi, Marcik pobiegł do niej, ażali i tam się czego nie dowie.
Nie zastał ją samą, zabawiano się u niej jak zwykle. Stryj Paweł z Brzega, Hincza Keczer, Niklasz z Zawichostu, siedzieli za stołem. Piękna zawsze gosposia, rada się pośmiać, popisać z dostatkiem i gościnnością, zachęcała do kubków, dolewała sama, podsuwała misy z łakociami, które na stole zastawiono.
Rozmowa toczyła się wesoła, pusta, bo Greta taką lubiła, starych i młodych na pokuszenie wystawiać, rozum im odejmować, do szału pobudzać, było dla niej najulubieńszą rozrywką. Naostatek wydrwić tych, których wywiodła w pole i pozbyć się — wprawiało ją w humor najlepszy.
Wejście Marcika ostudziło trochę rozmowę bardzo ożywioną. Dość było jego skłopotanej twarzy, aby drugim wesele odebrać.
Greta natychmiast otarła kubek, nalała i podała mu go. Od śmiechu była jak wiśnia rumiana, a przy ustach różowych i płonącej twarzy piękne jej ząbki białe śliczniej jeszcze połyskiwały i czarne oczy paliły się ogniściej niż zawsze.
Pierś rozkołysana poruszała rąbkiem białym, którym tak była przysłonięta, aby do przypatrywania się pobudzić. Cały w blachach i haftach gorset sztywny kibić jej i okrągłe kształty uwydatniał na pokusę starych wielbicieli.
Choć już pierwszą świeżość młodości straciła była Greta, ponętę miała w sobie taką jeszcze, iż — począwszy od stryja — wszyscy z zachwytem w nią wlepiali oczy. Paweł z Brzega jako opiekun więcej sobie pozwalał niż inni, chwytał ją za ręce białe, przyciągał ku sobie, mrugając pokazywał Niklaszowi i Hinczy.
Bystra niewiasta poznała zaraz z oczów Marcika, iż tym razem może nie dla niej samej tu przychodził. Chciała się dowiedzieć co zrobił. Wprawdzie wszyscy tu swoi byli, lecz w szerszem kółku o drażliwych rzeczach, mówić się obawiano. Hinczy Keczera nie bardzo była pewną nawet z kim trzymał.
Mówiono o połapanych przy Łaźni żydowskiej mężobójcach, których już na Ratuszu trzymano w więzieniu, a Ławnicy ich na śmierć sądzić mieli. Na cmentarzu też u P. Maryi w nocy schwytano niewiastę podejrzaną...
To były nowiny miejskie.
Marcik słuchał, ale mało go to obchodziło.
Niklasz sprzeczał się, że wdowa Erlichowa nie miała prawa do połowy dworu i jatek na Grodzkiej, a Keczer wiedział, iż w księgach stało jako mąż jej to przekazywał. Pół zaś ławki oddał za duszę swą do Ś. Trójcy.
Wśród tego paplania na piękną Gretę gorące latały wejrzenia — śmiechy, szepty i mrugania je przerywały.
Marcikowi znudziło się tego słuchać i przerywając historję wdowy Erlichowej, o której utrzymywano, że za młodego parobka, służącego u niej za mąż wychodzić miała — rzekł nagle:
— Dokądże to pan Wójt jedzie? nie słyszeliście?
Niklasz i Paweł zerknęli ku sobie.
— Alboż jedzie? — zapytał pierwszy.
— Mówią, że wyjeżdża, no, i dużo jakoś panów Radnych w różne strony rusza — odpadł Marcik, kładąc nacisk na to szyderski. — Herman z Raciborza, Suderman, Pecold, albo się już porozjeżdżali, lub są na wyjezdnem. Czegoś im pilno bardzo.
Greta patrzała nań, dając znaki oczyma.
— Alem ja dziś u pana Wójta był — rzekł Paweł z Brzega — o żadnej podróży mowy nie było.
— Hm — szepnął Marcik — albo to o każdej podróży się mówi?
— Juści prawda — śmiejąc się rzekł Keczer — gdy się dowiem kędy tanio towar kupić można, jadę sam, nie trąbiąc o tem na Rynku.
— Żeby nasz wielowładny pan Wójt — przerwała Greta — sam miał jechać za kupią? temu ja nie uwierzę. Dziedziczny nasz władzca za wielki pan na to, ma i bratów i swatów mnogo, co go zastąpią radzi.
Gdyby sam się w podróż puszczał! musiałby towar być wart tego.
— Nie takie to wielkie pany — sprzeciwił się Niklasz. — Nie dawno urośli. Ludzie pamiętają, gdy ojciec ich za Czarnego sam łokciem mierzył w kramiku. Dorobili się tej wielkości po zamku obronie.
— Tak, ale teraz Wójt dziedziczny drugi książe — odparła Greta. — Podoba się mu wasza albo moja głowa, każe ją ściąć i nikt mu nie powie nic. Myśmy jego ludzie. Rajców ma jakich chce. Ławników też — a miasto w kieszeni!
— O! o! o! — poczęli wszyscy wołać chórem. Jeszcze do tego nie przyszło...
— Przyszło już! — odpowiedziała Greta stanowczo. — Tak jest! Robi z nami i z miastem co chce.
— Ale my też do Rady należym — rzekł kwaśno Paweł.
— A cóż wy i Rada znaczycie? — zapytała gorąco Greta. — Herman z Raciborza, Suderman, Pecold, sługi jego i zauszniki rej wodzą, a wy — siano za niemi...
Wymówki te, nie podobały się gościom, pospuszczali głowy. Greta tem napastliwiej kończyła.
— Pan Wójt u nas królem!
Milczenie, które nastąpiło potem, Marcik przerwał.
— Nasza gospodyni prawdę mówi... Tak ono jest!
Goście kwaśno poruszać się zaczęli zakłopotani. — Zażartował jeden i drugi obrociwszy się do wdowy, i powynosili się. Paweł tylko pozostał.
— Ciekawa by to rzecz była, dowiedzieć się — wznowił Marcik — dokąd pan Wójt się wybiera? dokąd jego pomocnicy? Dopytać nie mogę.
— Trudno — odpowiedziała Greta — bo za czterema jechać w ślad jednemu nie ma sposobu.. ale.. przecież, gdybyś sobie wybrał z nich którego..
Marcika myśl ta tknęła, wypił wino spiesząc, spojrzał na wdowę i żegnał się.
Greta zrozumiała, iż miał jej usłuchać.
— Przychodźcie do mnie częściej — zawołała odprowadzając go do progu...
Suła był zawsze do podróży gotowym. Ruszył zaraz wprost pod dom wójtowski, pod którym przez cały dzień do nocy dużo ludzi siadywało, a drugie tyle się uwijało do koła. Chciał tu dostać języka. Wcisnął się w tłum nastawiając ucha, usiłując naprzód dowiedzieć się czy Wójt już nie ruszył.
U wrót podwórzowych czeladź rozpowiadała, że dopiero wieczorem do Miechowa się wybierał.
W Miechów ten nie wierząc wcale, Marcik skoczył na zamek po konia i służki nawet nie biorąc z sobą, stanął tak u Mikołajskiej bramy na czatach, aby mu się wyjeżdżający wymknąć nie mógł. Sądził bowiem, że najbliższemi wrotami Albert wyjechać musi.
Wieczór był szary, gdy ujrzał z kamienicy wyciągającego Wójta, ale przeciw zwyczajowi tak niepozornie przyodzianego, z orszakiem tak lichym, iż gdyby o nim nie wiedział i nie czatował nań, niepoznałby go pewnie.
Skrywszy się u wrót, Marcik wyczekał, aż się gromadka ta odbiła trochę i zwolna podążył za nią.
Musiał jednak posuwać się ostrożnie, trzymając się zdala, aby go nie poszlakowano.
Pusto było do koła. Sama godzina, którą sobie Wójt do wyjazdu wybrał, podejrzanym go czyniła.
Więcej jeszcze to, że z miasta na błonia się wydobywszy, począł przedmieścia okrążać, snuć się jakby bez celu, jak tropiony zając kluczyć, aż wreście wydobył się na gościniec, który ku Pradze i do Czech prowadził.
Marcik nie poprzestał na tem; chciał być swego pewnym.
Wprawdzie dla samotnego człowieka okolice miasta po nocy nie bardzo były pewne, ale miał dobry kawał miecza u boku, obuszek u siodła, konia mocnych nóg i szparkiego chodu — postanowił ścigać dalej.
Wójt na szeroki wybrawszy się gościniec, począł mimo nocy, szybko się naprzód posuwać. Marcik trochę się zakłopotał, bo nagle z wielkiej drogi, zwrócił Albert na małą, boczną, wiodącą do osady na gruntach miejskich założonej i do miasta należącej.
— Tropić to tropić do ostatka — rzekł w duchu Suła. — Zobaczemy czym go posądzał na próżno.
Wschodzący księżyc pogoń ułatwiał. Konia tylko musiał uśmierzać, bo zbyt mu się rwał naprzód, czując te, które ich wyścigały.
Przy słabym blasku dojrzał goniący, że Wójt skierował się ku dworowi w zaroślach i tu się zatrzymał. Ludzie pozsiadali z koni. Pochyliwszy się nieco, na jaśniejszym niebie ciemne ich postacie miał jak na dłoni.
Gonić dalej było już niebezpiecznie, stanął więc w gąszczy tak, aby nie widziany mógł zobaczyć co się tam będzie działo. Stał tak na czatach dosyć długo. Wójt mu zniknął, konie jego tylko widać było przed chatą. W oknach jej ogień gorzał i ludzie z łuczywami obiegali do koła. Gwarno się zdawało i ludno, jakby tam na Wójta oczekiwano.
Księżyc zaczynał się podnosić — Marcik stał i czekał, w tem nagle konie ruszyły z pod dworku, ale zamiast iść w dalszą drogę, zwróciły się nazad, tak, że ludzie obok stojącego Suły przejeżdżać musieli.
Strach go ogarnął, aby mu koń jego do tamtych nie zarżał.
Położył się na nim, aby niebył spostrzeżony, lice ściągnął i czekał. Ludzie wojtowi wracali z wolna. Oko żołnierskie, nawykłe śledzić z zasadzki, dostrzegło zaraz, iż Wojta między powracającemi nie było.
Czeladź swobodna, śmiała się i gwarzyła do Krakowa powracając.
— Głupiś — mówił jeden z pachołków do drugiego, albo to on tam jedzie gdzie mówi!
— To dokądże?
— Co ci z tego?
— A no gadaj gdyś począł.
— Jam bo słyszał, jak z bratem Henrykiem umawiali się przed stajnią, że do Pragi, czy Ołomuńca musiał...
— A co on tam będzie kupować?
Śmiech słychać było szyderski, Marcik już więcej pochwycić nie mógł. Scieżka, którą jechali zakręcała się, znikli mu z oczów, ciężkie tylko stąpanie koni go dochodziło.
Suła całą uwagę zwrócił na chatę, około której wóz stał kryty i kilka koni dla jezdnych. Pod noc pewnie dalej ruszać nie chciano, gdyż wkrótce w chacie światła gasnąć zaczęły. Marcik z konia zsiadłszy i wolno go uwiązawszy w gąszczy do drzewa, pieszo się przekradł pod dworek, ostrożnie jak złodziej. Szczęściem, że psów przy niej nie było.
Czeladź koczowała około wielkiego wozu i koni leżąc na ziemi. — Mógł się tak zbliżyć, iż kawałkami rozmowę jej pochwytał. Mówili o drodze do Ołomuńca, i o trakcie, na który się wybierać mieli, bo wielkim gościńcem pan jechać nie chciał.
Tego już dość było dla Marcika, aby się upewnił, że z Czechami zdradę knuto, nie potrzebował dowodów więcej.
Do miasta powracać za późno było, postawszy czas jakiś, wrócił do konia i zwolna ku gościńcowi kierując, postanowił gdzie na błoniach przenocować, bo po zawarciu bram do Krakowa się już dostać nie mógł.
Rad był, że nie jeździł darmo, a choć chłodna noc do kości go przejmowała, pokłusował nazad wesoło.
Na gościńcu już jakby niewiedzieć zkąd jechał, nagonił i dotarł do powracającej Wójtowej czeladzi.
Posłyszawszy za sobą tentent konia, ludzie się trochę ulękli i chwycili za obuchy bojąc się napaści jakiej, gdy Marcik ich raźno pozdrowił, i — jakby się obłąkał, o drogę pytać począł. Udawał nieświadomego sługę jednego z panów mieszkających w Krakowie, którego za potrzebą jakąś wysłano.
Czeladź wójtowa drwić z niego zaczęła. Jechali tak razem. A że pachołkowie do karczemki miejskiej na nocleg dążyli, Suła się do nich uwiązał głuptaszkiem się czyniąc, aby coś w rozmowie z nich dobyć.
W gospodzie pod miastem, zwanej Kojcem, osławionej z tego, że się w niej włóczęgi i kostery zbierały i ludzie z miasta wyświeceni, co się w Krakowie pokazywać nie mogli — paliło się jeszcze, hałas był w niej okrutny.
Po nocy samemu tu bezpiecznie nie było, ale przy miejskiej czeladzi, nie miał się Marcik czego lękać.
Trafili właśnie na to, cała opita gawiedź karczemna, wyszła z łuczywami przed gospodę oglądać zabitego człeka, który się tam niewiedzieć jak znalazł, widać było zżółkłego już trupa, ze przyschłą na piersi raną, głową potłuczoną i zeszpeconą, — odartego na poły. Niektórzy poznawali, że Berjasz był roztruchacz, i szeptano, że go ktoś dla pary szkap, które prowadził, zamordował.
Wypadek ten, który gdzieindziej uczynił by wrażenie, tu jako rzecz powszednią przyjmowano — obojętnie. Gospodarz tylko, straszny zbój, z twarzą płachtami obwiązaną, tak, że mu z pod nich jedno tylko oko widać było — czarny, osmolony — mruczał, że trupa należało wywlec gdzie indziej, aby mu na szynk biedy nie naprowadził.
Przytomni targowali się już ile miał piwa postawić za tę przyjacielską usługę.
Gdy czeladź wójtowa, którą poznano czyja była, nadciągnęła — zmięszali się trochę goście karczemni, a gospodarz stęknął, że mu jeszcze więcej piwa dać przyjdzie, aby i ci milczeli.
Marcik jak gdyby do nich należał, trzymał się swych towarzyszów. Ci, którzy go po nocy za sobą jadącego dobrze widzieć nie mogli, dopiero teraz, gdy się rozpatrzyli w rycerskiej postawie i twarzy Suły — postrzegli, że się na nim oszukali.
Koso spoglądali nań i kwaśno.
Około karczemki tej, musiał Marcik z tą gawiedzią stanąć na nocleg. Przypatrywano mu się, czyby go spoić i obedrzeć nie można, albo kłótnię wywołać i napaść nań, ale czeladź wójtowa i śmiała postawa żołnierza odwiodła od tej pokusy.
Do dnia dopiero, gdy Rzeźniczą bramą pastuch bydło wyganiał w pole i wrota otworzono, wjechał Marcik sam, niepostrzeżony do miasta i dostał się na zamek, gdzie legł spocząć po męczącej podróży.
Zaspał tak dobrze, iż się nie przebudził, aż go Jurgaś wyrostek jego za rękę szarpiąc zmusił do wstania, wołając, że się do niego dowiadywano.
Miał Marcik komorę własną na zamku, ale w niej ludzi przyjmować nie było gdzie. Zerwawszy się co prędzej chciał do studni biedz, aby wiadrem wody wylanem na głowę orzeźwić się, gdy w progu zobaczył stojącego Muszę.
Trzeba się więc było rozmówić, choć miejsca po temu nie umiał znaleźć i wyszli oba w podwórze, gdzie się podsłuchanemi być nie lękali.
Musza wcale inaczej teraz i z pewnem zaufaniem, jak do dobrego znajomego zbliżył się do Suły.
— Wiecie, — rzekł z cicha — iż Albert Wójt wczoraj kędyś wyjechał?
Uśmiechnął się Marcik rad z siebie.
— Wiem, — odparł Marcik — a nawet dokąd i domyślam się po co. Śledziłem go trop w trop i nadedniem dopierom powrócił.
Musza trochę zdziwiony, głową pokiwał.
— Dokądże? — spytał.
— Do Ołomuńca lub do Pragi.
Żyd się uśmiechnął.
— No, więc i to wiedzieć musicie o czem ja was ostrzedz chciałem, — dodał, — że Herman z Raciborza i Pecold wyjechali także. Jeżeli on do Ołomuńca, oni pewnie do Sandomierza, Wrocławia lub Opola.
Spojrzeli sobie w oczy, Marcik głową potwierdzał. Byli z sobą teraz w zupełnem i porozumieniu i zgodzie.
Po kilku z cicha wymienionych słowach, Musza pożegnał się i odszedł, oświadczając się z gotowością na posługi.
Marcikowi spieszno było teraz do Grety. Na zamku trwożyć tem, o czem się dowiedział uważał za przedwczesne; chciał wprzódy pewnym być swego.
Gretę zastał, gdy się jeszcze przystrajała, bo się wybierała do kościoła iść, a gdy z domu za próg wychodziła, musiała się zawsze tak ubrać, aby na nią patrzano. Ludzie też nie tylko ją palcami wskazywali, ale szli za nią i zabiegali jej drogę. Do kościoła i Kurcwurst zwykle jej towarzyszył, ale nie w błazeńskim stroju.
Greta rzuciła zasłonkę, którą właśnie upinała i zawołała na Kurcwursta, aby jej Gamrota przyprowadził.
Kto był ten Gamrot, Suła nie wiedział wcale, nie znał go.
Wdowa zbliżywszy mu się do ucha, szepnęła żywo.
— Gamrota nie znacie? — nie wiecie, że brata jego Wójt Albert przez zemstę za siostrę wziąć kazał, w więzieniu trzymał i ledwie za usilną prośbą księżnej zamiast na gardle karać, z miasta wyświecić kazał. Gamrot wam przeciw Wojtowi usłuży — ja za niego stoję.
Mówiła gorączkowo i lice jej pałało.
Sprawiwszy to, odeszła nazad do porzuconego stroju i opinać się zaczęła, bo do kościoła ślubowała się dnia tego i musiała iść.
Gamrot nadszedł w prędce.
Człek był młody, przystojny, ale z pierwszego nań wejrzenia domyślał się Marcik w nim warchoła i niespokojnego kłótnika. Niegdyś możni Gamrotowie ci, gdy się im dwór i kram spalił, zubużeli, a że brata Wójt wygnał z miasta, jemu swój upadek przypisywali.
Radzi byli się pomścić, a prócz tego młody chłopak ujęty był przez Gretę i rozkazów jej słuchał.
Żwawo na wychodnem poznajomiła ich z sobą.
Ubogo odziany Gamrot, w fartuchu, bo gdzieś u rzemieślnika był w terminie, inaczej na chleb nie mogąc zarobić — ochotnie się Marcikowi stawił.
Gospodyni kazawszy im dzban postawić, poszeptawszy jednemu i drugiemu, na Kurcwursta skinęła i wyszła.
Siedli za stół milczący przypatrując się sobie, aż mieszczanin widząc Sułę nieskorym do rozmowy sam zaczął.
— Kazano mi służyć wam — rzekł z uśmiechem. — Może się i przydam na co? Miasto znam, dawniej i mnie więcej ludzi znało..
Westchnął i popił.
— Jeżeli co przeciwko temu zbójowi Albertowi, który nas zgubił potrzeba począć — uderzył się dłonią po piersi.
— Ja, z wami!
I rękę mu wyciągnął.
Poczęli się badać i porozumiewać wzajemnie. Gamrot okazał się pojętnym, bystrym i ochotnym. Przedewszystkiem na prześladowcy rodziny swej zemstę wywrzeć pragnął.
— Możecie mnie posyłać gdzie zechcecie — rzekł, wśliznę się wszędzie.. Tutejszy jestem, oba języki dobrze umiem, i uszy mam.
Naradzali się więc jak podzielić między siebie czuwanie nad ludźmi, gdzie się spotykać mogli, kogo Gamrot powinien był mieć na oku.
Rozmowa przeciągnęła się u dzbanka tak długo, że Greta miała czas z blizkiego powrócić kościoła i znalazła ich za stołem jeszcze. Zobaczywszy ją Gamrot uradowany, że czynnym będzie, dopił kubka, zaśmiał się i wybiegł na miasto. Zostali sami. Greta pytała go, jak mu się nastręczony podobał?
— Niczego, — odparł Marcik, — ale gorący bardzo i łatwo się zadzierać musi.. Z człowiekiem jak z garnkiem rozbitym (bo mało który cały) potrzeba wiedzieć dopóki w niego wody nalać aby nie wyciekła...
— Zresztą — dodał — dobry chłop — dziękuję wam za niego, zda mi się. Będzie nas kilku na oku ich trzymać, zjedzą licha, żeby się nam wymknęli...
— Wójta pilnujcie najpierwej! — dodała Greta gorąco — ten jest, który wszystkich burzy...
Z tej poważnej rozmowy, Suła, któremu dawna miłość powracała, przeszedł do zalotów i wspomnień dawnych, do przysiąg, jako ją i teraz miłował strasznie, a wdowa się śmiała z niego.
— Miłujcie! — rzekła – miłujcie! — Kto wie, jak mnie żaden książe, ani wojewoda nie zechce, może doczekawszy siwego włosa gotowam się wam dać wziąć!
Oczy błysły Marcikowi i huknął.
— Jam bo przysiągł, że moją być musicie!!
Zmarszczyła się Greta — popatrzyła nań, ramionami potrzęsła i śmiała się znowu.
Tak kłócąc się, godząc, gdy wdowa cytrę wziąwszy dla rozrywki brzdąkać i podśpiewywać zaczęła, codzienny gość wszedł Paweł z Brzega. Godzina się zbliżała, gdy i inni ściągać się tu byli nawykli.
Drzwi coraz to się otwierały, i jeden ze znajomych przybywał; niosąc plotkę z ulicy.
— Wójt pojechał do Miechowa! – rzekł Niklasz, któremu się zdawało, iż nowinę przynosił.
Ktoś inny powiadał, że do Wrocławia, trzeci, że do Sądcza, aby się z mieszczanami o handlowe sprawy porozumieć.
Marcikowi, który słuchał wytrzymać już było trudno dłużej.
— Dalibyście pokój tym gadkom — rzekł. — Nie za lada sprawą wasz pan Wójt nocą z miasta ruszył.., choć wy o niczem nie wiecie.
Pod nosem waszym frymarczy wami — a wyście ślepi i głusi...
Dobrego wam pana Pan Bóg dał, który wszystko, co Czarny darował, strzymał. Pokoju pod nim zażywacie — a tego wam mało!
Zdumieli się trochę słuchający tym wybuchem, nierozumiejąc co znaczy. Greta próżno znaki mu dawała, aby milczał, — piwo szumiało w głowie.
Tym czasem pomiędzy gośćmi nie wszyscy pewni byli i jednej myśli. Marcik śmiało bacząc na to, prawił śmiało.
— Wójt, jak Wójt, — mówił — sam by on nic nie znaczył, ale ma swoich, którzy mu pomagają.. i zda się im, że naszego pana tak się łatwo pozbyć jak drugiego! Byle się nie zawiedli, a drogo tego nie przypłacili!
Wszyscy milczeli, — Suła mówił rozochocony.
— Słyszałem ja raz gadkę jedną, którą by panu Albertowi nie wadziło powtórzyć. Szedł raz człek niosąc na plecach kupione mięso, aż mu się na drodze nadarzyła grusza, na której był owoc dojrzały. Myśli tedy sobie — wlezę na nią i nabiorę do torby. Położywszy więc mięso na ziemi, nuż się drapać na gruszę — tymczasem pies przyskoczył i mięso pochwycił. Spiesząc z drzewa łakomiec spadł i kości jeszcze połamał.. Aby tak i drugim nie było, którym się gruszek chce, choć mięso mają.
Niektórzy ze słuchających śmieli się bajce radując. Tuż około Marcika siedział mieszczanin, którego Paternoster zwano. Miał to nazwisko ze szkoły jeszcze, przylgnęło doń i zostało.
Posądzali go niektórzy, iż Wójtowym zausznikiem i szpiegiem był, a donosił mu co kędy posłyszał. Ten ułożywszy minę, począł pytać Marcika.
— Tak źle o panu Wójcie trzymacie?
— Nie kryję tego, że mu niewierzę, — odparł Suła, nie widząc, iż Greta znaki dawała, aby milczał. — A nie tylko ja, ale na zamku wszyscy nie ufają mu, i na oku mają.
Paternoster mały i giętki jak wosk, układny bardzo, skrzywił się i skulił.
— Widzi mi się, — rzekł — że to nań niechętni potwarzami ciskają. Szanuje on pana i dobrze mu życzy, a że swojego miasta i ludzi swych ochrania i broni, co za dziw? Na to on jest i my go płaciemy.
Marcik zamiast odpowiedzi zaklął głośno.
Schmurzył się Paternoster.
— Nie daj Boże — szepnął, — na wysokiem miejscu siedzieć, z góry i z dołu wszystko pada na człowieka — tak i z nim.
To rzekłszy czapkę z pod stołu wyjął Paternoster, skłonił się do koła i powoli wysunął.
Ledwie się drzwi za nim zamkły, Greta nadąsana wpadła na gadułę.
— Otoś sobie języka puścił! — zawołała. — Nie wiecie, że ten siedzi u Wójta za uchem...
— Co mi tam! — odparł Suła.
— Ostrzeże go, aby się na baczności miał...
Marcik mało się zdał dbać o to.
— Niech go ostrzegają — niech robi co chce — krzyknął, — rąk naszych nie ujdzie ten zdrajca.
Paweł z Brzega markotny był także, iż się to u nich przygodziło. Wójta sobie narazić nikomu zdrowo nie było, mścił się i nękał, a Gretę i tak w posądzeniu miał, iż wrogą mu była.
Na Marcika się nachmurzyli wszyscy, co postrzegłszy czapkę nałożył i na zamek wrócił.




V.


Od opisanych wypadków kilka tygodni upłynęło, Wójt Albert ze swej tajemniczej podróży powrócił był właśnie. W Dynguszu rankiem zbierali się ławnicy i pisarz Frycz, gotował się do notowania co mu każą.
Sprawa Gamrota miała przyjść pod sąd. Zaraz po powrocie Wójta, Viertelnicy z nakazu pewnie w browarze u Lichego zuchwałego chłopaka pochwycili, in flagranti, gdy niemca jakiegoś w kości ogrywał. Podpity a zuchwały porwał się do korda, i jednego z pachołków ciął przez łeb haniebnie, drugiego ciężko ranił. Byłby może potem zdołał ujść i z miasta się wymknąć, ale sam dowódzca straży Veit, był pogotowiu z posiłkiem. Sześciu się nań rzuciło, powalili, związali, zbili i z wielkim tryumfem w biały dzień na postronku poprowadzili do ratuszowego więzienia. Wielkie zbiegowisko ludu mu towarzyszyło.
Jadący właśnie ulicą Marcik natknął się na tą kupę, poznał Gamrota swego i złość go porwała niezmierna, bo czuł, że nań czyhać musiano, aby go zgubić.
Dostać się pod sąd ławników człowiekowi, którego Wójt nienawidził, a rad się pozbyć, była to pewna śmierć. Za wielką łaską przez wstawienie się królowej, lub którego z książąt ledwie się czasem udało gardłową karę zmienić i winowajca ochłostany, wyświecony był z miasta na zawsze. Jeśli się ważył potem powrócić, choćby w orszaku książęcym lub pańskim, chwytano go i ścinano.
Za grę w kości, choćby fałszywe i za rany choćby krwawe zwykle na gardle nie karano — ale, po schwyceniu Gamrota rozeszło się zaraz po mieście, iż niewiasta, imieniem Hanusa skarżyła go o córkę, którą on gdzieś kiedyś uwieść miał, a młynarze z Gierlachowego młyna świadczyli przeciw niemu, iż był winnym gwałtu.
Z tą złą nowiną o pojmaniu Gamrota przybiegł Marcik do Grety, która ręce załamała.
— Wójt powrócił — rzekła — a to najlepszy dowód, iż mu doniesiono na Gamrota, że wam służył.. Teraz wy się miejcie na baczności!
— Ho! ho! — krzyknął Suła — mnie książęcego sługę ważył by się kto tknąć!
— Jeżeliście mu solą w oku — odparła wdowa, — znajdzie on sposób i na was...
Greta z gniewu trzęsła się i bledła.
— Nieopatrzny a zuchwały człecze, — poczęła. — Słuchaj dobrej rady, nocą się po mieście sam nie włócz, bez broni nie chodź — strzeż się zwady i zgiełku.. Nasadzi na cię zbójów, a ma takich, którzy zabiwszy zbiegną przy jego pomocy do Wrocławia lub Sandomierza.. Tam parę miesięcy pochodziwszy wolno, cichaczem wrócą i nikt im słowa nie powie. A uda mu się was gdzie przydybawszy wziąć, wsadzi do ciemnicy, do której ludzkie nie dojdzie oko.
Straszyła go Greta, a Marcik obojętnie słuchał i mruczał.
— Mnie? mnie?
— Was i stu takich jak wy — dodała wdowa. — On w mieście panem. W więzieniu na ratuszu trzymać was nie będzie, ani przy Dynguszu, ani w żadnej bramie, gdzie lada kogo Viertelnicy sadzą — ma on swoje własne lochy, o których żywa dusza nie wie, a kto się do nich dostanie światła Bożego nie zobaczy.
Mówiła, a przytomny Paweł głową i ramiony potwierdzał. Sułę nie łatwo zatrwożyć było — w końcu wreście poszły mu cierki po skórze. Tajemne owe więzienie, gdzie zawsze gotowy kat ściąć mógł, lub udusić, a w niem pogrześć — przeraziło go.
Mówiono o studniach w domu wójtowym nie dla wody podobno robionych, kamieniem okładanych, kolcami żelaznemi najeżonych, żelaznemi zamykanych drzwiami, w które ludzi strącać miano. Miasto miało tajemnice swoje. Nie wszystkich sądzić było można i karać publicznie, za niektóremi książęta się wstawiać mogli, więc tych, których się pozbyć chciano, tracono bez wieści i rozgłosu.
— Że na Gamrota czatowano, — mówiła Greta, — że z umysłu go wzięto, a teraz mu postawią niepoczciwą Hanusę, która poświadczy co każą, aby go o gardło przyprawić — to pewna.. Wójta już ostrzeżono!
— Pilnujcież się wy! — powtórzyła wdowa — pilnujcie!
Po ostrzeżeniu tem markotny wrócił Suła na zamek. Około ratusza jadąc, słyszał jak rozpowiadano, iż Gamrota jeśli nie stracą, to co najmniej ochłoszczą i końmi za miasto wywloką.
Nie wiele znaczyły kości i rany, ale za gwałt o który oskarżała Hanusa, głową trzeba było płacić. Wołali już nasadzeni pod ratuszem świadkowie, iż Gamrot nałogowy Kostera był, a matek i dziewcząt wiele się nań skarżyło, i ludzi kaleczył ustawicznie i t. p.
Przygotowywano umysły do tego, by lada lekką karą wywinąć się nie mógł. Ale, gotował się też Marcik księżnę Jadwigę prosić, aby za winowajcą wstawiła się do Wójta i życie mu ocaliła.
To prawo łaski nie było wprawdzie nigdzie zapisanem, ale miejski sąd i rząd nigdy pośrednictwa takiego i prośby nie śmiał odrzucić. Do księżnej przystęp tak łatwy był, jak do Łoktka.
Wiele sama wycierpiawszy dobra ta pani litościwą była. Od czasu narodzenia syna, w nim żyła i w córeczce Elżbiecie, która ślicznie rosła pod jej okiem. Dwoje dziatek całą stanowiło pociechę, bo książę rzadko doma posiedział długo. Z niemi zamknięta w swych izbach, życie spokojne pędziła.
Pani już była nie młoda podówczas, wzrostu słusznego, pięknej postawy, wychudzonej twarzy wcześnie marszczkami pokrytej, tęsknego wyrazu oblicza. Lata te, gdy mąż jej zmuszony z kraju uchodzić, do Rzymu szedł za pokutę, a ona w Radziejowie ukryta, żywiona przez litościwego człowieka, tając się z sobą, żyła jak uboga niewiasta, często zmuszona rąbki własnemi prać rękami, gorzkiemi łzy je oblewając, lata te ciężkie wyryły się niezatartemi piętny na jej twarzy. I choć Bóg jej małżonka powrócił, pocieszył potomstwem, posadził na stolicy, kazał się spodziewać korony — pozostała ową smutną wygnanką z oblicza.
Na zoranej pługiem żelaznym ziemi, choć ją zielone trawy i kwiaty okryją, zostają blizny na zawsze.
Dwór pani nie był wielki ani świetny. Niewiasty przed nią nie nawykły były padać na kolana, śmiały się do niej, mówiły do niej poufale. W komnacie krośna, dzieci, kolebki, obrazy pobożne, zabawki chłopaka i dziewczynki — całą jej były ozdobą. Kilka razy na dzień przychodził kapelan Stanko odmawiać modlitwy...
Właśnie księżna trzymała na kolanach małego Kaźmierza, a ksiądz czytał coś pobożnego, gdy z pilną sprawą Marcik się oznajmił do pani.
Często się do niej udawano o łaski różne — nie było w tem nic dziwnego.
— Miłościwa pani — odezwał się stanąwszy u drzwi Suła — ważyłem się dopraszać pilno, bo o ludzkie idzie życie. Mieszczanie i Wójt człowieka zgubić chcą, który książęciu naszemu służył, dla tego właśnie, iż mu był wiernym. Obrzucono go potwarzą.. Ratować trzeba.
— Osądzony już? — spytała księżna.
— Jeśli dziś nie wydadzą wyroku, najdalej jutro — mówił Marcik, — bo z tem pewnie spieszyć będą by im ofiary z rąk nie wydarto. Niech miłość wasza wstawi się za nim...
Kapelan Stanko o sprawę Gamrota spokojnie rozpytywać zaczął. On zwykle bywał od księżnej posłem do mieszczan, gdy ratować było potrzeba; jemu i teraz powierzyła księżna ocalenie Gamrota.
Marcik gorąco błagał i mocno nastawał.
Gdy się to na zamku działo, Wójt Albert ledwie powróciwszy już o wszystkiem wiedział, co pod jego niebytność sługi wyszpiegowały i dawał stosowne rozkazy.
Z jego polecenia w istocie Gamrot był pochwycony, i co rychléj z ukaraniem go miano pospieszyć.
Zausznicy Alberta schodzili się doń na radę. Znaleźli się tu znowu przy drzwiach zamkniętych, Herman z Raciborza, Suderman, Pecold i Hincza Keczer...
Widać było z pochmurnéj twarzy Wójta, że niebardzo rad z podróży swéj powracał. Słychał naprzód doniesień pomocników swych, którzy opowiadali, że w Sandomierzu mieszczanie gotowi byli pójść za krakowskiemi i toż czynić co i oni.
Z Sądcza poseł przywiózł bardzo słabą nadzieję, aby na mieszczan rachować można. Słuchać nawet nie chcieli namowy tych, których za nieprzyjaciół i współzawodników mieli.
Sądcz z Łoktkiem trzymał jawnie i nikogo innego znać nie chciał.
Ze Ślązka przywieziono tylko wiadomość, że Bolesław, do którego słano, pamiętny sromu jakiego doznał, gdy Łoktek przed dwudziestu kilką laty pobił go i wziął w niewolę — mścić się był gotów i pragnął odwetu. Ochotę miał wielką, ale i obawę niemałą. Znając księcia wiedział, że zapasy z nim nie przyjdą łatwo.
Chciał sam z Wójtem mówić, a upewnić się, iż go mieszczanie na sztych nie wystawią.
Z nim też nic jeszcze nie umówiono pewnego.
Gdy kolej przyszła na Wójta, który do Czech jeździł, ofiarując Kraków i inne ziemie mające się poddać Bolesławowi, jako lenno koronie Wacławów — Albert począł ociągając się.
— Nie udało mi się dokonać com zamierzał, tak jak zamierzałem. Jechałem, jak wiecie, polegając najwięcej na Ulryku Boskowiczu i jego powinowatych, iż mi u króla Jana Luksemburczyka pomogą. Tym czasem trafiłem na to, iż król właśnie wyprawę przeciw Boskowiczom przedsięwziąwszy, zamki ich zdobywał, wichrzycieli do posłuszeństwa zmuszając.
Z samym królem Janem, gniewnym, iż mu się poddani buntowali, mówić było trudno. Odgrażał się na małego księcia. Ślązaków też nie chce mieć, powiadając, iż sam przyjdzie odbierać, co mu należy.
Wójt zamilkł chwilę i dodał:
— Mniejsza o Czechów, którzy w domu mają co czynić.. Nie przyjdą rychło.. Bolesław nam starczy, tego ja skłonić muszę.
Wszyscy tedy potwierdzili, iż nikt z Bolesławem lepiej sobie nie poradzi nad Wójta, nakłaniając go, aby nie zwlekał.
Jechać mu trzeba było koniecznie.
— Tak, — odparł Albert — ale już mnie na oku mają, już się domyślają czegoś, tak że kroku stąpić trudno.
Zadumał się spuściwszy głowę.
— Bądź co bądź — zakończył, — uczynię co powinienem.
Herman z Raciborza zagaił, aby w sprawie Gamrota, wysłuchać Paternostra, który czekał u wschodów. Wprowadzono go zaraz.
Potulny, uśmiechnięty, łyskający oczyma donosiciel usłużny, wdzięcząc się do wszystkich, ledwie wszedłszy począł tak szybko zdawać sprawę z podsłuchów, iż go zrozumieć nie było można. Albert kazał mu milczeć i na pytania odpowiadać.
Ciągnięto więc badania z niego, a z tych się okazało, iż Gamrot był na posługach zamkowego wysłańca, niebezpiecznego Marcika Suły, ulubieńca książęcego, który w mieście stosunki miał, chodził, podglądał, spiskował; z Pawłem z Brzegu i synowicą jego się zmawiał, u nich przesiadywał i t. p.
Paternoster wiedział o tem, że Musza żyd, służył Marcikowi, a izraelici wszyscy przeciw mieszczanom byli.
Wójt Albert wysłuchawszy, rzekł zimno, iż dla przykładu innym Gamrota na gardle ukarać było potrzeba.
Radzono aby z tem spieszyć, gdyż — domyślano się łatwo, że z zamku za nim się wstawią.
Narada ta, w której zdania były różne, przeciągnęła się dosyć długo, chociaż wszyscy za Wójtem szli, a o środek tylko spierali się, jakby go potępić i natychmiast karać można.
Sprawa ta była pomniejszej wagi, i Paternoster wkrótce nazad iść musiał, a spiskowi sam na sam radzili.
Poddanie miasta było postanowione. Ślązacy mieli podstąpić pod Kraków w chwili, gdy książe znajdować się w nim nie będzie, a załoga słaba na zamku zostanie. Księżna sama Wawelu obronić nie mogła, na którym Biskup miał się znaleźć z ludźmi swemi, i do otwarcia wrót pomagać.
Muskatę wcześnie sprowadzić chciano do miasta, a Ślązaka postawić pogotowiu, aby na dany znak przybywał.
Wiele jeszcze do czynienia, do przewidzenia i przygotowania zostawało. Niektórzy frasowali się i lękali, jeden Wójt w sprawę swą wierzył i był pewien, że ją doprowadzi do skutku.
Lekceważenie, jakie mu Łoktek okazywał, drażniło jego miłość własną, żelazna dłoń małego księcia ciężyła mu — chciał jarzmo to zrzucić koniecznie.
Wierzył w rozum swój i siłę, i przy pomocy Ślązaka spodziewał się pożyć przeciwnika.
Nie rychło panowie radni po jednemu wysuwać się zaczęli ze dworu wójtowego i rozeszli po domach.
Postanowiono czasu nie tracąc — kończyć rzecz rozpoczętą.
Marcik, chociaż go Greta ostrzegała, więcej siedział w mieście niż na zamku. Ostrożniejszym był tylko, dwóch silnych pachołków prawie zawsze prowadził za sobą, i oręża nie odpasywał. Nie zmienił trybu życia wcale, chodząc do Szeluty, przesiadując w ratuszowej piwnicy, to po innych browarach, a kumając się z kim nadarzyło.
Dopóki Wójta Alberta nie było w mieście, szło mu dosyć dobrze, po powrocie jego zmieniło się z nim obejście ludzi. Unikano go i milczano.
Siedział przeto uparcie uszu nadstawiając.
W piwnicy ratuszowej zasłyszał, że Gamrota nie rychło sądzić miano, bo mu różne kryminały zadawali ludzie, dla których świadków ściągano, Hanusza córkę sprowadzono z Bochni, młynarzy z różnych młynów powołać było trzeba, bo się rozeszli.
Gdy noc zapadała Marcik ludzi miewał przy sobie, bo Wójtowi nie wierzył. Mniej teraz mógł do Grety zaglądać, bo Paweł z Brzega ostrzegł go, iż na nich patrzą, i nie chciał mieć tak częstym gościem. Greta się nie lękała o siebie, jednakże Marcikowi zaleciła aby boczną furtą przychodził i ludzkich oczów nie ściągał.
Trzy dni upłynęły a sprawa Gamrota ucichła jakoś, zdawała się odłożoną. Suła probował dozorcę i viertelników przekupić, aby go dopuścili choć się rozmówić z więźniem, żadną jednak ofiarą wymódz tego na nich nie mógł. Obawiali się Alberta.
w chwili, gdy Marcik ubezpieczony już się może najmniej złego spodziewał, żyd Lewko dał mu nagle znać rano, że dnia tego Gamrota sądzić i natychmiast kaźnić miano. Nie tracąc chwili biegł Marcik na ratusz kapelana księżnej, ciągnąc za sobą — ale Wójta rozkazy, a posłuszeństwo ławników i urzędu miejskiego sprawiły, że gdy w skok na rynek przybiegli, znaleźli na nim takie zbiegowisko, tłum, wrzawę, ścisk, iż im się przebić było prawie niepodobna.
Kapelan Stanko, który dla pośpiechu konia dosiadł i Herolda pańskiego wziął za sobą z chorągwią, choć kazał nią powiewać, trąbić i wołać, ani go słuchano, ni spojrzeć nań chciano.
Łakoma zawsze krwawych widowisk, ciżba falą ogromną na rynek się wylała, którego środek tylko pozostał próżnym.
Widzieli zdala, jak z rękami wtył związanemi, wyprowadzili pachołkowie biednego Gamrota, za którym tuż szedł kat Gregor z rękawami zakasanemi i pękiem rózg w ręku. Dwóch oprawców smagało już krwawe plecy jego i pędziło winowajcę, który, jak ludzie mówili, skazany był pod rózgami obiedz trzy razy rynek do koła, nimby ostateczna kara na nim dokonana została.
Kapelan Stanko niosący łaskę księżnej dobijał się z nią napróżno. Spotykał najdziwniejsze, jakby umyślnie stawione mu przeszkody. Ludzie głusi zastępowali drogę od zamku, których rozpędzić było niepodobna, wozy, kłody drzewa zagradzały ją.
Już po raz trzeci ciągnięty na sznurze winowajca, padając co chwilę na kolana, rynek obiegał, a ciżba okrutna, tej krwawej drodze męczeńskiej przyklaskiwała wrzeszcząc, gdy kapelan Stanko dobił się nareście do ratusza, ogromnym głosem wołając, że od księżnej jedzie i rozkazując się do Wójta prowadzić.
Ten stał na ratuszu w oknie patrząc z góry, jak smagano wroga. Napróżno kapelan domagał się aby wykonanie wyroku wstrzymano.
Rozgniewany już duchowny z powagą posła książęcego i kapłana, krzyknął do Wójta, że pani domagała się ułaskawienia.
Albert wysłuchał go obojętnie i niemal lekceważąco.
— Jakąż ja mam łaskę uczynić? — zapytał. Łajdak ten przecież na śmierć skazany nie jest. Ochłoszczą tego zbója, od którego w mieście spokoju nie mieli ani mieszczanie, ni niewiasty uczciwe — i końmi go za wrota wywloką — by się tu więcej nie śmiał pokazać.
Kapelan Stanko wiedział dobrze, iż to wywlekanie końmi najczęściej się uduszeniem i śmiercią kończyło; począł więc gwałtownie nalegać i domagać się, by chłosta natychmiast ustała. Nim Wójt przystał na to zmuszony, z okna ratuszowego chustą znać dając oprawcom, tym czasem już w drugim końcu rynku naprzeciw P. Maryi oprawcy do gotowych konie na których siedzieli przywiązali na sznurze Gamrota, zaledwie się już trzymającego na nogach, krwią oblanego i poczęli go już jak trupa wlec w oczach rozpaczającego i wołającego o pomstę do Boga kapelana.
Stali na ratuszu panowie radni przy Wójcie, równie jak on obojętni. Kapelan Stanko w którym krew się poruszyła, obrócił się do nich i zawołał.
— Patrzcie i pomnijcie, aby dnia pomsty Bożej was tak nie powywlekano za miasto.
I podniósłszy rękę ku niebu, nie patrząc już na nich Stanko wyszedł drżący od gniewu i żałości.
Marcik, który się z nim rozstał u wnijścia do ratusza, nie zsiadając z konia przebił się przez tłum w chwili właśnie, gdy oprawcy omdlałego Gamrota ciągnęli na Florjańską ulicę. Mieczem dobytym zamierzył się Marcik, krzyknął i zmusił ich, że stanęli, w tejże chwili sznur jednym przecinając zamachem.
Wtem i pachołek z ratusza nadbiegł z rozkazem, aby winowajcę nie wlokąc dalej, z miasta wyświecić.
Związany, zbroczony, potłuczony okrutnie Gamrot leżał bez zmysłów. Oprawcy pozsiadawszy z koni, mieli go pochwycić, gdy Marcik z mieczem obnażonym stojący, groźbą, że łby poucina, zmusił ich do ustąpienia.
— Księżna pani na zamek go wziąć kazała — wołał — będzie-li żyw to go wyświecicie! Wara mi go dotykać!
Czeladź Marcika znalazła się pod ręką i kilku ciurów zamkowych, ci wnet rozepchnęli oprawców, tłum odegnali i Gamrota, który dawał znaki życia wziąwszy na opończę, pospiesznie ku zamkowi ponieśli.
Marcik na straży z dobytym mieczem tuż przy nich jechał — nikomu przystępu nie dając. Wołano wprawdzie z okien ratuszowych, aby Gamrota do więzienia miejskiego oddano, ale Suła nie zważał na to, odgrażając się ciągle, że kto go się tknąć waży, przypłaci życiem.
Stojącego opodal u drzwi herolda z chorągwią przywoławszy, kazał mu ją nad niesionym rozpostrzeć i bezpieczny pod tą osłoną, do zamku z nim jechał.
W zmorzonym głodem i więzieniem, zbitym okrutnie Gamrocie tlała jeszcze życia iskierka. Ludzie tamtych czasów lepiej zahartowani, więcej wytrzymać mogli — więc póki tchu stało w człowieku zawsze nadzieja była, iż życie powróci.
Dopadłszy do wrót na Wawelu Marcik już był bezpiecznym, bo tu stopa miejskiego pachołka stąpić nie śmiała. Ludzie książęcy w ciągłych zatargach z niemi z życiem by nie puścili wójtowego sługi.
Zaraz przy wrotach w izbie stróżów Marcik złożyć kazał pobitego, wodą go cucić i obwiązywać. Nierychło nieszczęśliwy oczy krwawe otworzył i jęk wydał żałośny.
Od stóp do głów był zbroczony, posieczona w pasy skóra na nim w kawały popadała. Ci co z ranami na wojnach byli obyci, przelękli się patrząc nań, bo nigdy tak strasznych nie widzieli.
Posłano wnet po doktora Racława, aby na ratunek przybywał, a tym czasem kto co umiał i mógł, radził i robił. Mieszczanom nieprzyjaźni zamkowi ludzie okrucieństwem Wójta do szaleństwa byli zburzeni.
W mieście tymczasem tłum nie rad był, że mu krwawe widowisko przerwano — nie doczekawszy się spodziewanego końca.
Szczęściem dla chciwych strasznego dramatu, pod Piłatem stał uwiązany drugi winowajca, mniej występny rzezimieszek, któremu najgrawać się mógł tłum i piaskiem mu sypać w oczy.
Piłat miejski (pręgierz) był to słup z obręczem żelaznym, na kształt kuny przy kościołach wystawiony. Przywiązywano doń winowajców często przez dzień cały i dłużej zmuszonych w męczarniach i sromie stać na oczach nielitościwego gminu.
Dwóch mniej winnych dnia tego bez smagania wyświecono, wiodąc ich z postronkiem na szyi pod dozorem kata i oprawców za wrota z groźbą ukarania na gardle jeśliby do miasta wrócić śmieli.
Nierychło po tem widowisku tłumy się z wolna rozpływać poczęły po sąsiednich browarach.
Większa część widzów tak samo na księżnę i na zamkową samowolę wyrzekała, jak w zamku na okrucieństwo mieszczan.
Herman z Raciborza, który dom miał w rynku i wszystkiemu się wygodnie z okna przyglądał, zżymał się przeciw mięszaniu władzy książęcej do spraw miasta.
— Wyliże się ten zbój, — mówił do pisarza Frycza, — a będzie-li żyw, da się nam we znaki, bo zuchwały jest, bystry, a mścić się zechce. Pachołkowie go dobić byli powinni, bo na śmierć zasłużył!
Paweł z Brzega milczący i chmurny, w czasie wykonania wyroku na ratuszu się znajdował, i nie rychło do domu wrócił. Zastał tu Gretę, która już o wszystkiem wiedziała, a okrutnym pałała gniewem. Żal jej było Gamrota, a Marcika bezcześciła, że na czas z pomocą nie spieszył.
Napróżno stryj jej szeptał, że Wójt zawczasu ułożył tak wszystko, by od zamku zaprzeć drogę i kapelana jadącego z łaską nie dopuścić. Greta przy swem stała, że Marcik powinien był znaleźć sposób ratowania tego, który z jego przyczyny cierpiał.
Kara w ten sposób domierzona na Gamrocie, była jakby wyzwaniem zamku. Albertowi nie zupełnie się powiodło, lecz pewnym był, iż pobity nie wyżyje.
I zginąłby pewnie marnie, gdyby nie kanonik Racław, który wprędce przybywszy, przy sobie go opatrywać kazał, rany zalewając balsamami, które on jeden miał. Krzyczał przewracany z boku na bok poraniony Gamrot, zaklinając by mu spokojnie umierać dano, ale go nie słuchano.
Obwiązanego potem ludzie zanieśli do izby na zamku, gdzie Marcik wziął go pod opiekę.
Pozostawiwszy tu Jurgę swego, Marcik wybrał się, choć nad wieczór do Grety, chcąc się przed nią wytłumaczyć ze wszystkiego i donieść, że Gamrota miał nadzieję przy życiu utrzymać.
Źle go wdowa przyjęła, napadłszy nań z pięściami u drzwi, co zniósłszy Suła opowiedział jej jaki spisek był uknuty, aby ich niedopuścić do ratusza.
Uspokoiła się słuchając, ale odgrażała przeciw Wójtowi i jego pomocnikom okrutnie a Marcik jej w tem pomagał.
Oboje razem łając i przeklinając zasiedzieli się do późna, i Suła się nie opatrzył, gdy noc czarna się stała. Był sam jeden, miecz tylko mając i obuszek na obronę, w powrocie na zamek.
Greta, gdy się odchodzić zabierał, ulękła się o niego, chciała mu parobka swego dać, ale Marcik wstydził się okazać obawę, straży przyjąć nie chciał, i śmiejąc się wyszedł ze dworu.
W ulicy się znalazłszy — postrzegł dopiero, iż ciemność była tak wielka, że drogę trudno mu było dojrzeć. Oczy się wprzódy po świetle do tego mroku przyzwyczaić musiały.
W większej części domostw ognie już były pogaszone, od niektórych tylko pasami padały blaski i z wnętrzów dolatywały głosy.
Z dala rozeznać było można ciężki chód viertelników, którzy swe kwartały obchodzili. Nie mało razy drogę tę po nocy przebywszy, Marcik śmiało posuwał się dalej, trzymając się tylko pod domami, aby suchsze przejście znaleźć po deskach.
Już był dobry kawał odszedł od dworu Grety i Pawła, gdy mu się zdało, że po za sobą usłyszał szepty jakieś i ciche ludzi stąpanie.
Z tyłu za sobą nieprzyjaciela mieć nie nawykły — stanął rozpatrując się i czekając — lecz, wszystko ucichło.
Zdało mu się, że owe szepty kędyś z za okiennicy którego dworka pochodzić musiały — i spokojnie dalej kroczył. Ulica trochę kręta, nie równa, szersza to węższa, właśnie się w jednem miejscu ciaśniejszą stawała, a Marcik ku ścianie się zwrócił dla uniknięcia kałuży, którą postrzegł świecącą we mroku, gdy zdało mu się, iż prawie oddech ludzki przy sobie poczuł tuż blizko. Nim miał się czas odwrócić, nagle ręce mu w tył wyłamano obie, usta zawiązano chustą i już powrozami pętano za nogi.
Bezsilny rzucił się, targnął pęta z całej mocy, aby je zerwać — ale ci co go pochwycili tak byli zręczni i silni, iż na ręce go porwawszy, opończą wielką owinęli całego o mało nieudusiwszy i nieść poczęli szybkim krokiem.
Oczy miał zasłonięte, usta zawiązane, ręce skrępowane postronkami — był więc w mocy napastników i bronić się im nie miał sposobu.
Przyszły mu na myśl i obawy Grety i powieści owe o lochach, o studni, tajemnych morderstwach Wójta Alberta; nie spodziewał się więc już dobyć z rąk oprawców, czując się zemsty ofiarą.
Westchnął tylko do Boga o duszę swą, pomyślał o ojcu i matce, obraz Grety przesunął mu się przed oczyma — czekał końca.
Niesiono go spiesznie, ale już zmiarkować nie mógł ani w którą stronę, ani jak daleko. Okryty i związany powietrza nawet koło siebie nie czując — leżał na pół bezprzytomny.
Ludzie niosący miotali się, rzucali, biegli, stawali — nagle ścisnęli się, głowa jego uderzyła o coś twardego i rzucono go o ziemię.. Słyszał szepty gorączkowe, spieszne, niespokojne, potem nastąpiło milczenie — drzwi zatrzaśnięto...
Gdzie się znajdował niepodobna mu było odgadnąć, pod sobą czuł tok ubity — więc musiał być w budynku jakimś.. Godzina śmierci zdawała się odroczoną...




VI.


Na zamku oczekiwano do późna powrotu Suły. Trafiło się nieraz, iż wrócić z miasta nie mógł, lub nie chciał, nie było więc nic nadzwyczajnego, iż do rana się nie zjawił.
Jurga, ulubione jego pacholę, niekładnąc się spać, ciągle prawie do wrót chodził, to w progu izby stał — wyczekując na pana. Nad rankiem dopiero położył się zdrzemnąć, spodziewając na pewno powrotu o dniu, — ale południe nadeszło i minęło a Marcika nie było.
Niespokojny Jurga, wiedząc gdzie go najczęściej szukać było potrzeba i znaleść można, pobiegł naprzód do Grety. Gdy go wdowa zobaczyła, wprzód nim usta otworzył, krzyknęła przestraszona.
— Pan mój od wczora na zamek nie wrócił! — wyjąknął Jurga.
Greta patrzała, niemogąc wymówić słowa. Pewną już była prawie, iż czatowano nań na drodze i ubito.
Kurcwursta posłała po Pawła. Stryj nadbiegł zaraz zbladły z trwogi — nie widział ratunku — Marcik zgubiony być musiał. — Jawna rzecz, że to była sprawa Alberta. Co się działo w tem sercu Grety, którego tajemnic nikt nie znał, — Paweł patrząc na nią zrozumieć nie mógł. Widywał ją w sporach i sprzeczkach z Marcikiem, lekceważącą jego zaloty, wyśmiewającą się z niego. W tej chwili, posądzał nawet, iż miłować go musiała. Twarz jej bladła, czerwieniała, mieniła się. — Strach z niej znikał, energia wystąpiła. Krzyknęła na starą sługę, aby jej szubkę podała i zasłonę, zabierała się wychodzić z domu.
— Dokąd że ty? dokąd? ledwie dosłyszanym głosem spytał Paweł.
— Nie pytaj! — zbyła go krótko.
Kurcwurstowi, który się z nią wybierał, kazawszy pozostać, wybiegła w ulicę, z zaciśniętemi ustami, z gorejącemi oczyma, wprost do dworu Wójtowego. Nie zawsze go tu było można zastać, przesiadywał to na Ratuszu, to po folwarkach miejskich, to młyny oglądał, to się zamykał gdzie dla narad tajemnych. — Lecz Greta miała przy sobie kaletę, nie żałowała grosza, siadła na ławie, rozesłała ludzi — i w pół godziny, chłopak ją wprowadził na górę do Wójta.
Szła śmiało, — spojrzawszy tylko naprzód, czy samego zastała. — Przystąpiła doń z dumą i odwagą.
— Wiecie, po co przychodzę — odezwała się.
Wójt pogardliwie zżymnął ramionami.
— Tak, wiecie. Znam was i wyście mnie znać powinni. — Człowiek ten, za którym przychodzę — od lat wielu zalecał się do mnie, — nie chciałam go, — ale życie mi jego potrzebne... Mówcie — żyje on?
— Kto? — odparł Wójt szydersko — bo jużci chyba o Gamrocie mowa. — Wiedziałem ja, że dużo miłośników mieliście, ale o tym — nie. Gamrota na zamku szukać, tam o nim wiedzą.
— Nie za Gamrotem przychodzę, — odpowiedziała Greta.
Wójt się uśmiechał.
U mnie na Ratuszu siedzi tylko dwóch złodziejów i dziewka, co swe dziecko udusiła, — rzekł szydersko.
Gniewne oczy, zaiskrzone, podniosła na niego wdowa.
— Wójcie — zakrzyczała — wiem że moc macie, ale i słabych drażnić nie trzeba. — I muchy kąsają!
— Ja się ani wilków, ni much nie boję — rzekł Albert, — marszcząc czoło, i zwolna poczynając się po izbie przechadzać. — Czego odemnie chcecie? — pocoście tu przyszli! — Miłośników i druhów dosyć macie, — jam dla was zastary — kogóż mam wam dać?
Greta w boki się wzięła.
— Marcik Suła z zamku, wczoraj był u mnie — rzekła. — Wyszedł późno, sam, w ulicy zginął — na zamku go nie ma. — Jestto ulubiony księcia sługa...
— A ja mam wiedzieć, gdzie się zapił i leży? — zawołał Wójt gniewnie. — Co mnie taka szuja obchodzi? Mnie?? Spytajcie Veita i Viertelników.
Greta piorunującemi oczyma go mierzyła, — trzęsąc się z gniewu...
— Wójcie Albercie — rzekła dobitnie, — wy najlepiej wiecie, gdzie ten człowiek się podział. — Stało się z nim co — na was to spadnie!
— Ja mam za pijanicę i zbójów a włóczęgów, co się po mieście mojem tułają, odpowiadać? obruszył się Wójt. — Choćby i sto razy sługą książęcym był — co mnie do niego? — Niech na miasto po nocach, po szynkach się nie włóczy! — To mówiąc Wójt, poszedł do stołu, odwrócił się od wdowy, i chciał jej okazać, że dłużej z nią rozmawiać nie myśli. — Greta śmiała była i uparta.
— Ja was za nim proszę! — dodała głosem nie pokornym, ale nakazującym. — Ja proszę was, Wójcie Albercie. — Wy wiecie, co się z nim stało. Zabito go?
— Nie wiem!! — grzmiącym głosem zawołał Wójt. — Jam Wójtem nie głupich spraw takich! Znaliście tego ciurę. — Chodził po mieście, aby nasze tajemnice podsłuchiwać a na zamek je wynosić! — Jeźli go gdzie porąbała hałastra — co to do mnie należy? — Ma, na co zarobił.
Coraz gniewniej poruszało się łono, — dyszała pierś podrażnionej niewiasty, — obojętność Wójta gniew jej wzmagała.
— Tak! wołała — was to nic nie obchodzi! — Wy nie wiecie nic! — a wiedzieliście kto był i co robił. — Nie na rękę wam był — nie! — Na zamku nikogo nie posądzą, tylko was. — Macie tam już wrogów, przyczynicie ich sobie więcej. — Czy z tem wam kiedyś dobrze będzie?
Rozśmiała się. — Ja nie wiem! — Albert urągając się, — odwrócił do niej.
— O mnie głowę miejcie spokojną! — rzekł. Byle miły wam żołnierz się znalazł, — a ja go wam nie dam, ni żywym, ni trupem, — bo go nie mam!
I drzwi jej wskazał.
Greta pożegnała go wejrzeniem tylko, drzwiami za sobą cisnąwszy, — wyszła. — Albert długo patrzał za nią, zadumał się i spiesznym krokiem wybiegł do izby, w której czekali zawsze pachołkowie.
Na zamku o Marcika niepokój był wielki. — Wiedzieli wszyscy, iż miał sobie zwierzone nad miastem czuwanie, — gdy się okazało, że zniknął, natychmiast rozesłano ludzi z rozkazem, — aby wszystkie gospody, kąty, szynki, browary, łaźnie i domy — w których się ludzie zbierali — przetrzęśli.
Jurga na swą rękę — zapłakany i podpiły biedak, — przybrawszy czeladzi dwoje — włóczył się i krzątał.
W mieście, już się była wieść rozeszła głucha — że książęcego sługę porwano — czy ubito, za to, — iż swojego pana sprawy pilnował...
Na Ratuszu panowie Radni, Ławnicy, Veit chodzili niespokojnie, bo do nich wpadali ciągle z zamku nasyłani, groźno się upominając o to — że człowiek książęcy, dowódzca części załogi — przepadł na mieście.
Veit ramionami poruszał — nie wiedział o niczem. Viertelnicy, którzy tej nocy byli w ulicy Rzeźniczej, wyprzysięgali się — że tam nikogo nie spotkali i nie widzieli.
Kasztelan do Wójta poszedł z tem, iż miasto odpowiadać będzie, jeźli się co złego stało książęcemu słudze. Wójt kazał odpowiedzieć dumnie i zuchwale. — Za pijaniców i kosterów — co się po szynkach włóczą — miasto odpowiadać nie może.
Gdy się to działo — młody ziemianin z Sieradzkiego, ze wsi Brzega, nad Pilicą, imieniem Zbrożek, którego pan ojciec przysłał był do Krakowa, za kupnem sukna i bławatów, — słysząc, jak u Szeluty rozpowiadano o Marciku — bacznie bardzo przysłuchiwać się począł.
Zbrożek z Brzega, chłopak był ledwie pod wąsem, krew prawa, stara, ziemiańska, gorąca. Wyrosły jak dębczak, w ramionach krzepki jak żubr, zdrów, z okiem strzelistem, wesół, rad życiu — ciekaw był wszystkiego...
Przysłany po raz pierwszy do Krakowa, dla wyprawy siostrzynej i przyborów do wesela — że nigdy na takich godach miejskich nie bywał, jakie tu znalazł, nie mógł wytrzymać, aby wszędzie nie zajrzał i każdej rzeczy, dla siebie nowej — nie spróbował.
Więc i po gospodach i gdzie gędźby słychać było, a wesele — cisnął się rad. O znajomości w Krakowie nie było trudno. Jeden go mieszczanin zaprosił na ucztę, drugi na zrękowiny córki. Tam niewiast napatrzył pięknych — a zalotnych jak Greta, ówdzie ludzi dobrej myśli. Czas mu wesoło schodził w mieście i nad Pilicę nie spieszno było... Gdyby ojciec pytał, miał gotowe tłumaczenie — że koń zakulał.
Był człek, choć po młodemu rad się zabawić, razem też wielkiego serca.
Gdy u Szeluty Jurga i czeladź zamkowa rozpowiadać zaczęła — iż pan ich zginął z ulicy Rzeźnickiej, wyszedłszy od wdowy — Zbrożek pilno ucha nadstawił.
— Z ulicy Rzeźniczej szedł? — spytał.
— Tak, od Arnoldowej wdowy — odpowiedziano.
— Kto was tam wie — jaka wdowa! począł Zbrożek — ale dosyć że z Rzeźniczej ulicy. — Ja wam może coś powiem, bom ja wczoraj późno na koniu stał u rogu tej ulicy, gdzie mnie jedna wasza jejmość obiecała wpuścić, a potém z okna wydrwiwała — iż jej zawierzyłem. — Stałem zły jak djabeł. Aż o to — patrzę, — historja się dzieje.
Wychodzi z bramy, — a mógłbym pokazać z której, — człek słuszny, i — jak mi się zdało po nocy, rycerskiej postawy — kroczy sobie powoli. Patrzę nań, choć we mroku był. Tuż za nim suną ludzie ostrożnie, jakby się nań zasadzili. Nastawiłem ucha, — co to będzie. Idzie on, to przystanie, to powoli, dalej się posuwa, zbóje za nim na palcach, a on ich ani słyszy, ani widzi... Myślałem żarty stroją.. Przyskoczyli doń tuż i nagle — krzyknąć nawet nie miał czasu, jak go chwycą, zakneblowali czy co, obrzucili płaszczem, związali, porwali na ręce — niosą.
Dopierom zmiarkował, że to nie psota, ani żadna igraszka, począłem biedz za niemi w trop...
Co ze strachu jak zaczną kręcić po zaułkach, po opłotkach a niosą nie rzucając tego człeka, a niosą. Poszli takiemi wertepami, że mnie z koniem za niemi wywinąć się było nie sposób.. Tylkom widział, jak za Okolem do pustego jakiegoś budynku dopadli i tu mi — znikli.
— I nie koniec — dodał Zbrożek, — bo dopatrzywszy, że ja nadążam za niemi na upartego, wybiegli z tej szopy i rozproszyli się w różne strony.. A co się z tym niesionym stało.. nie wiem.
Ciekawość mnie brała, więc się długo do tego budynku dobijałem — ale jakby pusty był.. Nie odezwał się nikt i zdaje się, że w nim chyba ludzi nie ma.. bom tam trwał prawie do dnia, myśląc, że łotry powrócą.. a no, i dzień się zrobił, nikogo nie doczekałem.
Wszyscy pilno Zbrożka słuchali — aż gdy skończył, przyskoczył Jurga, na miłość Boską zaklinając, aby im ten budynek o którym mówił, ukazał.
Zbrożek nie pewny był, czy go pozna, czy trafi na drogę, którą jechał, ale widząc dużo ludzi rozgorączkowanych, proszących, zrywających się, na konia siadł i sam nabrawszy ochoty, ruszył szukać miejsca w którem był nocą.
Wypadli tedy, ich kilku, a ciekawej gawiedzi kilkunastu, szukać, prawdę rzec — wiatru w polu.
Budynków, podobnych do tego o którym mówił Zbrożek, była niezmierna moc. Przypomniał sobie tylko, iż przy tamtym wierzba stała poobłamywana, stara. Błądzili, błądzili po za Okolem, aż Zbrożek krzyknął:
— A ot tu — ot jest! jak Bóg miły! poznaję — Wierzba stoi!
Jurga z innemi do drzwi się rzucili. —
Szopka była na błoniu do miasta należąca, w której viertelnicy siano dla koni chowali i różny sprzęt swój, dobrze zbudowana z drzewa i na kłodę zamknięta.
Nie było sposobu otworzyć, musieli wrota łamać — choć mogli z tem biedy napytać. Ludzi dosyć było, wzięli się razem do kłody nie pytając, i odbili.
W środku ciemno było. Jurga pierwszy wskoczył wewnątrz, szukając, patrząc, i wnet krzyknął, bo pod nogami ujrzał jakby jakieś zwierzę ogromne, które się słabo poruszało.
Dopiero ochłonąwszy ze strachu dojrzał, że coś żywego było opończą obmotanego. Lękali się rozwijać, bo licho wiedziało, co tam siedzieć mogło, aż jeden noża dobywszy sukno przeciął, i w środku zobaczyli związanego człowieka. Jurga po odzieży poznawszy swego pana, padł na kolana przy nim.
On co to był. Leżał już tylko żyw z gębę zakneblowaną, siny, z żyłami naprężonemi na czole, nie mogąc się ruszyć, bo ręce i nogi miał powrozami pokrępowane...
Wszyscy jak jeden ze zgrozą i radością krzyczeć zaczęli, a Zbrożek, który więcej od nich miał przytomności, wziął się co żywiej do Marcika, sznury rozcinając, gębę rozwiązując i po wodę śląc, aby go odlać...
Suła mówić już nie mógł, długa męczarnia nocna że go nie dobiła, winien był silnej naturze swojej. Złamany był jednak i tak osłabły, że choć go rozplątano, zwolniono, o swej mocy dźwignąć się nie mógł.
Zbrożek był mu pomocą wielką, bo reszta gawiedzi zaraz się z wielką nowiną o tem odkryciu rozproszyła po mieście.
Co prędzej potrzeba było biednego ratować, położyć, napoić, nakarmić; więc Zbrożek konia swojego podprowadził, we dwu z Jurgą wsadzili go nań.. Chłopak sukno w które znaleźli go obwiniętym zabrał jako lice, i podtrzymując osłabłego pod ręce, udali się do pierwszej gospody, jaka w pobliżu się znalazła.
Gospodynią w niej była wdowa Kanczorka, do której różni się ludzie schodzili, bo piękne dwie córki miała, które razem z nią gościom posługiwały. Nie w najlepszej dom ten był sławie, bo Kaśka i Magda jak śliczne były, tak śmiałe i wyszczekane, a choć różnie o nich i o matce mówiono, którą wdową mianowano, lubo najstarsi ludzie nigdy o mężu jej nie słyszeli — chodziło tu mnóstwo i księży i klechów, mieszczan i wszelkiego zawołania ludzi. Szynkowała miód i piwo, a znalazło się i co zjeść u niej. Wieczorami gędźba bywała, śpiewy, tany, nie rzadko i guzy, bo około płochych dziewczyn ludzie się rozbijali.
Kanczorkę tę już kilka razy na ratusz ciągano, że się tam u niej różne rzeczy działy — ale wielu znacznych ludzi, a nawet z kapituły niektórzy bronili jej, ręcząc, że poczciwą była i — gospoda stała otworem.
Wesołej gospodyni i jej córkom gość taki potłuczony niekoniecznie był miłym, lecz za to Zbrożek chłopak młody, żwawy, dobrze nabitą potrząsający kaletą umiał je sobie pozyskać, a Jurga opowiadał o panu, że na zamku miał znaczne dowództwo. Musieli więc ich przyjąć. Kaśka pobiegła zaraz polewkę zagrzać dla osłabłego. Położono go na łóżku starej Kanczorki, która w początku za wielką to obrazę sobie poczytywała, żeby na niem miał mężczyzna legnąć, ale zobaczywszy grosz — zmiękła.
Ciekawy to był dom, stojący niby w nowej uliczce, zdala od drogi w sadzie ukryty, budowania staroświeckiego. Dołem miał mur gruby dosyć wysoko podniesiony, w którym baby miały schowania różne, a na nim dopiero z belek budowa w słupach, z dachem wysokim stała, z oknami gęstemi i drewnianym kogutem na dachu.
Wiechy przy nim nie było, tylko w ogrodzie na drągu koło złamane.
W środku z sieni izba była długa, duża jak zwykle po szynkach, w niej ogień i kuchnia, ławy i stoły. Z tej wychód do drugiej mniejszej prowadził, przeznaczonej dla lepszych gości, a dalej komory jedna i druga, kędy baby sypiały, osobno matka, osobno córki. Po Kanczorce i po nich widać było dostatku dosyć, bo i stara ubrana była czysto, a w uszu miała kolce złote i córki chodziły postrojone, w pasach, w spódnicach z sukna cienkiego bramowanych, w cienkich gzłach szytych, koralach i paciorkach, które im piersi okrywały, w wieńcach z trzęsidłami złoconemi, i kosach przeplatanych wstęgami. A pierścieni na palcach miały mnóstwo.
Starsza i młodsza głosy miały krzykliwe, śmiały się nieustannie, a oczyma rzucały zuchwale, jakby się nikogo w świecie nie bały.
Gospoda, gdy do niej weszli nie była pustą; za stołem siedział wikaryusz z jakiegoś kościoła w czapce wysokiej, człek lat średnich, ostro patrzący z krzywą gębą; dwu kupczyków z miasta, młodzież rozochocona, podżyły rzeźnik, który miał pono w opiece jejmość, jako powinowaty, i kilku żołnierzy z zamkowej załogi.
Gdy wprowadzono Marcika, a rozniosła się zaraz zkąd i co za jeden był, poczęli się wszyscy do izby cisnąć, w której go na łóżku umieścił Zbrożek, dopytując. Jurga ledwie się mógł pozbyć natrętów. Z miasta dokąd ludzie zanieśli o nim wiadomość, przybywali też ciekawi. W gospodzie zrobiło się ciasno i wrzawliwo, bo dziewczęta śmiały się i krzyczały tem głośniej, im więcej ludzi ich słuchało.
Zbrożek, który opowiedział Sule w jaki sposób go ocalił, nawzajem dopytać się od niego chciał, jakim sposobem mogły go pochwycić łotrzyki owe. Trudno było co dobyć z niego.
— Mnie, — odpowiadał Marcik, — we łbie się wszystko pomięszało, ledwie się mogę opamiętać jak to było. Z nienacka rzucili się i naprzód gębę mi zatkali żem tchnąć nie mógł, dalej i oczy zakryli, ręce i nogi skrępowali. Czułem tylko, że niosą mnie i rzucają. Pewna to, że gdyby nie wy, coście ich gnać zaczęli i nastraszyli — już by mnie żywego na świecie nie było.
Do ucha zaś pochyliwszy się zeznał Zbrożkowi, iż nie kto inny, tylko Wójt i niemcy mieszczanie w en sposób się go pozbyć chcieli.
— Żeby was, miły bracie — dodał — Bóg nie przyniósł na mój ratunek — skończyłbym żywot mizernie. A nie żalby mi go było, bom w nim wiele szczęścia nie zaznał, ale panu miłościwemu radbym służył — bom jemu trochę potrzebny.
Wam, zbawco mój, dopókim żyw a tchu we mnie stanie, nie zapomnę żeście mi życie wrócili.
Dopiero polewki się napiwszy ciepłej, którą mu Kaśka przyniosłszy stanęła z niemi bajdurzyć i zęby do Zbrożka wyszczerzać, gdy śmiech niewieści posłyszał, i wesoło się zrobiło w komorze — Marcik począł do siebie przychodzić.
— Wiecie co — odezwał się na łokciu opierając, na wpół do Zbrożka, na pół do dziewczyny — takim się czuję słabym, że chybabym starego miodu się napił!
— A ja, choć nie słaby, do miodu też stanę, — rozśmiał się Zbrożek.
— Jak mnie mecha we środku lepiej zagrzeje, a po kościach pójdzie — może wstać będę mógł, — dodał Suła.
Spojrzeli oba na Kaśkę, która śmiejąc się paciorki sobie poprawiała — skłoniła główką na znak zgody i pobiegła po miód. A na progu stanąwszy, odwróciła się do nich wołając.
— Dam takiego że trupa by wskrzesił! Po nim Gołasz, co ma lat więcej siedmdziesięciu, śpiewa i gotów w umizgi iść!
— Takiego dawaj! — krzyknął Marcik.
Dobra myśl wracała. Tuż ze Zbrożkiem pobratymstwo sobie przysięgli na wiek wieków; a Suła dodał:
— Zemrę-li bez potomstwa — Wieruszyce ci moje oddam!
Śmieli się i ściskali a całowali.
Na znak drużby zaraz hełmy z sobą pomieniali; Suła byle na zamek chciał zaraz przyjacielowi jedyny łańcuch, jaki miał na niezabudź darować.
Przyniosła Kaśka mechę, która w istocie dobra była i tęga tak, że zaraz we łbach zaszumiało.
Marcik poczuł łamanie w kościach, co było podług niego dobrym znakiem, iż mu czucie powracało bo wprzódy jak drewno był.
Zbrożek mniej pił, bo jak powiadał, słabą miał głowę.
Krzepili się tak jeszcze, gdy już z zamku towarzysze Suły nadbiegać zaczęli z radością wielką, bo go kochali wszyscy, przynosząc mu tę wieść, że księżna z ocalenia jego bardzo rada była i przykazała na zamek przenieść, aby w mieście złym ludziom znowu nie popadł w ręce.
Wszyscy w zamku mówili o tem głośno, że nie kto inny, tylko wójtowi słudzy sprawcami być musieli. Szeptano o tem u Szeluty, dodając, że książe pewnie na mieszczanach mścić się będzie.
Rajcy miejscy i starszyzna klęła się, że o niczem nie wiedziała.
Wysłani z zamku, prawie gwałtem wzięli od Kanczorki Sułę, a że, mimo miodu o swej sile iść nie mógł jeszcze, bo nogi odrętwiałe wlókł za sobą, wynieśli go na rękach, a potem po wojskowemu płaszcz między dwoma końmi rozwieszony, na nim go złożyli i podtrzymując na Wawel prowadzili.
Zbrożek też dał się namówić i szedł za nim.
Na Wawelu dopiero dowiedział się Marcik, że wczorajszego wieczora Kursor przybiegł od granic, a książe wiadomość jakąś odebrawszy, rano musiał z ludźmi wyciągnąć, nie wiadomo dokąd. O Marciku się dowiadywał, chcąc go może zabrać z sobą.
Jego też żal brał, że znowu na zamku zostać musi tak jak bezczynnym — ale obiecywał sobie, byle siły wróciły, za księciem pospieszyć.
Na zamku jakby z drugiego świata powracającego witano Sułę, ciesząc się, że żyw był, a dopytując o dziwną przygodę. Nie wszyscy wierzyć chcieli, aby mieszczanie się ważyli porwać na zamkowego sługę, a wielu szeptało, że zazdrośny jakiś Grety miłośnik, chciał współzawodnika uprzątnąć.
Przyjmował Marcik przyjaciela, z którym zasiedzieli się aż do przybycia kanonika Racława, na wezwanie księżnej przybyłego. Ten opatrzywszy Sułę, obmacawszy go, smarowanie dał jakieś i rzekł śmiejąc się, że tacy jak Marcik od tak małej rzeczy nie giną.
Miał stary lekarz to przekonanie, jak powiadał, iż im kto więcej w życiu cierpiał, tem więcej przecierpić może.
Wieczorem już Marcik jeść zażądał, a nazajutrz do łaźni się gotował — która na wszystkie choroby u niego najskuteczniejszą była.
Greta nie rychło dowiedziała się o ocaleniu Marcika, dopiero, gdy do niej Jurgę posłał z pozdrowieniem i obietnicą, iż rychło przyjdzie sam opowiedzieć, co się z nim działo owej nocy.
Do niewiast bardzo skory ofiarował się w poselstwie za przyjaciela do wdowy iść Zbrożek, ale Suła sobie tego nie życzył.
— Dalibyście babie tej pokój, i nie zaczepiali licha — rzekł. — Urokliwa jest a nielitościwa. Ja jej służę już lat wiele, a tylkom się drwin i szyderstwa dosłużył.
Zbrożka to nietylko nie odstręczyło, ale ciekawość obudzić musiało, bo się uparł w poselstwie iść i poszedł.
Gdy się Zbrożek stawił u Grety, zastał u niej stryja Pawła i kilku zwykłych gości. Wiedziano o nim tu, iż mu Suła życie był winien, bo gdyby go wczas nie rozwiązano, albo by się udusił, lub nocą zbóje by go dobili.
A że różne plotki o całej przygodzie chodziły, obsiedli wszyscy kołem gościa, aby im powiadał, na co patrzył. Prostemi słowy począł im opisywać, jako w ulicy stał i jak ludzie wyglądali, którzy porwali tak zręcznie Marcika. Z powieści jego viertelników łatwo się było domyślać.
Ci bez rozkazu gwałtu takiego popełnić nie mogli, bo choć się trafiało, że czasem na bezbronnych i samotnych napadali, czynili to dla łupu, a na Marciku wielkiego się spodziewać nie mogli. Wiedzieli zaś na kogo się rzucili, bo nań u dworu Grety czatowali.
Szopa, w której Sułę znaleziono, także przeciw nim świadczyła, bo do niej prócz nich, nikt przystępu nie miał.
Sukno zaś, w które obmotany był Marcik, zabrane jako lice, tego samego było gatunku i barwy, jakie circulatorom dawano.
Słuchający głowami potrząsali nieśmiejąc rzec słowa — bo Wójta wszystko obwiniało, a nikt nie chciał się z nim zadzierać. Strwożeni byli. Greta nawet dobrze nie znając młodego chłopca, strzymała się z tem, co myślała.
Zabawiwszy trochę, Zbrożek do gospody swej w Grodzkiej ulicy pociągnął, nie czekając nocy.
Mieszczanie dopiero pozostawszy sami, otwarciej się mogli rozmówić. Wszyscy oni, Paweł, Niklasz i Keczer — zafrasowani byli. Zuchwalstwo Wójta dowodziło, że już pewnym siebie był.
— Książe z wojskiem wyciągnąć musiał — odezwał się Niklasz. — Na zamku małą pono załogę zostawił — nieobecność Łoktka może się przeciągnąć, bo z krzyżakami ma do czynienia wiele. Tym czasem Wójt pogotowiu. Ślązacy pewnie na czatach... i w mieście nowego pana mieć będziemy!!
Wzdychali frasobliwie. Greta ręce łamała gniewna. Wszyscy lękali się, aby miasto nie ucierpiało, a najwięcej ci, których Wójt nie lubił i znał za swych nieprzyjaciół.
Że się coś gotowało, wszyscy to czuli. Zausznicy Alberta podszeptywali już, że się polskie panowanie rychło skończyć musi, — i lepszego księcia dostaną. O Opolczyku rozpowiadali niektórzy, że był serca wielkiego, obyczajów niemieckich, pan rozumny i możny, a za sobą Brandeburczyków miał, króla czeskiego i cesarza.
Rozumiano co takie pogłoski znaczą i do czego przygotowują.
Inni prześmiewali małego księcia, jego wzrost, ubóztwo, osamotnienie, przepowiadając, iż znów pójdzie na wygnanie, z którego już nie wróci.
Wszystko to smutną było przepowiednią dla Pawła i przyjaciół jego.
Otyły rzeźnik wzdychał pot ocierając z czoła.
— Na to my poradzić nie potrafiemy, ani temu zapobiedz. Musiemy siedzieć cicho, słuchać i patrzeć. Czyja siła, tego wola. Stękali, iż się bez nowych ofiar panowanie nie obejdzie nowe. Rezygnacyi ich jedna Greta rozumieć nie chciała.
— A! wy! wy! — zawołała lamentu słuchając. — Wszyscyście, niewyjmując Pawła ciemięgi, do niczego! Wójtowi się za nos prowadzić dajecie, choć widzicie, że was na zgubę wiedzie. Co by ten Albert znaczył, gdybyście wy serce mieli?
— A co pomoże serce — odparł Keczer, — kiedy nas kupka, a z panem Wójtem gromada trzyma i z nim idzie?
— Z kupki by gromada urosła, gdybyście niedołęgami nie byli! — odezwała się Greta.
Paweł nakazał jej milczenie.
— Daj ty pokój z językiem swym, — rzekł. — Ja już różne pamiętam czasy i wiem jedno — nie wdawać się nam chudeuszom w nie swoje. Kto mięso sprzedaje niech o wołach myśli, kto sukno o postawie, — kto żelazo o kruszcu... I koniec!
— Co Bóg da to da! — zamruczeli rozchodząc się drudzy.




VII.


Upłynął miesiąc, miało się ku jesieni. W mieście mało się co zmieniło. Marcik wyzdrowiawszy rychło, pożegnawszy Zbrożka, który nad Pilicę powracać musiał, nie pojechał do Łoktka, choć go do obozu serce ciągnęło — musiał zostać, aby pilnować zamku, bo jawnie się zamach jakiś gotował. Musza, Lewek i inni zastraszające przynosili wieści.
Na Wawelu załoga była mała, a książe nie miał jej czem zasilić, bo sam ludzi potrzebował.
Wójt Albert, który z drugiej jakiejś podróży wrócił, nie chodził jak dawniej chmurny i nasępiony, ale z głową do góry, nieustannie się po mieście krzątając.
Veita zostawiono przy dowództwie straży, ale ludzi mu zmieniono, dając różnych niemców niewiedzieć zkąd ściągających się i Ślązaków.
U wszystkich wrót, gdzie straże dzień i noc czuwały, ludzi postawiono nowych, dawnych się pozbywając. Zaciężnych Ślązaków w służbie miejskiej było pełno. Cechom kazano opatrywać rynsztunek i gdzie który do jakiej bramy i połaci muru był przeznaczony ku obronie, aby zawsze w gotowości był dniem i nocą.
Zbroi co było miejskiej popsutej do płatnerzów dano, pośpiesznie ją przykazując naprawiać.
Z tem wszystkiem nie ukrywano się, działo się to jawnie. Kasztelan wiedząc o tem, pytał coby znaczyło, a Wójt odpowiadał śmiało, że miasto zawsze na wszelki wypadek do obrony od nieprzyjaciela musiało być pogotowiu.
Nie było to zresztą złem, bo na zamku szczupłą miał kasztelan załogę, a zdrady jawnej nie chciał dopuszczać, choć ją drudzy przepowiadali.
Marcik przestrzegał — mówiono mu:
— Śni ci się!
Wymógł tyle na kasztelanie, iż choć nic na pozór nie groziło, pozwolono mu na zamku straż trzymać pilną, wrota wcześnie zamykać, ludzi z miasta nie wpuszczać bez opowiedzenia; w nocy na wałach warty zaciągać.
Sam Suła, wzorem pana swojego, który gdziekolwiek był, straże osobiście opatrywał nocami — chodził po wałach, ludzi obwoływał i za najmniejsze niedbalstwo karał surowo.
Na miasto jeżeli szedł teraz, co mu się rzadziej trafiało, to tylko we dnie i wracając zawczasu; ludzi zaś z załogi nie puszczał prawie i przed wieczorem wszyscy na miejscach musieli być.
Na coś się w mieście zanosiło. Suła wiedział przez swoich. Przychodzili nieustannie za sprawami do sędziego na gród żydzi, a ci wszyscy niemal od Muszy i Lewka przynosili ostrzeżenia i pogłoski. Obawiali się oni o siebie, gdyby uchowaj Boże, w mieście się co zmienić miało.
Jesień już była dość późna, wieczór cichy, pogodny, piękny.. W mieście panował spokój i cisza dziwna, jakby wszystko wymarło. Marcik, który po wałach chodząc przysłuchiwał się i rozglądał — nie mógł zrozumieć dla czego tak zawczasu w mieście się, na spoczynek gotowano. Ruchu w ulicach nie było żadnego.
W kościołach dzwony zaczęły się odzywać na modlitwę wieczorną, gdy Sule, który ucho miał bardzo czułe, zdało się, iż w dali tentent koni usłyszał gromadny.
Szło coś, — wojsko, czy stado, ale zwolna, mierzonym krokiem.. i zbliżało się.
A im bliżej było, tem Suła pewniejszym się czuł, iż albo książe z wojskiem powraca, lub inne jakieś ciągną oddziały. Z różnych stron miasta od bram tentent przychodził.
Nie pewien, co to ma znaczyć, Suła zbiegł natychmiast do wrót zamkowych, które jeszcze otwarte stały i dał rozkaz, aby je natychmiast zamykano. Straż ruszyła się nastraszona tem, kazał na ludzi zatrąbić, aby się zbierali, a sam pobiegł do dworca.
W tem z miasta przed chwilą tak uspokojonego, dolatywać zaczął szmer głuchy i jakby stłumione okrzyki. Poruszało się coś tam.
Suła wdrapał się na dworzec, gdzie stały wyżki umyślnie zrobione, aby z nich dalej widzieć było można miasto i przedmieścia. Wszedłszy i spojrzawszy — struchlał.
Przez ulice sunęły cicho oddziały jakieś zbrojne, zajmując miasto. Na chorągwiach mógł rozpoznać czarnego orła ślązkiego.
Nie było już wątpliwości, zdrada uknuta została dokonaną, miasto się poddało Ślązakom.
Jak okiem mógł zajrzeć Marcik, widział oddziały coraz nadciągające, które spokojnie bez walki i oporu zalewały Kraków. W rynku już głośno okrzykiwano...
Na zamku pozostali — widzieli już wszyscy, iż nieprzyjaciel jakiś miasto zajął, umyślnie mu otwarte.. Powstała trwoga.
Kasztelan Pakosław z Moskorzowa, niedawno naznaczony po śmierci Jana z Buska, wychodził właśnie dowiedzieć się, o wrzawie, którą posłyszał, gdy mu Ślązaków zwiastowano.
Zbladł i przystanął chwilę nie pewien siebie, lecz człowiek był serca wielkiego i ducha nie stracił. Zaczął wydawać rozkazy i po zbroję posłał pacholę.
Wrota były już zaparte.
Od miasta coraz groźniej szumiało.
Kilku żołnierzy z załogi, których najazd zastał w mieście przybiegło do furty, prosząc się, aby ich wpuszczono, bo się niewoli obawiali. — Otwierać im było niebezpiecznie. Spuszczono linę z drążkiem i tak ich na górę wciągnięto. Ci już umieli rozpowiedzieć o tem na co patrzali.
Gdy Ślązacy się zbliżyli, wszystkie wrota zastali na oścież otwarte. Wójt naprzeciwko księcia Bolesława Opolskiego wyszedł ze swojemi mieszczanami, w orszaku wielkim, do nóg się księciu pokłonił, oddając Kraków jako panu i władzcy. Niektórzy tylko z mieszczan poukrywali się i domy pozawierali — ale tych mało było. Znaczniejsza część po niemiecku wołała, ochotnie i radośnie przyjmując Ślązaka.
Na ratuszu nawet zgotowane było przyjęcie i wino, gdzie wszystkich kto chciał ugaszczano.
Żołnierze niektórzy i Jurga na oczy swe to widzieli...
Miasto więc było stracone, bo z opowiadania wnosząc, siła księcia Bolesława była tak znaczna, iż przeciw niej porywać się było szaleństwem.. Z zamkiem co począć mieli?
Kasztelan co najprędzej szedł z żałośną nowiną do księżnej.
Jadwiga w pożyciu z mężem przejęła była męztwo i wytrwałość jego. Przetrwawszy wiele umiała cierpieć. — Pakosław wiedział o tem, ale sam ojcem będąc, litował się niewieście, która o los dzieci zatrwożyć się musiała.
Szedł, lecz im bliżej był, tem zwłóczył więcej, rad by go kto uprzedził. I stało się jak żądał, bo sługi wpadły naprzód do księżnej z płaczem, oznajmując, że Ślązacy Kraków zajęli.
Syna pochwyciwszy na ręce księżna, jak stała do przedsieni wybiegła. Tu spotkała kasztelana, który całe męztwo odzyskał.
— Brońcie zamku! ratujcie dziecię moje! — zawołała żywo. — Władysław nadciągnie niechybnie z odsieczą. Dopóki go się nie doczekamy, musiemy się bronić!
— Miłościwa pani — odparł kasztelan. — Myśmy na to przygotowani i inaczej nie może być.
Księżna przyciskała do piersi dziecię strwożone, łzy płynęły jej z oczów, lecz spojrzawszy na Pakosława, którego męzka twarz cały swój pokój zachowała — odetchnęła lżej.
— Zamku nie poddamy! — powtórzyła.
— Nigdy! — odparł krótko kasztelan.
Pachołek niósł mu hełm i zbroję, w podwórzu słychać było wołania — księżna wróciła do kaplicy i klękła na modlitwę.
Ślązacy z Albertem obrachowali byli, iż z nienacka do zamku przypaść, nimby się tam opamiętano i zebrano do odporu, było dla nich najkorzystniej.. Główne oddziały mało co się zatrzymawszy w rynku, ciągnęły z Fuldem dowódzcą i Wójtem Albertem ku wrotom.
Wójt w szatach paradnych, po rycersku przystrojony, z pychą wielką wiódł ślązkiego dowódzcę. Wybrali do swego orszaku ludzi najlepiej uzbrojonych, w błyszczących pancerzach, kuszowników niemieckich, i najzuchwalszą gawiedź, która łatwem do miasta wkroczeniem uzuchwalona szła wykrzykując i odgrażając się napastliwie i tłumnie.
Albert sam stanął naprzeciw wrót wołając, aby je otwierano.
Pakosław wystąpił przeciwko niemu na wyżki i pochylił się grubjańsko krzycząc na Wójta, który zaczerwieniony z gniewu podniósł głowę.
— Skończyło się panowanie wasze! skończyło — krzyknął Albert. — Wrota otwierać! Poddawajcie się! Obrany jest pan nowy, książę Opolski, który miasto zajął.
Chcecie-li z życiem ujść, — nie zwłóczcie. — Wrota otwierać!!
Inni za nim po niemiecku zaczęli wrzeszczeć: — wrota otwierać!
Niektórzy grozili pożogą, rzezią i śmiercią.
Pakosław dał im krzyczeć nie odpowiadając, zwrócił się do Wójta z pięścią ściśniętą.
— Ty, zdrajco podły — zawołał — szubienica cię czeka!
Spojrzał z góry dumnie na Ślązaków i nie zważając na wrzawę zszedł z wyżek.
Ludzie na wrotach stojący poczęli kusze nastawiwszy odgrażać się, że strzelać będą.
Nie przygotowani do boju Ślązacy, cofnęli się nieco. Albert blady niespokojny, w miejscu z koniem się poruszał, chcąc męztwo okazać. Herold trąbił znowu wyzywając na rozmowę, ale Pakosław nie wyszedł więcej, a Marcik wylazłszy na wyżki od ostatnich słów począł besztać niemców, plunął na Wójta i — precz zszedł.
Ślązacy jeszcze się burzyli i namyślali, a tu wieczór nadchodził ciemny. Rzucili się do wrót, cisnęli na nich gradem przygotowanych kamieni i kilka bełtów puszczono.. Musieli ustąpić.
Naradzano się w kupie z Wójtem, który wołał ze śmiechem udanym.
— Jutro oni będą pokorniejsi.
Rozstawiono z dala straże i Fuld z Wójtem zasępionym nazad pokłusował do miasta.
Zawiodła go nadzieja, był bowiem pewien, że zamek niespodzianie napadnięty się podda. Siłą go brać nie było łatwo.
Bolesław Opolski obrany pan nowy z dobrą myślą siedział w ratuszu za stołem, otoczony niemieckiemi mieszczany, zapewniony będąc przez Wójta Alberta wcześnie, iż korda nawet dobywać nie będzie potrzebował, dla opanowania Krakowa.
Lat już dojrzałych mężczyzna, jak wszyscy niemal ślązcy piastowie otyły, wielki, piwem dobrze utuczony, twarzy szerokiej, rysów dosyć łagodnego wyrazu — choć miał wzrost i ramiona rycerskie, nie okazywał zbyt rycerskiego usposobienia.
Szedł do Krakowa przekonany, że na drodze nie znajdzie żadnej przeszkody, że weźmie miasto i państwo jak owoc dojrzały. Tak się też stało, i gdy mu wrota otwarto szeroko, a mieszczanie powitali okrzykami, gdy go z honorami zaprowadzono na ratusz, czekał już tylko by mu znać dano, że na Wawel jechać może. Był pewien, że na starym zamku zanocuje, oglądał się na Wójta, kiedy mu da znać by na koń siadał i ciągnął. W tem zamiast Alberta, który się zatrzymał nieco, wszedł dowódzca jego Fuld.
Książę spojrzawszy nań, poruszył się po hełm leżący na stole sięgając.
— Na zamek? — zapytał.
— Na zamku, — odparł niemiec równie zawodem oburzony, — ani słuchać nie chcą, żeby go oddać! Z niemi będziemy się musieli rozprawiać. Wały duże i mocne, góra dosyć wysoka i stroma.
Bolesławowi chmura przeszła po twarzy. Oczyma szukał Wójta, który ułożywszy spokojne oblicze, wchodził właśnie. Spojrzał nań z wyrzutem.
— Cóż to? Zamek się opiera? bronić się myślą?
Albert wzgardliwie ramionami dźwignął.
— Nie ma o czem mówić — odparł, — jutro się wszystko wyjaśni. Bronić się nie mogą, ludzi nie mają. Trudno, aby się od razu poddali — ale popłoch tam wielki.
W. Miłość zajmijcie dom mój, a jutro...
Książe patrzał już na Fulda, jakby Wójtowi nie dowierzał, dowódzca zdawał się wątpić.
Albert przysunął się do księcia.
— Księżna z dziećmi znajduje się na zamku, należałoby jej dać wolne wyjście ze dworem. Zechce pewnie swoje mienie zabrać.
Bolesławowi te targi były nie do smaku.
— Inaczej mówiliście i obiecywali mi w Opolu — odezwał się do Wójta z wymówką. — Zaklinaliście się, że wszyscy mieszczanie, duchowni, rycerstwo na mnie czeka, i nikt się nie sprzeciwi.
— I dziś to powtarzam, — rzekł Albert, ale księżna musi się o swobodę i mienie targować.
Rozmowę poczętą przerwało wołanie oznajmujące, że Biskup przybywał. Muskata, który Łoktka i Krakowa unikał od dawna, obiecywał był swe przybycie na dzień zajęcia miasta przez Ślązaka.
Spóźniwszy się nieco z przyjazdem, wprost z wozem pod ratusz zajechał i jak stał w płaszczu, pod którym miał urzędowe szaty, wszedł witać pana, którego pragnął.
Książe powstał, rozstępowali się wszyscy, mały, niepoczesny, przykurczony Biskup z wielką gorącością i poszanowaniem się przybliżył. Śmiał się i płakał, drżał i mruczał coś niewyraźnie, wielką radość widać w nim było.
— Skończyło się panowanie Antychrysta! — zawołał głosem, który kaszel przerywał. — Niech Bóg synowi swemu na tej stolicy błogosławi.
I przeżegnał schylonego.
Książe jedno teraz miał na myśli, i zamiast podziękować Biskupowi — odezwał się niespokojnie.
— Zamek się nie poddaje!!
Biskup uśmiechnął się z jakiemś politowaniem.
— A! nie dziś, to jutro mieć go będziecie! — rzekł wesoło. — Ja tam wejdę dla kościoła, a gdy raz się dostanę, postaram się, aby bramy otwarto.
Noc nadeszła i wszystko musiano odłożyć do jutra. Bolesław po cichu rozmówiwszy się z Biskupem, kazał się prowadzić do dworu Alberta, przygotowanego na jego przyjęcie.
Wojsko zająwszy miasto, choć ono mu się dobrowolnie poddało, poczynało gospodarować jak w zdobytem. Mieszczanie dopiero teraz postrzegli, na co byli wystawieni. Ślązacy gwałtem domy opanowywali, odbijali kramy, chwytali co kto napadł z żywności, a pachołkom miejskim kilku, po łbie się dostało.
Rozsypali się po ulicach z szałem i zuchwalstwem żołdactwa rozpuszczonego. Gościnne przyjęcie w rynku, beczki piwa i starszyznie rozdawane wino, głowy strudzonych pozawracało. Do domu Wójta bieżono ze skargami, z narzekaniem, ale służba precz żalących się odpędzała. Rajcy, którzy biegli na ratunek swych sklepów, zostali pochwytani przez żołnierzy i powiązani.
Albert tymczasem o niczem wiedzieć nie chcąc, przyjmował księcia, zapewniając go, iż nietylko zamek podda się jutro, ale ziemianie przybędą okrzyknąć go panem, bo Łoktek naprzykrzył się im swojemi wydzierstwy i samowolą.
Książe słuchał, uśmiechał się, rad był i w końcu zapewnieniom uwierzył, domagając się przedewszystkiem, aby mu zamek oddano. Albert zaręczał, iż jutro wszystko się skończy, byle Herolda do księżnej posłano, zapewniając jej wyjazd wolny.
Noc w mieście była bardzo niespokojna. Viertelnicy nie śmieli obchodzić swych kwartałów, bo Ślązacy ich groźbami precz rozpędzali. Gdy rozedniało, w ulicach naliczono trupów kilkunastu odartych, kilka domów się paliło, tak że je ledwie hakami rozerwano, aby się pożar nie rozszerzył.
Jak dzień Hińcza Keczer poszedł do Wójta, który tej nocy oka nie zmrużył. I on też spokoju nie miał i snu nie próbował nawet.
Chociaż trzymali z sobą i Hincza się liczył do przyjaciół Alberta, nie ufali sobie wzajem, i nie bardzo się lubili.
— Wiecie co się na mieście dzieje? — zapytał wchodząc Keczer.
— Żołnierze w nocy pili i dokazywali — nie mogło być inaczej — odparł Wójt. — Cóż dziwnego?
— Słyszeliście ile kramów odbito i złupiono? ilu trupów na ratusz zaniesiono? U Zebiusa na tysiąc grzywien szkody... Panko Wanczos zabity.
— Chcieliście, — zawołał unosząc się Wójt — aby was uwolnienie z pod katowni Łoktka nic nie kosztowało? Darmo nic nie przychodzi!!
— Ale nam może przyjść bardzo drogo, — odpowiedział Keczer.
Albert oburzony tą wymówką rzucił się. W tem do drzwi inni ze skargami i płaczem zaczęli szturmować. Veit dowódzca Viertelników stawił się z głową rozpłataną, krwawą chustą okrytą. Zniecierpliwiony Wójt unosił się, łajał, groził, nie chciał słuchać nic i pędził przychodzących bez litości.
Tym czasem Biskup, jak wczoraj przyrzekł, wybrał się na zamek do kościoła, w istocie do księżnej. Krucyfer jego szedł przodem, kapituły część mu towarzyszyła. Na szkarłatami wysłanym wozie podjechał pod wrota wielkie.
Krucyfer wołał, aby je otwierano. Tuż za wozem szedł oddział ślązaków. Wszczęło się, pokrzykiwanie: — Otwierać biskupowi.
Kasztelan się pokazał na wyżkach.
— Ani księdzu Biskupowi, ani nikomu wrota się, nie otworzą, — odezwał się spokojnie. Wiemy z kim Biskup trzyma i co myśli. Jedźcie z Bogiem.
Kanonik Frejer kapelan biskupi podpadł na koniu bardzo gwałtownie, grożąc amathemą, bo nikt nie miał prawa Biskupowi do kościoła jego drogi tamować.
Wołanie to nic nie sprawiło. Kasztelan odrzekł krótko i sucho.
— Jedźcie z Bogiem.. rozprawiemy się gdzieindziej.
Stali tak z wozem, z krzyżem dobrą chwilę, napróżno się zmagając na groźby, aż od Wójta nadjechał Herold z chorągwią i orłem ślązkim na piersiach, w kapie, z trąbą, domagając się, aby go jako posła puszczono do księżnej Jadwigi.
Odparto go tem, że w żadne rozmowy księżna wdawać się nie chce z najeźdźcami.
Łajano się jak zwykle po niemiecku i po polsku; godzina upłynęła próżno i Biskup z krucyfiksem musiał na swój dwór z niczem powracać. Na Herolda, gdy odjeżdżał, kamieniami sypnięto.
Nadbiegł Wójt sam, ale po czasie, gdy nikogo nie było na wrotach, a do niego nikt wychodzić nie chciał.
Książe Bolesław na dworze Alberta siedział wygodnie u dobrze zastawionego stołu, śmiejąc się, żartując, pewien, że mu lada chwila znać dadzą, aby jechał na zamek.
Niespodziany wypadek zatruł mu to ucztowanie.
Nie wiedzący o niczem, co się działo w Krakowie, przybył do Łoktka Wincenty z Szamotuł rano po zajęciu miasta. Tu dopiero u wrót się dowiedział, że Bolesław Ślązki w niem się znajdował. Przybywał ze znacznym oddziałem, po pańsku — i Ślązacy zobaczywszy go, a domyślając się z kim trzymał i do kogo jechał, otoczyli i uwięzić chcieli.
Z Szamotulskim sprawa była nie łatwa, on i ludzie jego wzięli się do mieczów i do obuchów. Tumult się stał u wrót, sam Wójt nadbiegł niespokojny zobaczyć, co się tam działo.
Wielkopolanin szalał, łajał i gawiedź krwawił, rozpędzał. Wójt znając go i wiedząc, jaki wpływ miał, krzyknął na Ślązaków, aby odstąpili, a sam zabrawszy Wincentego powiódł go na rozmowę do księcia.
Bynajmniej nie zlękniony Szamotulski samotrzeć ruszył z Albertem do jego domu.
Książe Bolesław jeszcze za stołem siedział, gdy Wójt mu przyszedł o nim oznajmić, radząc, aby książe starał się go sobie pozyskać.
Za nim zaraz wkroczył Wincenty z taką dumną miną i butą, jakby sobie nowego pana nie wiele ważył.
Ślązak twarz mu okazał wielce łaskawą.
— Nie wiecie, widzę, — rzekł, — iż ja tu za wolą powszechną i wyborem wszystkich przybyłem? Kraków i Sandomierz sam mi się oddał. Nie prosiłem o to, nie narzucałem się, przyszli mnie prosić, aby się z twardej niewoli Władysława wyswobodzili.
— Zaprawdę nie wiem o tem — odpowiedział Szamotulski. Lękam się tylko, aby W. Miłości w błąd nie wprowadzono. Mieszczanie niemieccy, którzy tu na cudzej ziemi siedzą — może księcia wzywali, ale o ziemianach i rycerstwie, które stoi przy swym panu — nie wiem!
— Zaręczano mi za ziemian!
— A no oni sami cale o niczem nie wiedzą — rzekł Szamotulski. — Miasto wziąć, gdy zdrajcy wrota otwierają mała to rzecz, ale co miasto, to nie ziemia.
Wójt stał za nim blady, książe zwrócił się ku niemu.
— Mówcież wy! — zawołał.
Albert się nieco zająknął.
— Krakowscy i Sandomierscy ziemianie tak myślą jak i my! — rzekł krótko.
— Którzyż i jacy? — pytał Szamotulski.
Zmięszany Wójt zamiast odpowiedzieć wprost, począł się jąkać.
— To się okaże! — My księcia Władysława wszyscy mamy już dosyć! i wojny i ciężarów i rozbojów wojskowych po gościńcach!
Z pod oka spojrzał nań Szamotulski.
Zwrócił się do księcia.
— Wasza miłość, — rzekł — daliście się uwieść lada jakim zapewnieniom, ale łatwiej było wnijść tu niż będzie się utrzymać. Książe Władysław nadciągnie z siłą znaczną, a ziemianie za nim pójdą.
— Nie pójdą! — gniewnie zaprzeczył Wójt.
— Nie możecie wy ręczyć za ziemian, — odparł Wincenty — sprawa miasta, a nasze, nie jedne są.. Wyście niemcy przybysze, a my tu ojczyce...
Zachmurzył się książe słuchając.
Wincenty z Szamotuł tak się stawił śmiało i pańsko, iż Ślązak ani myślał go zatrzymać. Albert podszeptywał, aby go nie puszczano, bo wracając do Poznania popłoch rozniesie, lecz Ślązak nie chciał sobie ziemian narażać i puścił go wolno.
Po krótkiej rozmowie tej wielkopolanin na koń siadłszy do swojego orszaku wprost, niezatrzymując się w mieście, podążył i natychmiast za wrota wyruszył.
Wszystko co mówił głęboko utkwiło w umyśle księcia Bolesława, teraz dopiero widział jasno, że się dał uwieść pięknemi słowy.
Bardziej jeszcze niż on rozjątrzeni byli dowódzcy wojskowi, którzy szli na tę wyprawę, jak na wesołą wycieczkę; wojny się wcale nie spodziewali, a znaleźli na miejscu opór, który ją zapowiadał. Wszyscy narzekali na Alberta, a gniew wywierali na miasto, na mieszczanach za zawód pomsty szukając.
W zamku sposobiono się do upartej obrony; Ślązacy obchodzący wały widzieli to i książę Bolesław, choć mu szturm radzono, wahał się go przypuścić.




VIII


Upłynęło parę miesięcy, — a ci co Kraków zdradą opanowali, jednego naprzód nie zrobili kroku. Żywiło ich miasto, zamek się opierał, ziemian nie było widać wcale, kraj poddawać się nie myślał.
Książe Bolesław siedział w domu Wójta ze dworem swoim, pił i jadł, dobrze mu się działo — lecz po troszę się już niepokoił. Wojsko jego miasto opłacać musiało, ściągano grosz — końca temu widać nie było.
Wielka z początku radość niemców zmieniała się powoli w niemniejszy frasunek, oprócz niewielkiej garstki tych, co z nim trzymała i pochlebiała mu. Albert widział wkoło siebie twarze pochmurne, ludzi milczących i skłopotanych. Księciu Opolskiemu nudziło się czekać, nic nie widząc przed sobą.
Rycerstwo obiecywane nie przybywało. Wójt, gdy naciskano, z dnia na dzień je obiecywał, a gdy przyszło je stawić, przyprowadzał kilku strwożonych biedaków z okolicy, ujętych przez się, którzy kłaniali się, bełkotali i co najprędzej precz jechali.
Wszelkie usiłowania skierowane były ku temu aby zamek wziąć — ale siłą dotąd nie ważył się książe Bolesław kusić oń.
Powtarzał ciągle, iż przybył wezwany dobrą wolą narodu, i dobijać się niczego niepotrzebuje.
Wójt spodziewał się, że Wawel podda się z głodu.
U Szeluty, gdzie się różni zbierali po cichu i ostrożnie szeptano, że z miasta wielu co Łoktkowi sprzyjali, widząc, że Ślązak waha i słabnie, nocami żywności na zamek dostarczali.
Żydzi też pomagali oblężonym. Po pierwszej trwodze na Wawelu, po kilku dniach ucierania się u wrót na języki — gdy więcej nie poczynano, otucha wstąpiła w załogę.
Księżna pewna była, że mąż ją nie opuści, a stolicy swej Slązakowi nie odda.
Wójt nawet w ostatnich czasach znacznie mniej zuchwałym się stawał i skarżył się tylko, że ziemianie go zdradzili. W istocie zaś nikt mu nic nie przyrzekał, a on ufał, że gdy Kraków w ręku Ślązaków zobaczą, przyjdą mu się pokłonić.
Posyłano swoich po dworach, do brata, do powinowatych, do Sandomierza, aby jednać ziemian, — wszyscy odmawiali pomocy.
Zaczynano się obawiać zemsty Łoktka. W Sandomierzu namówieni przez Alberta mieszczanie poddali się Ślązakom — i tak samo gród się trzymał jak w Krakowie. W Sądczu na przekór Krakowowi, uzbroili się wszyscy, miasto stało przy swym panu, — gotując bronić przeciw niemcom.
Książe Bolesław tęsknił już za Opolem, chciał wyjeżdżać z Krakowa zostawując tylko załogę, tak że Albert przestraszony na kolanach go ledwie uprosił, aby pozostał.
Wawel opasany był do koła, strzeżono, aby nikt z niego ani doń wnijść nie mógł — a jednak donoszono Wójtowi, że mimo największej pilności, ludzie się przekradali i żywność wciągano.. Ślązacy popojeni, tam gdzie trzeba było, nie słyszeli nic.
W miarę, jak oblężenie się przeciągało, stawało się coraz wolniejszem, ludzie zmęczeni zaniedbywali się.
Śmiały Marcik przekradał się niewiedzieć jakim sposobem do Muszy, na Okole, zachodził do znajomych, Ślązakom figle płatał, a uleczony Gamrot dzielnie mu pomagał.
Ważył się nawet jednej nocy aż na ulicę Rzeźniczą do Pawła, i od niego się z bólem serca dowiedział, że Greta niemogąc znieść pobytu w mieście, znowu do Wrocławia do powinowatych zjechała.
Rad by ją był widział i dlatego się ważył podkraść do dworu mimo niebezpieczeństwa — ale i za ucieczkę tę ganić jej nie mógł.
— Byle jej tam jaki Ślązak nie zaswatał — wzdychał.
— O to strachu nie ma, bo ona ich nie lubi — mówił Paweł, — zresztą choćby zaswatana, albo i zamężna byle wróciła! — bo za nią strasznie tęskno, a człowiek do niej nawykł jak do powietrza.
Zgadało się potem o mieście i o zamku, a Suła tak był pewien odsieczy i przykładnego winnych ukarania, że Pawła tem nastraszył.
— Z Albertem i winnymi niech czynią co chcą, na co zasłużyli — westchnął — lecz nas niech oszczędzą. Gdy na miasto padnie straszny gniew pański, zginiemy wszyscy.
Marcik uderzył go po ramieniu.
— Nie bójcie się — będziemy umieli owce zakażone od czystych rozróżnić — ale, że zdrajcom przebaczenia nie da!! nadto go znam bym wątpił.
Z każdym dniem popłoch rósł w mieście; woźnice ciągnący z kupią od Ślązka, od Sandomierza, od Torunia, przynosili wieści coraz pewniejsze, iż książe Władysław przeważne siły zbiera dla odebrania Krakowa.
Księciu Bolesławowi gościna ta przymusowa ciążyła, codzień się stawał opryskliwszy, Wójta witał i żegnał wymówkami.
— Coście to mi obiecywali? Pókiż tego czekania będzie? Zwiedliście mnie...
Biskup choć pracował nad duchowieństwem aby je pozyskać sobie, znaczna część trzymała się na uboczu. On, Wójt i książęcy dwór naradzali się po dniach całych, i niepokój rósł ciągle.
Muskacie donoszono, iż dobra biskupie Łoktek wojskiem ciągle zajmował.
Ktoby był następnej wiosny do Krakowa zajechał za tych ślązkich rządów — ledwieby go teraz poznał. Miasto, gdyby nie załoga, wyludniało się. Z ziemian i rycerstwa nikt tu prawie nie zajrzał. Woźnice i kupcy nie bardzo się na gościńce ważyli, bo już Łoktkowi chwytali ich, a dużo ziemian na swą rękę, korzystając z czasu niespokojnego zasiadało po gościńcach.
Obyczaj ten napastowania podróżnych, za czeskich rządów trochę się był powściągnął, bo surowo się wzięto do łapczywych rycerzy — teraz znów bezkarnie z gródków się dobywali.
W gospodzie kupieckiej, w rynku, wozu nowo przybywającego trudno teraz zobaczyć było, połowa kramów stała zamknięta, kupujących brakło, kupcy skarżyli się i sarkali.
Za to około Dyngusza, przy Piłacie, na ratuszu ciągle było tłumnie i gorąco. Albert grozą starał się mieszczan utrzymać przy sobie. Nie było dnia, żeby Viertelnicy kogo do więzienia nie wlekli, bez chłosty i stawienia u pręgierza jeden nie minął.
Niektórzy śmielsi wyrzucali Albertowi w oczy, iż miasto zgubił, ale kto się głośno odezwał, zamykano go. W radzie miejskiej połowa ludzi siedziała milcząca; niektórzy domagali się jakiegoś końca. Albert jak zwierz w kniei osaczony rzucał się, kąsał, ale kroku naprzód uczynić nie mógł.
Śląska też załoga, choć ją karmiono, przykrzyła sobie. Fuld, który od pierwszego dnia położenie zrozumiał i wyprawie był niechętny, potajemnie księciu coraz gorsze wieści przynosił.
Książe też codzień był niecierpliwszy — i chmurniał.
Wlokło się to nieznośnie dla niego, ale dłuższym jeszcze czas ten mógł się księżnie wydawać.
Mimo tajemnie poddawanej żywności, na zamku dostatku nie było. Ludzie chorować zaczynali. Od księcia Władysława przez żydów tylko głuche dochodziły wieści.
Usłużny i bardzo zręczny Gamrot, który się na najniebezpieczniejsze wycieczki sam ofiarował, wyprawiony z poselstwem nie wracał. Nareście, w maju, jednej nocy gdy Marcik wały obchodził, usłyszał znak, jaki zwykle dawano, gdy się goniec zjawiał. Pobiegł ku miejscu zkąd go sykanie doszło i zobaczył całego i zdrowego powracającego Gamrota.
Przynosił on pocieszające wieści od księcia, który obiecywał się wprędce i przyrzekał, że Ślązacy precz odejść będą musieli, byle zamek potrzymał się jeszcze.
Zbudzono księżnę, do której zaprowadził Marcik posła...
Zwiastował on, że pan niedaleko już był i rychło miał dać znać o sobie. Ziemianie wszyscy znaczniejsi Sandomierscy, Krakowscy, Wielkopolski przy nim stali. Serdecznie też wiarę strzymali.
Na Ślązku Gamrot słyszał, że tam się księcia Bolesława, który zniechęcony był, z powrotem spodziewano.
Jeszcze się ta rozmowa toczyła w izbie księżnej, która ludźmi ciekawemi się napełniała, gdy na zamku od wałów, wśród ciszy nocnej wrzask się dał słyszeć straszny.
Marcik i co żyło wybiegli chwytając za oręż.
Noc nie zbyt była ciemna, w podwórzu się rozglądnąwszy, Suła ujrzał po nad tynami od strony Wisły coś poruszającego się, jakby ludzi gromadę. W jednej chwili już stanął u tynów, kędy zamkowego żołnierza dość już było.
Załoga czujna, szczególniej po nocach — cała była w pogotowiu.
Potoczyli się wszyscy ku tynom...
Cicho i zdradnie garść Ślązaków, którą niemcy, znający słabsze i trudniejsze do obronienia miejsca na zamku nasłali — probowała wedrzeć się wewnątrz...
Pogotowiu stały większe siły, które gdyby się napaść udało, ze wszech stron uderzyć miały.
Napaść się nie powiodła, bo natychmiast u tynów zjawili się obrońcy.
Marcik tłukł tych, których wdrapujących się u tynów znalazł, innych żołnierze chwytali, ciągnęli, siekli i brali w niewolę. Pod ręką były kamienie i belki, które na drapiących się po wzgórzu ciskać zaczęto.
Zacięta walka wśród nocnego mroku trwała nie długo, bo ci, co dalej byli, widząc pierwszych odpartych i pobitych, natychmiast uciekać i rozpraszać się zaczęli.
Rachowano na to, że na zamku długie bezpieczeństwo ludzi musiało uśpić, i że nikt pewnie napaści się nie spodziewał. Niemcy mogli mieć przekupionych na zamku i przy trwodze z jednej strony na otwarcie wrót liczyli.
Wszystko to jednak zawiodło.
Gdy potem ognia przyniesiono, aby więźniów i trupy rozpoznać, okazało się, że najwięcej ludzi było z miasta, których jako sługi wójtowe znano. Marcik zajadły w pierwszej chwili wszystkich zdrajców nie żywiąc, dobijać kazał. Na wałach naprzeciw miasta powznoszono szubienice, w najwyższem miejscu i gdy rozedniało, mogli już ci co posłali, widzieć jaki los ich spotkał.
Tak ta noc trwogi i nadziei przeszła na zamku, a gdy książe Bolesław o niczem nie wiedzący wstał rano, Fuld mu przyszedł opowiedzieć, jak nieszczęśliwie probowano dostać Wawelu i sromotnie uchodzić musiano.
Przywołany Wójt Albert, składał winę całą na innych, sam się nie przyznając ani do tego napadu, ani do świadomości jego.
Następnego dnia posłaniec od brata Henryka przybył z ostrzeżeniem do niego, iż wszyscy ziemianie, nie wyjmując krakowskich w obozie ks. Władysława gromadnie się stawili.
Z tą wiadomością Albert do Ślązaka nie spieszył. Natychmiast radnych kazał na ratusz wołać, których Viertelnicy niemal gwałtem z domów porwanych pędzili.
W ostatnich tygodniach trwogi i niepewności Wójt posiwiał był nagle, zestarzał, żółć mu zalała twarz, oczy patrzały dziko. Przybywający z kolei zastali go spartego na stole, pogrążonego w myślach i słowa z niego dobyć nie mogli.
Stali już przed nim obaj Wójtowie wybrani przez mieszczan, Ortlieb i Petzold, radni Jaśko, Tylman, Brant, Winbold i Paweł z Brzega.
Z postawy i wejrzeń ich widać było, że wszyscy przybyli z troską nie małą — a nie bardzo byli ze sobą zgodni. Paweł z Brzega, Hincza Keczer opodal nieco się trzymając, poglądali na siebie porozumiewając się, a oczyma wskazując Wójta, jakby mówili.
— Oto winowajca!
Ci na uboczu miejsca sobie obrali.
Wójtowie, jak przystało, wysunięci naprzód, ręce trzymali w kieszeniach, oba jak noc posępni. Herman tuż przy Wójcie stał, jakby mu posiłkować zamierzał i chciał dodać odwagi. Reszta spozierając po izbie słuchała wrzawy dochodzącej z rynku.
Wójt Albert długo się wahał nim rozpoczął.
— Trzeba radzić — rzekł w końcu głosem stłumionym — książe Bolesław domaga się sam nie wie czego. Ziemian mieć chce.
Ramionami poruszył.
Nikt się nie spieszył z odpowiedzią, czekano co więcej powie. Albert oczyma potoczył do koła, ciężko mu było przyznać, do czego miasto doprowadził, wolał odpowiadać na wymówki, niż sam się tłumaczyć.
Spoglądał i wyzywał napróżno. Wójtowie podnieśli głowy, Herman z Raciborza człek gwałtowny, widząc, że Albert się ociąga, począł za niego:
— Musiemy radzić o sobie, abyśmy nie mieli biedy. Zdradzili nas wszyscy. Wołali przeciw Łoktkowi, że go zasię nie chcą — że musi iść precz; powiadali, że byle się Kraków zdał, oni wszyscy Ślązakowi moc oddadzą i panowanie. Teraz śpiewają inaczej, a nas zostawili w matni.
Ręką zawinął i rzucił się, Albert milczący rozłożył obie ręce szeroko i załamał je.
— Źle jest! — zamruczał.
Wtem Hincza Keczer podsunąwszy się nieco, zawołał:
— Temu złemu my nie winni. Kto go sprawił niech naprawia! Myśmy nie chcieli żadnej odmiany. Nie mieszczan to sprawa książąt powoływać i osadzać. Jakieście piwo nawarzyli, takie pijcie.
Nieszczęście w tem, że choć nie wszyscy biedę robili, niewinni muszą pokutować z niemi.
Wójt gniewnie się poruszył.
— Wszyscyście tego chcieli, — zawołał. — Ja bym nie począł sam, gdybym ludzi nie badał. Nie winienem nic.
— A któż? może ja? — wyrwał się Paweł z Brzega. — Czyśmy was nie upominali!
Namarszczony groźno spojrzał nań Wójt.
— Jeśliśmy zawinili to równo wszyscy.. Nikt z nas miastu źle nie życzył.
— Wyście to nie dla miasta zrobili — począł Keczer ośmielony — ale dla siebie. Chciało się wam większej godności i znaczenia. Łoktek wam był za mocny... roiło się panowanie. Wyście nas w te błoto, a bodaj nie w krew wpędzili, myślcież jak wyrwać.
Wójt zgrzytnął zębami.
— Jeszcze się nie wszystko skończyło, — rzekł groźno. — Ks. Opolski siedzi u mnie i ja władzę mam. Nie rozpuszczajcie gęby, aby wam jej zamknąć nie kazał.
Keczer splunął i tyłem się do niego obrócił.
— Zapomnieliście, — dodał Paweł z Brzega, — że my tu nie w domu u siebie, w Niemczech, ani na Ślązku, ale między polakami, wśród których nas garść tylko. Mieli nas dawniej za nieprzyjaciół, cóż teraz?
— Ziemianie polscy sami skomleli przeciw Łoktka — rzekł Albert.
— Gdzie? kto? jaki — podchwycił Keczer. — Postawcie jednego! mianujcie go? Przybyłże który poddać się Ślązakowi, pokazał się na dworze? Wszyscy są z ks. Władysławem. Wam się zdało, że gdy Opolskiemu Kraków dacie, zlękną się i poddadzą — ale z małym księciem nie łatwa sprawa.. żelazny człek.. nie zastraszyć go i nie zgryźć!
Albert nie odpowiadając mu, obrócił się do innych.
— Możemy się jeszcze ratować — rzekł. — Jeżeli zamek dostanie się Opolskiemu, wszystko się zmieni. Otuchy nabierze. Ślązacy leniwi szturmować nie chcą, nam trzeba się uzbroić i siłą, czy zdradą dobyć zamku.. Gdy mu gród zabierzemy, żonę i syna, będzie musiał się układać i pójdzie na dział swój, na Kujawy. Na zamek i ziemianie przyjdą — jutro.
— Tak samo jak dziś! — rozśmiał się szydersko Keczer. Dobra rada! Poprobujcie! poprobujcie!
Wziąć zamku nie weźmiemy, bo u nas czeladzi mało i ta do obuchów i do kusz nie nawykła.
Mały książe jak się dowie, żeśmy mu jeszcze i zamek chcieli odbierać, w pień nas wyciąć każe. Teraz, choćby opanował miasto, może się kto ocali — potem nikt. Dobra rada!!
— Rada nie jest moja — krzyknął Wójt obracając się do niego — nie moja. Ks. Biskup Muskata mi ją dał.. Ten wiernie z nami trzyma.
— Tak rozumny jak i my! — szepnął Paweł z Brzega, i taki go jak nas los spotka.
Hieronym z Raciborza wystąpił naprzód.
— Wodę warzymy darmo — zawołał głośno i nakazująco. Ratować się trzeba i głowy słuchać, robić co Wójt każe. Rozdzielemy się, to przepadniem!
— Tak, czy owak przepadliśmy! — przerwał Paweł z Brzega. — Niech lepiej każdy siebie ratuje jako umie — miasta nie uratujemy!
Wójt szydersko usta skrzywił.
— Was piękna synowica, która z polakami zaloty stroi, uratuje!
Paweł zaczerwienił się cały.
— Choćby i ta! która więcej miała rozumu niż my wszyscy! Stali wszyscy pomięszani, w tem dotąd milczący Ortlieb Wójt wybrany, grobowym głosem począł.
— Sprowadziliście do nas Opolczyka — zwrócił się do Wójta — nie dajcież mu uchodzić, nie dozwólcie nas opuścić. Dopóki on tu, myśmy bezpieczni, uchowaj Boże, wyjedzie ztąd — nie ma innej rady, zabierajmy co kto ma na wozy i ciągnijmy z nim do Opola, czy Świdnicy, tu nam nie ma co robić.
— Pewnie najlepsza rada, — potwierdził Tylman — nie ma innej. Pójdziemy z nim ale z torbami żebrać, — nie zabierzemy domów i dworzyszcz z sobą.
— Jeśli wy co stracicie — ofuknął go Wójt — ja pono więcej niż wszyscy!
— Miasto więcej znaczy niż Wójt i jego mienie — krzyknął Keczer. — Wójtowie się znajdą zawsze, byle miasto było.
Byłyby tu wnuki i prawnuki nasze żyły i żywiły się — a teraz!! Przypomnijcie czem my te nasze prawa i przywileje zdobyli? Leszkowej Gryfiny i zamku broniąc, — teraz straciemy je za zdradę!
— Nikogośmy nie zdradzili! — wybuchnął Albert. — Przyszedł Opolczyk, nie mogliśmy wojować z nim, musieliśmy wrota otwierać.
— A kto Opolczyka sprowadził? Kto po niego jeździł? Kto mu pokazał drogę? — począł na boku stojący Keczer.
— Popytajcie co nas ten nowy pan kosztuje! jak nas ssie! — wołał Paweł.
Gwar rosnął, bo za przykładem śmielszego Keczera i inni poczynali mówić odważniej.
Wójt naradzał się z Hermanem z Raciborza, który przytomniejszy i zuchwalszy był od niego.
Po cichej naradzie Albert się zwrócił ku radnym.
— Jestem tu jeszcze wójtem — zawołał. — Rady waszej pytałem, a wyście mi wyrzutami głupiemi odpowiedzieli. Dość tego! Słuchajcie rozkazania mego i ks. Biskupa.., który więcej rozumu od nas ma.
Czeladź uzbrajać! zbierać — zrobić zaraz popis zbroi i ludzi — Kuszników dadzą Ślązacy. — Na zamek całą siłą musiemy iść!!
Spojrzał na słuchających, którzy się nie poruszali, i Herman z Raciborza dodał:
— Niech się starsi zbiorą i rozkaz dać na miasto. Wszystkę czeladź pozbierać, jest tej gawiedzi dosyć.
— I sklepy, ławki, kramy, warsztaty pozamykać — dodał szydząc Paweł z Brzega. — Chleba nie piec, mięsa nie bić, niech Ślązacy głodni po dworach plądrują...
— Słyszycie rozkazanie! — wielkim głosem powtórzył Wójt. — Tak ma być jakom rzekł.
I dodał szybko.
— Ludzi trochę dodadzą Ślązacy, Biskup też swoich wyśle. Jutro na zamek. Muskata ma swoich stróżów przy kościołach i klechów na zamku, ci pomogą.
Nikt nie okazał po sobie gotowości do spełnienia przykazania tego, tylko Keczer śmiało naprzód wystąpił.
— Czyja wola, — rzekł, — niech czeladź daje, a ja nie puszczę, nie dam i jednego pachołka nie poślę. To ostatnia zguba.
— Ja też! — odezwał się Paweł z Brzega.
Drudzy sobie w oczy patrzyli, ale protestować bali się.
— Nas dwu, mała rzecz — dodał Keczer, — ale gdy się mieszczanie rozmyślą, znajdzie się nas więcej, — ludzi nie damy!
— To głowy dacie! — ryknął Wójt wściekle ręką bijąc o stół.
Nim Łoktek wasz przyjdzie, pościnać każę buntowników!
— Probujcie! — odparł Keczer i zwrócił się wolnym krokiem ku drzwiom. Paweł nie mówiąc słowa wychodził za nim. Nie tamowano im drogi — wyszli.
W izbie radnej zrobiło się cicho.
Wójt wargi do krwi gryząc, zwrócił się do Hermana.
— Każcie ludzi zbierać i zbroje gotować!
To rzekłszy za czapkę pochwycił i groźno powiódłszy oczyma po radnych i Wójtach, wysunął się krokiem ociężałym i nie pewnym. Herman z Raciborza wnet za nim podążył. Ci co pozostali spoglądali na się, badając się wzajemnie.
— Próżne to wysiłki — rzekł Ortlieb. — Biskup nam nie wiele pomoże, bo tam mała garść kleszych sług, co ampułki zdatniejsi nosić niż miecze. Nasza czeladź w szynku bije się dobrze, ale na wały iść i do bram szturmować!!
Rozśmiał się gorzko. Tylman rzekł ponuro:
— Wójt, bo głowę postradał! Darmobyśmy rozkazy dawali, aby się jeno zbłaźnić!
Zwątpienie ogarnęło wszystkich, wzdychając rozchodzić się poczęli.
Albert wracał do swojego domu, w którym teraz gościem był nie panem. Małą izdebkę ciemną zajmował na dole, gdzie droższy sprzęt swój zgarnął. Na zydlu tu czasem drzemał, bo mu rzadko zasnąć dawano. Ledwie wszedł, gdy pachole strojne, wbiegło od ks. Opolskiego wołając go jak sługę:
— Do pana!
Czując na co zszedł Wójt dzikiem odpowiedział wejrzeniem — lecz musiał być posłusznym. Wstał zaraz i na wschodki wstępować zaczął.
Ks. Bolesław, któremu pobyt w Krakowie dojadł już srodze, bo się tu nie czuł panem — siedział z kilką Ślązakami nudząc się w izbie. Stali niektórzy, inni z dala poprzysiadali na ławach. Wszyscy byli powarzeni. Książe trzymał w ręku zrzynek pergaminowy. Domyślając się Wójta po chodzie — podniósł głowę.
— Przecież temu kiedyś koniec być musi, — odezwał się głosem głuchym. Wyście nas tu ściągnęli — mówcież.. co dalej?
Obiecywaliście mi złote góry! Ziemianie mnie nie chcą — czekam na nich napróżno. Sandomierzanie tamtemu się poddali, Sandecz ma w ręku!
Gdzież te wasze obiecanki, że go wszyscy mieli porzucić?
W miarę jak mówił, głos rosnął księciu, gniew się zwiększał. Siedział pochylony, zaczął się prostować, nadymać, wreszcie powstał i opierając się oburącz na stole, oczy wlepiając w Wójta, ciągnął dalej.
— Sądzicie, że wam to ujdzie bezkarnie?? Ziemi nie posiadłem.. Miasto! co mi znaczy to liche miasto wasze i garść handlarzy?
— Com miał, tom oddał Miłości Waszej — odparł Wójt stłumionym gniewem. — Obiecywali mnie, obiecywałem ja. Mnie zdradzili. Przecież Sandomierz mieliście w rękach, zamek, gdybyście byli kazali go zdobyć, byłby wasz, a za nim poszłaby ziemia.
— Jam nie wojować przyszedł — odezwał się książe — ale brać, co mi się samo oddać miało. Zawojowywać gdybym chciał potrafiłbym bez was.. Przyszedłem odbierać, co mi należało i co mi gwałtem narzucano.
Albert stał jak skazany winowajca, milcząc długo.
— Na jutro, — rzekł, — kazałem czeladź zbierać — i sam ją na zamek poprowadzę. Więcej nadto uczynić nie mogę.
Książe padł na swe siedzenie i sparł się na ręku. Wlepił oczy w Wójta. Ślązak Lasota, który choć polak już był całkiem zniemczał, a przy księciu urząd znaczny zajmował, Alberta zaś nie cierpiał — rzekł pogardliwym tonem.
— Obiecywali nam wiele, a tu się ludzie tylko marnują. Często im suchego chleba brak, i wodę pić muszą.. Szklanki piwa nie mają.
— To niech nie proszą o nie, — wybuchnął książe, — niech ławki i komory odbijają i biorą sami. Cóż my? głodem dla nich mrzeć będziemy?
— Dawno tak trzeba było czynić! — mruknął Lasota.
Drudzy na ławach z dala siedzący po cichu się urągali.
Co się z dumnym człowiekiem dziać musiało, wystawionym na te wymówki i szyderstwa — nie mogącym się uniewinniać, lękającym narazić — pojąć łatwo. Pot ciekł mu po skroni.
— O tem wy pewnie już wiecie, — zamruczał książe, że ziemianie, wojewodowie, kasztelanowie, urzędnicy i starszyzna ziem tych, jutro mają przybyć do nas — ale nie poddając się! nie!
— Ja o tem nie wiem, — jęknął Wójt. — Daj Boże, aby przybyli, W. Miłość słowy dobremi może ich sobie pozyskać.
— Ja! — krzyknął książe — ale ja wiem i od kogo i z czem jadą!
Wstał znowu książe, na Wójta popatrzył, odwrócił się do Lasoty, i jakby odprawę dał, odezwał się do swoich.
— Na łowy nawet nie ma gdzie pojechać! Chyba z sobą cały pułk brać! Władysławowe oddziały całą okolicę zajmują. Wytknąć głowy za wrota nie mogę.
Wójt wyszedł po cichu. Ostatnia wiadomość jak piorunem go raziła. Zapowiedziani ziemianie i rycerstwo przybywali od Łoktka. — Książe oddawna już nie okazywał ochoty utrzymywania się kosztem wojny w Krakowie.
Mógł miasto wydać na łup Łoktkowi. Przerażony tem Wójt nie zachodząc do swej izby, na miasto wybiegł, zawrócił się, konia chwycił dla pośpiechu i sam jeden do Biskupa pokłusował.
Muskata lepiej od niego był zawiadomiony, na biskupim dworze trwoga panowała taka, jakby nieprzyjaciel już wkroczył do miasta.
Blady i drżący zaszedł mu drogę Biskup.
— Uchodzić muszę — zawołał głosem słabym, — gdy mnie tu pochwycą, życia nie jestem pewny.
— Dokąd? — spytał Albert, który byłby go rad jako pośrednika zatrzymał. — Oddziały Łoktkowe po okolicach plądrują. Tu wam bezpieczniej — obronić możecie nas i siebie!
Wójt wnet pomiarkowawszy się, poprawił.
— Nic nam jeszcze nie grozi!
— Wszystko! — przerwał mu Biskup zrozpaczony. — Wracam od księcia — on wojować nie chce, nie myśli. Na Ślązk powróci.
Wójt stał jak skamieniały.
— Ojcze — odezwał się z boleścią — ojcze! choć wy nas nie opuszczajcie!
Muskata się cofnął na krok.
— Ja nie mam siły — rzekł zimno. — Nie mogę nic! Dajcie mi sposób ujścia ztąd. Tu się straszne gotują rzeczy! Przeciwko mnie są wszyscy — jam bezsilny!
Niespokojny Biskup zawrócił się nazad ku izbie, z której był wyszedł — powtarzając: Uchodzić — uchodzić muszę!
Zdejmował z siebie suknię rękami drżącemi, patrzał na sługi szukając w nich pomocy, głosu mu brakło, oczy zachodziły łzami.
— Antychryst powraca! — mówił cicho. — Uchodzić — — —
Albert pozostawszy sam, jak człowiek któremu zabrakło myśli i środków ratowania się, upadł na ławę, zapomniawszy gdzie się znajdował — nie myśląc nawet o własnem ocaleniu, zrozpaczony i odrętwiały.




IX.


Wrót miasta strzegły straże ze Ślązaków i pachołków miejskich złożone. Czuwać musiano u nich dobrze znając Łoktka, który do zuchwałej napaści z nienacka łatwy był. Smakowała mu ona. Ślązacy w mieście ani się bronić nie mieli ochoty, ani w niem dać wziąć.
Nazajutrz rano dzień wstał pogodny i ciepły.
Strażom się nie bardzo chciało siedzieć w miejscu przykutym — zabawiały się po izbach przy basztach, na miasto śląc po jadło i napitek. Kostery i włóczęgi wlokły się już na codzienną z ciurami zabawę — gdy na gościńcu ukazały się jadące wprost do miasta oddziały zbrojne.
Gromadki były okazałe, strojne i w pierwszej chwili, gdy się do dwu bram razem zbliżyły, Ślązacy uląkłszy się, w trąby zaczęli dawać znać jak o napaści.
Zołnierz rozproszony po mieście oddawna ubezpieczony, zleniwiały odgłosem trąby wołającej na gwałt — zerwał się spłoszony.
Rozruch powstał, jakby już nieprzyjaciel był w mieście. — Od wrót jak błyskawica popłoch szedł do rynku. Kramy i ławki z krzykiem zamykać zaczęto, ludzie biegali bez tchu, nikt nie wiedział co się stało.
Strach był tem większy.
Od księcia oklep na koniach, bez nakrycia na głowach, bez zbroi dworzanie popędzili ku wrotom.
W rynku wołano, iż Łoktek już stoi we wrotach. Tylko co we dzwony na gwałt nie uderzono.
Ks. Bolesław zbroję sobie podawać kazał, choć prawie pewien był, iż nadjechali ziemianie.
W ulicach wołano na żołnierzy i trąbiono, wypadali z szynków bezprzytomni biegnąc po oręż, którego nie mieli przy sobie.
Tym czasem dwa oddziały, co się razem do dwojga bram zbliżyły, nie okazując żadnych nieprzyjacielskich usposobień, stanęły na strzał z kuszy przed wrotami i herold wyjechał wołając, że rozmowy żądają.
Ludzie na straży poznali, iż Łoktkowy był, bo miał orła jego na piersiach.
Nie było się komu z nim rozmówić, póki Fuld i Lassota nie przybyli.
Tym oświadczyli spokojnie, iż ziemianami są krakowskiemi, z Sandomierza, Kujaw, Sieradzia, a dopraszają się u księcia łaskawego ucha i rozmowy.
Ks. Bolesław już poniekąd był przygotowany. Rycerstwu odmówić do siebie przestępu nie mógł. Kazano tylko czeladzi za wrotami pozostać, a przybyłych ziemian wpuszczono.
Poczęli tedy wolnym krokiem wjeżdżać mężowie poważni, sędziwi, lat dojrzałych, — wyznaczeni znać do stawienia się przed księciem, strojni wytwornie, na koniach pięknych. Żaden królewski dwór nie powstydziłby się był tak pięknego orszaku.
Przy kazdym prawie jechało pacholę z tarczą, na której zawołania miały godła swe malowane, albo z kruszcu wysadzane.
Jechał przodem Żegota Toporczyk, rycerz mężny i sławny, wiodąc za sobą innych swego rodu, ludzi z obliczami pańskiemi, wojowniczej postawy. Za nim postępowali Trepkowie, będący u ks. Władysława w zachowaniu wielkiem, za niemi Jaksy Gryfy z Ratuldem, mężem wiekowym, ale jak dąb czerstwym i silnym; Jastrzębiec Mszczuj podkomorzy krakowski wiodący swoich ile ich było w tej ziemi i z Mazowsza kilku. Jechał dalej Petrosław Lis ze Mstyczowa, a przy nim młody jeszcze Prandota z Koziegłów i Sreniawici krakowscy i sieradzcy, a między niemi Kmitowie. Dalej Nałęcze choć w niewielkiej liczbie, bo z tych dużo za śmierć Przemysławową pokutowało i Abdanki i Pobóg, Przedbór z Koniecpola z Jakóbem Sieradzkim. Bogoryów kilku, Ligęzowie z Bobrku, Brogi ze Skarzeszowa, Gozdawy, Strzemieńczycy z Zębocina, Nieczujowie Sandomierscy, Role z Wielkiej Polski, Trzaski z Sieradzkiego, Radwany, Ślepowrony, Dąbrowy z Rostkowa, Wawrzętowie i innych mnogo, których szczytów wszystkich wyliczać trudno.
Nie mało też między niemi duchownych było, którym przód dawano okazując uszanowanie.
Gdy wspaniały ten, długi pochód rozwijać się począł wśród ulic, Ślązacy, ślązki żołnierz i potęga ślązka tak jakoś przy nich zmalała, iż ci przybywający choć oręża nie dobyli, zdawali się tu panami prawemi, a wszystko reszta cudzem i naniesionem.
Mieszczanie, co z okien i drzwi na poły pootwieranych spoglądali, czuli w duszy, iż to jechali panowie a dziedzice tej ziemi, a z niemi szła sprawiedliwość. Na twarzach jadących taki spokój panował, a oblicza mieli tak jasne, jakby nie wjeżdżali garścią prawie bezbronną w środek nieprzyjacielskiego obozu.
Milczeniem przyjmowało ich miasto, niemcy się kryli, niewiasty przerażone płakały, zdało się wiernym, iż jechało nie ziemiaństwo, ale sam Łoktek, ów mały a straszny — a z nim dzień sądu.
Ciągnęli jakby naumyślnie powoli, konie wstrzymując, gwarząc pomiędzy sobą, śmiejąc się, pewni siebie. A że gdzie indziej miejsca nie było by wszyscy razem zgromadzić się mogli, przeto na rynek przybywszy tu się ustawiać zaczęli, rodami, szczytami, ziemiami, zawołaniami, ze starszyzną na przedzie, która sędziwe stanowiła grono.
Na ratusz zbiegający się mieszczanie, gdy ich tak przeważnie wciągających ujrzeli — struchleli od trwogi. Wójt stojący w oknie, pobladł, zachwiał się i cofnął z niego.
Lasota do księcia biegł oznajmując, iż ziemianie nań oczekiwali.
Uprzedziwszy go Fuld już dał był znać Ślązakowi o liczbie i powadze poselstwa tego. — Książe nie pewnym się okazał co pocznie. Widać było, że wszelką stracił otuchę. Kazał jednak podać sobie zbroję swoją turniejową, z orłem na piersi, szyszak złocony, miecz godowy, płaszcz książęcy, a dworowi przywdziać szaty i uzbrojenie odświętne.
Już miał na koń siadać, gdy nagle zachwiał się, rozmyślił i pozostał na wójtowym dworze.
— Niech z między siebie przedniejszych mówców wybiorą, — rzekł do Lasoty, — i przyślą do mnie. Ze stu na raz mówić nie mogę. Wszak jedno myślą, gdy kupą jadą, dość kilku do rozprawy.
Gdy poselstwo to na rynek przyniósł Lasota, starsi wyjechali na środek, rozmówili się z sobą, porozumieli i wybrali Żegotę Topora, Trepkę, Mszczuja Jastrzębca, Petrosława ze Mstyczowa, i Ligęzę. Młodszego Trepkę za oratora wyznaczono, któremu inni posiłkować mieli.
Albert Wójt choć w trwodze od rana po bezsennej nocy, czując że i on pociągniętym tam być może, odział się jak na uroczyste posłuchanie, łańcuch włożył, miecz przypasał i z ratusza tyłami do swojego domu przeszedłszy, na dole czekał. W ulicach starał się nie być poznanym, bo zdrajcą go wszyscy wiedzieli, obawiał się napaści.
Książe Bolesław stał we zbroi, szyszak w ręku trzymając, w postawie dumnej i pańskiej, więcej serca chcąc okazać niż go może miał, gdy weszli oratorowie.
Powitali go ukłonem niskim, z poszanowaniem Piastowi należnem, choć tam już onej krwi starej, którą pochłonęła niemiecka, ani kropelka się nie odzywała w piersi zamkniętej...
Książe witał uprzejmie, acz po twarzy widać było, że wielce się frasował.
Wystąpił Trepka ze słowem:
— Przychodziemy tu do miłości waszej, od księcia Władysława, ziem tych ojczyce i dzieci — z pokłonem i prośbą. Wasza miłość zająłeś dzielnicę, która mu nie przynależy, ale panu Władysławowi, chcesz ją sobie przywłaszczyć, co jego dostojeństwu i zacności nie przystoi. Wezwali waszą miłość płosi ludzie, ledwie od niedawna tu osadzeni, niemieccy mieszczanie krakowscy, których dobrodziejstwy obsypali Bolesław i Leszek, niewdzięczni a prawa tu niemający...
Więc wojna ztąd i rozlew niewinnej krwi chrześciańskiej przyjść musi; bo pan nasz prawy, któremu my wierni jesteśmy wszyscy i wiary dochowamy, jako całe życie praw swych bronił i nieustraszony był, tak się też strwożyć nie da i bez walki odegnać.
— Miłościwy panie, — dodał stary Żegota — Pomyślcie sami cobyście czynili, gdyby wam po przodkach odziedziczoną dzielnicę waszą wydrzeć chciano? Bronili byście ojcowizny do ostatniej kropli krwi, — tak też pan nasz będzie jej strzegł i walczył za nią.
— A że zdolnym jest obronić się, — rzekł Mszczuj Jastrzębiec, — W. miłość to wiesz boś a nim walczył.
Na wspomnienie to swej niewoli młodzieńczej, książe Bolesław zarumienił się, a Jastrzębca nieopatrznego gorączkę (jak oni wszyscy rodem bywają), że się wyrwał ze słowem gorzkiem, wnet drudzy odciągnęli, mówić mu już nie dając.
Bolesław czerwienił się i blednął.
— Jam ci tu przyszedł po samowoli — odezwał się. — Ciągniono mnie i wciągnięto zapewniając, że ziemie wszystkie chcą tego. Jeżeli kto winien, to mieszczanie krakowscy i Wójt ich, bo ten mi ręczył, że z wolą wszystkich przybywał do mnie...
— Nie łakomy jestem cudzego, ale nie godziło mi się odrzucać, co samo się oddawało. Przecież ziemiaństwo krakowskie nie jeden raz panów sobie wybierało i zmieniało.
— Ale niemcy mieszczanie nam ich nie narzucali! — odezwał się Żegota. — Oni tu przybysze, my ojczyce.
— Proszono mnie, kłaniano się, domagano — odezwał się Opolczyk. — Ściągnąłem wojsko, niemało miałem utraty — a teraz chcecie, abym ustąpił sromotnie?
— Miłościwy książę! — mówił Trepka — ustąpić nie będzie sromotą, ale czynem szlachetnym i poczciwym. W. Miłość ludzie niegodziwi uwiedli i w tę matnię wprowadzili... Wina i srom pada na zdrajców, W. Miłości zostaje cześć i sława, żeś sprawiedliwym być umiał!
Wyrazy te pochlebiły księciu, skłonił głowę dziękując za nie.
— Nie jestem żądny ani ziemi, ni panowania — dodał — ale sławy swej strzedz muszę i będę, a uszczerbić jej nie dam.
— Nie poniesie ona szwanku żadnego — odezwał się stary Toporczyk — owszem, nowym się okryje blaskiem.
— Wojna jest sprawą nieobrachowaną i niepewną — dorzucił Jaksa Ratuld — komu Bóg w niej poszczęści, nie wiadomo. Ziemian nas wszystkich ile jest Krakowian, Sandomierzan, Sieradzan, pan nasz mieć będzie z sobą. Mimo wieku, krzepki jest, niezmordowany, nigdy w życiu żadnej się walki nie uląkł. Zechceszli W. Miłość wojować... z mieszczan pomoc nie wielka, a swojego rycerstwa stracić można wiele. Książe Władysław na Kraków ciągnie, aby swój gród, żonę i dzieci odzyskał, — ale przelewu krwi nie pragnie i posyła nas ze słowem pokoju.
Stał walcząc z sobą książe Bolesław, patrząc w ziemię, ramionami potrząsając, zbroja zdradzała oddech pospieszny i wewnętrzną walkę z sobą.
Wszyscy milczeli patrząc nań. Wystąpił opat miechowski, od którego wójta brat, Henryk, majętności trzymał dzierżawą, — ten lękając się o swe mienie, Łoktkowi chciał służyć i odezwał się też, księcia nakłaniając do zgody i pokoju.
Książę przekonanym już był i szło mu więcej o sposób, jakim się miał wycofać, niż o sprawę samą, bo ją miał za straconą.
— Widzicie sami — odezwał się — iż ja uwiedziony zostałem i tak jak wasz pan zdradzony, oszukany. Wojny się nie lękam, ale też jej nie pragnę, zawojowywać nie chciałem, zamkum nie brał, choćbym mógł... Szedłem, bo mnie wołano — za cóż pokutować mam...
— Niech winni a zdrajcy pokutują, nie Miłość Wasza — rzekł Jastrzębiec — przedewszystkiem Wójt — który wszystkiemu przyczyną. — Ten gardło powinien dać.
Książe nic na to nie odpowiedział. — Chwilę myślał i odezwał się ociągając.
— Powiedzcie ks. Władysławowi, jak was przyjąłem, — zanieście mu i tę odpowiedź odemnie, że jego ziemi zawojowywać nie miałem zamiaru. Dawano mi ją — zawierzyłem ludziom złym! to cała wina moja!
— Miłościwy panie! — przerwał opat gorąco — nie ma tu winy żadnej. Nie ten winien, kto zawierza, ale kto zawodzi.
Książe Bolesław weselej patrzał, zawiązała się rozmowa poufalsza. Przystąpił stary Żegota, za nim inni, okazując mu uszanowanie, ochraniając cześć jego, wychwalając miłość pokoju.
Wszyscy też radzi byli, że się sprawa daleko lepiej kończyła, niż się spodziewali. — Lica się rozjaśniały. — Żegota i Ratuld, mający do tego od księcia upoważnienie, na stronie po cichu umowę z księciem Bolesławem dokonywali, o której warunkach głośno nie mówiono.
Do czego się oni zobowiązali w imieniu Łoktka, nie wiedział nikt, ale całe zgromadzenie ziemian porękę dawało, że co przyrzeczono, dotrzymanem będzie.
Gdy na górze się losy nietylko stolicy tej, ale wszystkich ziem rozstrzygały spokojnie, wójt Albert stał sam, opuszczony od wszystkich, w sumieniu niespokojny, wiedząc, że się przebaczenia spodziewać nie może, ani od księcia Bolesława, którego o ciężki zawód przyprawił, ani od Łoktka zdradzonego. Myślał tylko jak ujść, życie i mienie ocalić.
W izbie swej przyciemnionej, rzucał się chodząc, odzież szarpiąc na sobie i jęcząc z bolu. Czasami stawał i słuchał głosów, które go przez drzwi na pół otwarte dochodziły z góry, starając się odgadnąć, co postanowi Szlązak, z czem odejdą posłowie...
— Sromać się będzie precz iść i ustąpić — mówił w duchu — książęciem jest, nie da się wygnać ze wstydem... Będzie musiał wojnę prowadzić! a czasu wojny i my i Kraków mu potrzebny!
Mówił tak, ale sam nie wierzył w taki obrót sprawy i trwoga przychodziła a zwątpienie.
W tej męczarni i niepewności długie mu się godziny w izbie spędzone wydały, lecz im bardziej przeciągało się posłuchanie, tem więcej wmawiał w siebie, że wojna jest nieunikniona.
Tak na przemiany rozpaczając i nabierając otuchy, Albert w końcu zabierał się wychodzić, aby o losie swym rychlej się dowiedzieć, zamyślając, gdyby Bolesław wyszedł, uciekać do Czech, do Boskowiczów, układając tylko środki uratowania nagromadzonego grosza, gdy na górze dała się słyszeć wrzawa jakaś, suwanie nogami, wykrzyki głośniejsze, jakby goście żegnali się z księciem...
Wprędce potem zaczęli posłowie ze wschodów się spuszczać, cisnąc się, stąpając silnie — i rozmawiając głośno....
Z pierwszych wyrazów, jakie go doszły, nie mógł się omylić; odzywała się radość i zwycięstwo...
Albert oczy zakrył dłońmi.
Nim przyszedł do siebie, drzwi, u których stał, rozwarły się nagle z trzaskiem. Fuld wpadł ze trzema pachołkami uzbrojonymi. Dowódzca, który wczoraj z wójtem był jeszcze dosyć przyjacielskim, ukazał się wcale innym człowiekiem. — wchodził z brwią ściągniętą, wąsa muskając.
— Książę rozkazał mi was ująć i do więzienia dać — rzekł sucho.
Wyrok ten, po wszystkiem, co doznał przed chwilą, Albert przyjął prawie obojętnie. Fuld nie myśląc się wdawać w rozmowę, skinął na ludzi, a sam się do drzwi zawrócił.
Wójt rzucił się na zydel i sparł o ścianę. — Zbrojni stróże stanęli przy nim.
Posłowie powracali do swoich na rynek. Gdy wychodzili z domu wójta, we drzwiach ciżba ogromna ludu czekała na nich ciekawa, wypatrując co niosą...
Śmielsi rzucali pytania, ale nikt się nie wdał w rozmowę. — Twarze wypogodzone, oczy wesołe za odpowiedź służyły.
Gawiedź popatrzywszy rozpraszać się zaczęła po mieście.
Tymczasem do stojących w rynki szczególniej Krakowian, garnęli się i przysuwali dawniej znajomi mieszczanie. — Zawiązywały się rozmowy, narzekano po cichu, ziemianie milczący byli.
Powracający od księcia do swoich, głośno tu z niczem się nie wypowiedzieli, dawano sobie znaki nieme, szeptano cicho.
Wkrótce rozległo się hasło.
— Na konie! na konie!
Żegota nie zsiadłszy nawet ze swojego, przodem już jechał ku wrotom, drudzy spieszyli za nim. Miasto jak rażone strasznym ciosem, martwe stało...
Niemcy czuli, że nadchodziła zła godzina. Biegli do domów swoich z rozpaczliwemi ruchy, ręce łamiąc, niewiasty jęczały i zawodziły. — Nie wiedziano nic, ale przeczucie straszne trwożyło.
W ratuszu, dwaj wójtowie, chodzili po izbie radnej sami, bo Herman z Raciborza, zobaczywszy powracających posłów, wybiegł na zwiady. Na wschodach spotkał pisarza Gotfryda, zbladłego, trzęsącego się, który wyjąknął:
— Alberta pod straż wzięto!
Jak piorunem raził go tem słowem.
Wójt pod strażą, uwięziony, znaczył wyrok na miasto. Oddawano więc je na łup i pomstę Łoktkowi.
Prawie w tejże chwili trąbienie dało się słyszeć w ulicach. Ślązacy się zwoływali. Konni posłańcy od księcia zaczęli w czwał pędzać po zaułkach i kątach, krzycząc i wyciągając ludzi, jakby nieprzyjaciela mieli na karku. Miasto przedstawiało obraz dziwny. Od dni kilku panowała w nim jakaś trwoga, rozdwojenie, niepewność jutra... Teraz, jak na dane hasło, co żyło, poruszało się, spieszyło — usiłując ratować, a nie wiedząc gdzie szukać ratunku. Ślązacy zbierali się kupami i przeczuwając rychły odwrót, chwytali co napadli pod ręką, mieszczanie bronili swej własności, tłumiono zbytnią wrzawę, aby nie wywoływać gwałtów i rabunku. — Kto mógł, zamykał się w domu, bojaźliwsi chwytali kosztowności i pieniądze, szukając kątów, w którychby je ukryć mogli. Sąsiedzi biegli do bliższych dowiadywać się, radzić, obmyślać wspólną jakąś ochronę...
Wieść o uwięzieniu Alberta obiegała już miasto, z przyjacioł jego nikt pewnym bezpieczeństwa nie był. Wszyscy uchodzić chcieli, ale okolica zalaną była oddziałami Łoktka, Ślązacy też rozbijali po drogach, łotrzyków pełno było wszędzie. — Nie wiedzieć gdzie skryć się i co z sobą począć było!
Wśród głuchego gwaru, niekiedy rozległ się trzask gwałtownie zamykanych wrót, zapadających wrzeciądzów. W dziedzińcach roiło się wystraszonemi. Niektórzy wybiegli do klasztorów i kościołów, dla siebie lub mienia swego szukając schówki i opieki.
Z jednej strony, co trzymało z wójtem, Hermanem z Raciborza i zausznikami jego, cisnęło się do kamienicy w rynku — aby tam radzić o sobie. Przeklinano Opolczyka — łajano Alberta, że nie przewidział wcześnie tak strasznego końca.
Drudzy, Paweł z Brzega, Hincza Keczer, wszyscy przeciwnicy Alberta, głośno się odzywali, że miasto o sobie samo radzić musi, bronić życia i majątku.
Hincza wołał:
— Radzcy nie radzcy, wszyscy, kto ma głowę do ocalenia, na ratusz... Trzeba myśleć o sobie, gdy rozjątrzony pan tu wnijdzie, nie czas będzie się tłumaczyć! Na ratusz!
W ratuszu pachołkowie nie wiedzieli kogo słuchać, — ale Hincza i Paweł podnieśli głos tak stanowczo rozkazując, iż się im sprzeciwić nie śmiano.
Wyprawiono gońców po tych, co z wójtem nie trzymali.
Powołani znaleźli się łatwo — czuli wszyscy nadchodzącą sądną godzinę. — Od Szlązaków wiedziano już, że otrąbiono zbieranie się nazajutrz i wyciąganie z miasta, które samo sobie oddane być miało na mściwą prawicę Łoktka.
Pawłowi, który wobec niebezpieczeństwa całą swą żywość odzyskał, przyszło na myśl Marcikiem się posłużyć. Trudność była wywabić go na miasto, dopóki w nim Szlązak gościł.
Wystraszeni znaleźli się na ratuszu Hincza Keczer... Niklas z Zawichosta, Pecold z Rożnowa i inni. Gdy tych idących do radnej izby z okna domu swojego w rynku zobaczył Herman z Raciborza, niepokojem tknięty, wyrwał się także do nich.
Ledwie się w progu ukazał, gdy Paweł zakrzyczał.
— A wy tu po co? Z kimeście trzymali, do tego idźcie! Dla was tu miejsca nie ma.
Herman wstrząsnął się z gniewu, chciał się kłócić, lecz wszyscy odstąpili od niego, jak od zapowietrzonego i od progu musiał nazad iść przeklinając i grożąc.
— Mamy ginąć — zakrzyczał rękę podnosząc — niechże wszyscy giną, niech ginie miasto całe... Podpalemy je na cztery rogi!
Idący właśnie na górę Hanusz w Muchowa, spokojny człek, usłyszawszy to, zatrzymał go i zawołał donośnie:
— Słuchaj, ty! Niech no tylko iskierka błyśnie, a ja cię sam przyciągnę i dam obwiesić pod Ratuszem... Tak mi Bóg zdrowie daj!
W izbie radnej wrzało narzekaniami.
Jęczeć i kląć babska rzecz — zaryczał ogromnym głosem Hincza Keczer — radźmy!
— Gdyby rada jaka była! — przerwał Piotr Moryc.
— Jest rada jedna, że choć się wszystkich nie ocali, niektórym przynajmniej łby na karkach zostaną — odezwał się Paweł z Brzega. — Ślązacy jutro wychodzą, my musimy jechać do księcia Władysława, aby mu pokazać, żeśmy nie wszyscy z Albertem trzymali, — a prosić i błagać, by łaskaw był.
— Tak — odezwał się Hincza z Dorneburga — i pierwszych, którzy mu się przed oczy nawiną w gorącości powiesić każe! Ja go znam! U niego zowie się, że całe miasto winno... Nie przebaczy nikomu! — Zemsta będzie okrutna. Ten co nas zgubił, pójdzie na Szląsk uwięziony i głowa mu się ostoi na karku — z nas żaden nie pewien swojej.
— Nie może to być — przerwał Keczer. — Dużo padnie ofiarą, miasta przecież z ziemią nie zrówna, bo mu ono potrzebne.
— Ale niemców wszystkich przegna precz!
— Nadto nas jest! pustki by zostały.
Spierali się z sobą. Paweł obstawał przy swojem, aby do księcia słać posłów i dodawał po cichu, że się spodziewa znaleźć pośrednika, który rozgniewanego Łoktka ułagodzić może.
Zgody na to nie było jeszcze, gdy Fuld, dowódzca Ślązaków wpadł na ratusz, nie tak jak dawniej, gdy tu przychodził na przyjacielską biesiadę, — ale jak napastnik.
Za nim gromada Ślązaków się parła.
— Kto tu z was starszy teraz? — zapytał.
— Nie ma tu starszego, bo wójta trzymacie pod strażą — rzekł Paweł.
— Jest przecie dwóch wójtów jeszcze...
— Tych tu nie ma!
Hanusz z Muchowa, poważny człek, wystąpił nieco.
— Czego chcecie? — spytał.
— Opłacić nas musicie — zawołał Fuld. Nie braliśmy żołdu. Książę go nam nie da... Musimy z miasta wziąć. — To jego wola.
Spojrzeli wszyscy po sobie.
— My skarbcem nie rozporządzamy.
— Kluczy nie mamy — rzekł drugi.
— Dawno w skrzyniach pustki — dodał trzeci.
Ślązacy cisnęli na Hanusza.
— Skarbiec? gdzie skarbiec?
— Gdzie chowacie skarby?
Nikt nie odpowiadał.
W tem jeden z zuchwalszych Ślązaków za gardło pochwycił najbliżej stojącego mieszczanina, a za jego przykładem drudzy porwali się do innych. — Uchodzili spłoszeni ku drzwiom, ale tu mocna straż stała odpychając berdyszami.
Krzyk powstał i wołanie na gwałt, — aż jeden duszony o skarbcu miejskim powiedział gdzie jest...
W drugiej izbie skrzynia była żelazna, kowana, wielka, do ściany sztabami w mur wpuszczonemi przytwierdzona.
Kluczów od niej nie miał nikt, a było ich trzy różnych.
Fuld natychmiast kazał odbijać zamki. Toporów kilka jakby naumyślnie tam porzuconych stało przy ścianie, porwali je Ślązacy.
Mieszczanie z obojętną jakąś rezygnacyą patrzali na to łupiestwo — nikt nie bronił.
Ze skrzynią, która niemal cała była jak zbroją żelazem opancerzona, trudniej szło niż się zdało zrazu. Topory żelaza nie brały, a drzewa na wierzchu tak jak nic widać nie było.
Chciwe żołdactwo rzuciło się do skarbca z taką siłą, że w końcu zamki prysnęły, wieko pękło, poczęli miotać zeń drzazgi — i dostali się do wnętrza.
Wewnątrz była skrzynia na dwoje podzielona. W jednej części leżały pargaminy z pieczęciami przywiesistemi, w drugiej na dnie tułało się trochę pragskich groszy szerokich.
Ślązacy ze złością poczęli pargaminy miotać i szarpać, mieczami je ciąć, na podłogę ciskać, nogami deptać. Drudzy rzucili się do srebra i garściami je rwali, tak że Fuld musiał obuchem po łbach tłuc, aby zmusić do odstąpienia.
Nie wiele się tu pożywili, ale miasto miało puhary, bechery, roztruchany, misy srebrne, które też w skarbcu leżały — te wszystkie padły ofiarą. Było kilka łańcuchów złotych i pozłocistych, które mieszczanie dali do schowania, zabrano i te, nie pytając, czyje były. W końcu, drewniane dno skrzyni pokazało się przysute pyłem i okryte sukna kawałami.
Z łupem swym, wietrząc jeszcze po kątach, chwytając co lepsze było i zdatne dla nich, Ślązacy, jak trzoda głodnych stworzeń — obrzemienieni nazad się zaczęli z ratusza wynosić.
Niemi i zrozpaczeni stali mieszczanie.
— Sądny dzień! sądny dzień! — powtarzał Hanusz z Muchowa. — Za grzechy pokarał nas Bóg. Ale to — początek dopiero!
Ze spuszczonemi głowy stali tak długo, aż Hincza Keczer, zobaczywszy poszarpane pergaminy, podarte księgi, połamane pieczęcie, pierwszy począł je z podłogi podnosić z poszanowaniem i w milczeniu smutnem nazad je do pustej składać skrzyni.
— Pozostało nam choć świadectwo, żeśmy ongi przywileje i prawa mieli — rzekł smutnie. — Przepadną one teraz wszystkie i my z niemi.
Jęczeli wszyscy...
Wieczór nadchodził. Nikt nie myślał o zaprowadzeniu ładu i bezpieczeństwa w mieście. Veit zniknął, Viertelnicy się rozproszyli i pochowali. Wójtów nie było, władzy i rządu nie było... Ślązacy plądrowali. Kto czeladź miał, uzbroiwszy ją trzymał we wrotach ku obronie, aby napaść odeprzeć. Szeluta i inni browary zawczasu pozamykali, ale żołnierze poodbijali wrota.
Beczki wytoczono i pito nie płacąc...
Na zamku, dokąd Musza już dał znać o wszystkiem, radość panowała wielka, Marcik czekał tylko, by wyciągnęli Ślązacy.
Nocą Muskata w szarej opończy, przebrany chciał się z miasta wydobyć, ale mu znać dano, że oddziały Łoktka w pobliżu się włóczą. Musiał powrócić, a nad ranem pieszo przemknąwszy się do Dominikanów, znikł w ich klasztorze.
Ledwie na brzask się brało, gdy Ślązacy cicho, chorągwie pozwijawszy, z miasta się wysuwać poczęli, a za niemi wozy ładowne i konie poobjuczane. Księcia Bolesława wschodzące słońce już tu nie zastało. Najliczniejszy oddział wyciągnął Floryańską bramą, prowadząc z sobą pod silną strażą uwięzionego wójta Alberta.




X.


Słowiki śpiewały w wierzbach i zaroślach na powiślu, po miejskich ogrodach i po gajach, nie wiedząc i nie troszcząc się o to, że jęki i narzekania wtórowały im w grodzie całym.
Ranek wschodził wesół, wiosenny, okryty rosą, zielony...
Marcik stał na wałach, trzymając się w boki i patrzał a serce mu biło żywo. Czekał tylko na to, by mógł bramy otworzyć bezpiecznie a ludzi wygłodzonych i znękanych puścić, aby się na Okolu przewietrzyli.
Mieli mu dać znać, gdy ostatni Ślązak będzie za bramami. Tymczasem Paweł z Brzega sam, nie czekając na innych, spieszył pod zamek pot ocierając, bo mu przy jego tuszy i to ranne ciepło było ciężkiem do zniesienia. Marcik postrzegłszy go zdala — poznał uradowany, nim on go zobaczył.
— Oho! Idzie koza do woza! rzekł śmiejąc się — Paweł jak w dym do mnie!
Po wałach pobiegł przeciw niemu — wołając:
— Paweł! Bywaj! Co u was słychać?
— Trupami, trupami u nas czuć! — westchnął, ręce ku niemu wyciągając mieszczanin — Marciku, stary druhu! Ratuj!
— Ja? rozśmiał się Suła — albo to w mocy mojej ratować tych, co pana zdradzili? Ja mizerny człeczyna, miałbym się na co przydać?
— Każ no mnie wpuścić furtą — na rany Chrystusowe — począł Paweł — w mieście nikogo niema... Musimy pomówić z sobą.
We wrotach ludzie w pogotowiu już stali, rychło li otwierać każą, gdy Paweł zapukał. Puszczono go zaraz. Łzy miał w oczach rzeźnik i razem je z potem ocierał.
— Marciku! przyjacielu! Byłeś nam druhem — bądź nam obrońcą! Ratuj miasto! — jęczeć począł.
— Pana Boga proście, nie mnie — rzekł smutnie Suła, on chyba jeden ratować was może...
Nie wiem — czy gdyby nasz święty Stanisław z grobu wystąpiwszy rzekł panu naszemu: Przebacz im — nie wiem czy jego by posłuchał. Ci co go widzieli i słyszeli, powiadają, że nigdy w życiu tak gniewnym nie był, jako dziś. — Poprzysiągł, że zdrajcom nie pofolguje...
Paweł oczy sobie zakrywszy, zajęczał. — Milczeli. — Marcik patrzał w dal.
— Słuchaj Suła — odezwał się rzeźnik. Czy my co potrafimy czy nie, to Bóg wie, ale próbować potrzeba. My cośmy z Wójtem nie trzymali, — bo za nami to poświadczyć możecie, — chcemy z błaganiem jechać przeciw niemu. Jedź ty z nami!
Marcik się strząsł. — Dajcie mi pokój, ani mogę, ani chcę! On, jak jest teraz w gniewie, mnieby razem z wami gotów dać obwiesić.
Przerwał i spytał żywo.
— A z Wójtem co się stało?
— Uwięził go Bolesław i zabrał z sobą. — Będą go trzymali w lochu, ale głowę ocali i wykupi się może, nie on, to brat znajdzie na to.
My choćbyśmy uchodzić chcieli, nie mamy dokąd. Domy — ludzie — żony — dzieci... (zajęczał). Suła! człowiecze coś serce miał, jedź z nami... Miasto ci się...
Nie dokończył, gdy Marcik mu przerwał.
— Co? miasto mi zapłaci? — wy mnie kupować myślicie?
Fartuchem twarz ocierając i wzdychając jak miechy, Paweł słowa nie znalazł na uniewinnienie.
— Marciku — zawołał — miałem cię za druha! Chleba i soli z sobą zjedliśmy dużo, a teraz gdy burza nadchodzi, ty...
— Tak ci jest, przerwał Marcik — jadłem chleb i sól waszą, ale mi one żółcią były zaprawne. Jedyna rzecz, któréj od was pragnąłem, ta niepoczciwa Greta, drwiła ze mnie, popychała, wodziła nadaremnie... Życiem dla niej zmarnował.
— A cóż ja na to mogę! westchnął Paweł. Wiecie, wyjechała znowu do Wrocławia... tam pewnie gachów ma i jak mnie, jak was, tak ich wodzi. Co wam po niej!
— Co po niej? — odezwał się Marcik gorąco. Dajcie mi ją tylko, a ja sobie z nią poradzę...
— Jakże ja ci ją mam dać, kiedy jej nie ma — odparł tęsknie Paweł — a gdyby i była, ona ze mną, jak z wami, robi co chce...
Zamyślił się rzeźnik, oczy w ziemię utopił i podnosząc je z wolna na Marcika — odezwał się cicho.
— Wiecie co? hm! wiecie co? Ja ją znam. Jak się tylko dowie że Wójta nie stało, powróci pewnie do Krakowa... Ja, prawdę rzekłszy, jestem jej opiekunem, choć nie wiem, kto nad kim z nas ma opiekę — klnę ci się na Boga, wezmę się do niej ostro... zmuszę — uproszę, weźmiesz ją. Będziesz ją miał!!
Marcik posłyszawszy, cały rozradowany skoczył go ściskać.
— Przysiąż — zawołał.
— Gotowem — ale pojedziesz z nami do księcia.
— Kat bierz! pojadę! krzyknął Marcik, ale Greta moja! Paweł głową kiwnął — czynił ofiarę niemałą, bo — bo miał może nadzieję, że sam ją weźmie.
— Stój że tu — mówił spiesznie Marcik. Biegnę do kasztelana Pakosława opowiedzieć mu się. — Pomogę wam ile zmogę — Bóg jeden wie! Ale Gretę choć by przyszło gwałtem brać — pomożecie mi?
— Bierz, bierz! zamruczał Paweł — choć — stanie ci ona kością w gardle!
— Gardła ja swego dopilnuję — rzekł Marcik wesoło — bylem ją miał!
Około południa, gromadka z kilkunastu koni złożona, z Marcikiem Sułą na przedzie, z miasta wyciągnęła. Miano języka o księciu, że już w drodze do Krakowa był, bo Trepka wprost doń jechał, oznajmując, że miasto otworem stoi...
Trzeba było tylko Ślązaków przepuścić, nie spotykając się z niemi — bo gdyby się zetknęły dwa wojska, Łoktek za swoich nie ręczył, do utarczki przyjść mogło...
Z Marcikiem jechali do księcia: Paweł, Hanusz z Muchowa, Hincza Keczer, Niklasz z Zawichosta i Amylej z Muchowa. Czeladzi z sobą wiele nie brali, chędogo lecz ubogo, od miasta w żałobie wybrali się posłowie.
W drodze ledwo kto przemówił słowo, patrzali z trwogą przed się, a u każdego krzyża żegnali się, wzdychali, czapki zdejmowali pokornie, pana Boga prosząc, aby cało powrócili.
Marcik nic nie obiecywał, za nic nie ręczył, tylko za to, że pana będzie się starał złagodzić — i za dobrymi ludźmi wstawi się gorąco.
Paweł coraz to w drodze mu do ucha podszeptywał.
— Ja w tém — Greta twoja!
Śmieszna to, dzika była miłość człowieka tego dla płochej niewiasty — kochał ją lat kilkanaście, a im gorzej mu się z nią szło, tem się więcej upierał. Było z nią jak z zamkiem oblężonym, który gdy się żołnierzowi mocniej broni — tém on doń zajadlej szturmuje... Teraz już pewnym będąc, że ją mieć będzie, choć po niewoli — roił sobie szczęśliwość taką, jakby posiadł królestwo...
Po drodze mieszczanie pilno się starali dostać języka o Łoktku, aby niespodzianie się z nim nie spotkali. Ci, których pytali, opowiadali różnie, jedni że jeszcze w Sandomierzu był, drudzy, że w Wiślicy, inni że w Sąndczu. Nikt na pewno nie wiedział, gdzie się obracał. Książe obyczaj taki miał, że o sobie umyślnie fałeszne puszczał wieści, a najczęściej się tam znalazł, gdzie go się wcale nie spodziewano.
Paweł włosy sobie rwał na głowie, bo mogło się to stać, że gdy oni przeciwko niemu jechali, on tym czasem na Kraków wpaść mógł i miasto zburzyć...
Dnia trzeciego około południa, gdy postawszy trochę w lesie, aby burza przeciągnęła, dalej ruszali, nie dobrze wiedząc kędy ciągnąć, Jurga, który przodem pobiegł za językiem, nadskoczył, wołając, że w pół mili książe obozem leży...
Mieszczanie, choć do niego jechali, dowiedziawszy się że go mają tak blisko, struchleli. Paweł i kilku z nich zupełnie męztwo stracili. Po drodze, na noclegach, Marcik im opowiadał, jak czasem, gdy przykładu potrzeba było, Łoktek srogim a nieubłaganym bywał. Wszystko to im teraz na pamięć przychodziło. Marcik, choć mu do pana serce biło, strwożył się w sumieniu, że dla jednej baby, której mu się zachciało, zaprzedawszy się, mieszczan miał bronić.
— Zostańcie wy tu — rzekł po namyśle do Pawła — ja pojadę przodem, będę się starał serce mu dla was naprawić. — Co będzie można, uczynię, kogo zdołam, ocalę...
Zostali więc mieszczanie, a Marcik z Jurgą pojechał. Lecz nim do tego obozu w pół mili się dostał, obóz zwinięto i książe już był w drodze.
W lesie, goniąc za nim, postrzegł wreszcie Suła pana swego, jadącego z Toporem Żegotą i Trepką. Za nim tuż orszak ogromny, chorągwie i wojsko liczne.
Z konia skoczywszy, począł iść ku panu, który stanął i ręką go witał.
— Suła! Żyweś! — wołął wesoło.
Spojrzał mu w oczy Marcik i uląkł się. Widywał on go w boju, w ucieczce, na tułactwie i w gniewie i w utrapieniu wszelkiem, lecz takim jak teraz nie pamiętał go nigdy. Blady był, zestarzały, chmurny, straszny, jakby w sobie pełen gniewu, którego wybuch wstrzymywał.
Zapytał naprzód o księżnę i dzieci, rzekł mu Marcik że zdrowi a z utęsknieniem oczekiwali na niego.
— Ja też do nich spieszę — odezwał się Łoktek ponuro — spieszę — ale dla wielu straszny i krwawy powrót mój będzie. Ze zdrajcami zrobię rachunek, którego pokolenia nie zapomną! Niezostanie mi jeden niemiec w mieście! — wybiję to plemię zdradzieckie. — Lepiéj żadnego miasta, niż to gniazdo plugawe!!
Suła odpowiadać mu nie śmiał. Dopiero wyczekawszy nieco, odważył się szepnąć z cicha:
— Miłościwy panie! Nie wszyscy w mieście winni, a pięknego miasta zaprawdę — żal.
— Wszyscy winni — zakrzyczał bijąc o siodło książe, tak że koń się pod nim rzucił. — Wszyscy. — Ci, co zdradzać nie chcieli, powinni byli wójta pilnować, a bodaj go ubić, niż niepoczciwe dzieło dokonał!
Myślałem, że już spokojnie panować będę, gdy te łotry znowu zachwieli wszystkiem...
...Gdybym się nie pomścił, Bóg by mnie karał. — Poczną jutro toż samo!
Mówił z takiem uniesieniem, a ci, co dokoła stali, potakiwali mu tak, że Marcik zmilczeć musiał. Ale po chwili w nogę pocałowawszy księcia, rzekł znowu:
— Miłościwy panie, jam świadkiem żywym że nie wszyscy są winni. Dużo polaków w mieście i takich co trzymali zawsze z nami. Żydzi też nam pomagali. Znam i wymienić bym mógł takich, co się Albertowi niepoczciwemu opierali, choć im groził i znęcał się nad nimi.
Za mną jadą ci, co byli wam wierni, aby za miastem prosić.
Łoktek się rzucił — oglądając.
— Gdzie oni? natychmiast na gałąź z nimi. Chcą-li być cali, niech mi się nie pokazują i w świat uciekają. Nie daruję żadnemu.
Marcik patrzył mu w oczy błagająco.
Książę mruczał niezrozumiale, wzrokiem sięgając w głąb lasu, jakby w nim ofiar szukał.
Raz począwszy Suła nie mógł już ustąpić nic nie sprawiwszy, i począł po chwili:
— Miłościwy książe, znacie mnie za wiernego sługę waszego, moja poręka może zaważy coś, a ja za tych ręczę, którzy są ze mną, że z Albertem walczyli i nigdy nie byli z nim. Kapelan, który na koniu stał niedaleko i słuchał, a zdał się to nakłanianie do łaskawości pochwalać, odezwał się popierając Sułę.
— Pan Bóg dla kilku sprawiedliwych miastom grzesznym chciał przebaczyć.
— Pan Bóg! — odparł książę. — Jemu to wolno, ale człowiek sprawiedliwym być musi bez litości. — Nie przebaczę nikomu.
W tem, jakby mu duchowny przypomniał biskupa, zapytał książe:
— Albert uszedł... a Muskata?
— O tym nie wiem, zdaje się, że w mieście być musi — rzekł Marcik.
Łoktek zwrócił się do ziemian, co stali za nim.
— Nim ja do Krakowa nadążę — odezwał się — kto z was ochotę ma, niech mi jedzie przodem, aby Muskatę wziąć. Zdradzi mnie znowu dla Czecha lub Ślązaka, wolę go pod kluczem mieć.
Usłyszawszy to Toporczykowie, którzy się zalecić pragnęli, a najlepiej Kraków znali, poczęli się zaraz naradzać z sobą. Łoktek nie pytając więcej, groźby miotał i żale rozwodził. Marcik z przed konia nie odstępował a w oczy patrzał, aby chwilę szczęśliwą pochwycić.
Wytrzymawszy nieco, odezwał się z wyliczaniem tych, co z nim przybywali, chwalił Pawła, zalecał Hinczę, podnosił Niklasza. Za każdem z tych nazwisk książę się rzucał i przerwał.
— Idź że ty mi precz z prośbami swemi — krzyknął — a chcesz z nimi nie ze mną trzymać, ruszaj gdzie i oni! Wszyscy jednego stryczka warci.
— Nie, miłościwy panie — rzekł śmiało Marcik — jesteś sprawiedliwym — będziesz nim!!
— Zły jestem! zawrzał książe i umilkł nagle.
Nie było sposobu go rozbroić.
Ziemianie z tyłu stojący dawali znaki Marcikowi, aby go nie rozjątrzał bardziej niewczesnemi prośbami — Suła musiał odstąpić w końcu, siąść na koń i w bok zjechawszy, wrócić do oczekujących nań mieszczan.
Patrzyli nań błagająco, niespokojnie i poznali z lica, że nic im nie przyniósł dobrego.
— Nie zrobiłem nic dotąd, odezwał się do nich, — ale pierwsze kotki za płotki — nie myślę poprzestać na tem. Pojedziemy za obozem, na oczy mu się nie nastręczając.
Strwożyli się posłowie krakowscy bardzo. — W milczeniu przygotowali się do ciągnienia i gdy wojsko i dwór pominęło ich, jak Marcik obliczył — jechali w tyle za obozem.
Gdy nierychło potem stanęli na nocleg w lesie, bo Łoktek nigdy dworca i chat ani dla siebie, ani dla ludzi swych nie szukał; nadbiegł pacholik od księcia po Marcika, aby się do niego stawił.
Obóz rozłożony był w dębinie, bez namiotów nawet i szałasów, gęsto strażami ostawiony, bo się zdrady od Slązaków lękano. Mało kto nawet zrzucił całkiem zbroję, rzemyków tylko popuszczano i hełmy zdjęto ze skroni.
Kilka ognisk rozłożonych oświecało obozowisko to — któremu ziemianie dodawali świetności, bo się wybrali okazale z domów, cześć panu czyniąc.
W prawdziwie królewskim też orszaku jechał Łokietek nienawykły do niego, a bogate rycerstwo daleko świetniej, niż on sam się stawiło. — Wśród postrojonych ziemian swoich on jeden miał starą, zczerniałą, wierną swą zbroję, noszącą na sobie ślady włóczni i mieczów, które się o nią rozbiły i ów płaszcz stary, na którym krew nieprzyjaciół poprzysychała.
Powracał znowu do gniazda — zwyciężca, ale bez bitwy, smutny, jakby nie był pewnym, czy los go raz jeszcze nie wygna.
Ziemianie patrzali nań zdala z poszanowaniem i obawą.
Straszny był a groźny. — Ciążyły na nim niepowodzenia lat wielu, walki od życia początku, gorycze wygnania, upokorzenia niedostatku. Czoło się fałdowało troskami przeszłemi i przeczuciami przyszłości. Już pół wieku miał za sobą wspomnień czarnych...
Zawołany Marcik stał przed nim. Książe dawszy mu chwilę czekać, rozpytywać jął o zamek, o obronę jego, o księżnę jak te dnie trwogi przebyła. Suła opowiadał, że Slązacy prawie się o zdobywanie go nie kusili, że głodu wielkiego nie doznali, bo z miasta ich posiłkowano tajemnie. Uderzyło to księcia, spojrzał i nie rzekł nic.
Marcik korzystając z tego, że mu mówić było wolno, rozwodzić się zaczął nad Albertem i sprawami jego, nad samowolą i tyranią, którą on gnębił mieszczan. Dowodził mocno, że oprócz garści jego zauszników, nikt w mieście nie lubił go, obawiali się wszyscy, niektórzy jawnie się opierając, życia nie byli pewni. Przy tej sposobności wymienił znowu tych, których prowadził z sobą, i innych wielu, jako łaski pańskiej godnych.
Suła pogotowiu kazał być posłom, aby, gdy Łoktka przygotuje, mógł mu ich do nóg przyprowadzić, ale książę przekonać się nie dawał, groził i w gniewy wpadał.
— To osie gniazdo całe wytłuc potrzeba — mówił, jeżeli jeden winny ujdzie bezkarnie, ja nigdy spokojnie, bezpiecznie na zamku nie będę mógł usiedzieć. Wójta zażądają, coby jak ten panem był i własnych rządów!! Nie! nie! — ja z zamku niemi żelazną ręką rządzić będę, z mego ramienia wysadzę urzędników, co ich w kluby wezmą... Swobód im nie dam żadnych... zdradą je stracili...
Ziemianie, którzy kołem stali, potakując panu, miasto oskarżali. Suła wysłuchawszy tego, pokłonił się, wysunął i wrócił do mieszczan, mówiąc z westchnieniem:
— Nie pora jeszcze!
Nazajutrz rano jak dzień, kapelan mszę odprawiał pod dębem, na darniowym, na prędce wystawionym ołtarzu. Pan, dwór i czeladź stali z odkrytemi głowy, słuchając jej. Msza się odprawiała cicho, pieśni nie było komu zanucić a i w piersiach nie na pieśń się zbierało. Już przeżegnał ksiądz i Łoktek odstąpić miał, gdy spostrzegł u nóg swych leżących kilku ludzi, z głowami aż na ziemię pochylonemi.
Zbladł i cofając się zadrżał.
Twarzy ich niewidząc, przeczuł kto byli, groźno okiem tocząc i szukając winowajcy, co ich tu śmiał przyprowadzić.
Mieszczanie płacząc, błagali litości. Tuż ołtarz stał i krzyż na nim z Chrystusem.
Hincza Keczer pierwszy odważył się podnieść głowę.
— Miłościwy panie! w imię Chrystusowe, nie karz niewinnych za przestępstwo tych, co zawinili. Ulituj się! — ulituj dzieciom naszym.
Nic nie odpowiadając, książę głową potrząsnął — dał znak aby szli precz.
Spodziewano się jakiegoś wyroku — stał niemy — spojrzał na krzyż i Chrystusa i zwrócił aby winowajców nie widzieć.
Jechali tedy za obozem, kryjąc się wśród niego, do Krakowa.
Męczeński to był pochód dla nich bo słuchać musieli, jak się wszystka gawiedź zmawiała, iż z miasta żywcem nikogo nie puści, co polskich słów czysto wymówić nie potrafi.
Żartownisie dobierali już najtrudniejsze wyrazy, które niemcy pod gardłem wymawiać będą musieli. Jeden chciał dawać na próbę — Soczewicę — drugi i trzcinę i mielący młyn; i tak zawczasu zmawiali się, jakby niemców udręczyć mogli...
Cieszyła się gawiedź wojskowa i ciury, że im wolno będzie puścić sobie cugle i poswawolić krwawo...
Ukazały się wieże kościołów i bram mury. Łoktek, który jechał niemy, stanął.
— Nie tknę stopą miasta.... na zamek wprost...
Zwrócił się do dowódzców, poczynając wybierać tych do zajęcia Krakowa, co najmniej nad nim okazywali litości. Wskazał im miasto jakby je na łup oddawał, a sam okrążając je puścił się na Wawel przez Okole.


Nazajutrz, aż na zamek dochodziły jęki, płacz i krzyki nieszczęśliwych...
Książę siedział w izbach z żoną i dziećmi, nie pytając o nic, nie chcąc wiedzieć o niczem.
Rozkazy były wydane — miłosierdzia mieć nie chciał.
Głuchy tentent rozległ się w ulicach, konie wywlekały na wpół żywych, zauszników i pomocników Wójta Alberta, ku szubienicom, za wrotami stojącym.
W mieście trupy leżały po ulicach, stały przy ścianach, w rynku kat i oprawcy ścinali.
Trzeciego dnia — cicho było jak w grobie.
Wójtowski dom cieśle i murarze przerobili na zamek wśród miasta, mający strzedz tego, co w niem pozostało.
Na ratuszu zasiadali Radni, ale nie z wyborów, tylko z ramienia pańskiego. Wola księcia była prawem... Kasztelan miał rządzić miastem i już pachołkowie jego kamienice i dworzyszcza winnych na skarb zajmowali.
Wymarłe stały ulice — martwy był rynek — pogrzeby ciche szły bez śpiewów ku cmentarzom, a za niemi kobiety zapłakane.


Marcik dobijał się do wrót Pawła, które mu nierychło otworzono. Paweł z Brzega wyznaczony Burmistrzem był na Ratuszu. Boczną furtą wszedł Suła do dworu Grety. I tu cisza była i pustki, choć wóz świeżo wyprzężony kazał się domyślać że wdowa powróciła.
Zwolna wszedł do izby jej Marcik. Siedziała w istocie pod oknem, jak posąg blada. Spojrzała na przybyłego, który się zatrzymał w progu. Mierzył ją oczyma tylko.
— Przychodzisz po zapłatę — odezwała się do niego Greta, za to żeś Pawłowi i jeszcze kilku głowę na karku zostawił?
— Choćby i tak było — rzekł Suła spokojnie. Nastawiałem ja swoję dla was, a za długie służby wierne coś mi się należy. Nie chciałem zapłaty innej tylko was... bom sobie dawno rzekł — moją musicie być!
Wdowa wlepiła w niego wzrok i długo, długo tak siedziała, patrząc na Marcika...
— Pilno ci — rzekła — biedę sobie kupić?
— Komu co przeznaczone — odparł spokojnie — moja dola, sprawa moja!
Siadł na ławie, jakby już u siebie w domu, hełm zdjął i złożył na stole.
— A Kurcwurst? — zapytał.
Greta wskazała w dal ku Pannie Maryi.
— Na mogiłkach — odparła. — Zachorzał ze strachu a umarł z żałości po mnie.
— Dobrze zrobił — z szyderstwem jakiemś odezwał się Marcik — opróżnił miejsce dla mnie! w samą porę...
Wdowa się uśmiechnęła. Bąkając do siebie po słówku, Pawła się doczekali. Ten wszedł zbladły i dobrze przychudzony, i na dany przez Marcika znak odezwał się do synowicy.
— No — Gretchen — chcesz nie chcesz, musisz mu rękę dać! Słowo za siebie i za ciebie dałem, musiemy strzymać. — Oni tu teraz wszechmocni...
I żal mu się jej zrobiło, aż kryjąc smutną twarz, odwrócić się musiał. Greta nic nie odpowiedziała. Siedzieli z Marcikiem, patrząc jedno na drugie, aż żołnierz przysunął się i za rękę chciał ująć, ale mu ją wyrwała. Więc gwałtem pochwycił i trzymał, że mu już nie mogła jej odebrać.
— Moją musisz być — zawołał — ściągając jej pierścień z palca, a gotowy już wkładając, który książe ze skarbca mu wydać kazał.
Osobliwsza rzecz, Greta jakby o oporze zapominając, ciekawie się poczęła pierścieniowi temu przyglądać. Nie byłaby niewiastą. Nie zrzuciła go, przysunęła do oczów, na oczko przeciw światła popatrzyła i obie ręce zasunęła w rękawy.
— Kiedyż wesele? pytał Suła uparty.
— Jakeście bezemnie postanowili zaręczyny, tak sobie i o weselu stanówcie bezemnie — odparła wdowa, patrząc w okno.
Paweł głową poruszał, Marcik ku niemu się zawrócił.
— Niedzielę jednę poczekam, dalej nie! — rzekł krótko.
Nie odpowiadano. — Znowu za rękę próbował wziąć, nie dała mu jéj nadąsana.
Marcik pomimo to był dobrej myśli, mrugali na siebie z Pawłem. — Nie mogąc się ręki doprosić — śmiało objął ją wpół, a choć mu się wyrywała i krzyczała, w czoło pocałował. Zżymnęła się, rumieniec ją okrył, ale go nie połajała.
Rzecz tedy była jak skończona.
Siedli za stół z Pawłem. Wdowa z początku nie mięszała się do ich rozmowy, aż gdy Alberta wspomnieli — drgnęła i gniewne ku nim oczy zwróciła.
— Tego trzeba było na najwyższą szubienicę dać! — zawołała, a wyście mu ujść dali!
— Czekajcie mało, może go ten los spotka co innych — rzekł Marcik — jeżeli nie gorszy. Szubienica krótka chwila, a on będzie wisiał lata długie, umrzeć nie mogąc...
Nadeszła niedziela, na ślub naznaczona.
Greta tak samo milcząc, nadąsana, dała się do ołtarza zaprowadzić; dopiero gdy do dworu powrócili, gdzie mała garstka gości zebrała się na ucztę weselną, nagle dawną swą wesołość i swobodę odzyskała, panią być poczynając. Usta się jej rozwiązały za wszystkie czasy. Za stołem żartowano i śmiano się do rozpuku, a najęty od Szeluty Czelustka bawił gości, jakby o świeżo rozlanej krwi zapomniał.
Tylko Marcik siedział chmurny i cichy — z ukosa spoglądając ku urodziwej żonie...
Po trzech dniach wesela, gdy Paweł do nowożeńców zszedł rano — zdziwił się, doma ich nie zastawszy. Radę nie radę małżonek Gretę swą na wóz wsadził i do Wieruszyc z nią pojechał.
Stryj otarł pot z czoła, stanął w progu i zamruczał.
— Niechże go Święci strzegą, bo poczciwiec niemałej sobie biedy napytał — a mnie po niej — wieczny żal!!



KONIEC.






Styczeń, 1880.

Drezno.




  1. Długosz pisze, że później Łoktek więcej z chłopami niż z ziemiany Sandomierskie zawojował. Fakt to wielkiego znaczenia.P. A.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.