Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 102


Kronika tygodniowa - Kurier Warszawski, rok 1881, nr 102, dnia 7 maja

Opłakane skutki „przychodzenia z pomocą prawu" tudzież – innych cnót. - Jeremiady aptekarskie i społeczne znaczenie „powinszowań". - Sprawa nauczyciela ze studentem. - Nowe projekta. - Czy cnota dla reklamy przestaje być cnotą. - Praski uniwersytet i pogrzebowa mówka dla C. K. Austriackiej Biurokracji.


Jeżeli do miłości dodamy miłość, potem legalność, potem poszanowanie wolności, a potem gorliwość, pobożność i przyjaźń, co wypadnie na sumę?...

- Proces kryminalny!... A oto dowód.

Pewna panienka ma opiekuna i dwie opiekunki. Opiekun kocha dziewczynkę, ponieważ, jak mówią, w czwórnasób powiększył jej majątek. Opiekunki także kochają pupilkę, gdyż pozyskały najtkliwsze przywiązanie z jej strony.

Pewnego razu zażądał opiekun, ażeby dziewczynka przeniosła się od opiekunek do jego domu. Pupilka jednak przez miłość dla opiekunek nie chciała przenieść się do domu opiekuna, a opiekunki, szanując jej wolność, nie nalegały.

Wtedy opiekun zwrócił się o pomoc do sądu. Sąd wydał przychylny wyrok - i - pewnego dnia w mieszkaniu opiekunek stawił się komornik, chcąc w imieniu prawa na rzecz opiekuna „zająć" pupilkę.

Pupilka nie dała się „zająć".

Wówczas przyjaciele opiekuna zrobili mu uwagę, że każdy legalny obywatel winien „przychodzie z pomocą prawu". Gdy zatem innego dnia pupilka i jej opiekunki wracały ze mszy od Bernardynów, opiekun i jego przyjaciele postanowili „przyjść z pomocą prawu", jako niżej:

Opiekun schwycił pupilkę za jedną rękę...

Opiekunki przez miłość i poszanowanie cudzej wolności schwyciły pupilkę za drugą rękę...

Przyjaciele opiekuna i opiekunek „śpiesząc z pomocą prawu" pociągnęli jednego i drugie każdy w swoją stronę...

Po czym zrobił się krzyk na ulicy - i - wszyscy znaleźli się w objęciach cyrkułu, który, jak wiadomo, jest uniwersalnym punktem równowagi dla sił działających w różne strony.

Stało się więc to, czego najmniej można było oczekiwać. Pupilka, którą każdy chciał zachować ode złego amen, rozchorowała się. Opiekunki za swoje dobre serce zostały stratowane, a opiekun i jego przyjaciele za swój lojalny zamiar „przyjścia z pomocą prawu" będą mieli proces o publiczny gwałt i porwanie...

Dbajże teraz o pupilki, szanuj cudzą wolność, uczęszczaj na msze święte, nade wszystko zaś „przychodź z pomocą prawu", a - zrobisz interes!...

Do tej pory słyszeliśmy, że tylko ubogie sieroty płakały na swoich opiekunów i przysparzały im dużo kłopotów. Dziś przekonywamy się, że nawet bogate sieroty miałyby powód do płaczu, a ich opiekunowie do narzekań na niepotrzebny kłopot. Skąd wypływa wniosek, że obecny stosunek opiekunów do sierot i sierot do opiekunów powinien być zreformowany, ale w jaki sposób?... na razie odgadnąć nie mogę.

Gdym myślał nad tą kwestią społeczną, otrzymałem list z prowincji, z którego przekonywam się, że: poziome zgryzoty są udziałem nawet - aptekarzy.

Profanom wydaje się, że aptekarze są najszczęśliwsi ludzie na ziemi. Według pojęć ogółu, ich praca polega na kręceniu właściwym tłuczkiem we właściwych moździerzykach, co lubo jest wyczerpującym zajęciem, jednakże hojnie się opłaca.

Za swoje bowiem trudy ma aptekarz darmo lekarstwa, wodę sodową i kolońską, soki, maście, pomady, różne chirurgiczne narzędzia i - cieszy się wyjątkową opieką prawa, które nie tylko pozwala mu zarabiać 100%-200%, ale jeszcze co parę lat podwyższa taksę.

Gdy zaś nadejdzie ostatnia godzina, gdy ciało opadnie na dno grobowego alembiku, a dusza na skrzydłach lotnych olejków wzniesie się wonna aż do progu niebieskiej bramy, wówczas powiedzą jej:

- Duszo farmaceuty! Dużo wprawdzie zgubiłaś ludu wynajdując specjalne lekarstwa. Ale ponieważ nie zawsze wypełniałaś to, co było zapisane w receptach, więc - odpuszczają ci się grzechy!

Tak sądzi ogół o doczesnych i wiekuistych szczęśliwościach aptekarzy. Zobaczmy teraz, co oni mówią sami o sobie.

„Diabła warte nasze życie! - pisze jeden z nich. - Materiały apteczne drożeją, doktorzy zapisują coraz tańsze recepty, wypoczynku nie mamy ani w piątek, ani świątek, w dzień ani w nocy, a ciągły pobyt między trującymi substancjami popycha nas do grobu.

Wszystko to jednak byłoby nic, gdyby nie dozór, czysty soliter, na którego nie ma lekarstwa!

Bywało, siedzisz za kantorem, myśląc: jak ci się zwiąże koniec z końcem przy takiej drożyżnie? skąd weźmiesz pieniędzy na opędzenie najpierwszych potrzeb, aż wtem - przynoszą z poczty list... Czytasz go... Dozór w słodkich słowach donosi ci, że przyjeżdża na rewizją!...

Zgryziony, jak gdybyś zamiast morfiny wyekspediował strychninę, posyłasz o kilka mil po najlepszego kucharza, kupujesz na potrawy najdziksze bestie rogate i szczeciaste i sprowadzasz najdroższe wina, jakie daj Boże pić choremu w tyfusie...

Zjechał dozór. Roztasowuje się na kilka dni wraz z lokajem w najochędożniejszych pokojach, jada za trzech, pali najosobliwsze cygara, a ssie butelki - jak pijawka. Nie dość na tym: przewraca ci do góry nogami całą aptekę i wreszcie, znalazłszy coś niewłaściwego w opakowaniu rumianku, nakłada pieczęcie i spisuje protokół.

Toż samo jego lokaj robi w kuchni.

Za te szykany muszę mu wynająć pocztowe konie, karetę i moim kosztem wysłać go na kark sąsiadowi,

Po kilku wizytach zacząłem się tak pilnować, że dozór, choć kręcił się w aptece jak robak w serze, nie znalazł nic. Jadł ze złości... strach, jak on jadł!... A pił, a palił, a zapisywał sobie najdroższe lekarstwa! Wreszcie - wyjechał, znowu na mój koszt i - w kilka dni - doniósł mi, że: ktoś tam chce w naszym miasteczku założyć drugą aptekę, a on, niby dozór, zapytuje mnie o «zdanie» w tej kwestii...

Poznałem oczywistą chęć zgubienia mnie i - pojechałem na naradę do starszego kolegi w mieście gubernialnym.

Kolega, wysłuchawszy mnie, spytał:

- A czy regularnie wysyłasz mu «powinszowania»?

I pokazał palcami.

Zrozumiałem. Tego samego dnia pożyczyłem u Żydków 200 rs, złożyłem wizytę, gdzie należy, «powinszowałem», komu należy, szczęśliwego powrotu z rewizji - i - już nie będę miał pod bokiem apteki!

Ale nie na tym koniec, bo jak słyszę, chcą nam zniżyć taksę o 20%... Jeżeli to prawda - pójdziemy wszyscy z torbą, gdyż według sumiennych obliczeń, na pokrycie owych rewizyjnych obiadów, przejazdów i «powinszowań» potrzebna by nam była raczej podwyżka o jakie 20%, nie zaś zniżka taksy!..."

Na tym kończy się list aptekarza. Ponieważ, zgodnie z jego życzeniami, taksa ma podnieść się o 20%, więc zapewne pokryje mu koszta „powinszowań" - i - będzie zadowolony.

List ten nasunął mi pomysł do zreformowania systemu opieki nad bogatymi sierotami.

Niechby tylko z majątku małoletnich rada familijna pobierała wynagrodzenie wedle aptekarskiej taksy i niechby nad radą familijną czuwał arcyopiekun, mający prawo w wypadku nieporozumień wyrokować ostatecznie.

Wówczas opiekunowie składaliby arcyopiekunowi - „powinszowania", który tak byłby z nich zadowolony jak dziś dozór - z aptekarskich.

Arcyopiekun podnosiłby co pewien czas taksę opiekunom, którzy tak byliby z niego zadowoleni, jak dziś aptekarze z dozoru.

Małoletni zaś byliby zadowoleni i z arcyopiekunów, i z opiekunów tak, jak dzisiaj publiczność z aptekarzy i z dozoru.

I jeszcze sławna sprawa.

Na pogrzebie ukochanego przez uczniów nauczyciela, student uniwersytetu wyraził się dosyć lekko o jednym z nauczycieli żyjących i na cmentarzu obecnych. Przystosował mianowicie do jego osoby jakiś rzeczownik złożony z czterech liter.

Owa drażliwa pogadanka prowadzona była incognito - ,,na stronie", jak mówią w teatrze, gdzie na przykład zdarzają się takie dialogi:


ORESTES

do Pyladesa

Miło mi odświeżyć z panem dobrodziejem dawną znajomość.

Na stronie

Nudzi mnie ten cymbał!...


PYLADES

(na to, udając, że nie słyszy, odpowiada)

Prawda, panie, mamy dziś bardzo ładny dzień!...


Student, który widocznie grywał teatra amatorskie, wypowiedział swoją uwagę „na stronie". Nauczyciel jednak, stojący w pobliżu, „wyszedł z roli", sprawę wziął na serio i udał się ze skargą naprzód do kuratora, a potem do sądu.

Tu nastręcza się uwaga.

Szkoda, że zatargi między nauczycielami i uczniami rozstrzygają się dziś przed sądem, cywilnym czy kryminalnym, wszystko jedno, ale zawsze poza obrębem naukowej korporacji.

Kiedyś... kiedyś... bywały inne zwyczaje. Przestępcę sądzili jego koledzy pod przewodnictwem profesorów.

Gdyby utrzymał się ten obyczaj, obwiniony usłyszałby od najbliższych sobie, że: są pewne rzeczowniki, których nie stosuje się do osób rodzaju męskiego, że świat nie jest amatorskim teatrem - i - zapewne, z własnego natchnienia, pogodziłby się z obrażonym nauczycielem, bo młodość jest wiekiem niespodzianych wybuchów i szlachetnych popędów.

Inni również skorzystaliby z owego koleżeńskiego sądu, a tym sposobem jeden wypadek obrazy stałby się dla kilku pokoleń bodźcem do szanowania zwierzchników czy tez osób starszych.

I znowu padły na nasze społeczeństwo dwa uczciwe pomysły.

Panowie: Wierzchlejski i Moldenhawer opracowali ustawę „towarzystwa pomocy dla sług", a nieznani autorowie: ustawę „stowarzyszenia prywatnych oficjalistów" w Kieleckiem.

Każde z tych towarzystw ma na celu pobudzić do ofiarności pewną klasę pracodawców tudzież skłonić do przezorności i zapewnić spokojniejszą przyszłość - pracownikom. Z ustaw tych, jeżeli zostaną zatwierdzone, wyrosną kiedyś instytucje nie tylko zwiększające dobrobyt, ale - zapobiegające skutkom międzyklasowej nienawiści, która tak bujnie dojrzewa we wszystkich krajach Europy.

Tymczasem już dziś autorowie ustaw zasłużyli na powszechne uznanie. Oni bowiem streszczają w sobie najlepsze instynkta ogółu: dbałość o uboższych i bezinteresowną pracę. Oby tylko nie zabrakło im środków i dróg, niezbędnych do wykonania każdego projektu!

Dawniej miewaliśmy ludzi, którym nie brakło ani tych środków, ani dróg. Przez jakiś czas nazwiska ich figurowały na każdym projekcie mającym na celu publiczne dobro, niby nazwiska arystokracji w rozmaitych heraldycznych wydawnictwach. Dziś ludzie ci, jak ślimaki w czasie niepogody, pochowali się w swoje muszle. Czy zleniwieli?... czy zniechęcili się?...

W naszych sądach o pożytecznej działalności tkwi pewien błąd. Ile razy człowiek mający rozległe interesa robi coś, tyle razy nie mówimy o tym: co robi? ale o tym, że: robi dla reklamy.

W tej kwestii należy się porozumieć.

Łaskawi państwo! ja nie wiem, dlaczego obywatelska zasługa ma osłaniać twarz kapturem albo jak mięczak, zwany sepią, rozlewać dokoła siebie farbę dobrych czynów kryjąc się w głębi morza? Moi państwo! ja widywałem ludzi, którzy spełniwszy coś w licznym i dobranym towarzystwie zachowywali tak ścisłe incognito, że tylko mocny rumieniec na ich obliczach wskazywał autorów. Ale wierzcie mi, o czytelnicy! że czyny tych ludzi nie były obywatelskimi i jeżeli przynosiły sprawcom niepożądaną reklamę, to ogółowi nie dawały najmniejszego pożytku.

Reklama jest pokarmem ambicji, a ambicja jedną z potężnych sprężyn ludzkiej działalności. Reklamę uzyskać można rozmaitymi sposobami. Herostrat spalił świątynię, Efialtes zdradził ojczyznę, Alcybiades uciął psu ogon, Diogenes mieszkał w beczce dla zdobycia reklamy. I każdy zdobył ją. Ale obok tamtych ludzi nie można stawiać takich, którzy „dla reklamy" ratują życie bliźnim, zakładają szkoły lub stowarzyszenia, pomagają uczciwej nędzy. Bo ci tworzą dla społeczeństwa nowe siły.

Owszem - niechaj w tym kraju wszyscy robią choćby t y l k o dla rozgłosu, ale - niech coś robią. Lepsza jest bezczelna, byle pożyteczna dla ogółu praca aniżeli pogardzające reklamą - safandulstwo. Kurtyna, która zasłania scenę na początku widowiska, budzi ciekawość - ale kurtyna nie podnosząca się od pierwszego do piątego aktu włącznie [nie] jest zabawną rzeczą.

Nie wstydźmy się więc reklamy, ale próżniactwa, i nie potępiajmy użytecznych reklamistów, ale pilnujmy tego, ażeby reklamowali się czynami. My zaś będziemy opiewać ich zasługi.

Rodzina słowiańska obchodzi znakomitą uroczystość. Oto: po wieloletnich rozprawach zatwierdzono w Pradze czeski uniwersytet.

Przeciw tej instytucji w namiętny sposób protestowała tak zwana partia centralistyczna, a właściwie: zepsuta do szpiku kości austriacka biurokracja, bukiet arogantów, uciskaczy i wszelkiego rodzaju łapowników, między którymi znajdowała się zaledwie garść uczciwych ideologów.

Partia ta w ciągu kilkudziesięcioletnich rządów wypleniła przemysł w Galicji, zorganizowała rzeź w r. 1846, uwolniwszy włościan z jarzma pańszczyzny i nie dawszy im ani oświaty, ani kredytu - zaprzedała ich lichwiarzom i szynkarzom. Partia ta ściągnęła na Austrię wojenne klęski - germanizowała, a raczej ogłupiała słowiańskie narodowości, drażniła wszystkich przeciw wszystkim, a nareszcie upadła w błoto giełdowych szwindlów, pociągając za sobą sztandar, na którym, jakby na kpiny, wypisane były hasła: emancypacja! cywilizacja! liberalizm! i tym podobne brednie.

Nikt ich nie podkopał; runęli sami, pod ciężarem własnej przewrotności.

Ciekawe były argurnenta tych ludzi przeciw czeskiemu uniwersytetowi.

Dowodzili oni, że język niemiecki jest Czechom niezbędnie potrzebny od kolebki do grobu, jak gdyby Czesi nie wiedzieli sami: co im jest potrzebne i w jakim stopniu?

Chełpili się wyższością swojej literatury, która miała ucywilizować Czechów - jak gdyby nie było prościej: tłumaczyć znakomite niemieckie dzieła na czeski język aniżeli całemu narodowi zaprzątać głowę i zabierać czas mechaniczną nauką języka.

Wrzeszczeli, że Austria upadnie, gdy przyzna ludzkie prawa Czechom, jak gdyby bezpieczeństwo państwa zależało na płaceniu dobrych pensyj kilkunastu szlafmycowym uczonym, nie zaś na zadowoleniu milionów.

I w cóż dzisiaj obróciły się ich teorie, służące za parawan brutalnej sile?...

Dopiero gdy osłabnął ten zakon doktrynerów i wyzyskiwaczy, gdy zobaczył cały świat, że wśród nich nie ma ani mądrości, ani sprawiedliwości, ani nadmiaru uczciwości, wówczas - przekonano się, że państwo żyć może bez nich i że więcej rzetelnych usług oddadzą mu siły nowe, dotychczas pogardzane i niweczone.