Krzyżacy (Sienkiewicz, 1900)/Część trzecia/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Krzyżacy |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | B. Milski |
Data wyd. | 1900 |
Druk | B. Milski |
Miejsce wyd. | Gdańsk |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część trzecia Cała powieść |
Indeks stron |
Maćko czekał cierpliwie przez kilka dni, czy nie dojdzie go jaka wieść ze Zgorzelic, lub czy opat się nie udobrucha, aż wreszcie sprzykrzyła mu się niepewność i czekanie i postanowił sam wybrać się do Zycha. Wszystko, co się stało, stało się bez jego winy, chciał jednak wiedzieć, czy Zych nie czuje i do niego urazy, bo co do opata, był pewnym, że uraza jego będzie odtąd ciążyła i na Zbyszku i na nim.
Chciał jednak uczynić wszystko, co było w jego mocy, by ową urazę złagodzić, więc jadąc rozmyślał i układał sobie, co komu w Zgorzelicach powie, aby urazę zmniejszyć i starą sąsiedzką przyjaźń zachować. Myśli jednak nie kleiły mu się jakoś w głowie, rad też był, że zastał samą Jagienkę, która przyjęła go po staremu, ucałowaniem ręki — słowem: przyjaźnie, choć trochę smutno.
— A ojciec doma? — zapytał.
— Doma, jeno się wybrali z opatem na łowy. Mało patrzeć, jak wrócą.
To rzekłszy, wprowadziła go do izby, w której zasiadłszy, milczeli oboje przez dłuższą chwilę, poczem dziewczyna spytała pierwsza:
— Cni się wam samemu w Bogdańcu?
— Cni — odpowiedział Maćko. — A to już wiesz, że Zbyszko pojechał?
Jagienka westchnęła cicho:
— Wiem. Wiedziałam tego samego dnia i myślałam... że wstąpi, choć dobre słowo rzec, a nie wstąpił.
— Jakże mu było wstępować! — rzekł Maćko — toć opat chybaby go rozerwał na dwoje, a i ojciec twój nie radby go też widział.
Ona zaś potrząsnęła głową i odrzekła:
— Ej! Nie dałabym ja mu krzywdy uczynić nikomu.
Na to Maćko, choć serce miał hartowne, wzruszył się jednak, przyciągnął do się dziewczynę i rzekł:
— Bóg z tobą dziewucho! Tobie smutek, ale i mnie smutek, bo to ci jeno rzekę, że ni opat, ni ociec rodzony, nie miłują cię bardziej ode mnie. Niechbym był lepiej zczezł od tej rany, z której mnie wygoiłaś, byle on ciebie brał, nie inną.
A na Jagienkę przyszła taka chwila żalu i tęsknoty, w której człowiek nie potrafi niczego w sobie zataić i rzekła:
— Nie obaczę już ja go nigdy, a jeśli obaczę, to z Jurandówną — wolałabym zasię wpierw oczy wypłakać.
I podniósłszy końce fartucha, przysłoniła nim oczy, które zaszły jej łzami.
A Maćko:
— Daj spokój! Pojechał-ci, bo pojechał, ale za łaską Boską, z Jurandówną nie wróci.
— Co, nie ma wrócić! — ozwała się z pod fartucha Jagienka.
— Bo mu Jurand nie chce dziewki dać.
Na to Jagienka odsłoniła nagle twarz i zwróciwszy się do Maćka, spytała żywo:
— Mówił mi! — ale prawdali to?
— Prawda, jako Bóg na niebie.
— A czemu?
— Kto jego wie. Ślubowanie jakieś, czy co, a na ślubowanie nie ma rady! Udał mu się Zbyszko, ile że mu obiecywał do pomsty pomagać, ale i to nie pomogło. Na nic było i księżnej Anny swatanie. Ni prośby, ni namowy, ni rozkazania nie chciał Jurand słuchać. Powiadał, że nie może. No, i widać przyczyna takowa jest, że nie może, a to człek twardy, który tego, co rzekł, nie zmieni. Ty, dziewczyno, nie trać otuchy i pokrzep się. Po sprawiedliwości musiał chłop jechać, boć te pawie grzebienie w kościele zaprzysiągł... Dziewka też go nałęczką przykryła na znak, że go chce na męża brać, bez co mu głowy nie ucięli — za to jej powinien — nie ma co gadać. Nie będzie, da Bóg, ona jego, ale on jest wedle prawa jej. Zych na niego krzyw, opat pewnikiem pomstuje, mnie też gniewno, a wszelako pomiarkowawszy, co on miał robić? Skoro tamtej powinien, to i trza mu było jechać. Przecie jest szlachcic. Ale to ci jeno powiadam, że jeśli go tam gdzie Niemce godnie nie pokołaczą, to jak pojechał, tak i wróci — i wróci nie tylko do mnie starego, nie tylko do Bogdańca, ale do ciebie, bo cię strasznie rad widział.
— Gdzie on mnie ta rad widział! — rzekła Jagienka.
Ale jednocześnie przysunęła się do Maćka i zapytała:
— Zkąd wiecie? co? Pewnie nieprawda?
— Zkąd wiem? — odrzekł Maćko — bo widziałem, jak mu ciężko było odjeżdżać. I jeszcze było tak, że jak już stanęło na tem, że ma jechać, tak pytam ja go: A nie żal ci też Jagienki? — a on prawi: „Niechże jej Bóg da zdrowie i wszystko najlepsze.“ I tak ci zaraz wziął wzdychać, jakby miał kowalski miech w brzuchu.
— Pewnie nieprawda! — powtórzyła ciszej Jagienka — ale powiadajcie jeszcze...
— Jak mi Bóg miły, prawda! Już mu tamta nie będzie tak po tobie smakować, bo to i sama wiesz, że jędrniejszej a zaś urodziwszej dziewki na całym świecie nie znaleźć. Czuł od do ciebie wolę Bożą, nie bój się, może i więcej niż ty do niego.
— Bogać tam! — zawołała Jagienka.
I pomiarkowawszy, co w prędkości wyrzekła, zakryła znów rumianą, jak jabłko twarz rękawem, a Maćko uśmiechnął się, pociągnął ręką po wąsach i rzekł:
— Hej, żeby ja młody! Ale ty się pokrzep, bo już widzę, jako będzie: Pojedzie, ostrogi na dworze mazowieckim zyszcze, gdyż tam granica blisko i o Krzyżaka nie trudno... Jużci wiem, że i między Niemcami bywają tędzy rycerze, a żelazo od skóry jego nie odskoczy, ale tak myślę, że byle który rady mu nie da, bo to jucha do bitki okrutnie sprawna. Patrz-że, jako Cztana z Rogowa i Wilka z Brzozowej w mig potarmosił, choć to przecie mówią, chłopy na schwał i mocarne jak niedźwiedzie. Przywiezie on swoje czuby, jeno Jurandówny nie przywiezie, bo i ja gadałem z Jurandem i wiem, jako jest. No, a potem co? Potem tu wróci, bo gdzie-że by miał wracać.
— Kiedy tam wróci?
— Ba! jeśli nie wytrzymasz, to ci nie będzie krzywdy. Ale tymczasem powtórz opatowi i Zychowi to, co ci mówię. Niechby ta w gniewie na Zbyszka choć trochę pofolgowali.
— Jako-że mam mówić? Tatuś więcej frasobliwi, niż gniewni, ale przy opacie i wspomnieć o Zbyszku niebezpiecznie. Dałci on i mnie, i tatusiowi za tego pachołka, którego Zbyszkowi posłałam.
— Za jakiego pachołka?
— Wiecie... Był tu u nas Czech, co go tatuś pojmali pod Bolesławcem, dobry pachołek i wierny. Wołali na niego Hlawa. Tatuś mi go dali do posług, bo się powiadał tamtejszym wołodyką, a ja dałam ci mu zbroiczkę godną i posłałam go Zbyszkowi, aby mu służył i strzegł go w przygodzie, a broń Boże czego, żeby dał znać... Dałam ci mu i trzosik na drogę, a on zaprzysiągł mi na zbawienie duszy, że do śmierci będzie Zbyszkowi wiernie służył.
— Mojaż ty dziewczyno! Bóg ci zapłać! A Zych się nie przeciwił?
— Co się nie miał przeciwić! Zrazu całkiem tatuś nie pozwalali, dopiero jak wzięłam go pod nogi podejmować, tak i stanęło na mojem. Z tatusiem nijakiego kłopotu nie masz, ale jak opat zwiedział się o tem od swoich skomorochów, tak był gniewliwy, że tatuś do stodół uciekli. Dopiero wieczorem ulitował się opat moich łez, i jeszcze mi paciorki podarował... Ale ja rada byłam pocierpieć, byle Zbyszko poczet miał większy.
— Jak mi Bóg miły, tak nie wiem, czy więcej jego miłuję, czy ciebie, ale on i tak poczet wziął zacny — i pieniędzy też mu dałem, choć nie chciał... No, Mazury przecie nie za morzem...
Dalszą rozmowę przerwało im ujadanie psów, okrzyki i odgłosy trąb mosiężnych przed domem. Usłyszawszy to Jagienka, rzekła:
— Tatuś i opat wrócili z łowów. Pójdźmy na przyłap, bo lepiej, żeby was opat pierwej zdaleka uwidział, nie zaś znienacka w izbie.
To rzekłszy, wyprowadziła Maćka na przyłap, z którego ujrzeli w podwórzu na śniegu kupę ludzi, koni, psów, a zarazem pobodzone oszczepami lub postrzelone z kuszy łosie i wilki. Opat, ujrzawszy Maćka, zanim jeszcze zsiadł z konia, cisnął w jego stronę ostrym wzrokiem. Lecz Maćko skłonił mu się zdala czapką, jak gdyby nic nie zauważył, Jagienka zaś nie zauważyła tego istotnie, gdyż przedewszystkiem zdumiała ją obecność dwóch jej zalotników w orszaku.
— Są Cztan i Wilk! — zawołała — musieli się w boru z tatusiem zdybać.
A Maćka aż zakłóło coś w dawnej ranie na ich widok. W lot przez głowę przebiegła mu myśl, że jeden z nich może dostać Jagienkę, a z nią Moczydoły, opatowe ziemie, bory i pieniądze... I żal wespół ze złością chwyciły go za serce, zwłaszcza, że po chwili ujrzał rzecz nową. Oto Wilk z Brzozowej skoczył teraz do opatowego strzemienia, aby mu pomódz zsiąść z konia, on zaś zsiadając, oparł się przyjaźnie na ramieniu młodego szlachcica.
— Pogodzi się opat ze starym Wilkiem takowym sposobem, — pomyślał Maćko — że za dziewczyną odda bory i ziemie.
Lecz przerwał mu owe przykre myśli głos Jagienki, która w tej samej chwili rzekła:
— Wygoił się już po Zbyszkowem biciu, ale choćby tu co dnia przyjeżdżali — niedoczekanie ich!
Maćko spojrzał — twarz dziewczyny była rumiana zarówno z gniewu, jak i zimna, a modre jej oczy iskrzyły się gniewem, pomimo, iż wiadomo jej było dobrze, że Wilk i Cztan za nią właśnie ujęli się w gospodzie i przez nią zostali pobici.
Więc Maćko rzekł:
— Ba! uczynisz, co opat każe.
A ona na to z miejsca:
— Opat uczyni, co ja zechcę.
„Miły Boże! — pomyślał Maćko — i ten głupi Zbyszko takiej dziewki odbieżał!“