Krzyżacy (Sienkiewicz, 1900)/Część pierwsza/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Krzyżacy |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | B. Milski |
Data wyd. | 1900 |
Druk | B. Milski |
Miejsce wyd. | Gdańsk |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część pierwsza Cała powieść |
Indeks stron |
W Tyńcu, w gospodzie pod „Lutym Turem“, należącej do opactwa, siedziało kilku ludzi, słuchając opowiadania wojaka bywalca, który z dalekich stron przybywszy, prawił im o przygodach, jakich na wojnie i w podróży doznał.
Człek był brodaty, w sile wieku, pleczysty, prawie ogromny, ale wychudły. Włosy nosił ujęte w pętlik czyli siatkę, naszywaną paciorkami; na sobie miał skórzany kubrak z pręgami wyciśniętemi przez pancerz, na nim pas, cały z miedzianych klamr; za pasem nóż w rogowej pochwie, przy boku zaś krótki kord podróżny.
Tuż przy nim, za stołem, siedział młodzieńczyk o długich włosach i wesołem spojrzeniu, widocznie jego towarzysz lub może giermek, bo przybrany także po podróżnemu, w taki sam powyciskany od zbroicy skórzany kubrak.
Resztę towarzystwa stanowiło dwóch ziemian z okolic Krakowa i trzech mieszczan w czerwonych składanych czapkach, których cienkie końce zwieszały się im z boku aż na łokcie.
Gospodarz, Niemiec, w płowym kapturze, z kołnierzem wycinanym w zęby, lał im z konwi sytne piwo do glinianych stągiewek i nasłuchiwał ciekawie przygód wojennych.
Jeszcze ciekawiej jednak słuchali mieszczanie. W owych czasach, nienawiść, jaka za czasów króla Władysława Łokietka dzieliła miasto od rycerskiego ziemiaństwa czyli szlachty, znacznie już była przygasła i mieszczanie nosili głowy górniej niż w wiekach późniejszych. Dla tego też nieraz zdarzało się widzieć w gospodach kupców pijących za pan brat ze szlachtą. Widziano ich nawet chętnie, bo u nich o gotowy grosz było łatwiej i płacili zwykle za herbowych.
Tak więc mieszczanie siedzieli i rozmawiali, mrugając od czasu do czasu na gospodarza, aby napełniał stągiewki.
— Toście, szlachetny rycerzu, zwiedzili kawał świata — rzekł jeden z kupców.
— Niewielu z tych, którzy teraz ze wszystkich stron ściągają do Krakowa, widziało tyle — odrzekł przybyły rycerz.
— A niemało ich ściągnie — mówił mieszczanin — bo to wielkie gody i wielka szczęśliwość dla królestwa! Prawią też, że król kazał całą łożnicę królowej złotogłowiem perłami szytem wysłać i takiż baldachim nad nią uczynić. Zabawy będą i gonitwy w szrankach, jakich świat dotąd nie widział.
— Kumotrze Gamroth[1] nie przerywajcie rycerzowi — odrzekł drugi kupiec.
— Nie przerywam ja, kmotrze Eyertreter[1], tylko tak myślę, że i on rad będzie wiedział, co prawią, bo pewnie sam do Krakowa jedzie. Do miasta i tak dziś nie wrócim, a w nocy gad, który się w wiorach rodzi, spać nie daje, więc mamy czas na wszystko.
— A wy na jedno słowo odpowiadacie dwadzieścia. Starzejecie się, kmotrze Gamroth?
— Ale sztukę wilgotnego sukna pod jedną pachą jeszcze dźwignę.
— O wa! takiego, co przez nie świeci, jak przez sito.
Lecz dalszą sprzeczkę przerwał podróżny wojak, który rzekł:
— Pewnie, że w Krakowie ostanę, bom słyszał o gonitwach i rad w szrankach siły mojej popróbuję. A i ten bratanek także, który choć młody i gołowąs, niejeden już pancerz widział na ziemi.
Goście spojrzeli na młodzieńca, który uśmiechnął się wesoło i założywszy rękoma długie włosy za uszy, podniósł do ust naczynie z piwem.
Stary rycerz zaś rzekł:
— Wreszcie choćbyśmy chcieli wracać, to nie mamy dokąd.
— Jakże to? — zapytał jeden ze szlachty. — Zkąd jesteście i jako was zowią?
— Ja zowię się Maćko z Bogdańca, a ten tu wyrostek, syn mego rodzonego, woła się Zbyszko. Herbu jesteśmy Tępa Podkowa, a zawołania Grady.
— Gdzieże jest wasz Bogdaniec?
— Ba, lepiej pytajcie, panie bracie, gdzie był, bo go już nie ma. Hej! jeszcze za czasów wojny Grzymalitczyków z Nałęczami spalili nam docna nasz Bogdaniec, a co było, pobrali — służebni zasie uciekli. Została goła ziemia, bo i kmiecie, co byli w sąsiedztwie, poszli dalej w puszczę. Odbudowaliśmy z bratem, ojcem tego oto wyrostka, ale następnego roku woda nam pobrała. Potem brat umarł, a jak umarł, ostałem sam z sierotą. Myślałem tedy: nie usiedzę! A prawili pod-onczas o wojnie, o tem, że Jaśko z Oleśnicy, którego król Władysław po Mikołaju z Moskorzowa do Wilna wysłał, szuka skrzętnie w Polsce rycerzy.
— Znając ja więc godnego opata Janka z Tulczy, zostawiłem mu ziemię, a za pieniądze kupiłem zbroiczkę, konie, opatrzyłem się jako zwykle na wojenną wyprawę, chłopca, co mu było dwanaście lat, wsadziłem na podjezdka i haj! do Jaśka z Oleśnicy.
— Z wyrostkiem?
— Nie był ci on wówczas nawet wyrostkiem, ale krzepkie to było od małego. Bywało, w dwunastym roku oprze kuszę (kusza to przyrząd starodawny do rzucania kamieni) o ziemię, przyciśnie brzuchem i tak korbą zakręci, że i żaden z Angielczyków, którycheśmy pod Wilnem widzieli, lepiej nie naciągnie.
— Takiż był mocny?
— Hełm za mną nosił, a jak mu przeszło 13 zim, to i pawęż.
— Już to wojny wam nie brakło.
— Książę Witołd siedział u Krzyżaków i co rok wyprawy na Litwę, pod Wilno czynili. Szedł z nimi różny naród: Niemcy, Francuzy, Angielczykowie do łuków najprzedniejsi, Czechy, Szwajcary i Burgundy. Lasy przesiekli, zamki po drodze stawiali i w końcu okrutnie Litwę ogniem i mieczem pognębili, tak, że cały naród, który tę ziemię zamieszkuje, chciał ją już porzucić i szukać innej, choćby na kraju świata, choćby między dziećmi Beliala, byle od Niemców daleko.
— Słychać było i tu, że wszyscy Litwini chcieli pójść z dziećmi i żonami precz, aleśmy temu nie wierzyli.
— A ja na to patrzył. Hej! Gdyby nie Mikołaj z Moskorzowa, gdyby nie Jaśko z Oleśnicy, a nie chwalący się, gdyby i nie my, nie byłoby Wilna.
— Wiemy. Zamku nie daliście.
— A nie daliśmy. Pilno tedy zważcie, co wam powiem, bom człek służały i wojny świadom. Starzy jeszcze mawiali: „zajadła Litwa“ — i prawda! Dobrze się oni potykają, ale z rycerstwem nie im się w polu mierzyć. Gdy konie Niemcom w bagnach polgną, albo gdy gęsty las, to co innego.
— Niemcy dobrzy rycerze! — zawołali mieszczanie.
— Murem oni chłop przy chłopie w żelaznych zbrojach stają, tak okryci, że ledwie psubratu oczy przez kratę widać. I ławą idą. Uderzy bywało Litwa i rozsypie się jako piasek, a nie rozsypie się, to ją mostem położą i roztratują. Nie sami też między nimi Niemcy, bo co jest narodów na świecie, to u Krzyżaków służy. A chrobre są! Nieraz pochyli się rycerz, kopię przed się wyciągnie i sam jeden, jeszcze przed bitwą, w całe wojsko bije, jako jastrząb w stado.
— Christ! — zawołał Gamroth — którzy też z nich najlepsi?
— Jak do czego. Do kuszy najlepszy Angielczyk, który pancerz na wylot strzałą przewdzieje, a gołębia na sto kroków utrafi. Czechowie okrutnie toporami sieką. Do dwuręcznego brzeszczota nie masz nad Niemca. Szwajcar rad żelaznym cepem hełmy tłucze, ale najwięksi rycerze są ci, którzy z francuzkiej ziemi pochodzą. Taki będzie ci się bił z konia i piechotą, a przytem będzie ci okrutnie waleczne słowa gadał, których wszelako nie wyrozumiesz, bo to jest mowa taka, jakobyś cynowe misy potrząsał, chociaż naród jest pobożny. Przymawiali nam przez Niemców, że pogan i Saracenów przeciw krzyżowi bronimy i obowięzywali się dowieść tego rycerskim pojedynkiem. Ma się też takowy sąd odbyć między czterema i czterema naszymi rycerzami, a zrok naznaczon jest na dworze u Wacława, króla rzymskiego i czeskiego.
Tu większa jeszcze ciekawość ogarnęła ziemian i kupców, tak, że powyciągali szyje ponad kuflami w stronę Maćka z Bogdańca i nuż pytać:
— A z naszych którzy są? Mówcie żywo!
— Maćko zaś podniósł naczynie do ust, napił się i odrzekł:
— Ej, nie bójcie się o nich. Jest Jan z Włoszczowy, kasztelan dobrzyński, jest Mikołaj z Waszmuntowa, jest Jaśko ze Zdakowa i Jarosz z Czechowa — wszystko rycerze na schwał i chłopy morowe. Pójdą-li na kopie, na miecze, albo na topory — nie nowina im! Będą miały oczy ludzkie na co patrzeć i uszy czego słuchać — bo, jako rzekłem, Francuzowi gardziel nogą przyciśniesz, a on ci jeszcze rycerskie słowa prawi. Tak mi też dopomóż Bóg i święty Krzyż, jako tamci przegadają, a nasi pobiją.
— Będzie sława, byle Bóg pobłogosławił — rzekł jeden ze szlachty.
— I święty Stanisław — dodał drugi.
Poczem zwróciwszy się do Maćka, jął rozpytywać dalej.
— Nuże! powiadajcie! Sławialiście Niemców i innych rycerzy, że chrobre są i że łatwo Litwę łamali. A z wami, nie ciężejże im było? Żali równie ochotnie na was szli? Jakże Bóg darzył? Sławcie naszych!
Lecz Maćko z Bogdańca nie był widocznie samochwał, bo odrzekł skromnie:
— Którzy świeżo z dalekich krajów przyszli, ochotnie na nas uderzali, ale popróbowawszy raz i drugi, już nie z takiem sercem. Bo jest nasz naród zatwardziały, którą to zatwardziałość często nam wymawiali: „Gardzicie śmiercią, ale Saracenów wspomagacie, przez co potępieni będziecie.“ A w nas zawziętość jeszcze rosła, gdyż nieprawda jest! Oboje królestwo Litwę ochrzcili i każden tam Chrystusa Pana wyznawa, chociaż nie każden umie, bo naród jeszcze nieświadomy i ztąd bałwanom się kłania. Niejeden też sobie mówi: „Kazał się kniaź ochrzcić, tom się ochrzcił, kazał Chrystusowi czołem bić, to biję, ale po co mam starym pogańskim dyabłom okruszyny twaroga żałować, albo im pieczonej rzepy nie rzucić, albo piany z piwa nie ulać. Nie uczynię tego, to mi konie padną, albo krowy sparszeją, albo mleko od nich krwią zajdzie, albo w żniwach będzie przeszkoda.“ I wielu tak też czyni, przez co się w podejrzenie podają. Ale oni to robią z nieświadomości. Potrzeba tam nauki wiary świętej, a nie niszczenia ogniem i mieczem.
— Dziwy też to dziwy! — zawołał jeden ze szlachty.
— Napatrzyłem ja się wielkich dziwów niemało i można rzec: naród to jest dobry, ale wszystko u nich osobliwe. Kudłaci są i ledwie który kniaź włosy trefi; pieczoną rzepą żyją, nad wszelkie jadło ją przekładając, bo mówią, że męstwo od niej rośnie. W numach swych czyli chatach razem z dobytkiem i wężami żyją. Za nic zamężne niewiasty mają, ale panny bardzo szanują i moc wielką im przyznają.
— A ładne tam niewiasty, zapytał kum Eyertreter.
— O to zapytajcie Zbyszka — odrzekł Maćko z Bogdańca.
Zbyszko roześmiał się, aż ława pod nim drgać poczęła.
— Bywają cudne! — rzekł — alboż Ryngałła nie była cudną?
— Coże to za Ryngałła?
— Jakże to? Nie słyszeliście o Ryngalle? — zapytał Maćko.
— Nie słyszeliśmy ni słowa.
— To przecie siostra księcia Witołda, a żona Henryka, księcia mazowieckiego.
— Jakiego księcia Henryka? Było jedno książę mazowieckie elektem płockim, ale zmarło.
— Ten ci sam był. Miały mu przyjść z Rzymu dyspensy, ale śmierć dała mu pierwej dyspensę, gdyż złamawszy śluby, widocznie nie zbyt postępkiem swoim Boga ucieszył. Byłem posłany z pismem od Jaśka z Oleśnicy do księcia Witołda, kiedy od króla przyjechał do Ryterswerder książę Henryk, elekt płocki. Już się była wtedy Witoldowi wojna uprzykrzyła dla tego właśnie, że Wilna nie mógł zdobyć, a królowi naszemu uprzykrzyli się rodzeni bracia i ich rozpusta. Widząc tedy król większą u Witołda niż u swych rodzonych obrotność i większy rozum, posłał do niego, by Krzyżaków porzucił i do posłuszeństwa się nakłonił, za co mu rządy Litwy miały być oddane. A Witołd, chciwy zawsze odmiany, mile poselstwa wysłuchał. Były też i uczty i gonitwy. Książę Henryk, elekt płocki, choć inni biskupi tego nie chwalą, w szrankach swą siłę okazywał. A mocarni są z rodu wszyscy książęta mazowieccy — jako jest wiadomo, że nawet niewiasty i dzieweczki z tego rodu łacnie podkowy łamią. Raz przeto zbił książę z siodeł trzech rycerzy, drugi raz pięciu — a z naszych mnie zwalił i pod Zbyszkiem koń przy natarciu na zadzie siadł. Nagrody zaś brał wszystkie z rąk cudnej Ryngałły, przed którą w pełnej zbroi klękał. I rozmiłowali się w sobie, choć ją brat Witołd hamował. Wielka była obraza Boska, bo książę Henryk ślub wziął, a złamał śluby pierwotne. Witołd nie chciał się sprzeciwiać, by posła królewskiego nie zrazić.
— Ba! — przerwał nagle Zbyszko — prawda jest! Ale potem ludzie mówili, że księżna Ryngałła, pomiarkowawszy, że nie przystoi jej być za elektem, otruła męża.
— No! no! — odrzekł Maćko. — A cudna Ryngałła wdowa jest i może cię na służbę wezwać.
— Po próżnicyby wzywała, bo ja sobie inną panią obiorę, której do śmierci będę służył, a potem i żonę znajdę.
— Pierwej znajdź rycerski pas.
— O wa! albo to nie będzie gonitew po słabości królowej? A przedtem, albo potem, król będzie niejednego pasował. Stanę ja każdemu. Książę nie byłby mnie także obalił, żeby mi koń na zadzie nie siadł.
— Będą tu lepsi od ciebie.
Na to ziemianie z pod Krakowa poczęli wołać:
— Na miły Bóg! toż tu przed królową wystąpią nie tacy, jak ty, ale rycerze w świecie najsławniejsi. Będzie gonił Zawisza z Garbowa, i Farurey i Dobko Złodziej z Biskupic, i taki Jaśko Naszan, i Abdank z Góry, i Andrzej z Brochocic, i Krystyn z Ostrowa, i Jakub z Kobylan. Gdzie ci się z nimi mierzyć, z którymi ni tu, ni na dworze czeskim, ni na węgierskim nikt mierzyć się nie może. Cóż to, prawisz: lepszyś od nich?
Po chwili spytali:
— Ile ci roków?
— Ośmnasty — odpowiedział Zbyszko.
— Tedy cię każdy między knykciami zgniecie.
— Obaczym.
Lecz Maćko rzekł:
— Słyszałem, że król hojnie nagradza rycerzy, którzy z wojny litewskiej wracają. Mówcie, którzy ztąd jesteście: prawda-li to?
— Dalibóg, prawda! — odrzekł jeden ze szlachty. — Wiadoma po świecie hojność królewska, jeno się teraz docisnąć do niego nie będzie łatwo, gdyż w Krakowie aż roi się od gości, którzy się na chrzciny na dworze królewskim zjeżdżają, chcąc przez to panu naszemu cześć albo hołd oddać. Ma być król węgierski, będzie, jak powiadają, i cesarz rzymski, i różnych książąt, a komtesów i rycerzy jako maku, że to każdy się spodziewa, że z próżnemi rękoma nie odejdzie. Owoż w takim natłoku nie łatwo będzie o dostęp, ale byle dostęp znaleźć, a pana pod nogi podjąć — to już zasłużonego hojnie opatrzy.
— To go i podejmę, bom się wysłużył, a jeżeli wojna będzie, to jeszcze pójdę. Wzięło się tam coś łupem, a coś od księcia Witołda w nagrodę i biedy nie ma, a na starość, gdy siła z kości wyjdzie, radby człowiek miał kąt spokojny.
— Mile król widział tych, którzy z Litwy pod Jaśkiem z Oleśnicy wrócili — i wszyscy oni teraz tłusto jadają.
— Widzicie! A jam i wtedy jeszcze nie wrócił — i dalej wojowałem. Bo trzeba wam wiedzieć, że się ta zgoda między królem a kniaziem Witołdem na Niemcach skrupiła. Kniaź chytrze zakładników pościągał, a potem haj-że na Niemców! Zamki poburzył, popalił, rycerzy pobił, siła ludu nakładł. Chcieli się Niemcy mścić, razem ze Świdrygiełłą, który do nich uciekł. Była znów wielka wyprawa. Sam mistrz Konrad na nią poszedł z mnogim ludem. Wilno oblegli, próbowali z okrutnych wież zamki burzyć, próbowali zdradą ich dostać — nic nie wskórali! A za powrotem tyle ich legło, że i połowa nie wyszła. Wychodziliśmy w pole jeszcze przeciw Ulrykowi z Jungingen, bratu mistrzowemu, który jest wójtem sambijskim. Ale się wójt kniazia przeląkł i z płaczem uciekł, od której to ucieczki jest spokój i miasto na nowo się buduje. Jeden też pobożny zakonnik przepowiadał, że od tej pory, póki świat światem, Wilno zbrojnego Krzyżaka pod murami nie obaczy. Ale jeśli tak będzie, to czyjeż to ręce uczyniły?
To rzekłszy, Maćko z Bogdańca wyciągnął przed się dłonie — szerokie i nadmiar potężne — inni zaś poczęli kiwać głowami i przyświadczać:
— Tak, tak, prawda w tem, co powiada! Tak!
Lecz dalszą rozmowę przerwał gwar, dochodzący przez okna, z których błony były powyjmowane, albowiem noc zapadła ciepła i pogodna. Zdala słychać było brząkania, ludzkie głosy, parskanie koni i śpiewy. Zdziwili się obecni, albowiem godzina była późna i księżyc wysoko wybił się na niebo. Gospodarz Niemiec wybiegł na podwórzec gospody, lecz nim goście zdołali wychylić do dna ostatnie kufle, wrócił, wołając!
— Dwór jakowyś wali!
W chwilę zaś później, we drzwiach zjawił się pachołek w błękitnym kubraku i w składanej czerwonej czapce na głowie. Stanął, spojrzał po obecnych i ujrzawszy gospodarza, rzekł:
— Wytrzeć tam stoły i światło zaniecić; księżna Anna Danuta na odpoczynek się tu zatrzyma.
To rzekłszy, zawrócił. W gospodzie uczynił się ruch; gospodarz począł wołać na czeladź, a goście spoglądali ze zdumieniem jeden na drugiego.
— Księżna Anna Danuta — mówił jeden z mieszczan — toć to Kiejstutówna, żona Janusza mazowieckiego. Ona już od dwóch niedziel w Krakowie, jeno że wyjeżdżała do Zatora, do księcia Wacława w odwiedziny, a ninie pewno wraca.
— Kmotrze Gamroth — rzekł drugi mieszczanin — pójdźmy na siano do stodółki; za wysoka to dla nas kompania.
— Że nocą jadą, to mi nie dziwno — ozwał się Maćko — bo w dzień upał, ale czemu mając pod bokiem klasztor, do gospody zajeżdżają?
Tu zwrócił się do Zbyszka:
— Rodzona siostra cudnej Ryngałły — rozumiesz?
A Zbyszko odrzekł:
— I mazowieckich panien siła musi z nią być. Hej!