Krwawe łzy unitów polskich
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Krwawe łzy unitów polskich | |
Wydawca | Księgarnia Krajowa K. Prószyńskiego | |
Data wyd. | 1919 | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
| ||
Indeks stron |
(Gazety Świątecznéj i Księgarni Krajowéj).
Krwawe łzy
unitów polskich.
Napisał
Teodor Jeske-Choiński.
Po raz pierwszy drukowano w Gazecie Świątecznéj.
Księgarnia Krajowa K. Prószyńskiego
w Warszawie,
ulica Warecka, liczba domu 12.
W tysiąc lat po narodzeniu Pana Jezusa patrjarchowie greccy, mieszkający w Konstantynopolu, doprowadzili do rozbicia jedności Kościoła chrześćjańskiego. Przestali oni uważać papieża za swego zwierzchnika i pociągnęli za sobą większą część podległych sobie chrześćjan. W ten sposób jedyny przedtém Kościół chrześćjański rozpadł się na dwa Kościoły: Zachodni czyli Rzymski, którego zwierzchnikiem jest papież, i Wschodni czyli Grecki, któremu przewodzi patrjarcha mieszkający w Konstantynopolu. Takie rozbicie jedności Kościoła CHrystusowego bolało wszystkich zacnych chrześćjan, więc też od dawna szukali oni sposobu na to, aby znów jedność nastała. Jakoż w roku 1439, na zjeździe biskupów w mieście Florencji we Włoszech, część greckich katolików połączyła się z Kościołem rzymsko-katolickim. Takie same połączenie, nazwane z łacińska uńją nastąpiło w Polsce w roku 1596, na zjeździe w Brześciu-Litewskim.
Odtąd też katolicy rusińscy żyli już w zgodzie z katolikami polskimi i uważali się wszyscy za jedną rodzinę. Gdy naprzykład zabrakło w jakiéj wsi księdza polskiego, wyręczał go ksiądz unicki, słuchał spowiedzi, chrzcił dzieci, dawał śluby małżeńskie i grzebał umarłych. To samo działo się w cerkwiach unickich. Księdza unickiego zastępował tam nieraz ksiądz polski. Nie było więc różnicy między „łacinnikami“ a „unitami“. Unita chodził za procesjami łacińskiemi, nosił chorągwie, odmawiał po polsku modlitwy i słuchał polskich kazań. Nikt też w Polsce nie prześladował unitów, bo też i nie miał za co.
Aliści Polska utraciła wolność i znaczna jéj część wraz z całą Litwą i Rusią zabrali pod swe panowanie Rossjanie. Wnet też zaczęli oni prześladować unitów, a najpierw na Litwie i Rusi. Długo Rossjanie pastwili się tam nad unitami, aż wkońcu doprowadzili do zniesienia uńji i wszystkich unitów na Litwie i Rusi przyłączyli przemocą lub podstępem do cerkwi prawosławnéj. Nie ruszali jednak jeszcze wtedy tych unitów, którzy mieszkali na Podlasiu i w ziemi Chełmskié. Tam unici żyli sobie spokojnie i szczęśliwie aż do roku 1865.
Aż nagle i na nich spadł niespodziewany, okrutny grom, usiłujący ich rozbić na strzępy. Za co, na co? Niczém nie zgrzeszyli, byli bogobojnymi katolikami i uczciwymi, pracowitymi ludźmi. Komuż to przyszło do głowy kopać, bić, obdzierać z mienia, wysyłać na Sybir, zabijać wkońcu niewinnych, szlachetnych ludzi? Przecież nie Polakom; Rossjanie-to zaczęli znęcać się nad nimi, bo chcieli ich zmusić do zrzucenia z siebie, ze swojego sumienia, wiary przodków i do przejścia na prawosłaẃje.
To nierozumne i nieuczciwe odrywanie unitów od wiary ich przodków, od Kościoła katolickiego, od Ojca Świętego czyli papieża, wymyślił rossyjski książę Czerkaski, z pochodzenia Tatar. Będąc władcą nad wszystkiemi sprawami duchownemi w mocarstwie rossyjskiém miał możność wykonać swe niecne zamiary. Nie o dusze unitów szło mu, jéno o zdobycie gorliwością na urzędzie łaski cesarza, który obsypywał chętnie wierne swoje sługi orderami, godnościami i pieniędzmi, albo majątkami ziemskimi, zwanemi „majoratami“.
W nieuczciwej robocie Czerkaskiemu służyła gromada podrzędnych urzędników, chudopachołków, którzy po powstaniu w roku 1863 rzucili się łapczywie na Polskę i Litwę, aby się u nas dobrze obłowić. Gromadzie téj zdawało się, że unici pójdą za jéj rozkazami bez oporu, że poddadzą się jéj rozporządzeniom z pokorą, jak stado wystraszonych owiec.
Omylili się... Unici podlascy, szczerzy katolicy i Polacy, stanęli murem i bronili po bohatersku, jak dawni męczennicy chrześćjańscy z czasów cesarstwa Rzymskiego, swojéj wiary i narodowości. Czerkaski, zmiarkowawszy, że przecenił swe siły, że go unici polscy nie słuchają, że robią to, co uważają za swój obowiązek, postanowił nastraszyć ich prześladowaniem biskupów. Arcybiskupa warszawskiego księdza Felińskiego, jednego z najlepszych najszlachetniejszych kapłanów polskich, pozbawił władzy nad owczarnią katolicką i kazał go wywieźć na wygnanie do Jarosławia w Rossji. To samo stało się z jego następcą, biskupem Rzewuskim; wysłano go do Astrachania.
Księdzu Szymańskiemu, biskupowi djecezji Podlaskiéj, zabronił Czerkaski odwiedzać parafję unicką, bo unici witali biskupów łacińskich z taką samą radością, z jaką witali swego biskupa unickiego mieszkającego w Chełmie. Uważali się za takich samych katolików, jak katolicy łacińscy.
Ale nie dość było Czerkaskiemu prześladowania biskupów. Obawiając się działalnoności[1] kapłanów naszych, pozamykał klasztory męzkie i żeńskie i zagarnął dobra, majątki, należące do klasztorów i seminarjum duchownych; przerabiał kościoły katolickie na cerkwie prawosławne i osadzał przy nich prawosławnych popów; zniósł w roku 1867 katedrę biskupią w Janowie podlaskim i nakazał biskupowi Szymańskiemu mieszkać w Łomży. Poniewierki téj nie mógł znieść sędziwy książę Kościoła. Podłość Czerkaskiego zabiła go; umarł rozżalony.
Pozbywszy się biskupów i zakonników, wziął się Czerkaski do proboszczów świeckich. Zakazał im chrzcić dzieci unickie, słuchać ich ojców i matek spowiedzi, zaślubiać pary małżeńskie, chować umarłych unitów na cmentarzach katolickich. Księży odważnych, którzy nie chcieli słuchać jego rozkazów i zakazów, karał pieniężnie, więzieniem, albo nawet wygnaniem na Syberję.
Ostro bez litości obchodził się Czerkaski z duchowieństwem łacińskim, a do unickiego zbliżał się z obłudnę grzecznością szczwanego lisa. Wmawiał w księży unickich, że, jako Rusini, są braćmi Rossjan, że powinni być ich przyjaciółmi i pozbyć się swej wiary i połączenia z katolikami. I wmawiał w nich, że kięża polscy szkodzą im, bo odrywają ich od braci prawosławnych, a zlewają z Polakami.
Nie udawała mu się jednak sztuka dopóty, dopóki biskup unicki ksiądz Kaliński, bogobojny, prawy, wielkoduszny starzec czuwał nad swą owczarnią. Deremnie[2] kusił Czerkaski biskupa pieniędzmi, podsuwając mu 10 tysięcy rubli. Biskup Kaliński nie dał się otumanić pozostał katolikiem unitą i Polakiem, choć za tę odwagę zapłacił gorzko. Czerkaski kazał go wywieźć dnia 21 września 1866 roku, aż do Wiatki za Wołgę. Tam biskup Kaliński zastał już drugiego męczennika, wileńskiego biskupa, księdza Adama Krasińskiego. Jak nikczemne wysłanie zabiło biskupa Szymańskiego, tak zabiło także biskupa Kalińskiego. Obaj byli męczennikami za wiarę katolicką.
Usunąwszy z placu boją głównych obrońców wiary katolickich, Czerkaski uczynił biskupem unickim w Chełmskiém Wójcickiego, człowieka znanego z podłości, i sprowadził z Galicji, z pod panowania Austrji, gromadę księży unickich chciwych na pieniądze i sprzedawczyków, wrogich Polakom i Polsce. Czerkaski rozdał im najlepsze probostwa na Podlasiu i w ziemi Chełmskiéj, aby mu służyli z pokorą. Rozkazał im przerabiać kościoły katolicko-unickie na cerkwie prawosławne, usuwać z nich wszystkie sprzęty kościelne katolickie (ołtarze, organy, chorągwie, obrazy, dzwonki, komże, konfesjonały), które nie są używane w cerkwiach prawosławnych. Uczciwi księża uniccy nie poddali się rozporządzeniom Czerkaskiego, stawili mu opór. Tych opornych kapłanów: Adama Artychowicza, Feliksa Bańkowskiego, Jana Budziłowicza, Djakowskiego Porfira, Eustachiewicza Jana, Filewicza Porfira, Futasewicza Nikanora, Antoniego Grabowicza, Hanytkiewiczów Cyprjana i Faustyna, Horoszewicza Andrzeja, Kalińskich Henryka, Ludwika i Walerego, Kalinowskiego Mikołaja, Karpowicza Grzegorza, Koncewicza Jerzego, Kurkiewicza Franciszka, Kozłowskiego Józefata, Ładę Justyna, Żukowskiego Michała, Pocieja Antoniego, Pyszczyńskiego Ignacego, Sieniewicza Ignacego, Sierocińskiego Jana, Śmigielskiego Jana, Starkiewicza Emiljana, Szelemetkę Jana, Szokalskiego Leona, Szymańskiego Pawła, Terlikiewicza Leona, Ulanickiego Longina, Wachowicza Stefana, Wasilewskiego Klemensa, Zatkalika Aleksandra, Zarembę Konstantego, Zradzińskiego Demetra, Żypowskich Andrzeja, Jakóba i Tomasza — wypędzono z kraju i osadzano w więzieniach, aby nie przeszkadzali robocie prawosławnych Rossjan.
Oprócz wypędzonych albo uwięzionych księży unickich, mających wstręt do prawosławia, cierpiało mnóstwo innych jeszcze opornych kapłanów. Około 214-tu starszych księży unickich umarło z powodu prześladowań. Zabił ich strach przed dzikością rozjuszonych Rossjan.
Daremnie jednak straszyła ta dzikość lud unicki prześladowaniem księży. Prześladowanie rozmyślne księży zepsuło robotę Czerkaskiego, bo oburzyło na niego całe włościaństwo podlaskie i chełmskie. Zamiast poddać się zachciankom rządu rossyjskiego, oświadczyli włościanie, że nie będą nigdy prawosławnymi, bo są i będą zawsze katolikami i Polakami i nie sprzeniewierzą się swojéj wierze choćby mieli przypłacić życiem.
I wielu z nich przypłaciło życiem przywiązanie swoje do wiary ojców. Rząd rossyjski, rozwścieczony na włościan unickich, rzucił się na nich, jak podrażnione dzikie zwierzę, jął szarpać ich jakby kłami i toczyć ich krew.
Od roku 1867 zaczęło się na Podlasiu okrutne prześladowanie unitów polskich.
Do jednéj wsi podlaskiéj przyszło wojsko rossyjskie i zażądało od unitów kluczy od ich świątyni. Unici domyślili się odrazu, po co ci zbrojni ludzie przyszli do nich, bo wiedzieli, że rząd rossyjski postanowił przerobić ich kościół katolicki na cerkiew prawosławną, wyrzucić z niego ołtarze, monstrancje, organy, konfesjonały i chorągwie.
Przywiązani duszą i sercem do swéj świątyni katolickiéj, nie chcieli unici wpuścić do niéj burzycieli prawosławnych. Cała wieś: mężczyźni, kobiéty i dzieci, starzy i młodzi, — otoczyła swój kościół, zasłoniła go swojém ciałem.
— Czego chcecie od nas? — przemówił do żołnierzy najstarszy, sędziwy unita. — Jesteśmy tak samo, jak wy, wyznawcami CHrystusa Pana i modlimy się tak samo, jak wy, do Niego.
— Stul pysk! — krzyknął na niego jeden z oficerów kozackich, — bo ci go zamknę na zawsze! Słuchać nas pokornie jest waszym obowiązkiem, tak samo, jak naszym — słuchać rozkazów naszych dowódców! Rozkazano nam otworzyć wasze katolickie kościoły i zabrać z nich katolickie sprzęty. Więc dawajcie klucze czémprędzéj, jeżeli nie chcecie zapoznać się z naszemi kolbami i nahajkami!
— Wstydźcie się znieważać świątynię chrześćjańską, dotykać brudnemi rękami sprzętów poświęconych, dotykanych tylko przez kapłanów! Czy nie bojicie się piekła i szatanów? — rzekł sędziwy unita
— Nie damy kluczy! nie damy! — rozległo się w gromadzie unickiéj. — Kościół jest naszą własnością, nie pozwolimy go zbezcześcić!
Jak podrażniony wilk rzucił się oficer na starca i uderzył tak mocno pięścią, że zwalił go z nóg.
— Podły! Kat! — zawołali unici. — Wstydź się znęcać się nad słabym starcem! Pan Bóg cię ukarze!
Oficer pienił się.
— Zabierzcie się do tych krnąbrych, opornych sług rzymskiego papieża! — zawołał do swoich żołnierzy. — Pokażcie im, kto mocniejszy, — oni, czy my!
Jak stado głodnych wilków rzucili się żołnierze rossyjscy na unitów i bili ich kolbami karabinów, nie oszczędzając kobiét, ani dzieci. Padali na ziemię starcy, dorośli włościanie, chłopcy; padały kobiéty zamężne, dziewczęta i dzieci. Nie płakały niewiasty, kwiliły tylko dzieci.
Bijąc kolbami unitów i unitki, wrzeszczeli żołdacy:
— Poddajcie się, bądźcie posłuszni najjaśniejszemu carowi, róbcie to, co wam każemy, bośmy mocniejsi od was!
Moc żołnierska nie przeraziła bezbronnych unitów. Znosili bez jęku okrucieństwa. Milczeli.
Ich milczenie podrażniło jeszcze bardziéj oficera.
— Nahajki, nahajki! — zawołał.
Jakiś łotr, Klimienko, podjął się téj dzikiéj, nikczemnéj roboty, bił nahajką unitów, póki nie pomdleli. Sto, dwieście, trzysta, nawet czterysta uderzeń spadało na grzbiety prześladowanych unitów. Zemdlonych, pozbawionych przytomności cucił okrutny kat zimną wodą, a gdy ocucił, bił daléj. Niejeden z tych poniewieranych, Bogu ducha winnych nieszczęśników, zasnął na zawsze, skonał pod nahajkami.
Siłą, toporami zdruzgotali, wyłamali żołnierze rossyjscy drzwi kościoła i zniszczyli święte sprzęty katolickie.
To samo działo się w wielu innych wsiach.
Aby zmusić unitów do przejścia na prawosłaẃje, rozstawiono wojsko po wszyststkich[3] parafjach unickich, wszystkich wsiach i miasteczkach, i nakazano dostarczać mu darmo żywność. Nie pytając się, czy im wolno albo niewolno kraść i rabować cudze mienie, zabierali żołnierze wszystko, co im wpadło w ręce. Zabierali unitom krowy, cielęta, owce, wieprze, drób’, zboże, wydzierali wszystko chciwie, drwiąc z bezsilnych włościan.
Działo się to we wszystkich parafjach podlaskich. Wszystkie parafje jęczały pod obuchem dzikich okrutników.
Ale nie zrzekły się wiary przodków.
Wielkiemi gromadami przybywało do parafij unickich wojsko rossyjskie, zalewając sobą wszystkie wioski i miasteczka. W każdéj chałupie mieszkało po kilku żołdaków.
Wchodząc do wioski albo do miasteczka, oświadczali ludzie zbrojni, że przychodzą jako przyjaciele, jako życzliwi współwiercy, bo przecież unici są rusinami, a rusini są krewniakami Rossjan, więc powinni być prawosławnymi, jak byli dawniéj, przed uńją, czyli przed połączeniem się z Kościołem rzymsko-katolickim i z Polską. Tak gadać nauczył ich Czerkaski.
Zdawałoby się, że tacy „przyjaciele“ i „krewniacy“ będą się obchodzili z unitami grzecznie, po ludzku, po przyjacielsku. Stało się jednak inaczéj...
Razem z wojskiem przybywało do parafij unickich mnóstwo urzędników, polujących na sute łapówki.
Wpada oto do parafji naczelnik Klimienko z kozakami, zwołuje wszystkich włościan w jedno miejsce i pyta, czy chcą przejść na prawosłaẃje.
— Unitami jesteśmy od trzystu już lat. Głową naszą jest Ojciec Święty mieszkający w Rzymie, po polsku mówimy, a nie po rossyjsku, więc jesteśmy katolikami i Polakami i takimi pozostaniemy, — odpowiedzieli gromadnie włościanie.
„Życzliwy“ niby swoim „krewniakom“ Klimienko zaczerwienił się jak podrażniony indyk i krzyknął na kozaków:
— Pokażcie tym buntownikom, jak trzeba być posłusznym rządowi, jak trzeba poddać się władzy. Wypędźcie z nich batogami głupotę rzymską i zarozumiałość polską!
Zaledwie wybuchnął z jego chrapliwego gardła dziki rozkaz, leżeli już unici na ziemi. Dwóch kozaków usiadło na ich karkach i nogach, a trzeci bił nahajką.
Tryskała krew z ciał, rzuconych na ziemię, ciche, tłumione jęki wydobywały się z piersi, ale usta milczały. Po każdéj setce okrutnych uderzeń, ryczał Klimienko:
— A co!? Czy chceciep rzejść[4] na prawosłaẃje!? Śpieszcie się z rozumną odpowiedzią, bo nahajka wisi jeszcze nad wami!
Ale wiszące nad nimi nahajki nie złamały oporności unitów. Stękając pod razami okrutnego bata, modlili się, zamiast poddać się Moskalom.
— Boże, Boże, zmiłuj się nad nami! Tobie służymy, a nie urzędnikom cara.
Klimienko pienił się, jak opętany.
— Nie dosyć wam batów!? — wrzeszczał. — Poczekajcie, obmyślę dla was skuteczniejsze nahajki!
Obmyślił rzeczywiście nowe męczeństwo, jeszcze straszniejsze.
Przyszła zima... Śnieżną pierzyną okryła ziemię wypoczywającą po wiosennéj, letniéj i jesiennéj pracy. Od czasu do czasu huczała wichura i łamała drzewa.
Z téj chwili skorzystał Klimienko, aby zdruzgotać opór unitów.
Przybywszy z kozakami do jakiejś parafji, wypędził na pole całą ludność, mężczyzn, kobiéty i dzieci, i rozkazał im stać w śniegu z twarzą zwróconą do wiatru.
— No, teraz będzie wam ciepło w białym puchu! — urągał ten łotr bez serca. — Może się wam zechce śpiewać w tym ślicznym puchu katolickie pieśni!..
Przez całe trzy tygodnie trzymał nieszczęśliwych katolików na mrozie, pytając ich ciągle, czy chcą przejść na prawosłaẃje. A gdy milczeli, kazał ich bić i zabijać nahajkami. Starsi, słabsi, nie mogąc znieść kąpieli śnieżnéj, wichrów i batów, żegnali się z ziemią. Umierali, odchodzili na skrzydłach męczenników chrześćjańskich przed tron Pana Boga, gdzie skarżyli się na okrucieństwo prześladowców. Marły także dzieci, których delikatne ciało odrywała nahajka od kości.
Na taki potworny pomysł mógł się zdobyć tylko człowiek obłąkany, albo szatan.
Szatanem był ten ohydny Klimienko. Tysiące ludzi niewinnych zakatował, albo wysłał na Sybir, gdzie w krótkim czasie umierali z nędzy i głodu.
Jego djabelski pomysł nie poskutkował. Bici, kopani, poniewierani unici nie porzucili wiary katolickiéj. Woleli umierać!..
Tu i ówdzie przeszedł na prawosłaẃje jakiś tchórzliwy albo chciwy łask rządu rossyjskiego, ale takich tchórzów lub chciwców było niewielu.
Nie mogąc sobie dać rady z unitami, wzięli się Rossjanie do ich dzieci niemowlęcych. Postanowili chrzcić dzieci choćby przemocą w cerkwiach prawosławnych i wychowywać je w swych szkołach, bo myśleli, że w ten sposób wydrą z rąk katolickich nowe pokolenie, które będzie im służyło. Siłą, gwałtem chwytali dzieci unickie i wlekli je do cerkwi prawosławnych. Kozacy i szpiegi przetrząsali wszystkie domy unickie, szukając w nich niemowląt, które nie umiały, nie mogły bronić się w kołysce.
Ale i ten nowy pomysł urzędników i szpiegów rossyjskich trafił, jak kosa na kamień. Matki unickie, zmiarkowawszy, do czego dążą nieproszeni popi, ukrywały dzieci w stodołach, piwnicach, albo w lasach. Kozacy i strażnicy bili nieraz kobiéty bez litości, ale one wolały umrzeć, aniżeli chrzcić dzieci swoje w cerkwi prawosławnéj.
— Będziemy płacili składki na prawosławne szkoły, jeżeli rząd rossyjski tak nakazuje, ale dzieci naszych nie chcemy wychowywać w tych szkołach, — mówiły unitki, kiedy je zmuszano do przerabiania swoich dzieci na wrogów wiary katolickiéj.
Rossyjscy urzędnicy używali najrozmaitszych sposobów, aby zniszczyć wiarę katolicką na Podlasiu. Przekonawszy się, że nahajki nie skutkują, próbowali zjednać sobie ubogich unitów pieniędzmi i tak oto ich kusili:
— Jeżeli wrócicie do naszéj prawosławnéj wiary, to damy wam dużą pomoc od rządu, abyście nie byli głodni i żyli w dostatku.
Wabik ten jednak był daremny, bo nawet najubożsi nie chcieli sprzedać wiary swojéj za podłe srebrniki.
Więc wrócili znów urzędnicy do nahajki. Naczelnik ich tak się rozwścieklił, że pochwycił sam za gardło jedną z opornych kobiét, Anastazję Stefaniukową, rzucił ją na ziemię i kazał bić.
— Wyrzecz się wiary katolickiéj, stań się prawosławną niewiastą, a przestanę cię męczyć! — tak napominał nieszczęśliwą unitkę.
Ona, oblana cała krwią, rzucając się na ziemi, jak ryba wydobyta z wody, odpowiadała:
— Gdybyście mnie tak nawet codzień bić mieli, dopóki by mi życia i tchu starczyło, zawsze wam to samo odpowiem, że prawosłaẃja waszego nie przyjmę, do waszego popa nie pójdę i dzieci biednych do waszego chrztu nie zaniosę! Amen...
„Amen“ było jéj ostatniém słowem. Konała powoli pod okrutnym batem kozackim i wyzionęła szlachetnego ducha.
Takich bohaterek katolickich, takich męczenniczek, godnych pamięci i czci na setki lat, było dużo, dużo na Podlasiu.
Znalazł się czasem pomiędzy kozakami jakiś żołnierz lepszego serca, który bijąc na rozkaz naczelnika nieszczęsną ofiarę spuszczał nahajkę lekko, ostróżnie, aby nią nie ranić. Dobroć taką niejeden z tych ludzi sam przypłacił bólem. Naczelnik, spostrzegłszy jego litość, kazał i jemu wsypać sto batów.
Czterech naczelników, raczéj zbirów (Klimienko, Kutanin, Walawskaj i Gaławinskaj) znęcało się nad unitami, spodziewając się od rządu petersburskiego za tę djabelską robotę nagrody w pieniądzach i orderach. Wynagrodzi ich za tę robotę — piekło...
Okrucieństwo urzędników doprowadziło wielu unitów do rozpaczy, a kilku aż do obłędu. Obłęd pochwycił pomiędzy innymi Józefa Koniuszewskiego, mieszkającego we wsi Kłodzie w powiecie bialskim. Człowiek ten, znany w całéj okolicy z pracowitości, uczciwości i bogobojności, posiadał tylko dwa morgi gruntu. Miał żonę, tak samo jak on pracowitą, uczciwą i żarliwą katoliczkę, oraz dwoje dzieci. Jedno ochrzcił sam z wody, bo nie chciał go zanieść do cerkwi, którą po wywiezieniu prawego proboszcza, księdza Emiljana Starkiewicza, obsługiwał jakiś odszczepieniec.
Czynownicy rossyjscy rozkazali wójtowi zmusić Koniuszewskiego do ochrzczenia dziecka w cerkwi prawosławnéj karami pieniężnemi, gdyby się opierał. Bogobojny unita, wierny kościołowi katolickiemu, nie chciał się poddać temu rozkazowi i bronił się przed nim. Za ten opór zapłacił pierwszego dnia jako karę 2 złote polskie, drugiego dnia 5 złotych, trzeciego 10 złotych. Czwartego dnia miał zapłacić 20 złotych, których już nie miał, bo był ubogim rolnikiem. Więc zdarto z niego sukmanę. Piątego dnia drażniono go nową karą, a gdy znów nie mógł jéj zapłacić, aresztowano go, bito i wygrażano.
Biedny człowiek, wiedząc, co go czeka, bo patrzył własnemi oczyma na śmierć wielu już swych spółwyznawców, stracił odwagę i męztwo i postanowił zejść z tego świata razem z całą rodziną. Wolał umrzeć szybko, choćby w płomieniach ognia, aniżeli wolno pod nahajką. Aby mu władza nie przeszkadzała w jego zamiarach udał, że poddaje się rozkazom prawosłaẃja i prosił o kilka dni swobody, aby się mógł przygotować do chrztu swego dziecka.
Wywiódł Rossjan w pole...
Bo oto wieczorem jednego z tych dni ujrzano we wsi pożar. Stodoła Koniuszewskiego stała w płomieniach... Zdumieni sąsiedzi pobiegli na pomoc szanowanemu sąsiadowi. Zdumieli się jeszcze bardziéj, gdy z ognistego słupa tryskały dwa głosy, męzki i żeński, śpiewające pobożne pieśni. Głosy te, coraz słabsze, gasły, aż wkońcu zamilkły.
Daremnie usiłowali sąsiedzi ratować stodołę biedaka. Zostały wkrótce tylko zgliszcza. A pod temi zgliszczami znaleziono zwłoki Koniuszewskiego, jego żony i dzieci...
Straszna śmierć ubogich, pobożnych unitów... Tylko obłęd lub rozpacz mogły wywołać tak niezwykłe samobójstwo.
Śmierć ta spadnie na sumienie działaczy rossyjskich, którzy pastwili się nad unitami.
Pastwili się oni nietylko nad tymi, którzy nie chcieli przejść do prawosławnéj wiary, albo nie zgodzili się na chrzest dzieci swoich w cerkwiach prawosławnych, ale pastwili się nawet nad nieboszczykami. Nocą chwytali zastygłe ciała umarłych i grzebali je na cmentarzach prawosławnych, czego unici nie chcieli. I unici posługiwać się też potém musieli ciemnością nocy, aby odkopywać zwłoki unitów pogrzebanych przez popów i pochować je na cmentarzu katolickim.
Ciemności nocy służyły im jeszcze do wykonania tajemnego oporu, pozwalały im modlić się w ich kościołach.
Działacze rossyjscy, zamknąwszy, opieczętowawszy cerkwie grecko-katolickie i wypędziwszy z nich księży katolickich, byli przekonani, że złamali zawziętość „opornych“ i zmusili ich do modlenia się w cerkwiach prawosławnych, bo tylko te świątynie stały otworem dla upartych „buntowników“. Omylili się jeszcze raz.
Ciemne noce patrzyły spokojnie na niezwykłe widowisko. Oto około północy, kiedy już strażnicy rossyjscy, zwykle pijani, chrapali w łóżkach, wysuwało się z chat unickich mnóstwo mężczyzn, starszych i młodych, i zbliżali się ostróżnie do swojego kościoła, zamkniętego i opieczętowanego. Drzwiami wejść do niego nie mogli „oporni“, zdradziłoby ich bowiem złamanie pieczęci. Cichą stopą skradali się starzy i młodzi niosąc z sobą rydle i młoty. Doszedłszy do kościoła rozstawiali dokoła niego czujnych stróżów, aby ich ostrzegali, gdyby się który strażnik obudził i przerwał im pracę.
Zamiast drzwiami, trzeba się było dostawać do świątyni przez groby kościelne. Do tych grobów można było dojść dopiero po zrobieniu podkopu pod murami.
Aż do świtu pracowali „oporni“ bez przerwy, ryli się powoli jak krety w ziemi. O świcie zacierali ślady swéj roboty i wracali do domu. Po kilku tygodniach takiéj nocnéj pracy dotarli nareszcie podkopem do wnętrza kościoła, nie spostrzeżeni przez strażników i szpiegów. Brakło im tylko kapłanów, aby się mogli modlić po swojemu. Nie wszyscy księża tak samo oporni, jak oni, chcieli się narażać rządowi rossyjskiemu, co można im przebaczyć, bo nie wszyscy ludzie rodzą się z duszą odważną, bohaterską. Znalazło się jednak kilku kapłanów katolickich, którzy woleli umrzeć na Syberji albo w więzieniach, aniżeli zjednać sobie łaskę prawosławnych działaczy uległością, posłuszeństwem.
Na pomoc księżom odważnym przybyło na Podlasie kilku zakonników katolickich z Galicji. Aby nie zwrócić na siebie uwagi szpiegów, ubierali się w suknie handlarzy i szli od wsi do wsi, niby jako wędrowni kupcy. Nosili na plecach skrzynki z różnemi towarami, potrzebnemi włościanom, a pod temi towarami ukrywali sprzęty kościelne, potrzebne im w nabożeństwie. Aby zaś nie wpaść w mściwe ręce popów prawosławnych, nieufających obcym przybyszom, odwiedzali ich także jako handlarze i nabywali od nich wieprze i bydło.
Ci księża zakonni spełniali gorliwie obowiązki kapłańskie, narażając się bez trwogi na zemstę Rossjan. Oni to głównie odprawiali dla odważnych „opornych“ nabożeństwa nocne w kościołach zamkniętych i opieczętowanych. Ściszonym głosem modlili się wraz z unitami, błagając o pomoc w téj okrutnéj wojnie prawosłaẃja z wiarą katolicką.
W pierwszych dniach kwietnia, przed Wielkanocą, wlokło się w nocy ku lasom Kolembrodzkim w powiecie radzyńskim tysiące wózków włościańskich. Wlokły się pomału różnemi drogami, przystając często, bo drogi były jeszcze zalane wodami, a tu i ówdzie zasypane resztkami mokrych śniegów zamierającéj zimy. Liche, jako-tako sklecone mostki trzeszczały pod wózkami, a znużone koniska zapadały nieraz w błoto i kałuże, których niebrak czasu odwilży na Podlasiu.
Na wózkach włościańskich, gdy jadą na jarmark do miasta, bywa zwykle wesoło i ludzie na nich są gadatliwi; te liczne zaś wózki, które zdążały w noc ciemną do lasów Kolembrodzkich, milczały, jakby szły na pogrzeb. Od czasu do czasu odezwał się ktoś, zaczął coś opowiadać, ale zamykał mu zaraz gębę głos ostry:
— A cicho tam! milczeć! Czy nie wiecie, co by nas czekało, gdyby nas szpiegi moskiewskie podsłuchały? Wiecie przecież, że te psy węszą wszędzie, że śledzą nas nawet w nocy!
Tak napominał gromadę wędrowców sędziwy włościanin, jadący na przedzie. Głos jego był ostry, surowy, ale ściszony, a słowa szły szybko od wózka do wózka, podawane z ust do ust.
Czasami zatrzymywał się na drodze cały łańcuch wózków i ludzie nasłuchiwali uważnie. Gdy pochwycono zdaleka turkot jakiego wozu lub tętent galopujących koni, wózki zjeżdżały pośpiesznie z drogi i ukrywały się w szerokich, głębokich rowach, zarośniętych gęstemi krzakami. Milczeli ludzie jakby umarli, milczały także konie, jakby rozumiały, co przestraszyło ich gospodarzy. Dopiero gdy obcy wóz lub galopujący jezdcy minęli ukryte wózki i odbieżeli daleko, wyrajała się znów cała czereda na drogę i jechała daléj ku lasom.
— Pan Bóg czuwał nad nami, bo oślepił tych, cośmy ich widzieli, — odezwał się na nowo głos sędziwego starca. — To byli żandarmi, szukający, kogoby pożreć. Dziękujmy za tę łaskę Panu Bogu.
I znów przechodziły stłumione słowa sędziwego starca z wózka do wózka, powtarzane półgłosem, podawane z ust do ust. Wszystkie usta poruszały się i dziękowano Panu Bogu cichą modlitwą za Jego opiekę.
Któż to byli ci ludzie, jadący gromadą ku wielkim borom Kolembrodzkim? Czego w nich szukali? Nie na łowy przecież jechali...
Byli to unici podlascy. Jechali na odpust. Jechały ich tysiące z całéj okolicy do świątyni, któréj murami były leśne drzewa, a stropem nocne niebo gwiazdami pokryte. Do téj to ukrytéj od oka nieprzyjaciół świątyni nieśli unici swoje troski, swoje rozpacze, swoje bóle i nędze. Tam, w tym ogromnym, czarnym borze będą ich pocieszali kapłani katoliccy, przybyli w przebraniu wędrownych handlarzy, dodadzą im otuchy w ich strasznéj niedoli, modlić się będą za nich...
Wjechali i weszli nareszcie w bór i odetchnęli spokojniéj, czując się już bezpieczni w morzu niebotycznych drzew. Posuwali się ostróżnie, krok po kroku, aby nie zabłądzić, bo ciemności nocy zasłaniały im drogę i ścieżki. Prowadzili ich leśnicy, obyci z lasami, znający tu każdą ścieżkę. Idąc w milczeniu, robili wrażenie gromady duchów.
Dokuczało im zimno nocne. Więc uradowali się, gdy ujrzeli buchający płomień. Pośpieszyli, aby się ogrzać. Niedługo jednak cieszyli się ogniem.
— Któż to rozniecił ten ogień bez pozwolenia przewodnika? — zawołał jeden z leśników. — Widać go tak daleko, że mogą dostrzedz Moskale i otoczyć nas wojskiem. Gasić ogień, gasić natychmiast i daléj w głąb’ lasu, gdzie będziemy bezpieczni!
Zgaszono szybko buchający płomień i poszli „oporni“ unici tam, dokąd im wskazano.
Przyszli nareszcie do miejsca, gdzie się miało odbyć tajemne nabożeństwo katolickie. Powitało ich tam na wzgórzu mnóstwo ognisk i łoskot młotów i siekier. Kilkunastu ludzi budowało ołtarz dla oczekiwanych księży.
Szerokiém kołem rzuciła się znaczna większość pobożnych wędrowców na ziemię w pobliżu ogni, aby wypocząć po dalekiéj drodze i wzmocnić się snem. Czuwali nad nimi starsi, czujni, ostróżni, badający okolicę.
— Czy droga, którą nadejdą księża, bezpieczna? — zapytał jeden z nich drugiego.
A drugi odbowiedział[5]:
— Niéma obawy. Przyjdą do nas przez mokradła, prowadzi ich Lewczuk, który zna najlepiéj wszystkie drogi bezpieczne i niebezpieczne.
— A czy zamknęliście Moskalom drogę?
— Nie dotrą do nas, bo zburzyliśmy mosty, przez które musieliby przejść.
— Chwałaż Ci, Panie!...
Po jakimś czasie zawołał pierwszy przewodnik z radością:
— Jadą! jadą już!..
— Któż jedzie? — zapytał drugi.
— Ktoby inny, jeżeli nie księża!
— Nie widzę ich.
— I ja nie widzę, ale słyszę!
— Słyszysz? Gdzie?
— Nadstaw ucha, a będziesz słyszał.
— Słyszę tylko krzyk dzikich kaczek, które uciekają z jakiegoś mokradła.
— Uciekają, bo ich księża spłoszyli. Któżby inny, jak nie oni, brodził w bagnach przed wschodem słońca?
— Prawda, prawda! — cieszył się także drugi opiekun swych współwierców. — Trzeba budzić naszych.
Świt zaczął rozpraszać ciemności nocy i rozwiewać szare mgły, unoszące się nad bagnami i jeziorami.
— Wstawać! wstawać! — rozkazywali przewodnicy. — Nabożeństwo zacznie się wkrótce!
Przebudzeni pielgrzymi przecierali oczy i zrywali się szybko z ziemi.
Wszystkie oczy zwróciły się w stronę namiotu, w którym znajdował się ołtarz. Szerokiém kołem otoczyły namiot kobiéty z dziećmi. Za niemi stanęli mężczyźni poszeptując zcicha.
Nagle zamilkło koło męzkie i żeńskie i padli wszyscy na kolana. Bo oto z namiotu zsunęły się zakrywające go kilimy i odsłoniły ołtarz i kapłana, który piął się wolno na wzniesienie po drewnianych schodach.
Kapłan, dotarłszy do stołu ołtarza, zwrócił się twarzą do unitów i błogosławił ich ze łzami w oczach.
Płakali unici i unitki, jéno nie z bólu, lecz z radości. Bowiem już od dawna nie oglądali nieszczęśni swoich ołtarzy i swoich kapłanów.
— Jezu Chryste, Jezu, zmiłuj się nad nami! Panie, przywróć nam nasze kościoły, nasze cmentarze i naszych kapłanów! — modliły się kobiéty.
— Wybaw nas z pęt okrutnéj niewoli, wybaw od władców, co nie znają litości, co chcą odmienić nam dusze nasze, zatruwają serca, a mienie nasze nam odbierają! Panie, powróć nam wolność, zabierz tych, co znęcają się nad nami, okaż sprawiedliwość swoją! Z Polską chcemy być zawsze połączeni i na zawsze być Polakami! — tak modlili się mężczyźni.
Kapłan odprawił nabożeństwo, a zakończywszy je, błogosławił lud wierny monstrancją i pocieszał życzliwemi słowy kochającego ojca.
— Nie obawiajcie się, nie płaczcie, nie rozpaczajcie, albowiem CHrystus Pan nie opuści wiernego ludu i powróci wam wszystko, czego słusznie pragniecie. Ci których z pomiędzy was wysłała nienawiść prawosławnych na drugi, inny, lepszy świat, mieszkają już w raju i patrzą na was z góry okiem braci i proszą Boga o szczęście dla was. Być nie może, aby Pan Bóg nie zwracał uwagi na barbarzyństwo naszych ciemięzców. Oto powiadam wam, że przyjdzie czas sądu i kary dla nich, a dla was pociechy i szczęścia! Nadejdzie czas, że powrócicie do kościołów swoich, nasza ojczyzna, Polska nasza, przytuli was znowu do swego łona, a miłować was będzie więcéj nad inne dzieci swoje, boście męczennicy za świętą wiarę naszą i za nieszczęsną naszą ziemię! Nie płaczcie! Pan Bóg otrze wasze łzy gorzkie.
Pokrzepieni pociechą kapłana, z nową nadzieją w sercu podnieśli się unici z kolan i śpiewali pieśni nabożne.
Kilka dni pracowali księża w lasach, narażając się na pomstę prawosławnych działaczów.
Odprawiali nabożeństwa, chrzcili gromadami dzieci chrztu świętego spragnione, łączyli małżeńskim ślubem pary młodych unitów i unitek.
Pocieszeni, pokrzepieni, biedni „oporni“ unici wracali znów pod osłoną nocy, cichaczem, do domów swoich i walczyli daléj z przemocą, ufając, że nadejdzie czas tryumfu.
I nadszedł...
Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy...
Nie mogąc złamać oporu unitów i zjednać ich dla siebie, rząd rossyjski użył na nich nowego sposobu. Oto w roku 1874 zniósł uńję na ziemiach, które miał w swéj mocy, i wszystkich unitów oraz ich dzieci i wnuki rozkazał przyłączyć gwałtem, czy chcą, czy nie chcą, do cerkwi prawosławnéj.
Po dłuższéj przerwie zawrzało znowu na ziemi unickiéj. Wójtowie latali po wsiach od domu do domu i rozkazywali ojcom i matkom chrzcić natychmiast dzieci w cerkwiach prawosławnych. A trzeba wiedzieć, że w gminach unickich wójtem mógł być tylko prawosławny i wierny sługa rządu carskiego, albo człek ciemny zupełnie, którym naczelnik powiatu mógł kręcić we wszystkie strony, jak mu się podobało. Ojcowie na rozkaz wójtów odpowiadali milczeniem i tylko matki bladły trzęsąc się ze strachu, jak w febrze, bo już wiedziały, że nowe zacznie się prześladowanie. Odważniejsze jéno kobiéty odzywały się tu i ówdzie i zaklinały:
— Nie damy wam naszych dzieci, nie damy!
— Nie dacie!? — ryczeli wójtowie, — zobaczymy, kto będzie mocniejszy: czy my, czy wy!
Tę nową walkę prawosłaẃja z unitami polskimi opisał barwnie i doskonale sławny pisarz polski Władysław Rejmon-[6] w książce wydanéj pod nagłówkiem „Z zietmi[7] chełmskiéj“. Wybrał on wieś Hrudy i opowiedział dokładnie wszystko, co o niéj słyszał z ludzkich opowiadań.
Wójtowie widząc, że ich rozkazy nie skutkują, chcieli wtargnąć ze swymi pachołkami do chat, aby wydrzeć z rąk matek dzieci. Daremnie jednak stukali do drzwi.
— Otwierać! otwierać! — wrzeszczeli, bijąc pięściami i butami we drzwi.
Drzwi ani drgnęły, głos ludzki nie odezwał się ze środka, ujadały tylko psy, miauczały koty.
— Gdzież się te przeklęte baby podziały? — krzyczeli pieniąc się ze złości wójtowie. — Trzeba dostać się do chaty, do piwnicy, bo tam się pewnie ze swemi bachorami ukryły!
Pachołkowie zaczęli walić młotami we drzwi i okna, zastawione skrzyniami i szafami. Ledwie jednak zaczęli tę dziką robotę, odskakiwali od drzwi i okien, jak oparzeni. Byli rzeczywiście oparzeni. Bowiem z okien i otwieranych drzwi lał się na nich, na ich głowy i gęby wrzący ukrop.
— A niech je jasny piorun zatrzaśnie, te zuchwałe baby! — mruczeli pachołkowie. — Ślepie nam zniszczą, kłaki ze łba wydrą, drągiem wybiją nam zęby z pyska, gnaty połamią! Niéma rady, trzeba im dać spokój i zmykać.
— Pewnie, że trzeba dać pokój téj warjackiéj bitwie z babami, — powiedział wójt, równie jak jego sługi dbały o swe zdrowie. — Trzeba sprowadzić wojsko. Niech się ono bije z temi jędzami.
Kobiéty hrudzkie, dowiedziawszy się, że do ich parafji przybędą wkrótce kozacy, aby wydrzeć z ich rąk dzieci i zawlec do chrztu w cerkwi prawosławnéj, przygotowały się do nowéj, niezwykłéj walki.
Wojsko zbliżało się do Hrud, trąbiąc i wyśpiewując dzikie pieśni kozackie, a kobiéty unickie wybierały się tymczasem ukradkiem w drogę, a płakały pocichu, ocierając łzy pokryjomu, i szeptały do mężów:
— Pamiętajcie o nas, dostarczajcie nam i dzieciom pożywienia. Bór ukryje nas od tych zbójów.
Wojsko przybyło do wsi i dowódca rozkazał unitkom przyjść natychmiast ze wszystkiemi dziećmi do cerkwi prawosławnéj po chrzest popi.
Zdziwiło się wojsko, zdziwił się dowódca. Ani jedna kobiéta nie stawiła się w cerkwi. Więc rzucili się kozacy na domy hrudzkie, aby pokazać unitkom, jacy to oni mocni, potężni. Zdziwili się jeszcze bardziéj. Bowiem chaty były puste, jakby w nich wszyscy powymierali. Nie znaleźli pod żadnym dachem ani jednéj matki, ani jednego dziecka...
— Gdzie wasze baby, gdzie wasze warchlaki!? — huknął pułkownik na mężów i ojców.
Włościanie milczeli. Jeden tylko z nich, odważny, odezwał się:
— A szukajcie ich sobie. Jesteście przecież od nas mędrsi i mocniejsi, jak się wam zdaje.
Kozacy zaczęli szukać po wsi, w piwnicach, w rowach i na polach, ale napróżno. Kobiéty i dzieci ze wsi wpadły jak kamień w wodę. Wściekali się kozacy, że nie mogą odkryć ich schroniska.
A kobiéty zaszyły się w gąszcze ogromnego lasu. Morze niebotycznych drzew zasłoniło je od dzikości kozaków. Nocą skradali się mężowie do czarnego boru, zanosząc pożywienie żonom i dzieciom.
Jakiś szpieg wywąchał nareszcie kryjówkę kobiét.
Zamiast przeszukać gąszcze lasu, wojsko odcięło oporne unitki od wsi i od mężów. Rozstawili się żołnierze długim sznurem wzdłuż lasu, aby nie dopuścić do ukrytych kobiét żywności.
— Głód będzie mędrszy i mocniejszy od nas, — uczył pułkownik żołnierzy. — Gdy babom dokuczy zanadto pusty żołądek, wygramolą się same z leśnych kryjówek i będą żebrały, aby ich warchlaki ochrzcić czémprędzéj w naszéj cerkwi.
Czekało wojsko tydzień, dwa tygodnie, trzy tygodnie i dłużéj na skrajach lasu, ale nie wywabiło głodem ani jednéj unitki.
— Chyba pozdychały już z głodu! — mruczał pułkownik pod wąsem. — Niech je djabli porwą! Niéma co czekać...
Znużone długiém a próżném strażowaniem wojsko zwinęło swój długi sznur strażniczy i opuściło Hrudy ze wstydem. Uciekali jak zmyci. Kobiéty pobiły ich bez walki...
Gdy wojsko opuściło wieś, wracały unitki z dziećmi do domów. Głód nie złamał ich woli, nie wysłał ich na drugi świat. Odcięte od mężów i od żywności, ratowały życie swoje i dzieci od głodowéj śmierci leśnemi korzonkami i żołędziami. Nędzna była ta strawa, wyczerpały się siły matek i dzieci, ale nikt od niéj nie umarł.
Ze łzami w oczach, z bólem w sercu witali włościanie hrudzcy żony i dzieci. Bowiem były one wraz z dziećmi tak wygłodzone i osłabione, iż wyglądały jak widma, gdy wracały wieczorem do domu.
— Nie smućcie się, nie płaczcie, bo widzicie przecież, że żyjemy i z nami dzieci, — pocieszały mężów bohaterskie kobiéty, podobne do męczenniczek z pierwszych wieków chrześćjaństwa.
— Nie martwcie się, — mówiły jeszcze, — nasza wiara nie zginie, nie przejdzie na prawosłaẃje. Pan Bóg ukarze wkońcu tych, którzy się nad nami pastwią i usiłują nas oderwać od wiary katolickiéj i Polski. Którzy z nas nie umrą pod nahajkami i w więzieniach, zostaną tém, czém jesteśmy.
Kara Boska spadła w istocie na Rossję...
Mała Japońja uderzyła żelazną pięścią w ogromne, pyszne mocarstwo z taką siłą, iż ten olbrzym carski zachwiał się ciężko raniony. Czego się niewielu spodziewało, stało się rzeczywistością. Dawid japoński pobił, pokonał rossyjskiego Goljata. A klęska wojenna wstrząsnęła narodem rossyjskim. Wszystko, co tliło tam na dnie sumień ludzkich, wszystkie żale do niesprawiedliwego rządu i niecnych urzędników buchnęły nagle, jak wielki płomień. I zachwiał się tron carski. Przerażony cesarz wraz ze swymi ministrami musiał zgodzić się na przebudowę państwa i nadanie wolności narodowi.
Było to w roku 1905. W kwietniu ogłoszono nagle ukaz cesarski o wolności wiary. Stało się nareszcie to, czego spodziewali się, na co czekali prześladowani unici. Działacze prawosławni, katy i szpiegi musieli usunąć się z wiosek i miasteczek podlaskich, unici zaś odetchnęli swobodnie i mogli już żyć po swojemu. Radość niewymowna zapanowała we wszystkich parafjach unickich i lud gromadnie, całemi tysiącami jął garnąć się jawnie pod skrzydła Kościoła świętego.
Dla prześladowców była to niespodzianka. Myśleli, że katolicy na Podlasiu prawie zupełnie już są wytępieni, nie spodziewali się tak męzkiego oporu, takiéj nadludzkiéj wytrwałości. Ale lud podlaski pokazał, że umie się bronić i nie pozwoli się połknąć nawet takim olbrzymom, jakim była Rossja. To też nie zginie ten lud i teraz, gdy się wyciągają po niego chciwe szpony prawosławnéj Ukrajiny. Nie zginie i pozostanie zawsze polskim i katolickim.
Drukarnia T. Jankowskiego, Wspólna, 54. Telefon 266-07.
Geprüft und freigegeben Presseverwaltung. Warschau,
den 29-ten VII. 1918. T. № 10819. Dr. № 100.