Kronika tygodniowa, Kurier Warszawski 1881, Nr 140


Kronika tygodniowa - Kurier Warszawski, rok 1881, nr 140, dnia 25 czerwca

O stowarzyszeniach gimnastycznych i ekonomicznych tudzież o dawnej i dzisiejszej policji. - Słówko o chińskiej mądrości i o rozporządzeniu p inpektora lekarskiego.


Pewnego dnia zgłosiło się do mnie kilku młodych ludzi, więcej niż - dobrego wzrostu. Myślałem, że chcą dom rozwalić, ale oni powiedzieli, że mają do mnie prośbę.

- Zapewne o udzielenie każdemu z panów pożyczki? - spytałem, przypomniawszy sobie, że od niejakiego czasu bardzo wiele osób żąda ode mnie pożyczek z taką pewnością, jak gdybym okradł bank albo wygrał na loterii.

- Nie! - odpowiedzieli młodzi ludzie zaciskając mocne pięści.

- Więc może chcecie, panowie, ażebym każdemu dał posadę? - zapytałem, znowu przypomniawszy sobie, że od pewnego czasu bardzo wiele osób żąda ode mnie - posad.

- Wcale nie! - odpowiedzieli młodzi ludzie tęgo zbudowani.

- My mamy pieniądze i posady... Ukłoniłem się tym panom.

- ...Ale - ciągnęli dalej - potrzebujemy...

„Czego oni, u diabła, mogą potrzebować?" - pomyślałem zatrwożony.

-... Potrzebujemy towarzystwa gimnastycznego.

Umilkli i znowu zacisnęli pięści, z których każda mogłaby przewrócić czterech byków. Domyśliłem się, że młodzi ludzie z zamiłowaniem oddają się męskim ćwiczeniom i że gwałtowne ich ruchy nie oznaczają bynajmniej wstrętu do mojej osoby, ale raczej malują stan duszy tych siłaczów.

- Potrzebujemy towarzystwa gimnastycznego i mamy nadzieję...

- O tak, zawsze miejcie, panowie, nadzieję! - zawołałem, pamiętając, że nadzieja jest jedną z cnót teologicznych, niezbędnie potrzebnych do zbawienia.

Po tak uroczystym zapewnieniu młodzi ludzie wyszli, stawiając duże kroki i podnosząc w górę ramiona. Ja zaś obawiając się, ażeby kiedy na mnie nie wypróbowali swoich gimnastycznych

uzdolnień, począłem zastanawiać się nad ich prośbą.

"Chcą ode mnie towarzystwa gimnastycznego. A skąd ja go, wezmę?... Czy oni myślą, że u mnie jest skład «towarzystw»?"

W każdym razie należało zasięgnąć wiadomości, więc pobiegłem - do jednego z moich przyjaciół, dawnego, już dymisjonowanego, urzędnika policji.

Mój przyjaciel, naprzód - uściskał mnie, później - zobaczył w swoich dawnych notatkach, czy nie byłem kiedy notowany, a przekonawszy się, żem całkiem lojalny, chciał mnie zrewidować, zaskarżyć i - nareszcie - zapytał: po co przychodzę?

- Chciałem się od pana, od specjalisty, dowiedzieć, jakie są potrzebne formalności...

- Tak, formalności! - przerwał mój przyjaciel. - Zawsze formalności!... Nic bez formalności...

- Jakie są potrzebne formalności do zawiązania towarzystwa gimnastycznego?

Mój przyjaciel zzieleniał.

- Co?... towarzystwa?... Jakiego towarzystwa? - Magda! - krzyknął do służącej - stań przy drzwiach! - O jakim pan mówisz towarzystwie?... - Kto go zawiązał: krajowcy czy zagraniczni?... Wszystkie towarzystwa są zakazane. - Spiszemy protokół!...

- Ależ, drogi przyjacielu - odparłem - to nie jest towarzystwo zakazane, tylko: gimnastyczne. Przecież gimnastyki uczą w wojsku, w szkołach...

- Dobrze! Więc to wojskowi chcą założyć towarzystwo?...

- Nie - cywilni.

- Kramoła! - szepnął mój przyjaciel.

- Cóż znaczy ta kramoła? - spytałem.

- Kramoła znaczy: wszystko to, co robią kramolszczyki - odparł z tajemniczą miną.

- A cóż znaczy kramolszczyk?

- A kramolszczyk oznacza takiego, który robi kramoła.

- Aha! Ale co będzie z naszym towarzystwem gimnastycznym?

- Spisze się protokół, zrobi się raport, potem pójdziecie pod sąd...

- A potem dostaniemy koncesję?

- Nie ma koncesji - odparł mój przyjaciel.

- Cóż by komu przeszkadzało - rzekłem - towarzystwo złożone ze statecznych ludzi, którzy by biegali, skakali, dźwigali ciężary, wywracali koziołki?...

- Ludzie stateczni - przerwał - nie skaczą i nie wywracają koziołków, tylko - pracują!

Ten ekonomiczny pogląd na świat bardzo mnie ucieszył. Nie dalej bowiem jak przed kilkoma dniami otrzymałem list od p. Michała J., czeladnika krawieckiego, który w imieniu kolegów prosi dzienniki, ażeby wystarały się o pozwolenie na, pewną spółkę ekonomiczną.

List miałem przy sobie i podałem go memu przyjacielowi.

Stary wyjadacz przede wszystkim uchylił pierwszą kartkę, jak gdyby spodziewał się znaleźć coś pod nią. Był to odruch ogólnie urzędowy. Po czym nastąpiły badania specjalne. Mój przyjaciel nagrzewał list nad lampą, nacierał go chemicznymi odczynnikami, przewracał, miętosił - i - w końcu bardzo zasmucił się, nie znalazłszy nic podejrzanego.

- Cóż on pisze w tym liście? - zapytał mój przyjaciel.

- Przeczytaj pan!

Mój przyjaciel spojrzał na mnie jak Jowisz z Olimpu.

- Nigdy - rzekł obrażony - nie czytywałem odpieczętowanych listów!

Złożywszy cichy hołd tej drażliwości honoru, począłem mówić:

- W liście tym czeladnik skarży się na brak pomocy w razie biedy. Jeżeli który z nich zachoruje, a nie chce iść do szpitala, tylko leczy się w domu, wówczas nie otrzymuje żadnej zapomogi od cechu. Toż samo dzieje się w wypadku bezrobocia.

- To mnie nic nie obchodzi!

- Wiem - odparłem. - Ale czeladnicy pragną założyć swoje własne stowarzyszenie, które by zależało wprost od rządu...

- Tak - tylko od rządu!... To jacyś lojalni ludzie.

- Pragną, ażeby gospodarz towarzystwa był przez nich wybierany...

Co za wybory? ... Nie ma wyborów!... To jakieś kramolszczyki...

- Bójże się pan Boga! - przerwałem mu. - Przecież istnieją wybory w Towarzystwie Kredytowym Ziemskim, Miejskim, u „Merkurego", w Dobroczynności...

- Prawda, że istnieją! - zawołał. - Toteż co wyrabiają...

- Gdzie?...

- A Kijów, A Elizawetgrad?...

- Więc pan posądzasz nasze Towarzystwa Kredytowe o robienie bezładu w Elizawetgradzie?...

- Nie posądzam! - odparł. - Ja tylko robię uwagę. Chce się wam wyborów, macie wybory!... Judenheca, pożary, żuk zbożowy, susza, filoksera... Oto wybory!...

- Ależ, kochany przyjacielu - rzekłem - czeladnicy nie mają racji klepać biedy za to, że gdzieś żuki zjadają zasiewy.

Mój przyjaciel zaperzył się.

- Co tam gadać o biedzie!... U nas nie ma biedy, tylko są ludzie niespokojnych umysłów, wrogi porządku. Zachciewa im się stowarzyszeń, widzicie ich!... Do kozy wszystkich, tam będziecie mieli stowarzyszenie...

Widząc, że się z nim nie dogadam, pożegnałem go. Na odchodne serdecznie mnie uściskał i rzekł głosem, w którym drgało uczucie:

- Mój drogi przyjacielu! bardzo żałuję, że cię już nie mam prawa aresztować...

Tacy to byli mężowie dawnego autoramentu. Wszystkich podejrzewać, we wszystkim wymacywać społeczne niebezpieczeństwa - oto ich dewiza.

Zdawało im się, że pakując do kozy, oni „stwarzają porządek". Każda rzecz musiała nosić ich stempel i być przewidziana w ich rubrykach. Co zaś nie znajdowało się w tych rubrykach, nosiło nazwę nieporządku.

Dziś zmieniają się czasy. Najwyższe władze państwa na czele swego programu wypisały „pracę organiczną", podniesienie materialnych i moralnych sił ludności.

Przy świetle tego programu inaczej przedstawiają się społeczne fakta. I tak. Gimnastyka potęguje siły fizyczne jednostki. Gdyby zaś, za pomocą gimnastyki, każdy mieszkaniec tego kraju powiększył swoje siły tylko o dwa funty, wówczas państwo zyskałoby 14 milionów funtów sił, co w formie pracy wytworzyłoby setki milionów rubli.

Młodzież, oddając się gimnastyce, mniej trwoniłaby czasu po knajpach, a zatem - mniej marnowano by sił. Zaś uczciwa rozrywka i nowe potrzeby stanowiłyby nowy bodziec do użytecznej pracy.

Nareszcie ludzie wygimnastykowani, idąc do wojska, w krótszym czasie obeznawaliby się z militarnymi ćwiczeniami. Jest to pewnik, że Bismarck i Moltke tylko zużytkowali materiał, jaki wytworzył się w Niemczech pod wpływem dobrych szkół, towarzystw gimnastycznych, śpiewackich, pływackich i im podobnych.

Słowem - nie „towarzystwo gimnastyczne", o które od tylu lat bezskutecznie prosimy, jest kramołą, ale - brak towarzystwa gimnastycznego. Ten brak, dzięki któremu w naszych miastach widujemy coraz więcej ludzi wątłych, wybladłych, chorowitych, nerwowych, którym skutkiem nienormalnego fizycznego rozwoju obmierzło życie!

A cóż dopiero mówić o towarzystwach ekonomicznych, takich jak to, do którego wzdychają czeladnicy krawieccy?...

Bo niech się tylko zastanowi każdy człowiek, w którym nadmiar gorliwości nie zabił zdrowego rozsądku, który z dwu robotników będzie stanowił lepszy materiał dla nieporządku:

Czy ten, który żyje w stowarzyszeniu, w związku z innymi- czy ten, który przepędza czas w nieznanym a niekiedy - złym otoczeniu?

Czy ten, który w chwilach wolnych od pracy przyjdzie do dobrze urządzonej gospody, tam zabawi się z kolegami lub przeczyta książkę i pisma - czy ten, który musi przesiadywać w knajpach i ażeby go nie wypędzono stamtąd, pić obrzydliwe piwo?

Czy w końcu ten robotnik skory będzie do nieporządków, który w razie potrzeby znajdzie tanią pożyczkę, a w razie choroby koleżeńskie wsparcie - czy też ten, pozbawiony wszelkiej opieki parias, którego choroba robi nędzarzem, lichwa - niewolnikiem, a bezrobocie popycha do występku?

Niech nad pytaniami tymi zastanowią się wszyscy ludzie dobrej woli i niech powiedzą: czy stowarzyszenia, bądź ekonomiczne, bądź gimnastyczne, śpiewackie, pływackie itd. stanowią stratę czy zysk dla społeczeństwa i państwa?...

Miejmy nadzieję, że wkrótce zmienią się te stosunki. Upoważnia nas do tego nie tylko program najwyższych władz państwa, ale i korzystne zmiany, jakie od paru lat spostrzegamy w zachowywaniu się tak ważnego organu, jakim jest policja.

Kiedy dzisiejszy p. oberpolicmajster obejmował swój urząd, wydał wówczas cyrkularz, napisany mniej więcej w tym duchu, że: policja winna służyć, nie zaś panować nad społeczeństwem, pomagać - nie zaś przeszkadzać w dobrych czynach.

Na okólnik ten cała prasa zwróciła uwagę.

Upłynęło parę lat i otóż przekonaliśmy się, że pięknie napisany okólnik powoli przenika całą policyjną organizację. Dzisiejszy milicjant nie jest już groźnym baszą, ale przyzwoitym urzędnikiem, który oddaje publiczności pożyteczne usługi. Dawniej widywaliśmy masy policji tam, gdzie nie była potrzebna, dziś coraz częściej spotykamy ją tam, gdzie jest niezbędna. Dawniej rozpędzanie przechodniów, wrzaski i podejrzenia stanowiły główną cechę policyjnych czynności; dziś miejsce tego zajmuje grzeczność, czujność i powściągliwość. Uczciwy lud warszawski został nareszcie zrozumianym i należycie ocenionym. Toteż dziś wśród kilkunastutysiącznych tłumów prawie nie widać policji, ale pomimo to czuje się, że ona jest i że żaden niewczesny figiel nie ukryje się przed jej okiem.

Co wywołało tę pożądaną zmianę? Oto zrozumienie zasady, że policja, zamiast niepokoić kilkaset tysięcy dobrych obywateli, powinna czuwać nad krokami nielicznej garstki kieszonkowych złodziei, awanturników i warchołów, jakich nie brak żadnemu miastu. Od tej też chwila czuć w sztabie policyjnym silne tętno, w całym korpusie mądry kierunek, a w społeczeństwie - spokój.

Pewni jesteśmy, że taka policja nie będzie upatrywać kramoły w stowarzyszeniach i spółkach, które w niejednym razie tylko uprościłyby jej ciężką pracę.

Onego czasu - mówi legenda - w państwie chińskim na publicznym gościńcu utworzyła się wąska przepaść, przez którą żadnym sposobem nie można było rzucić mostu. Podróżni, nie mogąc przechodzić, przeskakiwali ową szczelinę.

Na nieszczęście, fakt ten doszedł do wiedzy uczonych mandarynów, którzy od wieków lubią wsadzać nos w cudze sprawy. Nie podobało im się mianowicie to, że Chińczycy skaczą „bez przepisów", więc ułożyli regulamin skakania, grożąc ciężkimi karami wszystkim, którzy ośmieliliby się skakać przez przepaść inaczej aniżeli tak, jak stało w wydanym przez nich podręczniku.

Istotnie, Chińczycy zaczęli skakać wedle przepisów - i - wszyscy powpadali w jamę.

Podobny wypadek chińskiej uczoności podziwialiśmy niedawno w Warszawie.

Do tej pory każdy śmiertelnik wiedział sam, że lód z mykw, rynsztoków, miejsc ustępowych jest rzeczą niezdrową, że lód taki nie powinien być używany, a zatem i zwożony do lochów.

Tymczasem pan inspektor lekarski, w celu wykonania uczonej operacji, pozwolił zwozić podobny lód do składów. Gdy zaś pisma lekarskie przypomniały mu, że taki lód jest szkodliwy dla zdrowia, odparł:

- Ja też w celu, ażeby takiego lodu nie używano do potraw, kazałem go polewać naftą!...

Bardzo słusznie, a nade wszystko - bardzo uczenie. Ale po co, u paralusza, lód ten był wyrąbywany i zwożony, kiedy jest tak zły, że aż go trzeba polewać naftą? i jaki może zrobić interes właściciel składu, jeżeli naprzód płaci za transport lodu, a potem za naftę, ażeby następnie i lód, i naftę wyrzucić?...

Czy nie było prościej przywieźć od razu czysty lód i nie narażać się na koszta polewania go naftą?...

Wprawdzie teoria pana inspektora lekarskiego umożliwiła zarobek woźnicom i handlarzom nafty. Jeżeli jednak będzie rozwijana w dalszym ciągu, to wkrótce na niejednym z naszych straganów przeczytamy następujące ogłoszenie:

„Tu sprzedaje się niewypieczony chleb, stęchła mąka, zgniłe ryby i zepsute mięso..."

A u spodu małymi literami dopisek:

„polewane naftą".