Krzyżacy (Sienkiewicz, 1900)/Część dziewiąta/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Krzyżacy
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca B. Milski
Data wyd. 1900
Druk B. Milski
Miejsce wyd. Gdańsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część dziewiąta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Maćko i Zbyszko długi czas trzymali się w ramionach, gdyż miłowali się wzajem zawsze, a w ostatnich latach wspólne przygody i nieszczęścia uczyniły tę miłość jeszcze silniejszą. Stary rycerz od pierwszego wejrzenia na bratanku odgadł, że Danusi nie ma już na świecie, więc nie pytał o nic, jeno tulił do siebie młodzianka, chcąc przez moc tego uścisku pokazać mu, że nie został zupełnym sierotą i że ma jeszcze blizką żywą duszę, gotową podzielić się z nią niedolą.
Aż dopiero, gdy im smutek i boleść znacznie łzami spłynęły, zapytał po długim milczeniu Maćko:
— Zali wydarli ci ją znów, czyli też ci na ręku, skonała?
— Na ręku mi skonała pod samym Spychowem — odrzekł młodzian.
I począł opowiadać, jak i co było, płaczem i wzdychaniem przerywając sobie opowiadanie, a Maćko słuchał uważnie, wzdychał także i w końcu znów jął wypytywać:
— A Jurand żywie jeszcze?
— Juranda żywiącegom odjechał, ale nie długo mu na świecie, i pewnie go już nie obaczę.
— To może lepiej było nie odjeżdżać.
— Jakoże mi było was tu ostawiać?
— Parę niedziel wcześniej albo później, to wszystko jedno!
Ale Zbyszko popatrzał na niego bacznie i rzekł:
— I tak musieliście tu chorzeć? Jako Piotrowin wyglądacie.
Bo choć słonko na świecie przygrzewa, w podziemiu zawsze zimno i wilgoć tam jest okrutna z takowej przyczyny, że tu naokół zamków wody. Myślałem, że do szczętu spleśnieję. Dychać też nie ma czem i od tego wszystkiego rana mi się odnowiła — ta, wiesz... co to mi w Bogdańcu po bobrowem sadle szczebrzuch wylazł.
— Pamiętam — rzekł Zbyszko — bośmy po bobra z Jagienką chodzili. A to was tu psubraty w podziemiu trzymali?
Maćko poruszył głową i odpowiedział:
— Żeby ci tak szczerze rzec, to nie radzi oni mnie widzieli i już było ze mną źle. Wielka tu jest zawziętość na Witolda i Żmujdzinów, ale jeszcze większa na tych z pomiędzy nas, którzy im pomagają. Próżnom gadał, dla czegośmy pomiędzy Żmujdzinów poszli. Byliby mi głowę ucięli i jeśli tak nie uczynili, to jeno dla tego, że im wykupu było żal, bo jak wiesz, pieniądz im nawet i od pomsty wdzięczniejszy, a powtóre też chcieli mieć w ręku dowód, że król Polaków poganom w pomoc posyła. Bo, że Żmujdzini niebożęta proszą się o chrzest, byle nie z ich rąk, to my wiemy, którzyśmy tam byli, ale Krzyżacy udają, że nie wiedzą, i skarżą ich po wszystkich dworach, a z nimi razem i naszego króla.
Tu porwała Maćka zadyszka, tak, że musiał na chwilę umilknąć i dopiero odsapnąwszy, mówił dalej:
— I byłbym może skapiał w podziemiu. Wstawiał ci się za mną wprawdzie Arnold von Baden, któremu też o okup chodziło. Ale on nie ma między nimi nijakiej powagi, i nazywają go niedźwiedziem. Szczęściem, de Lorche dowiedział się od Arnolda i okrutnego zaraz narobił warchołu. Nie wiem, czy ci o tem powiadał, bo on rad kryje swoje dobre uczynki... Jego oni tu to za coś mają, bo już jeden de Lorche wielkie niegdyś w Zakonie piastował godności, a ten jest znamienitego rodu i bogacz. Mówił im tedy, że sam jest naszym jeńcem i że gdyby mi tu gardło wzięli, albo gdybym skapiał z głodu i wilgotności, to ty jemu szyję utniesz. Groził ci kapitule, że rozpowie po zachodnich dworach, jak Krzyżacy z pasowanymi rycerzami postępują. Toż zlękli się i wzięli mnie do lazaretu, gdzie i powietrze i strawa lepsza.
— Od Lorchego jednej grzywny nie wezmę, tak mi dopomóż Bóg.
— Miło od przyjaciela brać, ale przyjacielowi słuszna rzecz przepuścić — rzekł Maćko — a skoro, jako słyszę, ugoda z królem o wymianę jeńców stanęła, to i za mnie nie potrzebujesz płacić.
— Ha! A nasze słowo rycerskie? — zapytał Zbyszko. — Ugoda ugodą, a Arnold bezecność mógłby nam zadać.
Usłyszawszy to, zatroskał się Maćko, pomyślał nieco i rzekł:
— Ale możnaby coś odtargować.
— Samiśmy się cenili. Zaliśmy to teraz mniej warci?
Maćko zatroskał się jeszcze bardziej, ale w oczach odbił się podziw i jakby jeszcze większa miłość dla Zbyszka.
— A! czci potrafi strzedz!.... Taki ci się już urodził — mruknął sam do siebie.
I począł wzdychać. Zbyszko myślał, że z żalu o te grzywny, które mieli von Badenowi zapłacić, więc rzekł:
— Wiecie! Pieniędzy i tak jest dość, byle dola nie była taka ciężka.
— Bóg ci ją odmieni! — rzekł ze wzruszeniem stary rycerz. — Mnie tam niedługo już na świecie.
— Nie powiadajcie! Będziecie zdrowi, niech jeno was wiater przewieje.
— Wiater? Wiater młode drzewo przygnie a stare złamie.
— Owa! Nie próchnieją w was jeszcze gnaty i do starości wam daleko. Nie smućcie się!
— Żeby tobie było wesoło, to i jabym się śmiał. Wszelako mam ci ja i inną do smutku przyczynę, a prawdę rzekłszy, nietylko ja, ale i my wszyscy.
— Co zaś? — zapytał Zbyszko.
— A pamiętasz, jakom cię w obozie u Skirwoiłły zgromił za to, żeś moc krzyżacką sławił?
— W polu, jużci, twardy jest nasz naród, ale tak zblizka, to ja się tutejszym psubratom dopiero teraz przypatrzył...
Tu Maćko, jakby w obawie, aby go kto nie dosłyszał, zniżył głos:
— I teraz widzę, żeś ty był praw, nie ja. Niech ręka Boska broni, co to za moc, co to za potęga! Swędzą naszych rycerzy ręce i chce im się jak najprędzej ku Niemcom, a nie wiedzą, że Krzyżaków wszystkie narody i wszyscy królowie wspomagają, że pieniędzy u nich więcej, że ćwiczenie lepsze, że zamki warowniejsze i sprzęt wojenny godniejszy. Niech ręka Boska broni!... I u nas i tu mówią, że do wielkiej wojny przyjść musi i przyjdzie, ale gdy przyjdzie, to niechże Bóg zmiłuje się nad naszem królestwem i naszym narodem!
Tu objął dłońmi swą szpakowatą głowę, łokcie wsparł na kolanach i zamilkł.
Zbyszko zaś rzekł:
— A widzicie. W pojedynkę nie jeden z naszych od nich tęższy, ale co do wielkiej wojny, pomiarkowaliście sami.
— Oj, pomiarkowałem! A da Bóg, i ci posłowie królewscy pomiarkują także, a zwłaszcza rycerz z Maszkowic.
— Widziałem, jako spochmurniał. Wielki z niego sprawca wojenny, i powiadają, że nikt na świecie nie rozumie się tak na wojnie.
— Jeśli prawda, to chyba jej nie będzie.
— Jeśli Krzyżacy obaczą, że mocniejsi, to właśnie będzie. I powiem wam szczerze: bogdaj już przyszedł wóz alibo przewóz, gdyż dłużej nie lża nam tak żyć...
I z kolei Zbyszko, jakby przygniecion niedolą własną i powszechną, opuścił głowę, a Maćko rzekł:
— Szkoda zacnego królestwa, a boję się, by nas Bóg za zbytnią zuchwałość nie pokarał. Pamiętasz, jak to rycerstwo przed katedrą na Wawelu przede Mszą, wtedy kiedy ci to mieli głowę uciąć i nie ucięli — samego Tymura Kuternogę wyzywało, który czterdziestu królestw jest panem i który góry z głów ludzkich uczynił... Niedość im Krzyżaków! Wszystkich naraz chcieliby wyzwać — i w tem może być obraza Boska.
A Zbyszko na owo wspomnienie chwycił się za płowe włosy, bo go niespodzianie ogarnął żal okrutny — i zakrzyknął:
— A któż mnie wówczas od kata zratował, jeśli nie ona! O Jezu! Danuśka moja!... O Jezu!...
I począł drzeć włosy, a następnie gryźć pięści, któremi łkanie chciał dotłumić, tak rozskowyczało się w nim serce od nagłego bólu.
— Chłopie! miej Boga w sercu!... Cichaj! — wołał Maćko. — Co wskórasz? Hamuj się cichaj!...
Ale Zbyszko długi czas nie mógł się uspokoić i upamiętał się dopiero, gdy Maćko, który był istotnie jeszcze chory, zesłabł tak bardzo, że zachwiał się na nogach i padł na ławę w zupełnem zmysłów zamroczeniu. Wówczas młodzian położył go na tapczanie, pokrzepił winem, które przysłał komtur zamkowy i czuwał nad nim, póki stary rycerz nie zasnął.
Nazajutrz zbudzili się późno, rzeźwiejsi i wypoczęci.
— No — rzekł Maćko — chyba jeszcze na mnie nie czas, i tak myślę, że byle mnie wiater polny przewiał, to i na koniu dosiedzę.
— Posłowie ostaną jeszcze kilka dni — odpowiedział Zbyszko — bo coraz to do nich ludzie przychodzą z prośbą o jeńców, którzy na Mazowszu, albo w Wielkopolsce na rozboju schwytani, ale my możem jechać, kiedy chcecie i kiedy poczujecie się w siłach.
W tej chwili wszedł Hlawa.
— Nie wiesz zaś, co tam czynią posłowie? — spytał go stary rycerz.
— Zwiedzają Wysoki zamek i kościół — odrzekł Czech. — Komtur zamkowy sam ich oprowadza, a potem pójdą do wielkiego refektarza na obiad, na który i wasze miłoście ma mistrz zaprosić.
— A ty coś od rana czynił?
— A ja przypatrywałem się niemieckiej najemnej piechocie, którą kapitanowie ćwiczyli, i porównywałem ją z naszą czeską.
— A ty czeską pamiętasz?
— Wyrostkiem mnie pojmał rycerz Zych ze Zgorzelic, ale pamiętam dobrze, bom od małego był do takich rzeczy ciekawy.
— No i cóż?
— A nic! Jużci tęga jest krzyżacka piechota i ćwiczona godnie, ale to są woły, a nasi Czesi wilcy. Gdyby tak przyszło co do czego, to przecie wasze miłoście wiedzą: woły wilków nie jadają, a wilki okrutnie na wołowinę łakome.
— Prawda jest — rzekł Maćko, który widocznie coś o tem wiedział. — Kto się o waszych otrze, to jako od jeża odskoczy.
— W bitwie konny rycerz za dziesięciu piechoty stanie — rzekł Zbyszko.
— Ale Maryenburga jeno piechota może dobyć — odpowiedział giermek.
I na tem skończyła się rozmowa o piechocie, gdyż Maćko, idąc za biegiem swych myśli, rzekł:
— Słysz, Hlawa: dziś, jak podjem i poczuję się w mocy — pojedziem.
— A dokąd? — spytał Czech.
— Wiadomo, że na Mazowsze. Do Spychowa — rzekł Zbyszko.
— I tam już ostaniem?...
Na to spojrzał Maćko na Zbyszka pytającym wzrokiem, gdyż dotychczas nie było między nimi mowy o tem, co dalej uczynią. Młodzian może miał gotowe postanowienie, ale nie chciał niem widocznie stryjca zasmucać, więc rzekł wymijająco:
— Wpierw musicie wydobrzeć.
— A potem co?
— Potem? Wrócicie do Bogdańca. Wiem jako Bogdaniec miłujecie.
— A ty?
— I ja go miłuję.
— Nie mówię, żebyś do Juranda nie jechał — rzekł powoli Maćko — bo jeśli zamrze, to pogrześć go przystojnie należy, ale ty bacz, co powiem, gdyż jako młody, rozumem mi nie dorównasz. Nieszczęśliwa to jakowaś ziemia ten Spychów. Co cię spotkało dobrego — to gdzieindziej, a tam nic, jeno strapienia ciężkie i frasunki.
— Prawdę mówicie — rzekł Zbyszko — ale tam Danusina truchełka...
— Cichaj! — zawołał Maćko w obawie, że Zbyszka chwyci taki sam niespodziany ból, jak wczoraj.
Ale na twarzy młodzianka odbiło się tylko rozrzewnienie i smutek.
— Będzie czas uradzić — rzekł po chwili. — W Płocku i tak musicie odpocząć.
— Starunku waszej miłości tam nie zbraknie — wtrącił Hlawa.
— Prawda! — rzekł Zbyszko — wiecie, że tam jest Jagienka? Jest dworką przy księżnie Ziemowitowej. Ba, — ale przecie wiecie, boście ją sami tam przywieźli. Była i w Spychowie. Aż mi to dziwno, żeście mi nic o niej u Skirwoiłły nie wspomnieli.
— Nie tylko była w Spychowie, ale bez niej Jurand alboby dotychczas macał koszturem drogi, alboby zmarł gdzie przy drodze. Przywiozłem ją do Płocka wedle opatowego dziedzictwa a nie wspomniałem ci o niej, bo choćbym był wspomniał, byłoby to samo. Na nic tyś, niebożę, wówczas nie baczył.
— Wielce ona was kocha — rzekł Zbyszko. — Chwalić Boga, że nijakie listy nie były potrzebne, ale ona od księżny dostała listy za wami i przez księżnę od posłów krzyżackich.
— Niech Bóg za to dziewce błogosławi, bo lepszej na świecie nie ma! — rzekł Maćko.
Dalszą rozmowę przerwało im wejście Zyndrama z Maszkowic i Powały z Taczewa, którzy zasłyszawszy o wczorajszem omdleniu Maćka, przyszli go dziś odwiedzić.
— Pochwalony Jezus Chrystus! — rzekł przestąpiwszy próg, Zyndram. — Jakoże wam dziś?
— Bóg zapłać! Pomału! Zbyszko prawi, że byle mię wiater owiał, to będzie całkiem dobrze.
— Co nie ma być?... Będzie! Wszystko będzie dobrze — wtrącił Powała.
— Wywczasowałem się też na porządek! — odrzekł Maćko. — Nie tak, jak wasze moście, którzy, jako słyszę, ranoście wstali.
— Naprzód przychodzili do nas ludzie tutejsi mianować jeńców — rzekł Zyndram, a potem oglądaliśmy gospodarstwo krzyżackie: Przedzamcze i oba zamki.
— Tęgie gospodarstwo i tęgie zamki! — mruknął posępnie Maćko.
— Pewnie, że tęgie. Na kościele są arabskie ozdobności, o których powiadali Krzyżacy, że się takiego murowania od Saracenów w Sycylii nauczyli, a w zamkach komnaty ci osobliwe, na słupcach w pojedynkę, alibo gromadami stojących. Obaczycie sami wielki refektarz. Utwierdzenie też wszędy okrutne, jakiego nigdzie nie masz. Takich murów i kula kamienna, chociażby największa, nie ugryzie. Wiera, iż miło patrzeć...
Zyndram mówił to tak wesoło, że Maćko spojrzał na niego zdziwiony i zapytał:
A bogactwo ich, a porządki, a wojska i gości widzieliście?
— Wszystko nam pokazywali, niby z gościnności, a w rzeczy dla tego, aby serce w nas upadło.
— No i cóż?
— A no, da Bóg, że jak przyjdzie wojna, wyrzeniem ich het, za góry i morza, — tam zkąd przyszli.
A Maćko przepomniawszy w tej chwili o chorobie, aż zerwał się na równe nogi ze zdziwienia.
— Jak to, panie? — rzekł. — Mówią, że rozum macie bystry... Bo mnie, aż zemdliło, gdym się ich potęgi napatrzył... Dla Boga! Z czegóż to miarkujecie?
Tu zwrócił się do bratanka:
— Zbyszku, każ zaś to wino, które nam przysłali, postawić. Siadajcie, wasze moście, i mówcie, bo lepszego lekarstwa żaden medyk na moje choróbsko nie wymyśli.
Zbyszko, zaciekawiony też bardzo, sam postawił dzbaniec z winem, a przy nim kubki, poczem siedli naokół stołu, i pan z Maszkowic tak mówić począł:
— Utwierdzenie to jest nic, bo co ręką ludzką stawiane, to ręka ludzka zburzyć zdoła. Wiecie, co trzyma w kupie cegły? — wapno! A wiecie, co ludzi? — miłość!
— Rany Boskie! Miód wam, panie, z gęby płynie — zawołał Maćko.
A Zyndram uradował się w sercu tą pochwałą i tak dalej rzecz prowadził:
— Z tutejszych ludzi — ten ci ma u nas w pętach brata, ten syna, ten krewniaka, inny zięcia, alibo kogo. Komturowie graniczni każą im na rozbój do nas chodzić — więc niejeden polegnie i niejednego nasi ułapią. Ale że tu już się zwiedzieli ludzie o ugodzie między królem a mistrzem — przychodzili tedy do nas od samego rana podawać nazwiska jeńców, które nasz pisarz spisywał. Był naprzód bednarz tutejszy, możny mieszczanin, Niemiec, mający dom w Malborgu, który w końcu rzekł: „Bym mógł waszemu królowi i królestwu w czem się przysłużyć, nietylkobym majętność, ale i głowę oddał." Odprawiłem go, myśląc, że Judasz. Ale potem przychodzi ksiądz świecki z pod Oliwy, prosi o brata i tak powiada: „Prawda li to, panie, że na naszych pruskich panów wojną nastąpicie? Bo wiedzcie, że tu już cały naród, gdy mówi: „Przyjdź Królestwo Twoje," to o waszym królu myśli." Było potem o synów dwóch szlachty, co na lennych ziemiach wedle Sztumu siedzą; byli kupcy z Gdańska, byli rzemieślnicy, był, który dzwony w Kwidzyniu leje, była różnych ludzi kupa — i wszyscy gadali to samo.
Tu przerwał pan z Maszkowic, wstał, obaczył czy za drzwiami nikt nie podsłuchuje, i wróciwszy, kończył przyciszonym nieco głosem:
— Długom ja o wszystko wypytywał. Nienawidzą w całych Prusiech Krzyżaków i księża i szlachta i mieszczanie, i kmiecie. I nienawidzi ich nietylko ten naród, który naszą, alibo pruską mową mówi, ale nawet i Niemcy. Kto musi służyć, służy — ale zaraza każdemu milsza, niż Krzyżak. Ot, co jest....
— Ba, ale co się to ma do krzyżackiej mocy, — rzekł niespokojnie Maćko.
A Zyndram pogładził dłonią swoje potężne czoło, pomyślał chwilę, jakby szukał porównania, a wreszcie uśmiechnął się i zapytał:
— Potykaliście się kiedy w szrankach?
— Jużci i nieraz — odrzekł Maćko.
— To jakże myślicie? Nie zwali ci się z konia przy pierwszem starciu rycerz, choćby najmocniejszy, ale taki, który ma poderżnięty poprąg u siodła i strzemiona?
— Jako żywo!
— No, to widzicie: Zakon, to taki rycerz.
— Prze Bóg! — zawołał Zbyszko. — I w książce nic lepszego nie wyczytasz.
A Maćko wzruszył się i rzekł nieco drżącym głosem:
— Bóg wam zapłać. Na waszą głowę, panie, chyba umyślnie płatnerz musi hełm robić, bo gotowego na nią nigdzie niemasz.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.