Krzyżacy (Sienkiewicz, 1900)/Część jedenasta/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Krzyżacy
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca B. Milski
Data wyd. 1900
Druk B. Milski
Miejsce wyd. Gdańsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część jedenasta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
[III.][1]

Jednakże w piątym roku, gdy ład był wprowadzon we wszystkich wsiach nadzwyczajny, gdy nad skończoną czatownią powiewała już od kilku miesięcy chorągiew z Tępą Podkową, a Jagienka powiła szczęśliwie czwartego syna, którego nazwano Jurandem — tak rzekł raz stary Maćko do Zbyszka:
— Wszystko się darzy, i gdyby Pan Jezus jeszcze jedno zdarzył szczęśliwie — tobym już umarł spokojny.
A Zbyszko popatrzał nań pytającym wzrokiem i po chwili zapytał:
— Chyba o wojnie z Krzyżaki mówicie, bo czegożby wam więcej potrzeba?
— To ci rzekę, com drzewiej mówił — odpowiedział Maćko; — że póki mistrz Konrad żywie, wojny nie będzie.
— Albo to mu wiecznie żyć?
— Ale i mnie nie wiecznie, i dlatego o czem innem myślę.
— A zaś o czem?
— Ii! lepiej nie zapowiadać. Tymczasem się do Spychowa wybieram, a może zdarzy się i do książąt na Płocku i na Czersku.
Zbyszka nie zdziwiła zbytnio ta odpowiedź, albowiem w ciągu ostatnich lat kilkakrotnie stary Maćko wyjeżdżał do Spychowa, więc tylko zapytał.
— Długo zabawicie?
— Dłużej, niż zwykle, bo się w Płocku zatrzymam.
Jakoż w tydzień później wyjechał Maćko, wziąwszy z sobą kilka wozów i zbroję dobrą, „na wypadek, jeśli się przyjdzie w szrankach potykać.“ Na odjezdnem zapowiedział, że może zabawi dłużej, niż zwykle, i istotnie zabawił dłużej, gdyż przez pół roku nie było o nim żadnej wieści. Zbyszko począł się niepokoić i w końcu wyprawił umyślnego do Spychowa, ale ów spotkał Maćka za Sieradzem i powrócił z nim razem.
Stary rycerz wrócił jakiś chmurny, ale wypytawszy dokładnie Zbyszka o wszystko, co się podczas jego niebytności działo — i zaspokojon, że wszystko szło dobrze, rozpogodził się nieco — i pierwszy zaczął mówić o swej wyprawie.
— Wiesz, że byłem w Malborgu — rzekł.
— W Malborgu?
— A gdzieby indziej?
Zbyszko popatrzał na niego przez chwilę zdumionymi oczyma, poczem uderzył się nagle dłonią po udzie i rzekł:
— O prze Bóg! A ja na śmierć zapomniałem!
— Wolno tobie było zapomnieć, boś ślubów dopełnił — odrzekł Maćko — ale nie daj Bóg, abym ja przysiędze i czci własnej umknął. Nie nasz to obyczaj, aby czegoś zaniechać — i tak mi dopomóż święty Krzyż, jako póki mi tchu w nozdrzach, póty ja go nie zaniecham.
Tu zmierzchła twarz Maćka i stała się tak groźna i zawzięta, jako ją Zbyszko widywał tylko za dawnych lat, u Witolda i Skirwoiłły, gdy miało przyjść do bitwy z Krzyżaki.
— No i co? — zapytał. Odjął się wam?
— Nie odejmował się, bo mi nie stanął.
— Czemu zaś?
— Komturem wielkim został.
— Kuno Lichtenstein komturem ci wielkim został?
— Ba! Może go i wielkim mistrzem obiorą. Kto go wie! Ale on już i teraz z książęty się równym być mniema. Mówią, że wszystkiem rządzi, i że wszystkie sprawy Zakonu na jego głowie, a mistrz nic bez niego nie poczyna. Gdzie ci tam taki stanie na udeptaną ziemię! Na śmiech ludzi jeno zarobisz.
— Wyśmieli was? — zapytał Zbyszko, któremu oczy zaiskrzyły się nagle gniewem.
— Śmiała się księżna Aleksandra w Płocku. „Jedź że — powiada — i cesarza rzymskiego pozwij!“ Jemu, powiada (niby Lichtensteinowi), jako wiemy, przysłali także pozwy i Zawisza Czarny, i Powała, i Paszko z Biskupic, a też nawet takim mężom nie odkazał nic, bo nie może. Przecie nie serca mu brak, jeno że jest zakonnik i że (prawi) urząd ma tak znaczny i godny, że mu te rzeczy nie w głowie — i że więcejby czci uchybił, przyjmując, niźli na pozwy nie zważając. Tak ci to pani mówiła.
— A wy co na to?
— Zafrasowałem się okrutnie, ale rzekłem, że i tak do Malborga muszę jechać, żeby powiedzieć Bogu i ludziom: „Co było w mojej mocy — tom uczynił.“ Prosiłem tedy pani, żeby mi obmyśliła jakoweś poselstwo i dała pisanie do Malborga, bom wiedział, że inaczej głowy z tego wilczego gniazda nie wywiozę. W duszy zaś myślałem tak: już-ci nie chciał wyznaczyć zroku ni Zawiszy, ni Powale, ni Paszkowi, ale jeśli go wobec samego mistrza, wszystkich komturów i gości za gębę porwę, a wąsy i brodę mu wyszarpnę — to przecie stanie.
— Bodaj-że was! — zawołał z zapałem Zbyszko.
— Co? — rzekł stary rycerz. — Na wszystko jest rada, byle głowę na karku mieć. Ale tu Pan Jezus łaski umknął, bom go w Malborgu nie zastał. Powiedzieli, że do Witolda w posły pojechał. Nie wiedziałem wtedy, co czynić: czekać, czy za nim jechać. Bałem się rozminąć. Ale żem to z mistrzem i wielkim szatnym miał z dawnych czasów znajomość, spuściłem im się z tajemnicy, dlaczegom przyjechał, oni zaś zakrzyknęli, że to nie może być.
— Czemu?
— Skroś tej samej przyczyny, którą księżna na Płocka wyłuszczyła. I mistrz przytem rzekł: „Cobyś o mnie myślał, gdybym ja każdemu rycerzowi z Mazowsza, albo z Polski stawał?“ No — i praw był, bo dawnoby go już na świecie nie było. Cudowali się tedy obaj z szatnym — i opowiedzieli to przy stole na wieczerzy. To ci mówię, jakobyś w ul dmuchnął! A szczególnie między gośćmi podniosła się ich zaraz kupa: „Kuno — krzyczeli — nie może, ale my możem!“ Wybrałem sobie tedy trzech, chcąc się z nimi po kolei potykać, ale mistrz, po wielkich prośbach, pozwolił jeno z jednym, któremu na przezwisko też Lichtenstein i który był Kuna krewny.
— No i co? — zakrzyknął Zbyszko.
— A no już-ci przyniosłem jego blachy, ale tak całkiem popękane, że i jednej grzywny nikt za nie nie da.
— Bójcie się Boga, toście przysięgę spełnili!
— Zrazu byłem rad, bom i sam tak mniemał, ale potem pomyślałem: „Nie — to nie to samo.“ I teraz spokoju nijakiego nie mam, bo nuż to nie to samo!
Lecz Zbyszko począł go pocieszać.
— Mnie też znacie, że w takich rzeczach ni sobie, ni komu nie folguję, ale gdyby mi się tak przygodziło, to miałbym dosyć. I to wam mówię, że i kto najlepiej się zna na czci rycerskiej, pewnie nie co innego powie.
— Tak mówisz? — zapytał Maćko.
— Pomyślcie jeno: Ślubowaliście śmierć Lichtensteinowi — i przecie Lichtensteinaście zarżnęli.
— Może — rzekł stary rycerz.
A Zbyszko, który był ciekaw spraw rycerskich, zapytał:
— Nuże! mówcie: młody był czy stary? i jakże było? z konia, czy piechtą?
Bvło mu ze trzydzieści pięć roków i brodę miał do pasa, a było z konia. Bóg mi pomógł, że go kopią zmacałem, ale potem przyszło do mieczów. To tak, mówię ci, krew mu z gęby buchała, że cała broda była jakoby jeden sopel.
— A narzekaliście nieraz, że się starzejecie?
— Bo jak na koń siędę, albo li się na ziemi rozkraczę, to się trzymam krzepko, ale już na siodło we zbroi całej nie skoczę.
— Ale i Kuno nie byłby się wam odjął.
Stary machnął pogardliwie ręką, na znak, że z Kunem byłoby mu poszło znacznie łatwiej — poczem poszli oglądać zdobyczne „blachy,“ które Maćko zabrał tylko na znak zwycięstwa, bo zresztą były zbyt potrzaskane i dla tego bez wartości. Tylko nabiodrza i nagolenniki były nietknięte i roboty bardzo przedniej.
Wolałbym wszelako, żeby to były Kunona — mówił posępnie Maćko.
Na co Zbyszko:
— Wie Pan Bóg, co lepiej. Kunona, jeśli mistrzem zostanie, to już nie dostanie, chybaby w jakowej wielkiej bitwie.
— Nadstawiałem ci ja ucha, co ludzie mówią odrzekł Maćko. — Jedni tedy gadają, że po Konradzie będzie Kuno, a drudzy, że brat Konradowy Ulryk.
— Wolałbym, żeby był Ulryk — rzekł Zbyszko.
— I ja, a wiesz dla czego? Kuno rozum ma większy i chytrzejszy, a Ulryk zapalczywszy. Prawy to jest rycerz, który czci dochowuje, ale do wojny z nami aż drży. Powiadają też, że byle mistrzem ostał, to przyjdzie wnet taka nawałnica, jakiej na świecie nie bywało. A na Kondrata omdlałości pono już często przychodzą. Raz go zamroczyło i przy mnie. Hej! może doczekamy!
— Daj to Bóg! A są jakie nowe niezgody z Królestwem?
— Są stare i nowe. Krzyżak zawsze Krzyżakiem. Chociaż wie, że z tobą źle zadrzeć, będzie ci na twoje dybał, bo inaczej nie może.
— Przecie oni myślą, że Zakon od wszystkich królestw mocniejszy.
— Nie wszyscy, ale wielu, a między nimi i Ulryk. Bo w rzeczy samej potęga to jest okrutna.
— A pamiętacie, co mówił Zyndram z Maszkowa?
— Pamiętam. I tam z każdym rokiem gorzej. Brat brata tak nie przyjmie, jako mnie tam przyjmowali, gdy żaden Krzyżak nie poglądał. Mają ich tam wszyscy dosyć.
— To i niedługo czekać!
— Niedługo, albo i długo — rzekł Maćko.
I po chwili zastanowienia dodał:
— A tymczasem trza harować — i majętności przysparzać, aby godnie w pole wystąpić.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak numeru nowego rozdziału.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.