Krzyżacy (Sienkiewicz, 1900)/Część dziesiąta/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Krzyżacy
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca B. Milski
Data wyd. 1900
Druk B. Milski
Miejsce wyd. Gdańsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część dziesiąta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Zbyszko nie spełnił wprawdzie swej groźby i nie wyjechał, ale za to, po upływie jeszcze tygodnia, zdrowie wróciło mu zupełnie i nie mógł już dłużej wylegiwać się w łożu. Maćko powiedział, że wypada im teraz do Zgorzelic i podziękować Jagience za starunek, więc pewnego dnia, wyprażywszy się dobrze w łaźni, postanowił jechać, nie zwłócząc. W tym celu kazał wydobyć ze skrzyni piękne szaty, aby niemi zastąpić zwykłą odzież, którą miał na sobie — a następnie zajął się trefieniem włosów. Była to jednak czynność nie łatwa i nie mała, a to nie tylko z powodu bujności Zbyszkowej czupryny, która z tyłu spadała mu jak grzywa, aż na łopatki. Rycerze w życiu codziennem nosili włosy w pątlikach kształtu grzyba, co miało i tę dobrą stronę że w czasie wypraw hełm daleko mniej ich uwierał, natomiast na rozmaite uroczystości, wesela, lub jadąc w odwiedziny do domów, w których były panny, układali je w pięknie poskręcane zwoje, które często smarowano białkiem dla połysku i mocy. Tak to właśnie chciał utrefić się Zbyszko. Ale dwie niewiasty, wezwane z czeladnej, nie przywykłe do takiej roboty, nie umiały sobie dać rady. Wyschłe i wzburzone po łaźni włosy nie chciały się układać i jeżyły się, jako źle poszyta strzecha na chałupie. Nie pomogły ani zdobyczne na Fryzach grzebienie, ozdobnie z bawolego rogu wyrobione, ani nawet zgrzebło, po które jedna z niewiast poszła do stajni. Zbyszko począł się w końcu niecierpliwić i gniewać — gdy wtem do izby wszedł Maćko w towarzystwie Jagienki, która przez ten czas niespodzianie nadjechała.
— Pochwalony Jezus Chrystus! — rzekła dziewczyna.
— Na wieki wieków! — odpowiedział z rozpromienioną twarzą Zbyszko. — O, to dziwne! Bo myśmy właśnie chcieli do Zgorzelic jechać, a tyś tu.
I oczy rozbłysły mu radością, bo już tak było, iż ilekroć ją zobaczył, tyłekroć czyniło mu się w duszy tak jasno, jak gdyby na wschód słońca patrzał.
A Jagienka, ujrzawszy zakłopotane baby z grzebieniami w ręku, zgrzebło, leżące na ławie wpodle Zbyszka, i jego zwichrzoną czuprynę, poczuła się śmiać.
— Ej, wiecha też to, wiecha! — zawołała, ukazując z pod koralowych ust swe cudne, białe zęby. — W konopiach by cię, alibo w sadzie wiśniowym, na strach ptactwu postawić!
On zasępił się i rzekł:
— Chcieliśmy do Zgorzelic jechać, ale w Zgorzelicach nijakby ci było gościowi uchybiać, a tu możesz sobie ze mnie dworować, ile chcesz co wiera, zawsze rada czynisz.
— Ja rada to czynię? — zapytała dziewczyna. — Ej, mocny Boże: Toż ja przyjechałam prosić was na wieczerzą, a śmieję się nie z ciebie, jeno z tych bab, bo żeby tak na mnie, wnet bym tu sobie dała rady.
— Nie wskórałabyś i ty.
— A Jaśkowi to niby kto to robi?
— Jasiek ci brat — odparł Zbyszko.
— Jużci!...
Lecz tu stary i doświadczony Maćko postanowił mu przyjść z pomocą.
— Po domach — rzekł — gdy po strzyżynach rycerskiemu pacholęciu włosy odrosną, trefi mu je siostra, a w źrałym wieku żona mężowi; ale obyczaj też jest, że gdy rycerz siostry albo żony nie ma, to mu dziewki szlacheckie, służą, nawet i całkiem obce.
— Zali istotnie jest taki obyczaj? — pytała spuszczając oczy, Jagienka.
— Nie tylko po dworach, lecz i po zamkach, ba, nawet na królewskim dworze — odrzekł Maćko.
Poczem zwrócił się do niewiast:
— Kiedyście do niczego, ruszajcie do czeladnej!
— To niech mi też grzanej wody przyniosą — dodała dziewczyna.
Maćko wyszedł razem z niewiastami, niby dla pilnowania, aby w posłudze nie było marudztwa — i po chwili wysłał grzaną wodę, którą gdy zostawiono w izbie, młodzi zostali sami. Jagienka, zamoczywszy naprzód nałęczkę, poczęła nią zwilżać silnie włosy Zbyszkowe, gdy zaś przestały się wichrzyć i opadły ciężarem wilgoci, wzięła grzebień i siadła na ławie obok młodzianka, aby się zabrać do dalszej roboty.
I tak siedzieli tuż koło siebie, oboje nad miarę śliczni i niezmiernie w sobie rozkochani, ale stropieni i milczący. Jagienka poczęła wreszcie układać jego złote włosy, a on czuł blizkość jej wzniesionych ramion, jej dłoni, i drżał od stóp do głowy, hamując się całą siłą woli, aby nie porwać jej wpół i nie przycisnąć ze wszystkich sił do piersi.
W ciszy słychać było ich przyspieszone oddechy.
— Możeś ty chory! — spytała po chwili dziewczyna. — Co ci jest?
— Nic! — odpowiedział młody rycerz.
— Bo jakoś tak dychasz.
— I ty dychasz...
Znów zapadła cisza. Policzki Jagienki zakwitły jak róże, czuła bowiem, że Zbyszko oczu nie odrywa ani na chwilę od jej twarzy, więc chcąc zagadać własne zakłopotanie, znów zapytała:
— Czego się tak patrzysz?
— Wadzi ci?
— Nie wadzi mi, jeno się pytam.
— Jagienka...
— Co?
Zbyszko nabrał w piersi powietrza, westchnął, poruszył ustami, jakby zabierając się do dłuższej rozmowy, ale widać nie starczyło mu jeszcze odwagi, bo tylko powtórzył znów:
— Jagienka...
— Co?

...................

— Kiedy, boję się coś rzec...
— Nie bój się. Prosta ja dziewczyna, nie żaden smok.
— Jużci nie smok! Ale że stryj Maćko powiada, że cię chce brać!...
— Bo chce, jeno nie dla siebie.
I zamilkła, jakby przestraszona własnemi słowy.
— Prze miły Bóg! Jaguś moja... A ty co na to, Jaguś? — zawołał Zbyszko.
Lecz jej niespodzianie oczy wezbrały łzami, śliczne usta poczęły drgać, a głos stał się tak cichy, że Zbyszko ledwie mógł dosłyszeć gdy rzekła:
— Tatuś i opat chcieli... A ja — to.... ty wiesz!...
Na te słowa radość buchnęła mu w sercu, jak nagły płomień — więc porwał dziewczynę na ręce, podniósł ją w górę, jak piórko, i począł krzyczeć w zapamiętaniu:
— Jaguś! Jaguś! Złoto ty moje! słonko ty moje — hej! hej!...
I krzyczał tak, że stary Maćko, myśląc, że stało się coś niezwykłego, wpadł do izby. Dopieroż ujrzawszy Jagienkę na ręku Zbyszka, zdumiał się, że wszystko poszło tak niespodziewanie prędko, i zawołał:
— W imię Ojca i Syna! Miarkuj się chłopie!
A Zbyszko przypadł do niego, postawił Jagienkę na ziemi, i oboje chcieli przyklęknąć, lecz nim zdołali to uczynić, chwycił ich stary w kościste ramiona i przycisnął ze wszystkich sił do piersi.
— Pochwalony! — rzekł. — Wiedziałem ci ja, że się tak sknończy, ale mi przecie radość! Boże wam błogosław! Lżej będzie umierać... Dziewucha jako złoto najszczersze... Ku Bogu i ku ludziom! Prawdziwie! A niech ta już będzie co chce, kiedym się takiej pociechy doczekał... Bóg doświadczył, ale i Bóg pocieszył. Trzeba jechać do Zgorzelic. Jaśkowi oznajmić. Hej, żeby stary Zych żył!... i opat... Ale ja wam za obu strzymam, bo żeby tak prawdę rzec, to was tak oboje miłuję, że i wstyd gadać.
I chociaż miał w piersi serce hartowne, wzruszył się tak, że aż ścisnęło go coś w gardle, więc ucałował jeszcze Zbyszka, a potem w oba policzki Jagienkę i wykrztusiwszy nawpół przez łzy: „Miód, nie dziewczyna!“ — poszedł do stajen, aby kazać konie kulbaczyć.
Wyszedłszy, zatoczył się z radości na słoneczniki, które rosły przed domem, i począł spoglądać na ciemne kręgi, otoczone żółtymi liśćmi, zupełnie jak człowiek pijany.
— A no! Kupa was — rzekł — ale da Bóg, Gradów Bogdanieckich będzie więcej.
Potem, idąc ku stajni, jął znów mruczeć i wyliczać:
— Bogdaniec, opatowe majątki, Spychów, Moczydoły... Bóg zawsze wie, do czego prowadzi a przyjdzie czas na starego Wilka, toby i Brzozową warto kupić... Łęgi godne!
Tymczasem Jagienka i Zbyszko wyszli także przed dom, radośni, szczęśliwi, jaśniejący jak słońce.
— Stryjku! — ozwał się zdala Zbyszko.
A on zwrócił się ku nim, otworzył ręce i począł wołać, jak w lesie:
— Hop! hop! By-waj-cie!...

KONIEC CZĘŚCI DZIESIĄTEJ.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.