Ksiądz Jan
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ksiądz Jan |
Pochodzenie | Z carskiej imperyi |
Wydawca | Księgarnia Spółki Wydawniczej Polskiej |
Data wyd. | 1892 |
Druk | Drukarnia „Czasu” |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Pani Ewelinie Szawłowskiej swej ukochanej Ciotce i Opiekunce pracę tę poświęca wdzięczny Autor. |
...... Za chwilę mieliśmy się rozstać.
Na wschodzie za górami, piętrzącemi się po prawej stronie Czarnego Czeremoszu, zaiskrzyły się właśnie pierwsze brzaski różowego świtu; na wezbranych nurtach spienionej, rwącej, górskiej rzeczki drżały dwie zbite tratewki, umajone gałęziami choiny, ukraszone pstremi chorągiewkami, z chustek kobiet huculskich zrobionemi. Wioślarze, kiermanicze, — jak ich tu zowią — przystroili w ten sposób statek, którym moi towarzysze, współuczestnicy kilka tygodni trwającej wyprawy myśliwskiej, mieli popłynąć w dół rzeki, ku równinom, ku stronom cywilizowanym.
— Nie wiem sam, po co tu zostaniesz? — mówił przyjaciel mój Stef.
— Mówić z nim nie warto. Ot, zwykłe literackie dziwactwo — dorzucił Mieczysław, machnąwszy ręką z pewnem lekceważeniem. — Słuchać będzie, jak to wiatr wieje, jak Czeremosz szumi, jak hucuły drą się na »trembitach« — mówił dalej z odcieniem ironii — później będzie to opowiadał pannom, albo i opisywał. Taka już natura, nic mu nie poradzisz.
— Z głodu tu umrzesz! — zakonkludował milczący dotychczas Tadzio — ani mięsa uczciwego, ani kieliszka wina. Ah! Boże, żeby w tych górach nie łyse niedźwiedzie, ale żubry łosie, lwy, tygrysy, hipopotamy i krokodyle się gnieździły, gdyby można je przepiórczym śrótem zabijać, to jeszcze nie zwabilibyście mnie drugi raz na podobną wyprawę. Djabli mi nadali was posłuchać, anachoretą nie myślę być, w ten bierny sposób nie mam zamiaru do nieba się przekradać. No bądź zdrów bazgraczu! — i pierwszy wyciągnął rękę na pożegnanie.
Jeden po drugim ściskali się ze mną, strzelcy ich żegnali mnie ukłonami. Przystrojone tratwy pod ich ciężarem stopniowo, coraz głębiej zanurzały się w wodę, tak, że pnie świerkowe zamoczyły się w całości, sucho było tylko na pomostach z desek, przeznaczonych dla ludzi i pakunków. Wszyscy już weszli na tratwę: stary hucuł, bosy, w otwartej na piersiach a dziegciem zlanej koszuli, stał z podniesioną siekierą w ręku i czekał tylko sygnału, ażeby odciąć wiązkę cienkich gałęzi, za pomocą której tratwa była przytwierdzona do kamienistego brzegu.
— Czekaj! — krzyknął kiermaniczowi w ucho Tadeusz, a później zwracając się do mnie, mówił:
— Nie bądźże cudakiem! Nie udawaj Słowackiego! Górskiego, szwajcarskiego poematu nie napiszesz, a nabawisz się kataru żołądka na tutejszym psim wikcie, każ znosić pakunki i płyń z nami, mamy jeszcze parę butelek czerwonego wina. No, nie dziwacz, chodź prędzej!
Przeczącym ruchem głowy dałem mu znak, że nie zgadzam się na jego propozycye.
— Pal cię djabli! — zawołał gniewnie i dał znak hucułowi.
Ostra siekiera błysnęła w powietrzu, wiązka gałęzi rozcięta na pól uwolniła tratwę, która drżąc i wstrząsając się jak ryba, odbiła od brzegu i wnet z szybkością strzały pomknęła środkiem wezbranego strumienia. Na pożegnanie huknęła salwa ze strzelb, odpływający i my pozostali na brzegu strzeliliśmy równocześnie, a echo górskie, pochwyciwszy huk wy strzałów, podawało go sobie od góry do góry, od złomu do złomu, od przepaści do szczeliny. Zadumany patrzyłem za mknącą derabą — tak huculi zwą tratwę — unoszącą serdecznych towarzyszów; nim echo salwy pożegnalnej skonało w górach dalekich, już znikli mi oni z oczu za najbliższym, skalistym zakrętem górskiej rzeki.
Choć tratwy już nie widziałem, jednak stałem na brzegu zadumany, wpatrzony w ów załom skały, który mi zakrył widok odpływających kolegów; w tej chwili żal mi się za nimi zrobiło, uczułem się sam jeden wśród dzikiej przyrody i wśród dzikszych jeszcze mieszkańców. Przez mgnienie oka wydało mi się, że czuję w sobie gniew na siebie samego, za to, iż nie usłuchałem rady Tadeusza. Nie długo to jednak trwało, wnet podniosłem głowę, odetchnąłem cudownem górskiem powietrzem i wpatrzyłem się w malowniczy krajobraz, otaczający mnie ze wszech stron.
Słońce sierpniowe w całej swej potędze i wspaniałości wyszło już było z poza lesistych szczytów prawego brzegu i oświecało sterczące na węgierskiej granicy szczyty. Promienie słoneczne ślizgały się i łamały po szarym, mchem porosłym Pop-Iwanie; skalisty zaś i poszarpany Smotreż, zwykłą swą biało-szarą barwę zmienił w różową i płonął coraz jaskrawiej, niby gór pochodnia, niby jakiś olbrzymi, bajeczny stos ofiarny. Zapatrzony w te piękności, nie ruszałem się z miejsca; z zadumy tej wyrwał mnie głos Mykoły, strzelca-hucuła, którego przyjąłem na cały czas mego pobytu w górach.
— Co teraz robić będziemy? — zapytał, uśmiechając się poufale, — Czy zaraz udamy się w gościnę do leśniczego?
— Tak! — odrzekłem mu lakonicznie, nie mogąc oczu oderwać od wspaniałego widoku.
— Jeżeli tak — mówił uparty hucuł — to siadajmy na konie i jedźmy, po co mamy najętym pod tertiło[1] ludziom płacić za drugą dobę. Jedźmy panie! jedźmy!
Milcząc, usłuchałem rady przezornego Mykoły; wsiadłem na twardą, drewnianą terlicę i ruszyłem z miejsca, przedemną jechał Mykoła na swym dereszowatym koniku, który wierzgał i kąsał niemiłosiernie, jeśli się do niego koń, pies lub człowiek zbliżył; z tyłu najęci huculi prowadzili dwa juczne konie, obładowane kuferkami i zapasami żywności.
Drożyna — płaj, jak mówią huculi — wiła się kręto pod górę i kończyła się u białej bramy leśniczówki; odległość niewielka, bo zaledwie dwukilometrowa, wymagała co najmniej pół godziny czasu do jej przebycia. Domek leśniczego, biały i schludny, wśród zieleni buków niebotycznych i ciemnych, prawie czarnych świerków, wyglądał poetycznie, jakoś idealnie. Rad byłem niewypowiedzianie, że, zetknąwszy się podczas naszych polowań z gospodarzem tego domku, umówiłem się z nim o wynajęcie mi jednej izby i wikt na tak długo, jak zapragnę w górach pozostać. Zadowolenie moje było tem mocniejsze, bo domek ten już znałem, w czasie wyprawy naszej nocowaliśmy bowiem u pana Nowaka i z doświadczenia wiedziałem, że robactwa, które jest plagą hat huculskich, niema w tym domku, a pani Nowakowa umie przyrządzać, choć bardzo skromne, ale zdrowe i czyste jadło. Temi ultra-praktycznemi myślami zajęty jechałem noga za nogą, rozglądając się wokoło i lubując grą kolorów, jaką wytwarzały promienie słoneczne, ślizgając się po szmaragdowych, zalesionych ścianach gór na przeciwnym brzegu rzeki. Nie zauważyłem prawie, kiedy konik, na którym jechałem, pewnym i śmiałym krokiem przebył mostek, wąski i niebezpieczny, rzucony ponad przepaścistym jarem. Podziwienia godne są te koniki huculskie: ani drgnął, ani zawahał się na chwilę i nie spojrzał nawet na wartki górski strumień, który tam w dole, na dnie przepaści szumiał groźnie i rozpryskiwał się w tysiące kropli po czarnych, olbrzymich skalnych głazach. W pięć minut po przebyciu mostku znaleźliśmy się przed bramą gościnnego domku, w którym postanowiłem jakiś czas przemieszkać.
Naprzeciw mnie wyszła pani leśniczyna, podżyła, korpulentna kobiecina i oświadczyła na wstępie: iż jej bardzo przykro, że nie zastałem męża w domu, bo on, nie wiedząc dokładnie, którego dnia przyjadę, ruszył dziś rano na oględziny powierzonych mu rewirów.
Uspokoiłem biedaczkę, mówiąc, że obejdę się zupełnie bez pana Nowaka, i kazałem Mykole zdejmować pakunki z jucznych koni, sam zaś zająłem się zapłaceniem najętym hucułom za przewiezienie moich bagaży ze stefuleckiej połoniny tu do leśniczego.
— Nie wiem, czy nie będzie panu dobrodziejowi markotno — przemówiła po krótkiem milczeniu moja przyszła gospodyni — ale tak się już zrobiło, że ten drugi pokoik obok pańskiego, ten od podwórza, musieliśmy nająć pewnemu lokatorowi.
Na te słowa uczułem, że ciarki przeszły mi po skórze. — Przepadłaś samotności — pomyślałem gorżko i z nieukrywanym strachem zapytałem:
— A któż to jest ten lokator?
— Ah! biedny człowieczysko, mało mu się już życia patrzy — szepnęła cicho leśniczyna, spoglądając wkoło, z obawą, czy jej kto nie słucha. — Bo to widzi «pan dobrodziej (Nowakowa była rodem z jednego z miasteczek galicyjskich i o »dobrodzieju« nie mogła zapomnieć) mój brat, który jest aż kanonikiem przy naszym arcypasterzu we Lwowie, dał temu biedakowi list do mnie i prosił, żeby go tu na żętycy przetrzymać. Nie wiem ja, czy jemu już żętyca co pomoże, przezroczysty już, panie dobrodzieju, jak sito przezroczysty, a twarz, jak ziemia święta, czarna. Kłopot będzie z nim, kłopot, ale cóż, bratu kanonikowi odmówić nie mogę, on jeden naszemi dzieciskami się zajmuje — nie mogę, nie mogę! Jak Boga kocham, nie mogę! A pana dobrodzieja to już z góry przepraszam za takie chorowite sąsiedztwo.
— Ależ proszę pani, nie ma mnie pani za co przepraszać — odpowiedziałem na pocieszenie poczciwej leśniczynie, i uczułem w duszy dla niej szacunek za opiekę nad jakimś nieznanym biedakiem.
— Któż to jest taki? — pytałem dalej, stojąc ciągle na małym dziedzińczyku, otaczającym domek.
— A jaż panu dobrodziejowi nie powiedziałam? — zawołała gospodyni. — O to ze mnie dopiero zapominalska. To jest młody, młodziusieńki ksiądz, taki, co aż w Rzymie się uczył, i podobno Ojciec sam święty, czy kardynał jakiś go na księdza święcił. Biedniątko jak panienka delikatne, a jé to tak jak ptaszek. Boże mój! jakie to nasz Stworzyciel czasem ludzie tworzy, aż dziwno pomyśleć, że mój mąż, ot ten pański Mykoła, a choćby z przeproszeniem godności i sam pan dobrodziej tacy sami ludzie, takie stworzenie Boskie, jak i ten księdzyk chudziutki.
— Nie wié pani, jakże się on nazywa? — pytałem dalej, zainteresowany opowiadaniem.
— Jakżebym nie wiedziała? — odparła, niby obrażona mojem posądzeniem. — Wiem! Jakoś tak dziwnie, jakoś nie po pańsku. Bóg jego wié, czy on z chłopów, czy z żydów. Jakoś to brat kanonik napisał, aha prawda, nazywa się ksiądz Jan Dawydow.
Nie wierzyłem własnym uszom, myślałem, że babina się myli.
— Jak? jak? — zapytałem porywczo. — Jak go pani nazwałaś? Czy w tem niema pomyłki?
— Nie! jak Boga kocham, że nie; — odparła leśniczyna i na moje przekonanie wydobyła z kieszeni od fartuszka zmięty list i poszukawszy w nim oczami, rzekła:
— Ot, niechże pan dobrodziej patrzy, pisze ksiądz brat: »Kapłan ten młody i bardzo bogobojny, nazywa się ksiądz Jan Dawydow; proszę Was...« i tam dalej różne polecenia daje ksiądz brat. A widzi pan dobrodziej, że moja prawda i że on taki nazywa się Dawydow.
Wytłumaczyłem pokrótce leśniczynie, że to ani chłopskie ani żydowskie nazwisko, tylko rosyjskie.
— Bożeż ty mój wszechmogący, to on moskal! zawołała, łamiąc ręce. — Zkądże się wzięło bratu kanonikowi przysyłać nam moskala?
Przerwała na chwilę i po krótkim namyśle mówiła dalej:
— Ale jakże on biedaczek dostąpił naszych świętych katolickich święceń kapłańskich, widać szyzmę musiał porzucić; oh! biednyż on, biedny człowieczek, na obcej ziemi, bez matki i ojca, bez wszelkiej rodziny.
Zostawiłem moją gosposię, pogrążoną w tych rozmyślaniach, a sam skierowałem się do pokoju dla mnie przeznaczonego. Mykoła poznosił już prawie wszystkie juki i zabierał się do rozpakowywania; ja zmęczony długim wczorajszym pochodem i niewygodnym w jawornickiej karczmie noclegiem, rzuciłem się na świeże, czystą pościelą zasłane lóżko i chciałem zasnąć, dość długo jednak to mi się nie udawało; dziwne myśli mną owładnęły, ciekawość rozbudzona pokoju mi nie dawała. Dziwnym przypadkiem zetknąłem się pod jednym dachem, wśród dzikiej pustyni z jednym z tych ludzi, którymi zawsze się tak interesowałem, którzy rozciekawiali mnie w najwyższym stopniu.
— Jakiś brat po duchu ojców Gagaryna i Martynowa — myślałem, nie mogąc zasnąć i w duszy mej rodziło się nieprzeparte pragnienie poznać bliżej tego dziwnego człowieka, tego dobrowolnego wygnańca, który dla swobody sumienia, dla wzniosłych uczuć religijnych rzucił Ojczyznę, rodaków, strony, w których wzrósł, krewnych, rodziców i sam jeden opuszczony poszedł szukać prawdy i zbawienia duszy. Długo przemyśliwałem nad sposobami zapoznania się z interesującym sąsiadem. Za cienką drewnianą ścianą odzywał się ostry, suchy kaszel suchotniczy.
— To on biedak tak kaszle — rzekłem sam do siebie i rad byłem, że nie usłuchałem perswazyi Tadeusza i nie opuściłem wraz z towarzyszami tej okolicy. — Będę mu mógł być pomocnym, zaopiekuję się nim w chorobie — snułem marzenia dalej — ponad wszystkiemi jednak temi chrześcijańskiemi uczuciami — przyznam się otwarcie — brała górę najzwyklejsza w świecie ciekawość. Zmęczenie wreszcie zagłuszyło nawet i ciekawość — zasnąłem jak kamień.
Obudziłem się rześki i wesoły; czułem, że wszelkie ślady zmęczenia znikły zupełnie. Przez wąskie okienko wpadały do wnętrza pokoju jaskrawe promienie słoneczne, skośne już jednak i rychły zachód zapowiadające. Zerwałem się pospiesznie, zdziwiony, że cały dzień sierpniowy przespać potrafiłem. Na odgłos mych kroków wszedł do pokoju Mykoła.
— Co tam słychać? — zapytałem strzelca.
— Ach! nic nowego — odparł podstarzały hucuł — wyspał się pan, to i dobrze, młodemu spać potrzeba.
— A ty co robiłeś? — pytając dalej, zabierając się do mycia.
— Co potrzeba, to zrobilłem. — Strzelby poczyściłem, bo były strasznie już zafolowane, konie sianem leśniczowskiem nakarmiłem i wygnałem je teraz na zagrodę, niech się trawką zieloną napasą.
W tej chwili z poza drzwi dal się słyszeć głos pani Nowakowej:
— Czy pan się już obudził?
— Na potwierdzającą odpowiedź trzepała kobiecina dalej:
— No to chwała Bogu, bo rosół i tak przestały już, a pieczeni to nawet nie puszczałam jeszcze na ogień. Mikołaju, a chodźcie-no zabrać obiad dla pana.
W kilka minut później odświeżony zimną, źródlaną wodą, siedziałem przed stolikiem, nakrytym białym, czystym obrusem i zjadłszy bezdenny talerz rosołu, zabierałem się do pieczonego czombra baraniego.
— I ten Tadeusz śmiał wymyślać na górską kuchnię — pomyślałem w duchu — potrzeba na to nie mieć sumienia, albo mieć zepsute, przerafinowane podniebienie. Ciekawym, czy mu w kasynie lepszy czomber podadzą.
Pogrążony w tych rozmyślaniach, pokonałem cały czomber, wypiłem szklankę wina mołdawskiego z burkutem[2] i wstawszy, zacząłem rozmyślać, w jaki sposób mam korzystać ze zdobytej samotności. Jakby naprzekór tym samotniczo-pustelniczym rozmyślaniom, przyszedł mi na myśl sąsiad, o którym mi opowiadała Nowakowa.
— A księdza tego, tego sąsiada widziałeś? — spytałem Mykołę.
— A czemużby nie? Widziałem — odrzekł hucał, krzywiąc się. — Prawdę powiedzieć, to niema się na co patrzeć — mówił dalej, spluwając nieznacznie — jakby dobry myśliwy dmuchnął, to sąsiad ten prochemby się rozsypał. Ot biedolactwo jakieś, cholernyk[3] taj tylko.
— A co on robi?
— Ta co ma robić? siedzi tam pod chałupą, na słońcu się grzeje i modlitwy jakieś szepce.
Zamilkłem na chwilę, myśląc znowu o moim przypadkowym sąsiedzie; nie mialem odwagi narzucać mu mego towarzystwa, a jednak pragnąłem go poznać. Mykoła patrząc mi w oczy, widocznie pomylił się w swoich przypuszezeniach i falszywie sobie wytłomaczył moje zadumanie.
— Pan się turbuje, że nie ma dziś co robić — rzekł z przychylną troskliwością — daremna turbacya, u nas w górach zawsze się jakaś zabawa znajdzie. Ze dwie godziny temu spotkałem Ilka Kunycza i Fomę Rabija i ci powiedzieli mi, że dziś wieczorem pójdą z łuczywem na pstrągi. Jeżeli pan zechce, to możemy iść razem z nimi, to i rybaby się złapała i popatrzyć się warto na to łowienie. Ho, ho! niema u nas na cały lacki brzeg sprawniejszych rybołowów, jak Ilko Kunycz i Foma Rabij. Oni sławni. Raz jednego lata był tu jakiś muchołapa[4] aż gdzieś z jakiegoś Krakowa, to on z naszym Fomą cały miesiąc po rzece łaził i po potokach górskich brodził i siła ryby ztąd wywiózł, tylko jej nie suszył, ani w occie marynował, ale w wódce mocnej moczył. Widać tak dla wielkich panów nie żałują wódki nawet na moczenie ryby.
Nie przerywałem Mykole opowieści, bo bawiły mnie niesłychanie jego pojęcia i zapatrywania. Gdy skończył, podziękowałem mu bardzo serdecznie za to, że uwiadomił mnie o dzisiejszej wyprawie, i wziąwszy od przypadku strzelbę i skinąwszy na Mykołę by mi towarzyszył, wyszedłem na dziedziniec. Gdy byłem już blisko furtki, ujrzałem o kilka kroków od siebie słusznego człowieka, odzianego w długą czarną suknię duchowną. Uchyliłem grzecznie kapelusza i równocześnie spojrzałem nań z uwagą. Na pierwszy rzut oka można było w nim poznać potomka rasy wojowników; wzrost ogromny i szerokie, poziomo ustawione ramiona robiły wrażenie, że się ma przed sobą rycerza jakiegoś, przywykłego dźwigać pancerz i ciężką kopię; bladość twarzy, wypieczone na niej rumieńce, spalone usta, chudość dziwna całego organizmu i melancholijny wyraz rozlany po całem obliczu, kazały odrazu się domyślić, że człowiek ten po życiu, zawodów i boleści pełnem, zbliża się już do grobu, który mu da wytchnienie.
Wyszedłem za bramę, przeszedłem ów niebezpieczny mostek, a przed oczami stała mi jeszcze ciągle blada twarz o pobłażliwym uśmiechu, ten profil regularny, bez zarzutu, jakby z greckiej kamei zapożyczony, i oczy czarne, gorączkowym ogniem płonące. Szedłem powoli, myśląc ustawicznie o moim sąsiedzie.
— Prędzej, panie, prędzej! — znaglał mnie idący z tyłu Mykoła — do chaty Fomy, gdzie mamy się zebrać, spory kawał drogi, a musimy tam stanąć przed nocą, aby jeszcze potem zejść do rzeki.
Ruszyłem spieszniej.
Ciekawe nocne rybołowstwo zajęło moją myśl tak zupełnie, że zapomniałem i o księdzu i o jego rosyjskiem nazwisku i o Gagarynie — zatopiłem się całkiem w podziwianiu cudownego widoku, jaki się moim oczom przedstawiał. Te spienione, po kamienistych głazach z dziwnym szumem pędzące fale, te potężne, cieniami nocy jeszcze bardziej wyolbrzymione postacie huculskich rybaków, te smolne pochodnie rzucające całe potoki światła, łamiącego się w bryzgach szumiącej fali — wszystko to zlewało się w obraz pełen dziwnego, poetycznego a zarazem dzikiego uroku, który wrywał się głęboko w mą pamięć.
Ja z Mykołą szliśmy brzegiem Czeremoszu w górę biegu rzeki; rybacy na wpół nadzy, niosąc pochodnie, kroczyli korytem strumienia w tym samym co my kierunku; szli cicho, bez szelestu prawie, tylko pochodnie smolne strzelały czasem, a odpadające drzazgi wpadały w nurt wody i płynąc świeciły jeszcze jakiś czas konającem już światłem. W świetle tem, na połamanej wodnej powierzchni, rysowały się dziwaczne cienie rybaków i mieniąc się co chwila, przybierały: to jakieś gigantyczne kontury, to znowu zdawały się być cieniami liliputów.
Połów szedł dobrze; nim pierwsze kury zapiały, obładowani kilkudziesięciu pstrągami, zakupionemi od rybaków i poprzedzeni przez chłopaka, który nam przyświecał pochodnią, wróciliśmy do domku leśniczego. — Przechodząc przez dziedziniec, zauważyłem, że w pokoiku mego sąsiada świeciło się jeszcze. Wiedziony ciekawością — przyznaję się ze wstydem — rzuciłem okiem do wnętrza i ujrzałem znowu tę samą charakterystyczną, piękną twarz; młody ksiądz, podparłszy głowę na dłoni, siedział zatopiony w czytaniu. Z jego czoła widniało, że myśl jego pracowała usilnie. Spuściłem oczy, zawstydzony mą dziecięcą prawie ciekawością, i cicho, by nie przeszkadzać sąsiadowi w jego pracy, wsunąłem się do mego pokoju i położyłem się spać.
Nazajutrz zapoznałem się z księdzem Dawydowym.
Znajomość nasza zawiązała się w ten sposób: Po owej rybołowczej wycieczce spałem dość długo; wstawszy zaś i uraczywszy się — wbrew smutnym przepowiedniom Tadeusza — doskonałą kawą, przysłaną mi przez panią Nowakową, nie mialem już ochoty do dalszej wycieczki, tylko wydobyłem z kuferka podręcznego tomik dzieł Lermontowa i wyszedłszy na ganek, zatopiłem się w odczytywaniu utworu tego przedwcześnie zmarłego poety. Po półgodzinnem czytaniu usłyszałem za plecami głos Mykoły, który mnie wzywał, bym wyszedł za bramę i obejrzał siano, przywiezione na sprzedaż przez hucuła.
— Trzeba kupić panie — mówił Mykoła — leśniczy sam ma nie wiele siana w tym roku, przykro mu będzie sprzedawać, a ten Wasyl nie drogo chce.
Poszedłem więc oglądać i targować siano. Sprawa ta dość czasu mi zajęła i skończyła się tem, że hucuł ustąpił więcej niż połowę z ceny, której pierwotnie żądał. Powracając na ganek, ujrzałem wysoką postać mego sąsiada, nachyloną nad otwartą książką, pozostawioną przezemnie na stoliku w ganku.
— Gdy zbliżyłem się na kilka kroków, księdz podniósł oczy od książki i popatrzywszy na mnie, rzekł z pewnem zakłopotaniem:
— Pan zna rosyjski język?
— Znam — odrzekłem i korzystając ze sposobności przedstawiłem mu się natychmiast.
W odpowiedzi na moje przedstawienie się rzekł ksiądz:
— Jestem Jan Dawydow z kongregacyi OO. Zmartwychwstańców. Bardzo mi miło poznać człowieka, który zna moją dawną... moją ojczyznę.
Po przełamaniu pierwszych lodów rozmowa potoczyła się żywo; do wieczora byliśmy już w zupełnej zażyłości. Chory ksiądz z widoczną ciekawością rozpytywał się o stosunki panujące obecnie w carskiem państwie, o prądy nurtujące wśród młodzieży, o prześladowanie Kościoła katolickiego. Odpowiedzi, które mu dawałem, nie zdawały się go ani dziwić, ani nawet smucić; zdawało mi się, że pytał mnie li z grzeczności, a o wszystkiem, co mu odpowiadałem, wiedział i bezemnie doskonale. Przy opowiadaniu tylko jaskrawszych faktów, marszczył czoło, oczy ogniściej mu błyskały, rumieńce silniej wypiekały się na policzkach, a z ust mimowolnie wyrywały się słowa:
— Wkrótce wypełni się czara nieprawości!
Po polsku mówił poprawnie, gramatycznie, ale z pewnym cudzoziemskim akcentem.
Około piątej, po zjedzeniu wspólnego skromnego obiadu pożegnałem mego sąsiada i wyszedłem przejść się po sąsiednim świerkowym lesie. Rozpamiętywając naszą pierwszą rozmowę, zauważyłem dopiero teraz, że opowiedziałem mu masę szczegółów tak o sobie samym, jak o stosunkach prowincyi, które znałem dokładnie — on zaś nie powiedział mi o sobie nic po nad to, że nazywa się Dawydow, jest Rosyaninem i należy do kongregacyi OO. Zmartwychwstańców. Nie rad byłem z siebie, robiłem sobie wyrzuty z tego powodu i powtarzałem sobie po sto razy, że w ten sposób nie potrafię pochwycić charakterystycznych rysów tej ciekawej dla mnie postaci.
— Nadmiernie wiele sam mówię — wyrzucałem sobie w duszy — on z grzeczności samej nie mógł mi przerywać.
Postanowiłem stale zmienić sposób postępowania.
Następnych dni znajomość nasza coraz bardziej się zacieśniała, stawała się bliższą, nawet pewna serdeczność i poufałość zapanowała między nami. Godziny całe siedząc na ganku leśniczówki, spędzaliśmy na rozmowach. Przypominały mi się żywo owe chwile, które ongi spędzałem na pogadankach z rosyjskimi studentami i młodymi oficerami. Postać piękna i wzniosła X. Dawydowa zarysowywała się coraz wyraźniej w moim umyśle i równocześnie wzrastała do niego sympatya w mem sercu. I on się rozruszał, ożywił; nieraz gdy wpadł w zapał, to odkrywał przedemną swe sny i marzenia, budował wspaniały gmach odrodzenia olbrzyma rosyjskiego za pomocą miłości bliźniego i braterstwa w Chrystusie. Był on szczerym, żarliwym katolikiem, lecz równocześnie szczerze miłował ową opuszczoną przez siebie ojczyznę i rodaków pogrążonych w jarzmie strasznem i upokarzającem.
— Przyjdzie jeszcze ta chwila — wołał w szlachetnem uniesieniu — w której bramy muru chińskiego same przez się pękną i nam otworzy się droga do apostolstwa wzniosłego i sercu miłego.
Nie miałem serca powiedzieć mu, że nie podzielam jego złudnych nadziei; nie chciałem krótkich dni, które mu jeszcze do życia pozostawały, zatruwać zwątpieniem; nie śmiałem burzyć gmachu szlachetnej ułudy, który dawał schronienie jego skołatanej, zbolałej duszy.
O stanie swego zdrowia nie miał najmniejszego wyobrażenia; projekty swych działań snuł na dziesiątki lat w przyszłość, a ja z boleścią widziałem, że życie ulatuje zeń z każdym dniem, z każdą godziną.
Nasza gospodyni była nad wyraz uszczęśliwiona z zażyłości, jaka zapanowała pomiędzy mną a chorym księdzem.
— Niech panu dobrodziejowi Pan Bóg wynagrodzi — mawiała, gdyśmy się czasem znaleźli sam na sam — za jego dobre serce. Biedniątko, księdzyk, mój aż poweselał, aż odżył, od kiedy pan dobrodziej przyjechał. Dobry on i poczciwy, i widać, że go tam koło Ojca świętego wyedukowali jak się należy, kiedy może z państwem rozmawiać. Tylko zdrowia nie ma, oh! nie ma za panienkę najdelikatniejszą.
Na tem kończyła się zazwyczaj rozmowa, bo pani Nowakowa nie miała czasu na gawędy; na jej wyłącznej opiece zostawało sześć sztuk bydła, kilka świnek i czworo małych dzieci. Całym tym dobytkiem opiekowała się z wielką troskliwością; nawet mego Mykołę, który w pierwszych dniach naszego pobytu na leśniczówce próżnował z huculskim stoicyzmem, zaprawiła do roboty, a umiała zabrać się do tego tak sprytnie, że stary strzelec ani opatrzył się, kiedy się to stało. Nic mi więc nie przeszkadzało oddawać się studyom nad charakterem X. Dawydowa; zabrałem się też do tego zajęcia z amatorstwem; mimo to nie szło mi jakoś. Chociaż rozmawialiśmy długie godziny o sprawach, obchodzących ogół słowiański, o stosunkach wzajemnych dwóch narodów, do których należeliśmy, to jednak rozmowa nasza nigdy nie dotykała osobistych stosunków Dawydowa. Doświadczałem uczucia takiego, jakbym napróżno starał się pochwycić jakiś dziwnie śliski i giętki przedmiot, który bezprzestannie krąży w pobliżu moich rąk, lecz gdy mialem go już dotknąć, to usuwał się z rąk, wyślizgujące się ustawicznie. Przytem uderzyła mnie jedna właściwość umysłu mego nowego znajomego: był niesłychanie domyślny, odgadywał, przeczuwał prawie moje myśli. I tak raz, chociaż ani słowem nie zdradziłem się z tem, powiedział mi, że od pierwszego spotkania odgadł, że ja pisuję, że zajmuję się literaturą.
— Musiał ksiądz coś czytać przezemnie napisanego — rzekłem mu, nierad sam z siebie.
— Oh! nie — odrzekł — nie mam czasu na czytanie świeckich rzeczy.
— A w jaki sposób mogłeś się ksiądz domyśleć? — pytałem rozciekawiony.
— Instykt mi to powiedział — odrzekł, uśmiechając się słodko i łagodnie. — Wy panowie pisarze, autorowie, macie coś odrębnego w prowadzeniu rozmowy, zabieracie się do tego, jak sędzia śledczy do indagacyi obwinionego.
Czas płynął szybko; już dwa tygodnie mijało od naszego pierwszego spotkania, a ja na krok nie postąpiłem w moich badaniach, a nawet — po ostatniej powyżej przytoczonej rozmowie — straciłem był zupełnie nadzieję dopięcia zamierzonego celu.
— Nie chce się zdradzać — myślałem, i delikatność nie pozwalała mi pytać i sondować natrętnie.
Pewnego wieczoru nasz gospodarz Nowak, który zajęty służbą, bardzo mało w domu przesiadywał, przybiegł do mego pokoju ogromnie ożywiony i zaaferowany.
— Panie! — wołał z za progu jeszcze — jelenie się pokazały! Rewirowy z »sataniego diłu« Sawycz doniósł mi przed chwilą, że spotkał dziś rano całe stadko, z kilkunastu sztuk złożone.
Zerwałem się od stolika, jakby prądem elektrycznym dotknięty.
— Zrobimy obławę panie Nowak! — zawołałem porywczo.
— Na nic to panie! — odpowiedział mi leśniczy. — Widać, że pan naszych rewirów nie zna, kiedy pan dobrodziej tak mówi. Na nasze mioty potrzebaby chyba było stu myśliwych i tysiąc ludzi obławy.
— No, a cóż będzie? — zapytałem ciszej, zbity z tropu i zawstydzony tem, że zdradziłem się z moją nieświadomością.
— Co będzie? — mówił leśnik tryumfująco — zrobimy zasiadkę koło wodopoju. To taka historya: widzi pan dobrodziej u nas jeleni stałych niema. Te, co ich Sawycz wytropił, to musiały tu przejść z wołoskiej strony, z bukowińskich gór, gdzieś pewno od Berhometu wilki ich napłoszyły, to tu się do nas skryły. Rewirowy powiada, że poszedł tropem i wyśledził miejsce w strumieniu pod »satanowym diłem«, gdzie one wodę piją. Tam tylko zasiąść przed wschodem słońca i strzał pewny, ale trzeba trafić, bo drugi raz nabić już niema czasu. A po strzale wyniosą się Bóg wie gdzie, albo wrócą do swoich lasów, albo przejdą za węgierską granicę.
Wiadomość, przyniesiona przez Nowaka, poruszyła mnie ogromnie, natychmiast odwołałem Mykołę od jego sielskich zajęć, opatrzyłem sztuciec, przymierzyłem naboje z kulami i zajęliśmy się całkiem przygotowaniem do nocnej wyprawy
— Jeżeli mamy iść dzisiejszej nocy, to musimy wyruszyć zaraz, za pół godziny najdalej — przestrzegał Nowak. — Do »sataniego diłu« opętanych dziesięć kilometrów. Podnocujemy u Sawycza, a po północy zaraz ruszymy do wodopoju. Ale panie dobrodzieju ani tchnąć nie można, taka bestya ostrożna, że wypowiedzieć trudno; odetchnie człowiek głośniej, już hultaj, ten pierwszy prowodyr usłyszy i fajt zawróci stadko i szukaj potem wiatru w polu.
Najuroczyściej obiecałem Nowakowi, że nie odetchnę nawet głośniej i w dziesięć minut później byłem gotów do wymarszu.
Na samem wychodnem pani Nowakowa wsunęła Mykole jakieś zawiniątko w torbę.
— To kolacya dla panów — rzekła — nie zapomnij oddać im to w chacie u Sawycza.
Ruszyliśmy pospiesznie, tak, że nawet nie miałem czasu pożegnać się z moim sąsiadem.
Wieczór cały spędziłem bardzo miło przy świetle ogromnego ogniska, płonącego w chacie leśnego. Nowak i dwaj huculi bawili mnie opowieściami najrozmaitszych przygód myśliwskich i baśni ludowych. Na dworze tymczasem, choć to była dopiero druga połowa sierpnia, chwytał przymrozek, niebo się wyiskrzyło, a gwiazdy świeciły migotliwym, fosforycznym blaskiem.
Około pierwszej godziny, wypiwszy po kieliszku wódki i zjadłszy po kawałku zimnej baraniny, ruszyliśmy do wodopoju. Nie zapomnę nigdy tej wyprawy, pełnej przeszkód i przeciwności, humor jednak dobry, spowodowany nadzieją pomyślnego polowania, sprawiał, iż nie narzekaliśmy nawet.
O dziesięć kroków poza chatą leśnego weszliśmy odrazu w dziewiczy bór świerkowy; Sawycz szedł przodem i długą laską góralską sondował grunt pod nogami; my w najkarniejszem milczeniu postępowaliśmy za nim krok w krok. Przekonałem się wówczas, że nawet nie mając żadnych przesądów, w nocy w takim borze chwyta człowieka jakiś mimowolny lęk i wspomnienia baśni o różnych nadnaturalnych potworach, których nasłuchało się w dzieciństwie, stają żywo w pamięci.
Pomimo że gwiazdy świeciły jasno i niebo było wyiskrzone, to pod gęstemi, rozłożystemi gałęziami świerków panowała ciemność tak straszliwa, że opisanie jej słowami przechodzi granice mowy ludzkiej; miejscami tylko tu i owdzie z gnijących tu od wieków kolców-olbrzymów wydobywały się światełka jakieś, blade jednak i cmentarnie, trupio błyszczące; zimno jakieś grobowe tchnęło od blasków tych, od mas tych świetlanych i w duszę się uparcie wkradało.
Macając kijem ziemię pod stopami, szedłem tuż za Nowakiem, a za mną postępował Mykoła; nagle mimowolnie zatrzymaliśmy się wszyscy, a ja bezwiednie przeżegnałem się. Przyczyną tego zatrzymania się i chwilowego przestrachu był krzyk jakiś przeraźliwy, skargi dziwnej i boleści pełen, który rozległ się gdzieś w naszem pobliżu; gdzie? nie wiedziałem napewno, bo zdawało mi się, że słyszałem głos ów straszny, dobywający się z pod ziemi i unoszący się ponad głową pod sklepieniem świerkowych konarów, wreszcie otaczający mnie zewsząd, wokoło, niby czar jakiś ohydny. Jak długo trwała chwila naszego przerażenia? nie wiem. Przerwał ją Mykoła, który pierwszy szepnął cicho:
— Pan Bóg z nami, panowie! To puhacz skalny tak zakwilił, wiele to ja razy urodę (potwora) słyszałem, a zawsze muszę stanąć i choć przez chwilę pomyśleć, że to jakieś dziecko opuszczone, albo dusza ratunku prosząca tak się do ludzi odzywa.
Utykając co krok, przełażąc przez pruchniejące pnie, pędząc przed sobą legiony całe błędnych, białych i zimnych ogników, szliśmy po łagodnej pochyłości; przymrozek coraz mocniejszy nie ziębił nas wcale, przeciwnie uczuwałem gorąco, ale za to utrudniał nam drogę, bo nawet w lesie marznąć już zaczynało i robiło się w dodatku do wszystkiego ślisko pod nogami.
Wreszcie po godzinie takiego marszu, godzinie, która mi się zdawała być wiekiem całym, stanęliśmy u celu. Sawycz gwizdnął zcicha, przeciągle i na znak ten stanęliśmy w miejscu. Za chwilę zbliżył się stary leśnik do mnie i, nie przemówiwszy ani słowa, wziął mnie za rękę i podprowadził kilkanaście kroków na stanowisko. Obmacawszy wkoło siebie, rozpoznałem, że mam przed sobą pień olbrzymi, wysoki pewno na jakie cztery stopy, obok zaś na wszystkie strony zwalone kłody.
W jaki sposób wśród takiej ciemnicy, prowadzony nawet przez Sawycza, dostałem się tam? tego nigdy później nie mogłem sobie wytłumaczyć.
Zaczęło się nieznośne wyczekiwanie na stanowisku. Zimno pomimo kieptara[5], pożyczonego mi przez Sawycza, na dobre dokuczać mi zaczynało; dzwoniłem zębami i zacierałem ręce co chwila.
Po pewnym przeciągu czasu, który wydał mi się dziwnie długi, zacząłem zwolna rozróżniać otaczające mnie przedmioty: pień, obok którego stałem, okryty srebrnym szronem, zarysował się wyraźnie; kłody, przez które musiałem się gramolić właśnie na stanowisko, widziałem już teraz dokładnie. Spojrzałem poza kłodę przed siebie i ujrzałem niewielką powierzchnię wody, cichą i gładką, jak zwierciadło weneckie; ponad wodą unosiły się lekkie, zaledwie dla oka pochwytne obłoczki pary; ogromne łopuchy i inne liściaste rośliny zwieszały się ponad gładką powierzchnią wody i robiły wrażenie sztucznych, papierowych liści, gęsto piaskiem srebrnym obsypanych — to przymrozek tak wykrysztalił na nich opar, podnoszący się ze strumienia.
Z każdą chwilą robiło się coraz jaśniej wkoło mnie; już mogłem dostrzedz moich towarzyszy, stojących poza sąsiedniemi pniakami; wreszcie z poza tumanu mgły ukazał się wodospadzik maleńki, u stóp którego uformowało się jeziorko owo, nad którem staliśmy.
W miarę wzmagającego się światła, życie się w borze budziło, jakieś szelesty głuche i niepochwytne wśród tej ciszy uroczystej przekradały się do moich uszu — to lis albo żbik gdzieś opodal wybierał się na wyprawę; to znowu szelest jakiś metaliczny, głośny i pewny siebie, niekryjący się, przeszywał powietrze — to ptak rabuś, orzeł lub sęp opuszczał nocne legowisko i mknął w przestwor żeru szukać.
Wreszcie wpadł do mego ucha znany myśliwski szept: pst! — Odwiódłem kurki i wytężyłem uwagę, nie jednak zrazu nie mogłem usłyszeć, tem mniej zobaczyć, wprawne jednak ucho Sawycza nie omyliło. W rzeczy samej po chwili usłyszałem dalekie jakieś dudnienie i tętent coraz silniejszy dochodził moich uszu wyraźnie już, podobny temu, jaki wydaje tabun koni, pędzących po cichym, bezludnym stepie. Serce bić we mnie zaczęło jak młotem i ręce z zimna i wzruszenia dygotały jak w febrze; każdy nerw drżał jak struna arfy eolskiej. Nigdy w życiu w żadnem niebezpieczeństwie nie doświadczałem tak silnego wzruszenia, jak wówczas na tem górskiem stanowisku.
Z przeciwnej strony strumienia kamienie z góry po stromej zboczy posypały się gradem i spadając z hałasem w jeziorko, połamały lśniące zwierciadło wody. Przemocą zatrzymywałem oddech w piersiach i ukryty poza pniem, wytężyłem wzrok na przeciwny brzeg strumienia. Wnet też ujrzałem ogromnego jelenia, cztery łanie i kilkoro cieląt, pędzących wśród drzew ku wodzie. W odległości stu sążni może ponad wodą samiec pierwszy złagodził szybkość biegu i zaczął powoli, ostrożnie spuszczać się po spadzistym brzegu; całe stadko poszło za jego przykładem.
Jeleń wszedł pierwszy do wody tak jakoś delikatnie i przezornie, jakby bał się zmącić czyste wody strumienia, za nim wskoczyła pierwsza łania i stanęła powyżej niego, inne były jeszcze na brzegu. Samiec nachylił się odrazu i zaczął pić — łania spojrzała podejrzliwym wzrokiem wokoło. — Stałem od tych wspaniałych zwierząt najdalej o dziesięć kroków, wpatrywałem się w nie z zachwytem. Nagle wzrok mój spotkał się ze spojrzeniem łani; ciemno — szafirowe, prawie czarne jej oczy nie miały w sobie przestrachu, nie — tylko prośbę j jakąś niemą i tęskną zadumę i coś jeszcze, niby zapał jakiś i szlachetny.
Zapatrzony w te oczy, zapomniałem o strzelaniu i dziwnego uczucia doświadczałem: nerwami odczuwałem skierowany na mnie wzrok moich towarzyszy, choć ich samych nie widziałem, jednak czułem w ich wzroku nieme pytanie: dlaczego nie strzelasz? Obojętnem mi ono było — patrzałem w oczy łani i zdawało mi się — przez halucynacyę zapewne — że widzę w nich ten sam wyraz, jaki mają oczy mego sąsiada, chorego księdza. Wszystko to trwało kilka sekund zaledwie. Łania wydawszy trwożliwy okrzyk, odwróciła głowę w bok i jednym susem wyskoczyła ze strumienia, wnet znikło mi z oczu całe stadko. W tejże samej chwili, na prawo odemnie huknął strzał i jeleń z wysokości może dziesięciosążniowej, po spadzistym przeciwnym brzegu, stoczył się w przepaść i runął w zmącone wody strumienia.
Spojrzałem w bok i ujrzałem Mykołę ze strzelbą przy ramieniu, z lufy jeszcze dym wychodził. Czułem, że w spojrzeniu mojem, rzuconem na starego myśliwca, mieścił się niemy wyrzut — za brak serca. Wyrzut ten zrozumiał hucuł i odpowiedział nań natychmiast słowami:
— Diwocze serce macie panie — rzekł uśmiechając się pobłażliwie. Żołnierz to z was jeszcze mógłby być, ale prawdziwy myśliwy nigdy.
— Dlaczegóż żołnierz? — zapytałem.
— Bo w wojnie — mówił dalej — człowiek serce, żeby nie wiedzieć jak miał miękkie, gubi zupełnie i robi się zwierzem sroższym, niż niedźwiedź lub ryś — krew chce pić i krwi własnej broni, a tu... et co gadać, patrzeliście tej łani w oczy jak lubasce[6] jakiej; tak nie można, czasu tracić. Wszyscy czekaliśmy na wasz strzał i żeby nie to, ot tam mała polanka — tu wskazał ręką na przeciwną stronę — to byłby taki piękny zwierz przepadł.
Machnął ręką i poszedł w wodę, by wraz z Sawyczem wyciągnąć jelenia na brzeg. Obejrzeliśmy zwierzynę; kula hucuła trafiła jelenia pomiędzy łopatki przednie, od krzyża przeszła przez płuca na wylot i z przodu piersi wyszła. Z mordy i nozdrzy sączyła się jeszcze ciepła krew, nogi i zad stygły już zwolna.
Zostawiwszy Mykołę i Sawycza koło ubitej zwierzyny, zabraliśmy się wraz z Nowakiem do domu. Droga po dniu wydała mi się o wiele znośniejszą i szliśmy pospiesznie, bo przeziąbłem był przez noc bardzo i jeść mi się chciało okrutnie. Z nastaniem dnia mgła nasiadać zaczęła, z każdą chwilą gęściejsza, szczyty okryte były tumanem szarym, chmurami ciężkiemi, ołowianemi; temperatura ocieplała się zwolna, mróz folgował, lecz wilgotna mgła ziębiła.
— Po białym przymrozku będzie deszcz z pewnością. Jak nie dziś, to jutro — rzekł sentencyonalnie Nowak. Już teraz zaczyna się psi czas. Nie wiem, czy długo jeszcze pan u nas w górach wytrzyma?
Nie odpowiedziałem mu nawet, tylko przyspieszyłem kroku, a w myśli postanowiłem jak najprędzej wydostać się na równiny.
Gdy zbliżyliśmy się do bramy leśniczówki, wybiegła na nasze spotkanie pani Nowakowa, najwidoczniej niecierpliwie oczekująca naszego powrotu. Gdy zobaczyłem ją, pomimo tuszy wcale okazałej pędzącą po stromej ścieżce, doświadczyłem nagle jakiegoś złego przeczucia — i nie omyliło mnie ono.
— Nieszczęście! nieszczęście! — były pierwsze słowa przerażonej kobiety — chodźcie panowie prędzej! Mężu prędzej! No prędzejże Nowak! — wołała niecierpliwie.
— Cóż tam się stało? spytał, zbliżając się leśniczy.
— Ksiądz umiera! — zawołała, a później, gestykulując, gorączkowo zaczęła opowiadać, zwracając się to do mnie, to do męża: — Wczoraj wieczorem było zimno, a on do ciemniusieńkiej nocy spacerował po sadzie. Dwa razy wychodziłam do niego, proszę: niech ksiądz dobrodziej raczy do pokoju, powietrze zimne, aż człek kostnieje. A on mi na to panie dobrodzieju powiada: niech się pani Nowakowa nie troska o mnie, zdrów jestem, jak nieprzymierzając koń, tylko ojcowie z troskliwości zbytecznej wyprawili mnie tu, żebym wypoczął po pracy książkowej. Biedaczek nie wié nawet, że śmierć z kosą czeka już na niego. W nocy, eh! już nad ranem przybiega Hapka do mego łóżka i szarpie i woła: — Pani! pani! Ksiandz umyrajut! Poszłam, sądny dzień, krwi jak z dzika pełny pokój, a on sam charczy, a twarz ma białą, gdzie tam białą — żółtą, niby woskową. Ja do niego, a on ani ręką, ani nogą ruszyć nie może. Mówię mu: A widzi ksiądz dobrodziej, co mróz znaczy, teraz chodź po księdza i po Sakramenta święte posyłaj, bo życia już w jegomości nie ma i za kurczątko malusieńkie. A on biedaczek popatrzył na mnie i pyta: Eh! tak pani myśli? Nie! to nie może być, jeszcze pożyję, bo nie spłaciłem na świecie tego, co było moim obowiazkiem... Perswaduj tu takiemu, palcem ruszyć nie może, a myśli, że wieki żyć będzie. Z panem chce się widzieć — rzekła spokojniej, zwracając się do mnie — dwa razy się już o pana dobrodzieja pytał.
W tej chwili dopiero zauważyłem, że zasłuchani w opowiadanie przerażonej kobieciny i dzieląc jej przerażenie, zapomnieliśmy o naszym obowiązku.
— Chodźmy, panie Nowak! — rzekłem i puściłem się ścieżką ku bramie. W sieni oddałem Nowakowi strzelbę, a sam tak, jak stałem, obłocony i w poszarpanej podczas nocnej wyprawy odzieży wszedłem do izby chorego.
W izbie mrok jeszcze spory panował, tylko w głębokim kominie płonęła jasno wielka sosnowa kłoda. Podłoga była najwidoczniej świeżo wymyta, a izba wyprzątnięta ze śladów krwi; pod nogami niemile skwierczał usypany wilgotny piasek.
Chory leżał na wznak, oczy miał w sufit utkwione, a siły tak go opuściły, że nawet nie mógł skierować oczu ku drzwiom; widziałem jednak z wyrazu twarzy, że chciał to zrobić.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — rzekłem, zbliżające się do niego.
— Na wieki... — nie mógł domówić reszty.
Zbliżyłem się do łóżka i nakazując mu ruchem ręki milczenie, podniosłem jego głowę wyżej na poduszki, okryłem go lepiej kołdrą i usiadłem w nogach, patrząc nań ciągle. Pewno z pół godziny leżał tak bez ruchu, tylko suchy urywany kaszel od czasu do czasu wydobywał się ze zmęczonych piersi. Twarz jego, klasycznie piękna, straciła już zupełnie cerę ludzką, powlokła się trupią, szaro-żółtą barwą, tylko oczy świeciły ciągle dziwnem ożywieniem i zdawało mi się, że wszelkie resztki życia, że dusza cała opuściła już schorzały ten organizm i weszła w oczy. Z oczu tych czytać można było dzieje żywota umierającego — a były one i piękne i dobre.
Zwolna chory zaczynał przychodzić do siebie, oddech stawał się równiejszy i nie wymagał pracy płuc tak natężonej, blask oczu zmniejszył się i chory zasnął snem lekkim, trudnym nawet do dostrzeżenia.
Pozostałem przy nim aż do obudzenia, które nastąpiło w godzinę może po zaśnięciu. Sen widocznie pokrzepił go i wzmocnił gasnące siły. — Natychmiast po przebudzeniu skinął na mnie ręką, bym się zbliżył do niego. Podszedłem.
Przemówił wówczas do mnie cichym, urywanym, ale zupełnie wyraźnym głosem:
— Prosiłem, byś pan przyszedł. Mam się o coś ważnego spytać.
Słuchałem, łowiąc uważnie uchem każdy najdrobniejszy dźwięk.
— Zauważyłem w czasie naszych rozmów — mówił dalej, przemagając kaszel — że pan zajmowałeś się naukami przyrodniczemi. Gospodyni nasza powiedziała mi dziś, że ja wkrótce umrę.
Tu zakaszlał się mocniej i trochę krwi ukazało się na bladych ustach, na czole i twarzy wystąpiły gęste krople potu, w oczach jednak nie dostrzegłem ani śladu niepokoju, przeciwnie, widniały tam: rezygnacya i powaga jakaś wielka. Po chwili kaszel ustał i głos mu wrócił, mówił więc dalej:
— Zaklinam cię bracie w Chrystusie, powiedz mi, czy to prawda? Ja nie czuję jeszcze zbliżania się śmierci i wiecznego wypoczynku. Powiedz mi prawdę. Czy tak jest w istocie?
Mówiąc to, wpatrzył on mi się w oczy tak bystro i przenikliwie, że nie byłem w stanie karmić go złudzeniami; nawet dla chwilowego uspokojenia go kłamać nie byłem w stanie; zresztą widziałem, że choć wieść ta będzie dlań niespodzianką, to jednak nie przerazi go zgoła, rzekłem więc krótko:
— Tak!
Po słowie tem, wyrzeczonem dobitnie, wydawało mi się, że uśmiech jakiś słodki i wesoły prawie przebiegł mu po twarzy, trwał chwilę tylko, mignął zaledwie i znikł, ustępując miejsca wyrazowi powagi i skupienia ducha. Oczy utkwił w sufit i przez chwilę zdawało mi się, że usta jego poruszały się niepostrzeżenie niby przy cichej modlitwie. Wnet jednak znowu popatrzył na mnie i odezwał się szeptem.
— Proszę cię więc bracie, poślij po najbliższego katolickiego kapłana. Poślij zaraz i wróć tu jeszcze do mnie.
Wyszedłem do stajni, wyszukawszy podrostka, który spełniał funkcye pastucha przy krowach leśniczego, kazałem mu siąść na deresza Mykołowego, a mego konia osiodłanego prowadzić luzem i pojechać natychmiast do najbliższej cerkiewki po unickiego proboszcza.
Gdym tak rozprawiał z głupkowatym chłopakiem, nadszedł Nowak i oświadczył, że chłopca tego posyłać nie można, bo toby się na nic nie zdało.
— Głupi jest jak but — mówił, spluwając leśniczy — i gotów zamiast księdza, Cygana nam przywieść. Już jeżeli taka łaska pana dobrodzieja — dodał, kłaniając mi się — że pan swoje konie daje, to ja i sam gotów jestem jechać, byle tylko księdza jak najspieszniej przywieść. To przecie chrześcijański obowiązek.
Pozostawiłem Nowaka w stajni, siodłającego konie, a sam powróciłem do chorego.
Wbrew smutnym przepowiedniom Nowaka, mgła poranna, gęsta rosa opadać zaczęła na ziemię, niebo się wyjaśniało, nawet przez rozsuwający się tum an zdołało się przedrzeć kilka promieni słonecznych i przez małe okienko wcisnąć az do twarzy chorego.
Zastałem go jakoś pokrzepionego; zmienił nawet pozycyę i obrócił się twarzą ku słońcu.
Gdy zbliżyłem się do niego, spytał mnie znowu cichym, słodkim głosem:
— Czy się tylko bracie nie mylisz? Ja nie czuję zbliżającej się śmierci.
Łzy mimowoli zakręciły mi się w oczach i odrzekłem mu:
— Jeden Bóg rozporządza życiem ludzkiem. Pytałeś ksiądz, żądając sumiennej odpowiedzi, dałem taką, jaką sumienie mi podyktowało. Omylić się mogłem i żeby Bóg dał, bym się pomylił.
— A może się i nie mylisz — rzekł po dłuższej pauzie.
Potem, jakby przypomniawszy coś sobie, rzekł znowu:
— Tam pod brewiarzem na stole leży gruby zeszyt papieru zapisanego. Podaj mi go z łaski swej bracie.
Poszukawszy chwilę, znalazłem zeszyt i nie patrząc weń, podałem choremu. Przyznam się, że gdy szukając, tylko raz przelotnie rzuciłem okiem na ten zeszyt, przeczułem prawie, iż to jest pamiętnik Dawydowa i powstała nagle we mnie obawa, by on nie kazał go wrzucić w płonący komin.
Przenikliwy chory odrazu odgadł moją myśl i uczucie, jakie ona wywołała, i uśmiechając się pobłażliwie, rzekł:
— Wiem, że ciekawy byłeś bracie dziejów mego życia. Opowiadać ci nie chciałem, skromność obowiązująca kapłana nie pozwalała mi zajmować bliźniego osobistemi sprawami. Dziś, gdy mam już ze świata odejść, oddaję ci ten zeszyt.
Tu wręczył mi napowrót rękopis i jakby znużony długiem zdaniem, wypowiedzianem przed chwilą, zakaszlał znowu, mocniej niż pierwej. Po chwili jednak siłą woli stłumił kaszel i mówił dalej:
— Doświadczenia, jakie zdobyłem w życiu, mogą się innym przydać. Pisujesz powieści, zużytkuj te moje zapiski, jak ci się podoba!
Bolesne jakieś wspomnienie musiało zjawić się w jego umyśle, bo skrzywił twarz, jakby go coś w sercu mocno zabolało i zawołał prawie zupełnie głośno:
— Zdrajcą mnie tam zowią!... A nie wiedzą, że byłbym gotów przelać ostatnią kroplę krwi, ponieść śmierć w mękach najokropniejszych, żeby im tylko oczy otworzyć i na drogę, wiodącą do zbawienia, do opamiętania chociażby naprowadzić. Pojmą to kiedyś... ich prawnuki.
Głowa opadła mu znowu na poduszki i z piersi wydobył się po raz pierwszy zgrzyt jakiś straszny, grobowy; dyszał ciężko i z widocznym nadludzkim wysiłkiem. Gdy przyszedł trochę do siebie, rzekł ledwie dosłyszalnym głosem:
— Bracie, podaj mi krzyż i zostaw mnie samego. Będę się modlił.
Znalazłem na stoliku mały srebrny krzyżyk, czarno emalią misternie ozdobiony, noszący na sobie niezaprzeczalne piętno kaukazkiego wyrobu, i milcząc, wsunąłem mu go w kostniejącą rękę, potem stosownie do jego woli wysunąłem się zcicha z pokoju.
Wyszedłem na świeże powietrze; słońce, jasno już teraz świecące, pociągało mnie tam. W głowie czułem zamęt jakiś, rodziła się w mym umyśle świadomość, że jestem obecny przy śmierci, nie jakiegoś pospolitego śmiertelnika, zwykłego zjadacza chleba powszedniego — ale człowieka, który byłby odegrał wielką rolę w historyi swego narodu, gdyby warunki dzisiejsze nie były mu stanęły na przeszkodzie i nie doprowadziły go do przedwczesnej śmierci hen daleko na obczyźnie w dzikich karpackich urwiskach.
Myślami temi zajęty szedłem wprost przed siebie, nie zwracając zupełnie uwagi na otaczające przedmioty; z zadumy tej wyrwał mnie głos Mykoły, który, wyrósłszy jak z pod ziemi, huknął mi w samo ucho: że jelenia wraz z leśnikiem wpakowali na najętego konia i Sawycz eskortuje go tu, a on przyszedł spytać: czy nie mam mu co do rozkazania?
Wyprawiłem go do sieni, żeby siedział podedrzwiami chorego księdza, i gdyby się tam co stało, dał mi znać natychmiast. Sam zaś poszedłem dalej, i usiadłszy na ławeczce wśród sadu, zacząłem z ciekawością oglądać otrzymany od chorego rękopis. Był to gruby zeszyt papieru, zapisany pewnym i bardzo czytelnym charakterem; podzielony był na rozdziały, a na końcu widniał podpis autora i data opiewająca, że był spisany w Rzymie cztery lata od dnia owego, w którym dostał się do moich rąk.
Bezwiednie prawie zacząłem czytać.
Oto treść pamiętnika księdza Jana Dawydowa:
Urodziłem się na Kaukazie.
Ojciec mój Józef, syn Jana Dawydowa, jenerała z czasów panowania cesarza Mikołaja, był rotmistrzem w liniowym pułku dragonów, który sprawował graniczną służbę od Turcyi azyatyckiej. Matka moja, którą w dzieciństwie straciłem, była córką gruzińskiego księcia i katoliczką; ojciec mój wykradł ją z domu rodzicielskiego i poślubił potajemnie wbrew woli jej rodziców i swoich.
Rodzina moja należała do rzędu tych rodzin, dość zwykłych pośród szlachty rosyjskiej, które z ojca na syna służą w armii i dochodzą do wysokich rang i dostojeństw; o ile dojść mogłem, to zdaje mi się, że gniazdem mojej rodziny były początkowo naddońskie osady kozackie, ale mój ojciec był już piątym z rzędu pośród moich przodków, który służył dynastyi nie jako kozak, lecz jako oficer regularnej armii. Majątek i znaczenie rodzin tego rzędu w Rosyi zależą zupełnie od szczęścia i powodzenia ich współczesnych przedstawicieli; za życia mojego pradziada, a nawet i dziada jeszcze, Dawydowy byli u szczytu powodzenia: mieli znaczenie u dworu, wpływy w Petersburgu i stosunki rodzinne świetne. Jenerał Jan Dawydow, mój dziad, po którym nawet i imię odziedziczałem, był tem, co w Rosyi nazywają służak: cesarz panujący był mu Bogiem, a interes dynastyi zastępował mu religię. Ojciec był już innych czasów wychowańcem: dzieciństwo jego i pierwsza młodość upłynęły w czasach rozbudzenia ducha wolności i walki z tym kierunkiem, który wprowadził był cesarz Mikołaj. Gdy mój ojciec był małem dzieckiem, wówczas kwitł i został stłumiony związek dekabrystów; młodość jego zatruły ponętne, a tak zabójcze dla młodych a wrażliwych dusz, utwory Lermontowa. Dziad mój nie lubił swego jedynego syna; czuł, że w tym wrażliwym i czułym młodzieńcu niema materyału na rosyjskiego jenerała. Dla popchnięcia go w służbie, dla zachęcenia go do rzemiosła wojennego, postarał się o wysłanie go na Kaukaz — ojciec to przyjął za rodzaj kary i stracił serce do swego rodzica na zawsze.
Wiem o tem wszystkiem tak dokładnie, bo później, gdy już byłem dorastającym i nawet prawie dorosłym młodzieńcem, to ojciec mój, który mnie kochał bardzo, choć po swojemu, często opowiadał mi o tych wszystkich zdarzeniach i okolicznościach.
W drugim roku służby na Kaukazie poznał on moją przyszłą matkę i od pierwszego spojrzenia zakochał się w niej na zabój. Ojciec jej stary książę Czerkawadze, człowiek dumny i zagorzały stronnik patryotycznej gruzińskiej partyi, ani chciał słyszeć o wydaniu córki za rosyjskiego oficera i schizmatyka. Przywiązanie jednak wzajemne moich rodziców nie dało się zwalczyć. W owych romantycznych czasach na Kaukazie bardzo było w modzie pomiędzy oficerami: wykradać miejscowe panny i żenić się z niemi. Gdy ojciec zdradził się przed kolegami ze swym zamiarem — sam mi to opowiadał — to ucieszyli się tem nadzwyczajnie i dopomogli mu wszelkiemi siłami. Związek moich rodziców, zrodzony pod tak romantycznemi wróżbami, nie był szczęśliwy, brakowało mu błogosławieństwa Bożego, które zazwyczaj przez usta rodziców na głowy dzieci spływa.
Nasamprzód stary jenerał, dowiedziawszy się o ślubie syna, rozgniewał się okrutnie, pokrzyżowało bowiem to małżeństwo jego plany ożenienia syna z bogatą i posiadającą potężne stosunki dziedziczką; odmówił też natychmiast synowi wszelkiej pomocy materyalnej tak, że został on zaraz po ożenieniu prawie nędzarzem, bo żołd oficerski nie wystarczał mu na wino i tytoń, a cóż myśleć o kosztach utrzymania domu. Los mojej matki musiał być od początku jej małżeństwa smutny.
Od chwili, kiedy inteligencya moja zaczęła się rozwijać, jako pierwsze, niezatarte niczem wrażenie, wyryła się w mej pamięci cudownie piękna, lecz wyrazem smutku zasępiona twarz matki. Zdaje mi się, że dziś jeszcze widzę jej głowę pochyloną nad moją kołyską, jej oczy wpatrzone w moje. Smutne, tęskne piosnki, które mi śpiewała, dźwięczą dotychczas w mej duszy; słów tych, jej rodzinnego języka, nigdy dokładnie nie nauczyłem się rozumieć, lecz nuta pozostała własnością mej duszy — jedynem może dziedzictwem po przedwcześnie zmarłej.
Ojciec rzadko w domu przebywał, chociaż gdy był, to pieścił mnie i całował i bardzo często płakał. Że pożycie moich rodziców nie musiało być szczęśliwe, wnoszę z wielu szczegółów, które z drobiazgową dokładnością przechowała moja dziecięca pamięć. Raz pomnę, gdy już musiałem liczyć około pięciu lat, przez dłuższy czas, może przez miesiąc cały byłem sam z matką. Ona płakała coraz częściej; od czasu do czasu, patrząc na mnie ze smutkiem i boleścią, niby mimowolnie wyrywały się jej słowa: biedne dziecko! biedna sierota!
Różni jacyś starsi ludzie przychodzili wówczas do naszego domu, którzy zabierali sprzęty, matka sama oddawała im różne kosztowności i piękne suknie. Czułem już wówczas doskonale, że dzieje się coś, co musi sprawiać matce wielka przykrość, nie śmiałem jej jednak zapytać; instynktem przywiązanego dziecka przeczuwałem, że sprawiłoby to jej było jeszcze sroższą boleść. Ciekawość mnie jednak paliła; spytałem starego kozaka, służącego mego ojca, który pozostał przy nas i swoim sprytem karmił nas oboje. Na zapytanie moje, starowina zmieszał się i odpowiedział, że ojciec pojechał w sprawach służbowych, że wróci z pewnością, że pani martwi się niepotrzebnie.
Po wyrazie jego poczciwej, otwartej twarzy poznałem, że nie mówił prawdy; rozbudziło to moją ciekawość tem silniej.
Tegoż samego dnia usłyszałem w kuchni ożywioną rozmowę. Stara Józefowa, Polka, wdowa po zabitym w bitwie z górcami polskim żołnierzu, która od dwóch lat służyła u nas jako kucharka i bardzo się do mej matki przywiązała, kłóciła się ze starym kozakiem Siańkiem; słowa przez otwarte okienko od kuchni dolatywały aż do małego ogródka, gdzie byłem zajęty ścinaniem kwiatów, mając to najświętsze przekonanie, że siekę łby muzułmańskie. Słowa: »pan, pani, niegodziwość, ohyda, nieszczęśliwa, biedne dziecko«, obijały się o moje uszy co chwila. Podsunąłem się pod same okno i zacząłem podsłuchiwać; Sianko mówił ciszej, ale głos Józefowej grzmiał jak pozycyjne działo.
— A ja ci powiadam kozacze rozbójniku — mówiła kobieta łamanym polsko-ruskim językiem, którego nauczyłem się i rozumiem doskonale — a ja ci powiadam, że kara Boska zejdzie na was obydwóch, za biedną tę gołąbkę — Kara Boska dopust wszelaki na tym świecie, a ogień piekielny najmocniejszy na tamtym. Zobaczycie! Zobaczycie!
— Cóż pan winien, że go po służbie posłali do jenerałgubernatora, naczalstwo każe, wraży syn musi. Pak, tak, Józefowo, gołąbko!
— Co ty mi rozbójniku, gołoworezie będziesz kota ogonem odwracał — krzyknęła z furyą i stuknęła mocno nogą. — Patrzcie mi go, jaki mi lis, co się w cielątko przerzuca. Niby to ja nie wiem, niby to mnie kucharka od majora Tatiana Sidorowna nie opowiadała. Nie broń, nie gadaj, on taki sam, jak i ty — biedną gołąbkę chcecie zabić, mówicie sobie; niech z żalu ginie. Wiem, wiem. Ot tobie powiem, że wiem, gdzie nasz pan się podział, gdzie pojechał.
— Et, babskie gadanie — szepnął przez zęby Siańko, i machnąwszy ręką, zmierzał ku drzwiom.
— Myślisz, że nie wiem? — krzyknęła rozgniewana do reszty jego milczeniem Józefowa. — Ot, tobie powiem, ze wziął urlop na miesiąc i pociągnął się za tą aktrysą, co tu śpiewała, za tą paskudnicą, co miała gębę zmazaną wapnem i kraską z buraka. Ot widzisz, że wiem!
— Cicho babo! Milcz! — zawołał kozak, zawracając na miejscu i stanowczym giestem nakazując Józefowej milczenie. — Długie włosy, rozum krótki! Ty panią kochasz, chwalisz się, że ją kochasz. Ot, niechby ona raz przypadkiem posłyszała twoje gadanie i... już byłoby po niej. Takie to delikatne. Ty babo miej rozum, ty wiesz, człowiek grzeszny, człowiek nie święty, a i święci grzeszyli. Ot panu naszemu, Josifu Iwanowiczu, trafiło się, że zbłądził; komu się nie trafi. Ale ty babo milcz, i naszej pani ani słowa nie mów, bo na sumienie weźmiesz swoje jej chorobę, albo śmierć nawet.
Przy słowach tych, wypowiedzianych pewnym, przekonywającym głosem, gniew Józefowej ustawał, topniał, aż wreszcie we łzach się obfitych rozpłynął.
— O dolaż moja nieszczęśliwa! — zawołała, szlochając gorzko. A bodaj tę pluchę kazańską, tę niechluję pogańską, tę Tatianę Pan Bóg wszechmocny za to pobił! Bodaj ona ziemi swej rodzonej nie ujrzała! Bodaj w tym zakazanym, pogańskim kraju głowę swą rozczochraną położyła. Taż ona wszystko mojej gołąbce wczoraj jeszcze wyśpiewała.
Do śmierci nie zapomnę wściekłego głosu, jakim Siańko wygłosił straszne przekleństwo; później do uszu moich doleciał odgłos trzaśnięcia drzwiami, i ucichło w kuchni zupełnie.
Rozmowa ta co do słowa utkwiła w mej pamięci, choć wówczas nie rozumiałem jej i nie mogłem pojąć, co w niej było tak okropnego; siłą jednak kochającego serca zrozumiałem, że coś strasznego grozi mojej matce, że spotkała ją jakaś straszna niesprawiedliwość i połączona z nią boleść ogromna. Bezwiednie wybuchnąłem płaczem i czemprędzej pobiegłem do matki.
Zastałem ją samotnie siedzącą na niskiej otomanie, z której przykrywający ją dawniej perski kobierzec zabrali dzień przedtem wierzyciele ojca. Nie płakała, tylko zaognione jej oczy pałały dziwnym jakimś blaskiem, a biała jej cera przybrała była błękitne jakieś odcienie. Wbiegłszy do pokoju, stanąłem przed nią, i nie mówiąc słowa, spojrzałem na nią pytająco; ona domyśliła się snać, że w mej dziecięcej duszy zrodziła się świadomość jej niedoli, bo schwyciła mnie na kolana i zaczęła mnie ściskać, pieścić i całować.
— Synku mój — szeptała do mnie z niewysłowioną słodyczą — bądź ty inny. Synku mój, miej ty serce ludzkie, nie wilcze. Dziecko, dziecko, miej ty zawsze Boga w sercu.
To był ów stanowczy dzień w mem życiu, od którego począwszy, pamiętałem już najdokładniej wszystko, co się wkoło mnie działo. Wspomnienia to bolesne i krwawe, a jednak wielu, ach wielu moich rodaków nie wynosi z lat dziecinnych wspomnień jaśniejszych, sercu milszych, dla duszy zdrowszych.
W kilka dni później ojciec powrócił. Był smutny i złamany; świeżość młodości z jego oblicza znikła wówczas i ju ż nigdy nie powróciła.
Przyjechał w nocy, ja spałem już w swem małem łóżeczku opodal od matki, usłyszałem jego wejście; ale udałem że śpię, a tymczasem przysłuchiwałem się i przypatrywałem wszystkiemu, co się w pokoju działo. Drżałem jak liść osiczyny, jednak najlżejszym ruchem nie zdradziłem się, że czuwam.
Ojciec wszedłszy, stanął przed matką, która w tej chwili przestała się modlić i nie mówiąc ni słowa, patrzył na nią długo, długo; ówczesny wyraz jego oczu pozostanie mi również pamiętny na zawsze. We wzroku tym była cała historya życia mego nieszczęśliwego ojca; ja dziecko wówczas, a pojąłem odrazu, co wzrok ten mówił. Były w nim: i boleść straszna, i skarga żałosna, i przyznanie się do winy i błaganie przebaczenia a zapomnienia. Twarz jego kurczowo się krzywiła, a załamane, splecione palce trzeszczały głucho. Matka podniosła głowę i popatrzyła nań. Scena ta niema trwała chwil kilka. Później on osunął się do jej kolan, zaszlochał cicho, a ona pochyliła się nad nim i pocałowała go w czoło.
W tejże chwili rozczulenie tak gwałtowne opanowało całą mą istotę, że rozpłakałem się głośno i długo, długo szlochałem, zanim udało się obojgu rodzicom utulić mnie i uspokoić. Nie pamiętam już nic więcej z tej nocy, płacz mój skończył się snem twardym.
Nazajutrz powrócił dawny porządek w domu i było tak jakby ojciec nigdzie nie był wyjeżdżał, tylko jasna cera i rumieńce nie powróciły już nigdy na twarz mej matki, a ów błękitnawy odcień, który ujrzałem po raz pierwszy w czasie dłuższej nieobecności ojca, wzmagał się coraz bardziej i zmieniał się zwolna w szary jakiś, straszny cień.
Pamiętam również, że od owego czasu nie było już nigdy sprzeczek pomiędzy moimi rodzicami i oboje zaczęli się mną więcej zajmować i pieścili mnie z większą czułością niż dawniej; szczególniej w obejściu mego ojca ze mną odczułem zmianę ogromną, a dziecięcy nieomylny instynkt powiedział mi odrazu, że ojciec kocha mnie teraz więcej niż dawniej — i ja go wówczas dopiero pokochałem.
Wkrótce potem zaczęła się moja nauka czytania, udzielał mi jej sam ojciec i pamiętam, że był dumny z mej pojętności i chwalił się nią przed odwiedzającymi nas oficerami. W rzeczy samej nie pamiętam, jak i kiedy nauczyłem się czytać, była to widocznie zabawka, nie praca, kiedy nie wryła mi się w pamięć.
Okres ten, najszczęśliwszy w mem życiu, pozostawił mi najwięcej miłych wspomnień. Pamiętam n. p. pewien dzień uroczysty, w którym przyszła z Petersburga nominacya dla mego ojca na wyższy stopień w armii. Oficerowie z całego pułku zeszli się powinszować mu tego odznaczenia; później był u nas wieczór z wystawną kolacyą, przy której grała muzyka pułkowa. Matka wystąpiła w paradnej sukni z termołamy, i pamiętam, że ślicznie tego wieczoru wyglądała; mnie przystrojono w karmazynową czerkieskę i przypięto mi do boku mały, w srebro oprawny, jataganik, którym mogłem daleko dokładniej ścinać kwiaty, niż dawniej kijem. Siańko zhardział od owego dnia do tego stopnia, że prawie nie chciał rozmawiać z ordynansami innych oficerów i tłómaczył się przed Józefową, że nie wypada mu już być za pan brat z nimi, jemu, służącemu majora i komendanta drugiego dywizyonu w pułku. Po kilku dniach wróciło wszystko znowu do dawnego porządku.
Wkrótce później dostałem nauczyciela. Nie był to stały nauczyciel, któryby mieszkał u nas i ciągle się mną zajmował.
Nie! był to porucznik z naszego pułku, Polak, za jakąś polityczną winę zesłany na Kaukaz, jako prosty żołnierz; odwagą jednak, męstwem nieustraszonem i przytomnością umysłu uratował on razu pewnego oddział, na który napadli w górach zbuntowani Czerkiesi i za to awansowano go na oficera.
Dziwny to był człowiek ten pan Kotłowski; przez trzy lata, w których codziennie go widywałem, nie dojrzałem nigdy na jego wyschłej i ogorzałej twarzy uśmiechu, ale za to nie gniewał się, nie unosił nigdy. Uczył mnie elementarzowych nauk, opowiadając mi najrozmaitsze bajeczki, a ja z nich czerpałem naukę, niedomyślając się tego nawet. Oprócz tego był zapalonym myśliwym i przyrodnikiem, i mial ogromny zbiór ptaków wypchanych. Mieszkał w dwóch małych izdebkach, wynajmowanych od Ormianina, naprzeciwko naszego domu; biegałem więc do niego często i nauczyłem się wkrótce: jak który ptak się nazywa, jakie życie prowadzi, gdzie się gnieździ i czem się żywi. Mój ojciec cieszył się ogromnie mojemi postępami i zawsze, gdy zebrało się u nas kilku oficerów, to wyciągał mnie na egzamin, i później pytał gości, czy znali kiedy malca, któryby w tym wieku tyle umiał?
Kochana moja matka dodawała wówczas, że boi się, iż ja wkrótce będę więcej umiał od niej i żartem mawiała do pana Kotłowskiego, że i ona zacznie brać lekcye od niego, by jej moja wiedza nie zawstydzała. Kotłowski zaś odpowiadał wówczas z największą powagą, że nigdy nie jest zapóźno zabrać się do nauki i że nikt nie powinien wstydzić się pracy nad zwiększeniem zasobu swej wiedzy.
Od tego Kotłowskiego dowiedziałem się po raz pierwszy: co to jest ojczyzna?
Okoliczności, towarzyszące tej chwili, od której rozpoczęła się druga epoka mej świadomości, epoka wyższa i pełna już marzeń i rozumowań nawet, zapamiętałem również dokładnie. Było to tak:
Pewnego dnia na wiosnę, gdy mialem już siódmy rok, zauważyłem w naszym garnizonie ruch niezwykły: oficerowie i ordynansi przychodzili bezprzestannie do mego ojca, który był komendantem miejscowej załogi; gońcy jacyś, na zziajanych, potem i kurzem okrytych koniach, przybiegli do kwatery ojca, starsi z sąsiednich gmin czerkieskich zjawiali się również i z pokornemi minami tłomaczyli coś ojcu. — Wszystko to, razem wziąwszy, zaintrygowało mnie ogromnie, wymknąłem się więc do kuchni, aby zasięgnąć języka od Józefowej, która była we wielu wypadkach moją encyklopedyą i pod względem mego ówczesnego wykształczenia i znajomości życia położyła była prawie takie same zasługi, jak i Kotłowski.
W kuchni zastałem dwóch podoficerów dragońskich i Siańka, który perorował coś zawzięcie i namiętnie wymachiwał rękami. Obecni nie zauważyli nawet mego wejścia; wcisnąłem się w kąt i niepostrzeżony przez obecnych słuchałem:
— Psy niechrzczone, rozbójniki, gołoworezy! — wrzeszczał Siańko — cierpliwość chrześciańska musi się wyczerpać. W biały dzień napadli złodzieje na konwój, czterech dragonów zrąbali, pocztyliona skłuli tak, że dogorywa już, i sumkę (torbę pocztową z korespondencyami i pieniądzmi) z kazionnemi (rządowemi) pieniądzmi zabrali. Cały auł (osada czerkieska) kazałbym za to wysiec; kazałbym wywieszać buntowników do jednego.
— Ależ bo i maładcy sprawne ci gorcy — mówił jeden z podoficerów. — Niema co mówić, sprawili się cicho: Patrol, który prowadził zwodny, (starszy podoficer) Liwuchyn, nie był dalej od tego miejsca, jak na wiorstę, i dragony nawet jęku nie słyszeli.
— Musiało ich być, tych rozbójników tyle, że naszych tak obskoczyli raptem i zadławili, że nawet strzelić żaden nie miał czasu. A silnie tną szelmy! dragonowi farfurnemu łotr któryś oddzielił głowę od kadłuba, jak nie przymierzając Józefowa kurczęciu — dodał drugi podoficer.
— Mniebyś przynajmniej nie mieszał do tego — szepnęła z niechęcią Józefowa i zatopiła się w ustawionych przy ogniu rondlach.
— Eh! co tu gadać — zabrał znowu głos Siańko — nasz Josif Iwanowicz, choć go do rany przyłóż, ale na komandira (komendanta) za miękki człowiek. Ot! albo i teraz: ci starszyny zbójeckie byli tu, pokłonili mu się, czołem bili, nałgali, że oni o niczem nie wiedzą, i on ich puścił, a jabym ich był kazał powiesić, i spokójby odrazu nastał i buntu śladby zaginął. Powiesić! powiesić, to najlepszy sposób!
— A, poganinież ty obmierzły! — zawołała nagle i niespodzianie kucharka, biorąc się jedną ręką w bok, a drugą, w której trzymała dymiącą warzechę, grożąc kozakowi. — A czyż to ty nie jesteś gorszy zbój, niż ci Czerkiesi? — wołała coraz groźniej. — Jemu tylko na myśli knut i szubienica. A nie masz ty sumienia! A cóż winni ci ludzie spokojni, że z tureckiej strony wpadli sułtańscy Czerkiesi i pocztę rozbili. Wiem ja, pogańska duszo, że tybyś krew ludzką pił, a bo to tacy, jak ty, nie znęcali się nad naszymi katolikami, nad wiernemi dziećmi Matki Boskiej, a bo takie brodacze, jak ty, nie karmili koni w kościołach, nie katowali sług bożych? Oh! patrz go, onby zaraz wieszał. Chwała Bogu, że nasz pan nie taki.
— Milcz babo! — krzyknął kozak — a nie, to ci nahajem pysk zamknę. Czy to nie wiesz, że carska służba nie drużba, że: kak byt’ pa sienne — tak byt’ pa siemu, że tu serca niema. Patrzcie na nią, jaka mi katoliczka, jej serca potrzeba. Nie stul mi tylko gęby, to powiem ja panu, że ty z Kotłowskim i z kapelanem dziecko mu na lacką wiarę przerabiacie. Czekaj, będziesz ty na starość na suchej kobyle oklep jeździła.
W tej chwili usłyszałem głos Kotłowskiego, wzywający mnie do lekcyi; czemprędzej więc opuściłem kuchnię i wbiegłem do pokoju, przeznaczonego na »szkołę«.
Choć rozmowa żołnierzy i kucharki rozciekawiła mnie bardzo, nie pytałem jednak dnia tego mego nauczyciela o jej znaczenie, bo wstydziłem się przyznać, że podsłuchiwałem w kuchni.
Nazajutrz po opisanych wypadkach, rzeczy przybrały groźniejszą postać: Rozesłane patrole dragońskie przyniosły wieści o szerzącym się buncie; o tem: że auły sąsiednie opuściły swe dawne stanowiska i umknęły w góry; jeden z podjazdów, który zapuścił się dalej w góry, nie wrócił zupełnie, a ludzie, którzy umknąć zdołali, przynieśli smutną wieść o zupełnem rozgromieniu tego oddziału przez przemagającą liczbę czerkieskich jeźdźców.
Wieczorem tego dnia, przed naszym domem rozległ się grzmot bębnów i oddział piechoty, wezwany z sąsiedniej fortyfikacyi, przedefilowawszy przed moim ojcem, rozłożył się obozem na sąsiednim placu. Gwar i hałas panował całą noc; u nas zgromadzeni oficerowie naradzali się nad sposobami, jakich użyć potrzeba do stłumienia rokoszu. Moja matka siedziała w drugim pokoju wzburzona i niespokojna; tego wieczora po raz pierwszy usłyszałem suchy, ostry kaszel, wydobywający się z jej piersi, oczy jej świeciły gorączkowo.
Mnie udało się wśliznąć do pokoju, gdzie oficerowie, pijąc herbatę i paląc papierosy, dysputowali zawzięcie. Ojciec siedział zadumany, podparłszy głowę na dłoniach; nic nie mówił, tylko nożem przesuwał okruszyny chleba, tworząc z nich dziwaczne jakieś floresy; czoło jego było sfałdowane, a w oczach dziwny jakiś niepokój z niesmakiem połączony. Kotłowski również milczał, złożywszy ręce na piersiach; oblicze jego suche i jakby uwędzone, nie zdradzało myśli nurtujących pod czaszka, ani uczuć drżących w sercu, tylko oczy duże, siwe, przybrały dziwny jakiś blask, świeciły jak klinga czerkieskiego jataganu; a z pod długiego, na dół zwisającego wąsa wyrywało się krótkie, siłą woli tłumione westchnienie.
Nagle mój ojciec wstał z miejsca i kłaniając się oficerom, rzekł:
— Teraz panów pożegnam. Jutro więc ze świtem w pochód! Okoliczności, które będą towarzyszyć naszej wyprawie, zdecydują o dalszem naszem postępowaniu. Daj Boże, żeby sam widok wojska cesarskiego i powaga władzy poskutkowały i żeby się obeszło bez krwi przelewu.
Ukłonił się wszystkim wkoło i oficerowie wyszli. Jeden tylko Kotłowski został w pokoju i długo jeszcze z ojcem rozmawiał.
Następnego dnia, przed świtem, wojsko ruszyło z miasteczka.
Ojciec mój z płaczem żegnał matkę, a ona długo leżała mu na piersi, szlochając cicho. Wreszcie ojciec pierwszy przerwał pożegnanie, uścisnął i mnie i siadł pospiesznie na swego ulubionego, jak dukat lśniącego, karabachskiego wierzchowca. Koń wspiął się, zarżał radośnie i za chwilę widzieliśmy, jak już szedł na czele oddziału.
— Pewne zwycięztwo! — zawołał pozostawiony z nami Sianko. Dargał tak zarżał, jak koń, pewny, że idzie na zwycięzki bój. Ach czemuż mnie pan nie wziął z sobą?
Odczułem to najwyraźniej, że słowa kozaka zrobiły mej matce nieokreśloną jakąś przykrość; z niechęcią spojrzała na wiernego sługę i wziąwszy mnie za rękę wróciła do swego pokoju. Tam uklękła i długo się modliła ze swej małej, w srebro oprawnej, gruzińskiej książeczki. Później i mnie poleciła uklęknąć obok siebie i kazała powtarzać słowa modlitwy, która utkwiła mi w pamięci na zawsze.
— Panie wszechmogący, nie racz nas karać za winy ojców naszych — wymawiała głośno i wyraźnie każde słowo, a ja powtarzałem za nią — lecz przebacz nam w niezmierzonem miłosierdziu Twojem.
Modlitwa trwała dość długo, gdyśmy ją skończyli, matka usiadła na sofie i nie mówiąc słowa wpatrywała się we mnie; od czasu do czasu łzy jasne, duże zjawiały się na jej czarnych rzęsach, wówczas przyciskała mnie do piersi i szeptała czułe, pieszczotliwe słowa.
Około ósmej godziny usłyszeliśmy głos dzwonka, to kapelan katolicki naszego pułku, który tu sobie w opuszczonym budynku rządowym urządził kapliczkę dla katolickich żołnierzy, wzywał wiernych na modlitwę. Jakby prądem elektrycznym tknięta, zerwała się moja matka z sofy i zawoławszy Józefową, kazała jej zebrać się natychmiast i iść wraz z nami do kościoła.
Ubogi to był, obozowy prawie kościółek, z opuszczonego magazynu wojskowego przerobiony na dom Boży. Ksiądz w szatach kapłańskich stał przed ołtarzem, zbitym z desek i okrytym skromnym, białym obrusem, darem mojej matki. Nawa była prawie zupełnie pusta: nas troje, kilku inwalidów i dwóch czy trzech Ormian katolików, stanowili cały zastęp pobożnych.
Tego dnia zrozumiałem po raz pierwszy, co to jest modlitwa; poczułem węzły, łączące człowieka z Bogiem. Tak mały jak byłem wówczas — dziecko bezsilne — zrozumiałem, że życie ojca mego spoczywa w mocy Przedwiecznego, że On kierować będzie kulami wśród boju. O jakże często w późniejszem życiu wspomnienie tej chwili, tej pierwszej modlitwy z samowiedzą stawało mi żywo w pamięci.
Gdy Msza się skończyła i ksiądz zaintonował po polsku modlitwy za konających, to z dziwnem drżeniem i wzruszeniem łączyłem mój głos z donośnym i pewnym głosem Józefowej; moja matka, nieznająca tego języka, wzrokiem i myślą się tylko modliła. Promień światła słonecznego, padający przez niskie okratowane okienko oświetlał całą jej piękną twarz; wówczas dostrzegłem, że twarz ta była nieziemsko blada, że oczy jej okrążały sine, żelazisto-szare obwódki, a na białem jej czole wystąpiły drobne, lecz gęste krople potu.
Po skończonej modlitwie, matka wziąwszy mnie za rękę, wyszła pospiesznie z kościółka; czułem że jej ręka była okryta również zimnym, niemiłym potem, przytem drżała gorączkowo.
Resztę dnia przepędziliśmy, nadsłuchując, czy nie jedzie kto od strony gór? Nikogo jednak nie było.
Dopiero na trzeci dzień około południa przypędził służbowy dragon na spienionym koniu i oznajmił, że dniem przedtem wojsko stoczyło krwawą potyczkę z oddziałem powstańców, że wyparło ich za granicę i wzięło kilkunastu jeńców. Ojciec mój wyszedł cało z tej rozprawy.
Patrzałem na twarz matki, gdy słuchała sprawozdania żołnierza: malowała się na niej radość, zmięszana z dziwnym jakimś smutkiem; już wówczas zrozumiałem, że raduje się tem, iż ojciec nieranny, lecz że smuci się przelewem krwi bliźnich.
W nocy tegoż samego dnia nadciągnął zwycięzki oddział. Szum i gwar wyrwał mnie ze snu; zerwałem się pospiesznie i jako tako przyodziawszy się, pobiegłem na spotkanie ojca. Zsiadał właśnie z konia, uścisnął mnie serdecznie, lecz kazał natychmiast iść z powrotem do łóżka. Obok ojca ujrzałem pana Kotłowskiego, był blady i miał rękę na temblaku.
Kilka dni po powrocie z wyprawy panował w naszej kwaterze zamęt i niepokój taki sam, jak przed nią: oficerowie zbierali się tłumnie, to przychodzili, to wychodzili; dosłyszałem z rozmów urywanych, że oczekują na kuryera od główno-dowodzącego jenerała. Jeńców przyprowadzonych trzymano na odwachu pod silną strażą.
Wreszcie kuryer nadjechał.
Pamiętam najdokładniej, jak ojciec z otwartą depeszą w ręku wpadł do pokoju, w którym odbywałem lekcyę z Kotłowskim, i nie zwracając uwagi na mnie, zawołał do mego nauczyciela:
— Najgorzej! Nie może być gorzej! Rozkaz: trzech najwinniejszych powiesić! Reszta na posilenie.
Kotłowskiego musiała rana świeżo zaboleć, bo syknął boleśnie i usta zacisnął, po chwili dopiero rzekł spokojnie:
— Nie nasza wola! Niech giną, jak i inni zginęli!
Gdy po skończonej lekcyi, wyszedłszy na dziedzińczyk przed domem, ujrzałem ze zdziwieniem, jak żołnierze i cieśle z miasta wkopywali wysokie jakieś słupy na placu, tuż przed naszym domem. Tłum ludu gromadził się wkoło nich, coraz to większy; tłum ten to szeptał coś cicho i złowrogo, to znowu śmiał się i żartował bezmyślnie, bydlęco. Pluton dragonów przejeżdżał miarowem stępem przez plac, starając się odsuwać gromadzący się lud od pracujących rzemieślników.
Nikt nie nie mówił przedtem: do czego mają służyć te straszne, czarne słupy, a jednak jakiś dziwny, zimny dreszcz, który przejął naówczas całą moją istotę, zaspokoił odrazu moją dziecinną ciekawość. Stałem osłupiały, zdrętwiały, zapatrzony we wznoszącą się szubienicę. Nikt sie mną tego dnia nie zajmował, snać wszyscy, przejęci grozą zdarzeń, zapomnieli o mnie.
Sam nie wiem, jak długo stałem zapatrzony w czarne, haniebne narzędzie śmierci; straciłem był wówczas wszelką rachubę czasu, lęk jakiś okropny, połączony ze straszliwą ciekawością, ubezwładniły mnie zupełnie. Śmiechy i żarty nawpół pijanych, garnizonowych dziewek, miżdrzących się do odbywających służbę patrolową żołnierzy, udarzały mnie ostrym cierniem wprost w serce.
Tymczasem od strony niedalekiego morza powiał wiatr zimny i przeraźliwie świszczący; horyzont nagle z jasnego stał się posępnym, a chmura ciężka, czarno-brunatna nasunęła się nad miasteczko i przesłoniła słońce, przed chwilą tak jasno świecące.
Grzmot głuchy, niby głos jakiś podziemny rozległ się właśnie w tej chwili, gdy wbijano ostatni gwóźdź w szubienicę.
Potem... ach potem... wyprowadzono skazanych. Stali oni wtłoczeni pomiędzy żołnierzy, ponad którymi połyskiwały jasno polerowane bagnety; odgłos bębnów żołnierskich kłócił się z hukiem grzmotu niebieskiego. Tłum zamilkł i stał poważny i cichy, niby skamieniały.
Pamiętam, jak dziś stoją mi zawsze przed oczami postacie tych ludzi na śmierć wiedzionych. Byli rośli i piękni, a z twarzy ich biła silna wola i pogarda śmierci. Wstępowali na haniebne rusztowanie, jak na stos ofiarny i żaden nawet nie jęknął.
Gdy pierwszy z nich zawisł na sznurze, czarna chmura odkryła swe ogniste łono i piorun zygzakowaty, żarząco-jaskrawy przeszył powietrze, oślepiając mnie na mgnienie oka. Gdym siłę wzroku odzyskał, ujrzałem już drugiego, drgającego w konwulsyach przedśmiertnych. Rozpacz jakaś bezwiedna chwyciła mnie za serce, wpiłem drobne swe ręce w ogrodzenie ogródka i zdawało mi się, że lada chwila stracę przytomność.
W tej chwili uczułem, że jakaś ręka ciężka i bezwładną oparła się na mem ramieniu, odwróciłem oczy i ujrzałem — Kotłowskiego. Twarz jego ogorzała, zazwyczaj tak spokojna, mieniła się bólem straszliwym, kurczyła się i krzywiła dziwacznie, oczy jasne przybrały dziwną jakąś ciemno-złotawą barwę i płonęły, żarzyły się jak węgle, lśniły jak karbunkuły.
W uniesieniu najsroższej boleści, chwyciłem mego nauczyciela za szyję i oparłszy głowę na jego piersi, szlochając, zawołałem:
— Za co oni giną? Kto ich kazał zabić?
On uśmiechnął się strasznie, uśmiechnął się tak, jak lew bezbronny, zamknięty za kratą i rzekł:
— Ci ludzie giną z rozkazu waszego cesarza.
— Za co? za co?! — wołałem, płacząc.
— Ty tego dziecko nie rozumiesz — oni giną za ojczyznę — odrzekł i pogrążył się w głęboką zadumę.
— Co to jest ojczyzna? — szepnąłem, przemagając dławiące mnie kurcze w gardle. — Powiedz! ach powiedz mi, co to jest ojczyzna?
On na te słowa wyprostował się nagle, jedną zdrową ręką postawił mnie na ziemi i patrząc mi w oczy, mówił, lecz mówił niby sam do siebie:
— Po co pytasz dziecko o to? Wy, wy ojczyzny nie macie. Wasza ojczyzna, to car samowładny. Tyś malcze z rasy służalców i sam służalcem będziesz. Ty nie potrzebujesz nawet znać dźwięku tego boskiego słowa.
Zacząłem jeszcze żałośniej płakać i powtarzałem uparcie:
— Powiedz mi: co to ojczyzna?
Przy słowach mej prośby wyraz jego oblicza miękł zwolna, wreszcie w oczach jego zabłysła czułość jakaś, niewidziana tam nigdy przedtem i żałość promienna; usta drżeć mu zaczęły i łza stoczyła się na długi, zwisły wąs.
— Chcesz, to ci powiem! — zawołał nagłe. — Ojczyzna, moje dziecko, to jest wszystko, co człowiek ma najdroższego, to ziemia, na której się zrodził, to niebo, zasiane gwiazdami, które świeciły nad jego kolebką; to pieśni matki i piastunek, to opowieści ojca i jego przyjaciół, to wspomnienia chwały przodków, poległych w obronie wiary i wolności, to blaski zórz, to szumy wiatrów, to szmery strumieni, to wonie kwiatów to dusza narodu. Ty tego nie zrozumiesz, boś jest synem tych, którzy pracowali i krew przelewali na to, by sąsiednim narodom ojczyznę ich wydrzeć. Nie słuchaj mych słów, lepiej żyć bez ojczyzny — to ciężar.
Pomimo przestrogi słuchałem tych słów natchnionych i wryły się one wyraźnie w mą dziecinną duszę.
Później, z latami coraz wyraźniej pojmowałem znaczenie słów mego pierwszego nauczyciela i z goryczą przyznałem im zupełną słuszność; zrozumiałem, że my, Rosyanie, nie mamy takiej ojczyzny, jak ją mają inne narody ziemi.
Wreszcie Kotłowski zamilkł i wziąwszy mnie za rękę, zaprowadził drżącego i płaczącego konwulsyjnie do pokoju; stara Józefowa rozebrała mnie i przemocą położyła do łóżka. W nocy dostałem jakiejś gorączki i chorowałem parę tygodni, a straszne widziadła, wykrzywione twarze Czerkiesów snuły się wkoło mnie bez ustanku.
Wyzdrowienie moje było kresem mego dzieciństwa. Dojrzałem przedwcześnie; może to było nieszczęściem mego życia.
Po powstaniu z choroby, pojęcia moje o Bogu, o świecie, o ludziach ukształtowały się z piorunującą szybkością. W przeciągu kilku tygodni nauczyłem się rozumieć trzy języki: gruziński, polski i rosyjski i nawet mówiłem niemi nieźle. Za typ godności narodowej, wolności i szlachetności, za doskonałe wcielenie wszelkich cnót obywatelskich uznałem mego nauczyciela Kotłowskiego, z którym powiązały mnie trudne do wytłomaczenia węzły duchowe. Pod względem uczuć religijnych poszedłem za przewodem matki, starej Józefowej i naszego kapelana. To, co oni czcili i kochali, to nauczyłem się i ja czcić i kochać; ich Bóg stał się — moim Bogiem, ich wiara — moją wiarą, ich przepisy moralności — mojemi. Ojciec stawał się dla mnie coraz bardziej obcym; starego Siańkę lubiłem li z mocy przyzwyczajenia.
Wkrótce miał nastąpić i w rzeczywistości ostatni dzień mego dzieciństwa, miało zacząć się sieroctwo. Moja matka była chora; straszliwa choroba piersiowa podkopywała z dnia na dzień jej siły, życie nikło z każdym oddechem. Nie wiedziałem tego, nie zdawałem sobie z tego sprawy, nieszczęście uderzyło we mnie jak grom z jasnego nieba.
Błogosławieństwo przyjąłem, nie zdając sobie sprawy: co ono znaczy; patrzyłem na jej ostatnie tchnienie suchem okiem; dopiero gdy trumnę z jej zwłokami spuszczono do wymurowanego naprędce grobu, uczułem całą bezdeń niedoli, przez chwil kilka zdawało mi się, że wszystko się już dla mnie skończyło na świecie. Niema straszliwszego, bardziej bezgranicznego cierpienia, jak boleść przedwcześnie dojrzałego dziecka.
Jako pamiątka po zmarłej zostały mi: gruzińska książeczka z modlitwami i srebrny, czarną emalią cyzelowany krzyżyk.
Chwile boleści zbliżyły mnie do mego ojca. I on rozpaczał strasznie, odchodził prawie od przytomności, pozbawiony wszelkiej dogmatycznej podstawy nurzał się w bezbrzeżnem zwątpieniu, głośno oskarżał się przed nami: że on był przyczyną jej śmierci, że jego lekkomyślne postępowanie wpędziło ją do grobu przed czasem. Podupadł fizycznie, zdziwaczał do reszty i zaczął pić. Wkrótce zdecydował, że dalsza służba wojskowa i pobyt na Kaukazie są ponad jego siły, podał się więc do dymisyi i otrzymał miejsce »mirowego pośrednika« w polskiej ziemi, w podolskiej gubernii. Z nerwową drażliwością oczekiwał dnia wyjazdu; gdy tenże nadszedł, zdawało mi się, że ojciec nagle się uspokoił, że nabrał nowej otuchy i chęci do życia; pieścił mnie i całował bezustannie.
Z bólem serca opuszczałem kaukazkie brzegi; łzami obfitemi skropiłem nieporosły jeszcze darniem grób matki; z tęsknotą w duszy pożegnałem najzacniejszego Kotłowskiego. Garść ziemi z mogiły matki zawiesiłem na piersi, a gdy okręt odbił od grobli portowej, rozpłakałem się rzewnie, powiewając chustką na pożegnanie serdecznego mego nauczyciela.
Józefowa i Siańko płynęli z nami.
Na miejsce urzędowania przeznaczono memu ojcu Międzyrzecz, w podolskiej gubernii.
Pamiętam, że gdy znużeni długą i męczącą drogą, znaleźliśmy się wreszcie nad brzegiem szerokiego, podolskiego jaru, w głębi którego leży Międzyrzecz, wydała mi się odrazu miejscowość ta dziwnie piękną i uroczą. Samem dnem jaru sączyła się rzeka, dzieląca się na kilka ramion i tworząca wysepki, porosłe łoziną; jedna z nich była większa i zabudowana żydowskiemi domostwami. Po stromych brzegach wieszały się dworki i chatki mieszczan, a pomiędzy niemi wznosiły się mury pięknego, gotyckiego kościoła. Dziwnie wspaniale i szlachetnie odbijała jego w niebo strzelająca struktura od przygniecionej, zielonym, plaskatym dachem pokrytej cerkwi schizmatyckiej. Wówczas nie mogłem sobie jeszcze zdać sprawy z przyczyn, które spowodowały różnicę stylów, uderzyła mnie jednak ona i kto wié, czy nie wywarła wpływu na dalsze kształtowanie się mego umysłu. Kościół swemi śmiałemi, w niebo strzelającemi wieżami, frontonem ciosowym, zdobnym w szlachetne rzeźby, wzrok widza przykuwał do siebie, a duszę jego unosił ku niebu — cerkiew nasuwała jakieś smutne myśli i robiła wrażenie niewolnicy, która pochyliła kark w jarzmo i dźwigała go z bezmyślną rezygnacyą.
Gdy wjeżdżaliśmy krętą i kamienistą drogą do środka miasteczka, promienie zachodzącego słońca ozłociły dachy domostw, szare mury kościoła i ogromny jakiś budynek, trochę opuszczony i do ruiny zbliżający się, stojący na uboczu. Był to dwór miejscowy, dawniej zamek książęcego litewskiego rodu, później gniazdo rycerskiej polskiej rodziny — dziś pałace nowego nabywcy, Rosyanina.
Cichy dźwięk sygnaturki, wzywającej wiernych na »Anioł Pański«, powitał nas w nowem miejscu zamieszkania.
Zajechaliśmy początkowo do żydowskiego zajezdnego domu.
Tego dnia nie otrzymałem więcej żadnych wrażeń, albowiem natychmiast po wyjściu z powozu, dopadłem Józefowej, jadącej za nami na bryczce pocztowej i pod jej opieką zasnąłem snem sprawiedliwych i znużonych.
We wspomnieniach mej młodości, Międzyrzecz, to ustronne miasteczko podolskie, miało zająć najwybitniejsze miejsce; wspomnienia dzieciństwa, wrażenia otrzymane pośród wspaniałej kaukazkiej przyrody z czasem zacierać się poczęły, a na ich miejsce występowały nowe, silniejsze, wyraźniejsze. Tylko pamięć mej przedwcześnie zmarłej matki i postać Kotłowskiego niczem zatrzeć się nie dały. Kotłowski jawił się zawsze w marzeniach moich ze słowem »ojczyzna« na ustach. Słowo to z czasem nabrało dla mnie dziwnego uroku; jakaś siła magnetyczna wiązała się z niem zawsze; pojęcie z niem związane przechodziło najrozmaitsze przeobrażenia, brało na się różne postacie, dopiero po latach wielu, po przejściu wielkich zawodów, srogich boleści zdołało się wreszcie skrystalizować i w wyraźne kształty przyoblec. Jakiś czas Międzyrzecz był dla mnie ojczyzną, lud tutejszy rodakami, cierpienia jego — mojemi cierpieniami; patrzyłem wówczas oczyma starej Józefowej.
Oh, ta Józefowa! Po przyjeździe do Międzyrzecza, jakiś czas poznać jej nie mogłem, odżyła, odmłodniała, oczy jej śmiały się ciągle, twarz rozmarszczyła, czasami łzy radości spływały po jej pomarszczonych licach.
Ulokowaliśmy się bardzo wygodnie: ojciec najął domek w ogrodzie położony, stanowiący zupełnie odrębną całość; dla mnie przeznaczono pokoik z oknem na ogród, przestronny, widny i obszerny. Oprócz tego była jeszcze w domu kancelarya ojca i kilka pokoi, przeznaczonych na przyjmowanie gości.
Józefowa krzątała się z niebywałą u niej nigdy przedtem żywością; kuchnię przystroiła tak, że od biedy uchodzić mogła za jakiś salonik, w pokojach gościnnych porozstawiała kwiaty, swym własnym przemysłem nabyte.
Razu pewnego ojciec zdziwiony temi nabytkami, spytał: zkąd one pochodzą?
— Alboż to my w pogańskim kraju — zawołała z dumą alboż to nie ma poczciwych, chrześcijańskich dusz, które człowieka poratują w potrzebie? Pewno, że nie kradłam, ani kupowałam tych kwiatów. Ludzie, ludzie dobrzy podarowali mi je. Bo to, widzi pan...
Ojciec dalej jej nie słuchał, bo ktoś wszedł do przyległej kancelaryi, musiał więc wyjść przyjmować gościa. Staruszka straciwszy w ojcu słuchacza, zwróciła się do mnie:
— Paniczu złoty — mówiła, a twarz jej promieniała radością — nareszcie dostaliśmy się do ludzkiej ziemi. Szkoda tylko, ze nasza pani kochana, nieboszczka droga, nie doczekała tego. Kościół tu taki, że zdaje się człowiekowi grzesznemu, iż anioły boskie po nim latają, a naród katolicki pieśni śpiewa takie, że aż serce się w grzesznem ciele tłucze z radości. A jakie kobieciska tu osobliwie poczciwe. Jak im opowiedziałam, z jakich my tu bisurmańskich krajów przyjechali, to ręce z żalu łamały, każda z nich to już nie miała słów, jakby to mnie witać, a do domu swego prosić. A księża jacy? Poprostu miód im z ust płynie.
Słuchałem z zajęciem opowiadania Józefowej, co widząc ona, zapalała się coraz bardziej.
— Już to proboszcz, jak proboszcz — mówiła dalej — snać przemocna w nim stateczność i trochę z partesu się niesie, zwyczajnie osoba znaczna, z państwem więcej przestaje i sam podobno z wielkich panów jest rodem; ale zato staruszek wikary, to już umyślnie dla prostactwa Pan Bóg go dał: tak do człowieka mówi, niby on sam pod słomianą strzechą wzrósł, żadnej nie ma ceremonii, broń Boże; za serce prosto katolika bierze. Ot, u naszego księdza wikarego już spowiadałam się i rozgrzeszenie dał i powiedział: »Duszo chrześciańska, Ojciec wszechmocny ma nad twojemi grzechami miłosierdzie, boś wiele w cudzym kraju wycierpiała« Ot, gdzieby innemu na myśl przyszło z tego końca zagadać. Jak przyjdzie niedziela, to i panicza zaprowadzę do kościoła; pomodlimy się za naszą nieboszczkę kochaną.
Propozycya podobała mi się mocno i odtąd co niedzielę wymykałem się z Józefową na mszę do kościoła.
Wreszcie w jednej z ustronnych ławeczek, wśród nawy dużego kościoła, otoczeni kobietami i dziećmi z ludu, przepędzaliśmy godziny całe na modlitwie. Pamiętam, że ogarnął mnie był wówczas pietyzm gorączkowy; pobożność dziecięca połączona ze wspomnieniami mej matki zapanowały w mej duszy bezspornie.
Największe wrażenie robiły na mnie suplikacye, które ksiądz wikary z niezwykłą uroczystością odśpiewywał. Drżałem cały, gdy od ołtarza zabrzmiała wspaniała pieśń, a lud cały ją powtarzał: »Od powietrza, głodu, ognia, wojny i niewoli zachowaj nas Panie!« — i powtarzałem wraz ze wszystkimi słowa, które łatwiej, niż inni dorośli nawet, mogłem zrozumieć; wspomnienia bowiem strasznej śmierci ofiar wojennych żywo stały mi jeszcze w pamięci.
Po mszy zazwyczaj następowała pogadanka Józefowej z nowemi jej znajomemi przyjaciółkami. Raz, gdy tak wmieszani w tłum mieszczan i chłopów staliśmy przed bramą kościoła, nagle nadszedł ksiądz wikary i miejscowy lekarz, Polak i bardzo zacny człowiek, jak później się przekonałem. Józefowa pospieszyła natychmiast przywitać księdza, i powiedziawszy kilka słów przypomnienia, pocałowała go w rękę; ja, idąc za jej przykładem, uczyniłem to samo.
— A czyje to dziecko? — zapytał ksiądz, przypatrując mi się uważnie.
— Naszego pana — odrzekła kobieta.
— A po cóż wy prawosławne dziecko do kościoła przyprowadzacie?
Na twarz staruszki uderzyły nagle gorące rumieńce, a z oczu posypały się promienie gniewu.
— Dziecko katolickie — szepnęła, nachylając się do ucha siwego kapłana. — Nieboszczka jego matka była katoliczka, święta pani. Mnie go kazała w naszej wierze świętej wychowywać.
Ksiądz nagłym ruchem nakazał wzruszonej kobiecie milczenie, a później popatrzył na mnie smutnym wzrokiem; czułem w tem spojrzeniu litość i współczucie tak silne, że mimo woli wywołały one łzy w mych dziecięcych oczach. Nie mówiąc słowa, zbliżył się do mnie, pogłaskał mnie po głowie i czemprędzej wraz z milczącym doktorem poszedł ku furtce, znajdującej się tuż obok »wikarówki«.
W pierwszych miesiącach naszego pobytu w Międzyrzeczu ojciec niewiele się mną zajmował, miał bardzo dużo pracy urzędowej. Widywałem, że czasem do późnej nocy pracował, otoczony jakiemiś dużemi księgami; bardzo często zjawiali się jacyś urzędnicy, w mundurowych czapkach i ojciec z nimi długie godziny przepędzał na rozmowach, których nie rozumiałem zupełnie. Znudzony niezrozumiałą dla mego umysłu rozmową wynosiłem się do kuchni i tam przepędzałem czas na gawędach z Józefową i starym Siankiem, tęskniącym za Kaukazem, za pułkiem i narzekającym na chachłacką (chłopską) ziemię. Stara moja piastunka nie mogła nigdy przyjść do zgody z kozakiem; sprzeczali się ciągle, mimo tego godzili się w jednem uczuciu t. j. w miłości dla mnie.
— Jeneralski wnuk! — wołał porywczo kozak. — Po co ty go babo po kościołach katolickich wodzisz? Jej Bohu powiem panu!
— Mów! mów rozbójniku! — odpowiadała, wybuchając gniewem stara. Niby to pan nie wié? Niby to nasza pani nie była katoliczką. Ot siedź cicho i jedz, co ci daję.
Tu podsuwała mu zwykle jakiś przysmak, jakby na okupienie milczenia.
Kozak machał z niechęcią ręką i zasiadał do dymiącej misy.
W drugim miesiącu naszego pobytu w Międzyrzeczu, ojciec, jakby przypomniawszy sobie o mnie, umówił dla mnie nowego nauczyciela. Był to także Polak, ubogi chłopak, syn miejscowego mydlarza, który, ukończywszy kamienieckie gimnazyum, nie miał środków na wyjazd do uniwersytetu; nazywał się on Henryk Giński.
Zadaniem pana Henryka było przygotować mnie w przeciągu dwóch lat do trzeciej klasy. Nauki szły mi dobrze; węzeł serdeczny, taki, jaki był pomiędzy mną a Kotłowskim, nie zawiązał się jednak nigdy. Giński był dziwnym człowiekiem: sumienny i pracowity, ale zamknięty w sobie do dziwactwa prawie, a przytem jakiś niezwykle bojaźliwy i ostrożny i do tego stopnia panujący nad swemi wrażeniami, że przez dwa lata nie zdołałem się nauczyć poznawać jego myśli z wyrazu twarzy. Przychodził codziennie rano na trzy godziny lekcyi, mówił zawsze tylko po rosyjsku, a gdy kiedykolwiek zadałem mu pytanie, niewiążące się ściśle z przedmiotem nauki, wówczas wzruszał obojętnie ramionami i odpowiadał, że to do niego nie należy; w chwilach lepszego humoru radził mi, żebym zapytał o to ojca.
Zawiódłszy się na moim nauczycielu, zyskałem za to wkrótce obszerne koło przyjaciół, złożone z moich rówieśników. Miejscowy lekarz pan Wolski, którego po raz pierwszy spotkałem owego pamiętnego dla mnie dnia przy furcie kościelnej, zapoznał się i poprzyjaźnił wkrótce potem z moim ojcem i mnie zaprosił, żebym odwiedzał jego syna Stanisława, chłopaka w moim wieku.
Ze Stanisławem zawiązałem serdeczną przyjaźń, która przetrwała przez całą moją młodość i do dziś pozostawiła najmilsze wspomnienie. Gdy minęły lato i jesień, a nastała ostra, śnieżna zima, rozpoczęły się nasze najweselsze zabawy. Z mieszczańskich chłopaków zebraliśmy sobie świtę i przepędzaliśmy całe popołudnia na zawziętych walkach w śnieżki. Albo znowu wystarawszy się o małe sanki, łączyliśmy oba przeciwne obozy w jednę gromadę i z krzykiem i hałasem spuszczaliśmy się z otaczających miasteczko pagórków na dno jaru, ku rzece.
Z nadejściem wiosny zabawy nasze przeniosły się do obszernego i bardzo zacienionego ogrodu doktora. W tym to ogrodzie doświadczyłem wrażenia, które na długi czas rzuciło cień na moją ówczesną wesołość i stało się przyczyną długich i przykrych rozmyślań.
Pewnego razu przyszedłszy do Stasia na zabawę, zastałem przed gankiem doktora piękny powóz, zaprzężony czwórką ślicznych, rasowych koni; przestraszony tym widokiem już miałem zamiar wrócić do domu, gdy Staś, ujrzawszy mnie wybiegł do mnie, chwycił za rękę i przemocą wprowadził do ogrodu.
Tam zastałem dwoje dzieci: chłopczyka mniej więcej w moim wieku i młodszą o parę lat dziewczynkę.
— A widzicie — wołał z tryumfem małoletni gospodarz do swych gości — prowadzę wam naszego czerkiesa!
Dzieci stały przestraszone trochę i milczące. Po chwili dopiero chłopczyk zbliżył się do mnie nieśmiało i zapytał:
— Czem jest twój ojciec?
— Mirowym — odrzekł za mnie ktoś.
— Pfe! Pfe! — krzyknęła niespodzianie dziewczynka, zakrywając twarz drobnemi rączkami i odwracając się. — Ja nie chcę Moskala! Moskal szkaradny! Moskal zły!
W tej chwili krew zbiegła mi do serca, uczułem tam ból przykry i coś w rodzaju gniewu i oburzenia. Nie wiem, jakby się ta scena skończyła, gdyby nie nadejście rodziców panienki, zwabionych rozpaczliwem wołaniem dziecka. Rozpoczęła się indagacja. Doktor opowiedział swym gościom moją krótką historyę, po wysłuchaniu której piękna pani uścisnęła mnie i czułe pocałowała mnie w czoło.
— Biedne, biedne dziecko! — szepnęła kilka razy.
Pamiętam, że głos jej tak mnie rozczulił, iż wybuchnąłem gwałtownem łkaniem i z chorobliwą jakąś czułością całowałem jej białą i piękną rękę.
— Mania niegrzeczna! Mania niedobra! — zwróciła się pani do zawstydzonej dziewczynki. — Wiele razy mama Mani mówiła, że wszyscy ludzie są nasi bliźni i że wszystkich bliźnich trzeba kochać, jak siebie samego. Dlaczego Mania nie pamiętała o tem i temu chłopczykowi zrobiła przykrość? Proszę go zaraz przeprosić! Niech Mania chłopczyka pocałuje!
— Mania nie pocałuje Moskala! — zawołało dziecko, tupiąc nóżkami i zachodząc się znowu płaczem. — Nie chcę Moskala! Moskal nie bliźni!
Pani się rozgniewała, Mania dostała kilka klapsów i wyprowadzono ją do pokoju; nie pomogło to jednak, nie mieliśmy już zupełnie ochoty do zabawy. Ja pod pretekstem, że mam jeszcze na dziś lekcyę, wymknąłem się do domu. Staś odprowadził mnie do bramy i przez drogę, idąc obok mnie, mówił:
— Nie bierz tego do serca. Co taka mała gęś wié? Zwyczajnie za piecem to na wsi wyrosło, nasłuchało się historyj o czynownikach i myśli, że wszyscy tacy.
Nie odpowiedziałem nawet na tłumaczenie Stasia, tylko, uściskawszy go gorączkowo, pobiegłem czemprędzej do domu; tam ukrywszy się w mym pokoju, gorzko płakać zacząłem.
Nie pierwszy to już raz spotkałem się ze wstrętem miejscowych mieszkańców do narodowości mego ojca; inni dorośli, umiejący panować nad sobą, zdołali nie okazywać go jawnie i tak wyraźnie, jak ta dziewczynka, a jednak zdradzali się z nim mimowolnie. Wypadek powyżej opisany stał się dla mnie przyczyną długich rozmyślań i zrodził we mnie przypadkowo samowiedzę mego pochodzenia, obudził dumę narodową; uczułem teraz jasno, że skrzywdzeni przez nasz rząd tutejsi mieszkańcy nienawidzą nas, brzydzą się nami, a jednak za nic w świecie nie byłbym zgodził się na to, ażeby zdobywać ich sympatyę dla siebie zaparciem się swej narodowości. Pamiętne dla mnie słowa Kotłowskiego stanęły mi znowu żywo w pamięci, zacząłem nad niemi na nowo rozmyślać i pierwszy raz powstały w mym umyśle pewne wątpliwości. On powiedział: że ja nie mam ojczyzny, że my Rosyanie nie mamy jej wszyscy. W tej chwili jednak czułem, że jest inaczej: że ja mam ojczyznę biedną jakąś i nieszczęśliwą, inną, niż inni ludzie — ale taką, która wymaga ofiar i poświęcenia od swych synów, większych może, niż ojczyzna Polaków, dumnych i niepohamowanych synów zamordowanej matki. Dziwnie może wydadzą się podobne myśli w umyśle jedenastoletniego chłopaka, a jednak przypominam sobie najdokładniej, że istniały one i męczyły mój dziecięcy mózg niemiłosiernie.
Z dumań tych wyrwało mnie wejście Stasia. Przybiegł on zdyszany i czerwony; na wstępie zaraz chwycił mnie za szyję i nie mówiąc nic, zaczął całować po twarzy i oczach. Po chwili dopiero zdołał opanować miotające nim wzruszenie i zawołał porywczo:
— Jasiu! nie gniewaj się na mnie! Com ja winien, że ta mała taka głupia? Ja wiem, żeś ty nie Moskal, że ty Polak!
Na te słowa odsunąłem się trochę od mego przyjaciela i rzekłem doń poważnie:
— Nie, ja nie jestem Polakiem! Jestem Rosyaninem i nim zostanę, ale przekonam was kiedyś, że i Rosyanin może być uczciwym i zacnym człowiekiem, tak, jak przekonałem się dziś, że i Polacy mogą być niesprawiedliwi.
Na tem skończyła się nasza rozmowa tego dnia; sprawę tę pochowaliśmy między sobą na kilka lat; dopiero później, gdy już byliśmy wyrostkami, marzącymi o życiu publicznem, o służbie dla kraju — sprawę tę poruszaliśmy znowu dość często.
Stasia od owego dnia pokochałem jeszcze mocniej, poznałem jego szlachetność i przywiązanie do mnie. I pani owa, matka niegrzecznej dziewczynki, zjawiała się dość często w moich marzeniach i zawsze — któż wytłumaczy dziwne objawy chłopięcej wyobraźni — marzyłem o tem, że gdy kiedyś stanę się zacnym i uczciwym Rosyaninem, to przyjadę podziękować jej za słowa prawdy, wypowiedziane do niesprawiedliwie skrzywdzonego dziecka.
Przykre to wrażenie minęło stosunkowo dość rychło, być może, że zatarło się ono jeszcze przykrzejszem, bardziej bolesnem — takiem, które wstrząsnęło moją duszę do głębi i stało się jedną z przyczyn długiego, rozpaczliwego błądzenia po manowcach ducha.
Gdy zaczął się wielki post w ciągu drugiego roku naszego pobytu w Międzyrzeczu, do mego ojca zaczął przychodzić często miejscowy pop schizmatycki — ojciec Kalinik.
Osobistość ta wstręt we mnie budziła. Od Józefowej i jej przyjaciółek nasłuchałem się o nim najstraszniejszych opowiadań; uważałem go za najpodlejszą istotę pod słońcem. Wiedziałem n. p. dokładnie, że na chrzcinach i weselach schizmatyckich mieszkańców Międzyrzecza spija się tak, że dochodzi do stanu zupełnego zezwierzęcenia; wiedziałem i to, że jest narzędziem rządu prześladującego katolików, że szpieguje katolickich księży i do swej wyższej władzy przesyła na nich bezprzestannie denuncyacye.
Już ten sam szczegół, że pop ten był przedmiotem obrzydzenia i pogardy całej miejscowej ludności, był dostateczną przyczyną, ażebym się czuł unieszczęśliwionym jego wizytami w naszym domu. Zresztą przeczuwałem, że wizyty te skończą się dla mnie jakowąś przykrością — i nie omyliło mnie przeczucie.
Pewnej niedzieli, kiedy jak zwykle około południa powróciłem z kościoła, zastałem ojca Kalinika w jadalnym pokoju, wypróżniającego duże kielichy wódki i prowadzącego z mym ojcem ożywioną jakąś rozmowę. Od chwili wejścia zauważyłem, że niestety i ojciec był trochę podniecony, pop zaś był pijany już na dobre.
— A zkąd to młodzian powraca? — zapytał mnie duchowny, uśmiechając się zjadliwie.
— Z kościoła! — odrzekłem krótko i śmiało.
— Boże zmiłuj się! — jęknął na to pop, przybierając wyraz falszyweł boleści. — Zmiłujcie się nad dzieckiem, Józefie Iwanowiczu — mówił dalej, zwracając się do mego ojca — nie pozwólcie herezyi zagnieżdżać się w sercu małoletniego. Wasz obowiązek święty dbać o czystość uczuć religijnych waszego syna.
Ojciec słuchał tej przemowy namaszczonej z nieukrywaną ironią, wreszcie rozśmiał się sucho i rzekł:
— Eh! Ojcze Kaliniku, po co ta komedya? Niby to my nie śmiejemy się w duszy z tych błazeństw, tak jak śmiali się rzymscy augurowie. To dobre dla chłopa, ale wy, wy uczony człowiek, w duszy kpić musicie z tych wszystkich teatralnych awantur.
Pop w pierwszej chwili zmieszał się, lecz wrócił wkrótce do przytomności i rzekł pokornym głosem:
— Wasza wola, dostojny panie. Nie nasza rzecz mieszać się do sumień ludzi tak wysoko urodzonych, jak wasza miłość, ale co do dziecka, to inna sprawa; będę zmuszony, obowiązek mnie do tego zniewoli, że dam znać wyższej mojej władzy o tem: że tutejsi księża starają się ukraść duszę waszego syna, odciągając ją od naszej świętej prawosławnej cerkwi. To moja powinność!
Widziałem najwyraźniej, jak na skroniach mego ojca wystąpiły grube, jak sznurki, błękitne żyły; zauważyłem płomień gniewu, strzelający z jego oczu; snać jednak siłą woli zwalczył ten wybuch, bo wnet wesołym, żartobliwym tonem zawołał:
— Lepiej, ojcze duchowny, napijmy się jeszcze po kieliszku wódki. Patrzcie go, jaka straszna gorliwość w nim się zjawiła — i klepał go poufale po ramieniu. — Słuchaj stary, mój syn będzie taki sam, jak ja; nie będzie ani katolikiem, ani prawosławnym, ani żydem, ani muzułmaninem, będzie ateistą. Rozumiesz mnie: musi być ateistą, choćby nie chciał, bo któż go potrafi czemś innem zrobić. Może ty trzonku od kadzielnicy, który ani w djabła, ani w Boga nie wierzysz, tylko w rubla, w rubla, no i w kieliszek wódki
Zdumiony i przerażony patrzałem w twarz mego ojca, gdy on wymawiał te straszne słowa; oblicze to inne było jak zazwyczaj: ból jakiś połamał te apatyczne zazwyczaj rysy i wykrzywił dziwacznie, z oczu buchało żarem jakimś piekielnym, wokoło ust rysował się cyniczny uśmiech. Stałem jak skamieniały, nie mogąc ruszyć się z miejsca.
— Mnie tego nie mówcie, dostojny panie! — odparł pop, drapując się w przesadną powagę. — Mnie tego słuchać się nie godzi. Róbcie z dzieckiem co chcecie, to rzecz waszego sumienia; na jedno tylko nie pozwolę, a to na to, aby wasz syn chodził do kościoła i innym czynił zgorszenie.
— Ależ głupia cerkiewna mózgownico! — zawołał ojciec już z gniewem. Cóż mam z dzieckiem robić? Teatru niema, żadnych rozrywek niema, niech choć raz na tydzień napatrzy się komedyi ludzkiej. Tam w kościele przynajmniej nie śmierdzi tak wódką i kożuchami, jak u ciebie w cerkwi.
— Nie bluźń dostojny panie, nie bluźń, choćby żartem! — przerwał mu pop stanowczo. — Nie na żarty ja tu przyszedłem, ale dla zbawienia zaniedbanej, opuszczonej duszy waszego dziecka, waszego syna, który powinien być, który musi być prawosławnym. Dowiedziałem się już oddawna o tem, o czem wy ojciec nie wiedzieliście. I dziś żądam stanowczej zmiany, stanowczej odpowiedzi. Słuchajcie wasza miłość i zapamiętajcie sobie: syn wasz musi tego postu spowiadać się i komunikować u mnie, u swego pasterza duchownego.
— Ty kanalio, pijaku, chcesz być pasterzem duchownym mego syna! — krzyknął mój ojciec, wybuchając spazmatycznym śmiechem. — Dość tego! Dość tej głupiej i niesmacznej komedyi. Zaszedłeś mnie z mańki; udawałeś dobrego towarzysza, spokojnego człowieka, a dziś pragniesz z niewinnej rozrywki dziecka korzyść wyciągnąć. Powiedz odrazu, wiele chcesz, dam, odczep się tylko od nas.
Pop uśmiechnął się chytrze, małe czarne oczka z wszelkiem uznaniem spoczęły na twarzy mego ojca, i pochylając się przed nim, rzekł grzecznie i uniżenie: wszystko przyjmę, co wasza miłość dać raczy, to na boże pójdzie! biedni my i opuszczeni w tym pogańskim kraju. Jednak nie odstapię od mego warunku: syn wasz, panie, musi się spowiadać i komunikować publicznie w cerkwi. Dla was samych będzie to lepiej; już i tak zwrócono na to uwagę w górze, miałem już zapytania w tej delikatnej sprawie. A zresztą, co to wam może szkodzić, chłopak napije się wina, zakąsi »proskurką« i koniec, spowiedzią nie myślę go męczyć. Ręka rękę myje; hi! hi! hi! — śmiał się ohydnie.
— Widzisz popie, jak z tej beczki gadasz, to prędko się zrozumiemy; chciałem dziecko uchronić od świętokradztwa, jak to wasze biblie zowią, ale jeżeli gwałtem tego pragniesz, to mniejsza z tem.
— Chłopcze — rzekł ojciec, zwracając się ku mnie — za dwa tygodnie pójdziesz do cerkwi spowiadać się u ojca Kalinika.
— Nie pójdę! — zawołałem na to stanowczo i poczułem po raz pierwszy w życiu ów straszliwy ból, sam nie wiem, czy duszy czy ciała, ów ból, który zda się, że rwie i szarpie nerwy jeden po drugim, druzgocze samowiedzę, gasi duszę. — Nie pójdę! — krzyknąłem z całej siły i strętwiałem całem ciałem, tak, że musiałem się oprzeć o ścianę, bo inaczej byłbym upadł na podłogę.
— Hi! hi! hi! — zaśmiał się pop ironicznie. — Jaki mi męczennik, chcesz być polskim świętym. Ty paniczu, wnuk russkiego jenerała. Tobie nic nie będzie, nie! Ale panowie księdzy, doktor, Józefowa, wszyscy, wszyscy, którzy cię do tej pogańskiej bożnicy wodzili, pójdą sobie na Sybir w palce dmuchać. No jeszcze i papaszę zapytają się, jak synka wychował. A co rycerzu? co?
Słowa te zgnębiły mnie do reszty, umknąłem z pokoju i schowałem się za szafę spiżarnianą w izdebce Józefowej. Rozpaczliwe myśli snuły się gęstemi kłębami po zbolałym mózgu. Chciałem doczekać się nocy i uciekać gdzieś w świat daleki, hen w nieskończoność, byle tylko tam nie było popów i zielonych cerkwi. Chwilami jeszcze rozpaczliwsze zamiary mnie opanowywały; przedstawiałem sobie, że pobiegnę do znanego mi głębokiego miejsca w naszej rzece, tam przed młynem i wskoczę w wodę, że później wydobędą mnie z wody i białego, sztywnego, umarłego położą na wysokim katafalku, na środku nawy kościelnej, a księża i lud cały będzie się modlił i sławił mnie jako — męczennika.
Napróżno Józefowa starała się wydobyć mnie z za szafy, ażebym coś zjadł z obiadu; nie chciałem, zdawało mi się, że już od teraz rozpocząłem owe męczeństwo.
Przesiedziałem tak do zmierzchu. Przed wieczorem słyszałem przez odchylone drzwi, jak ojciec opowiadał »stanowemu« i dwom oficerom, którzy przyszli odwiedzić go, o scenie z popem; panowie ci śmiali się wesoło i oświadczyli, że pragną mnie zobaczyć, pomimo jednak najczulszych próśb Józefowej, nie dałem się wywabić z mej fortecy. Wkrótce później usłyszałem, że ojciec z gośćmi, rozmawiając najswobodniej w świecie, wyszli na winta do sędziego śledczego. W kilka minut później wylazłem z za szafy.
Cicho i ostrożnie wymknąłem się na ulicę i drżąc z zimna i brodząc po topniejącym śniegu i bajorach błota, pobiegłem do domku, w którym mieszkał ksiądz wikary. Sam nie wiedziałem dobrze, po co właściwie idę do niego? Dziwne rozdrażnienie i rozstrój opanował mnie całego i w tym stanie podrażnienia wyobrażałem sobie, że ksiądz mi da jakowąś pomoc lub przynajmniej pociechę.
Gdy wszedłem przez wąską furtkę do małego ogródka, ujrzałem przez oświetlone okna starego księdza, zatopionego w czytaniu jakiejś staroświeckiej, dużej książki. Pospiesznie prześliznąłem się przez ogródek i wszedłem do środka. Ksiądz podniósł oczy od kart księgi i popatrzył na mnie z nietajonem zdziwieniem; po jego wzroku odgadłem, że mnie nie poznawał. W kilku słowach mu przypomniałem, kim jestem.
— W czemże ci dziecię mogę być pomocnym? — zapytał, przystępując bliżej.
Opowiedziałem mu dzisiejsze zdarzenie.
Staruszek zadumał się głęboko; widziałem, że moja prosta opowieść żywo go zajęła; milcząc począł chodzić wielkiemi krokami po izbie, wreszcie zatrzymał się znowu przedemną i rzekł:
— Pomódz ci dziecię nie mogę!
Na te słowa wybuchnąłem płaczem i bezładnie, gwałtownie zacząłem mówić: iż pod żadnym warunkiem u popa spowiadać się nie będę, ani komunii w cerkwi nie przyjmę, że chcę być katolikiem, tak jak moja ś. p. matka była katoliczką. Wreszcie w najwyższym stopniu rozdrażnienia zawołałem: »prędzej utopię się, niż mam zostać schizmatykiem.«
Ksiądz zbliżył się znowu do mnie, położył mi na głowie swe duże spracowane dłonie i rzekł:
— Nie mów tak synu, bo sam nie rozumiesz swoich słów, a kiedyś w życiu mógłbyś ich żałować. Po tem, coś mi teraz powiedział, tem bardziej nic dla ciebie zrobić nie mogę. Jesteś małem dzieckiem, zależysz w zupełności od woli ojca, i musisz —rozumiesz mnie — musisz słuchać jego rozkazów. Gdy dorośniesz, a postanowienia nie zmienisz, to potrafisz znaleść tysiąc dróg do dopięcia zamierzonego a tak pięknego celu. Niech cię Bóg błogosławi dziecię na drogę żywota.
Mówiąc to, przeżegnał mnie krzyżem świętym. Ja ukląkłem przed nim i zdawało mi się, że wraz ze słowami czcigodnego kapłana spokój jakiś wpłynął do mej duszy, że z jego oczu światło jakieś wlewało się w mój umysł, rękę jego ucałowałem z takiem uniesieniem i rozkoszą, że do dziś pamiętam tę chwilę.
Gdy wstałem, ksiądz wziął na siebie znaną całemu miasteczku czarną watowaną i dokładnie wyszarzaną rewerendę i wraz ze mną wyszedł z pokoju. Odprowadził mnie aż do bramy naszego domu. W bramie spotkaliśmy mego ojca, któremu dano znać o mojem zniknięciu, wrócił więc z wieczorynki, ażeby rozpocząć poszukiwania za mną.
— Zbiega wam prowadzę, panie sędzio! — rzekł ksiądz, witając ukłonem ojca; jeżeli łaska, to wejdźmy na chwilę do pokoju — mówił dalej — mam panu coś ważnego do powiedzenia.
Weszliśmy razem w drzwi domu.
Gdy znaleźliśmy się w pokoju, ksiądz opowiedział wszystkie szczegóły mego zjawienia się na wikarówce, powtórzył naszą rozmowę, i jeszcze raz dał mi te same rady.
Ojciec podziękował mu serdecznie; gdy wychodził, odprowadził go aż do bramy, później wrócił i chodząc wzburzony po pokoju, myślał głośno:
— Jak oni nie mają być silniejsi, niż my — mówił sam do siebie — dziś miałem przykład, jaka jest różnica między ich duchowieństwem a naszem. Ten pop... ten pop..... niech go djabli porwą! Zginiemy, przepadniemy, na nic się nie zdała nasza przewaga materyalna; państwo podkopane, społeczeństwo podminowane, a jednostki... jednostki... zgniłe.
Nagle, jakby sobie przypomniał o mojej obecności, przerwał — a zwracając się do mnie, rzekł po raz pierwszy w mem życiu z gniewem i oburzeniem:
— Głupiś! Głupiś! Głową muru nie przebijesz! Nie biegaj do księdza, bo go na najsroższe przykrości narazisz. Pójdziesz do popa do spowiedzi — rozumiesz!
Zbliżyłem się do niego i całując go w rękę, szepnąłem:
— Teraz pójdę, ale jak dorosnę, to zostanę katolikiem.
— Jak zechcesz, jak zechcesz — odrzekł pospiesznie, odsuwając mnie i wychodząc z pokoju.
We drzwiach jeszcze raz szepnął sam do siebie:
— Może on ma i racyę, może mu to da szczęście i jakąś podstawę w życiu.
Wkrótce potem odbyła się wstrętna dla mnie ceremonia.
Pociągnęła ona za sobą najfatalniejsze skutki dla mego zdrowia moralnego. Ten sakrament i niby nie sakrament wszczepił w mój umysł pierwsze krople jadu obojętności religijnej, która później miała się rozróść w bujną roślinę, głuszącą szlachetniejsze porywy duszy. Zimny i obojętny szedłem do cerkwi, prowadzony przez zapłakaną Józefową; ojciec nawet dziś nie chciał mi tam towarzyszyć.
Spowiedź odbyłem, bez przeświadczenia, że to jest spowiedź; szepnąłem, co mi na myśl przyszło od niechcenia; pop odmówił modlitwę, powiedział mi, że powinnością moją jest: być pobożnym i prawowiernym — i na tem się skończyło. Komunię przyjąłem jeszcze z większą obojętnością, nerw żaden nie drgnął we mnie; wychodząc z cerkwi, śmiałem się wesoło.
To był pierwszy dzień mej przymusowej, lecz na szczęście mej duszy, tylko czasowej przynależności do rosyjskiej państwowej cerkwi.
Wnet potem wraz ze Stasiem zabraliśmy się gorliwie do nauki; milczący i zamknięty w sobie korepetytor teraz nam obu razem lekcyi udzielał. Pilne zajęcia przygotowaniami do egzaminu zatarły chwilowo wrażenia mej smutnej spowiedzi i komunii; ziarno indyferentyzmu, rzucone tego dnia na bujny i w wyobraźnię bogaty grunt mej duszy, dopiero później miało wzejść; na razie kwestye konjugacyj łacińskich i reguły trzech pochłaniały moją uwagę w całości.
W sierpniu obaj zdaliśmy egzamina z wyszczególnieniem i zostaliśmy przyjęci jako publiczni uczniowie do trzeciej klasy kamienieckiego gimnazyum.
Z moim korepetytorem Gińskim pożegnałem się bez żalu; przesunął się on przez moje życie, jako niewiadowa w zrównaniu; przez dwa lata widywania się codziennego, oprócz obowiązkowej pomocy w nauce, nie słyszałem od niego żadnego słowa. Dziś myśląc o nim, przypuszczam, że musiał to być człowiek bardzo nieszczęśliwy i do ludzi zrażony.
Po kilku dniach pobytu w murach kamienieckich byłem tam, jak w domu.
Dziwny, niewytłumaczony urok miało dla mnie to miasto, pełne pamiątek historycznych; bramy te, baszty, wieże i parapety z przywiązanemi do nich tradycyami czynów bohaterskich oczarowały mnie odrazu i serce me przywiązały do siebie na zawsze. Jakieś niezatarte piętno Wschodu widnieje do dziś na zabytkach tej kresowej warowni, cecha ta przypominała mi Kaukaz, dnie dzieciństwa i matkę moją.
Gdy znalazłem się po raz pierwszy w kamienieckim kościele ormiańskim, to serce mi biło ze wzruszenia i zdawało mi się, że jestem w jednej ze świątyń ojczyzny mej matki: napisy na odwiecznych nagrobkach, w swych hieroglifach niezrozumiałe dla dzisiejszych mieszkańców Kamieńca, przemówiły do mnie głośno i serdecznie podobnem zupełnie pismem była drukowana książka z modlitwami, którą dostałem od umierającej a nigdy niezapomnianej.
Odrazu dobrze mi tu było.
Za poradą naszego doktora ulokował mnie ojciec, wraz ze Stasiem, u pani Waruskiej, krewnej doktora, a wdowy po zmarłym przed kilku laty, zubożałym właścicielu ziemskim. Syn pani Waruskiej, Kazio, nasz kolega, stał się wkrótce naszym wspólnym przyjacielem. Do tego triumwiratu przyłączył się wkrótce jeszcze czwarty towarzysz Adaś Ogrodzki, syn bogatego obywatela, który w czasie ostatniego powstania polskiego, jako marszałek szlachty jednego ze wschodnich powiatów Podola, poniósł wielkie straty majątkowe i był wraz ze wszystkimi marszałkami podolskimi więziony w petro-pawłowskiej fortecy, a później zesłany do oddalonych gubernij.
Przyjaźń w tym wieku zawiązuje się bardzo rycłlo i przybiera formy tak zupełnie inne, jak w późniejszych latach życia; my wszyscy czterej po miesiącu koleżeństwa nie mieliśmy dla siebie nawzajem żadnej tajemnicy, po dwóch miesiącach doszliśmy do zupełnego komunizmu pod względem własności; na drugie zaraz półrocze Adaś uprosił ojca, że ten oddalił Francuza, który z nim mieszkał i kucharza, który znowu dla nich obu jeść gotował i przeniósł się na mieszkanie do nas.
W klasie nasza czwórka zajęła odrazu wybitne stanowisko, nauczyciele lubili nas, a wskutek pilności i dobrych postępów w nauce, przebaczali nam niejeden wybryk, pochodzący z wrodzonej temu wiekowi wesołości. Swoją drogą ja najczęściej ściągałem na siebie naganę, ale dzięki urzędowi i społecznej pozycyi mego ojca, uchodziło mi to zazwyczaj na sucho.
Klasa nasza składała się z trzydziestu ośmiu uczniów, z tego ośmnastu było Polaków, a reszta byli to Rosyanie i żydzi. Pomiędzy Rosyanami było kilku porządnych chłopców, ale większa połowa byli to synowie popów i do tych uczułem odrazu wstręt nieprzezwyciężony. Wadami ich były: niepomierna pokora i skłonność do pochlebstwa, dla mnie szczególniej — gdy dowiedzieli się od Stasia, że mój dziad jest wysokim jeneralem — nie mieli miary w okazywaniu mi swego uwielbienia. Wywdzięczałem się im za to — pogardą.
Z pierwszych dwóch lat mej nauki w gimnazyum nie wiele mam do zapisania: jeden dzień był zupełnie podobny do drugiego, rano szliśmy do klasy, po obiedzie przygotowywaliśmy się do lekcyi dnia jutrzejszego. Pamiętam tylko, że gniewały mnie straszliwie wizyty inspektora gimnazyalnego, który wpadał czasem w nocy nawet i robił rewizyę w naszem mieszkaniu. Raz nawet wezwał mnie do kancelaryi dyrektora i tam po długiej i uroczystej przemowie, w której podniósł zasługi mego dziada, blask nazwiska, które noszę — zapytal: czy towarzysze moi nie czytają w domu polskich książek?
Odpowiedziałem: — nie — i skłamałem po raz pierwszy w życiu. To był pierwszy skutek rosyjskiego systemu wychowania.
W rzeczy samej mieliśmy dużo polskich książek, ale te przechowywały się w pokoju panny Anieli, kuzynki naszej gospodyni. W wolnych od zajęć szkolnych chwilach z rozkoszą oddawałem się czytaniu; szczególniej poeta polski Krasiński trafiał mi wprost do duszy, gust ten podzielałem z Adasiem; Staś znów wraz z Kaziem unosili się nad klasycznym spokojem Mickiewicza.
Czytanie polskich poezyj nie przeszkadzało nam zachwycać się pięknością słowa rosyjskich poetów; pomiędzy tymi znów moim ulubieńcem był Lermontow; portret tego smutnego i rozmarzonego piewcy Kaukazu wisiał nad mojem łóżkiem, a jego utwory dopomagały dzielnie krzewieniu się owych ziarn niewiary, rzuconych w mą duszę za pomocą świętokradzkiej pierwszej spowiedzi. Dotychczas nie mogę sobie wytłómaczyć: jakim sposobem katolicki duch, panujący w poezyach Krasińskiego, mógł się godzić z ironiczną, bajronizmem przesiąkłą muzą Lermontowa? Fenomen ten należy do tych objawów duchowych, z których człowiek sam sobie nie jest w stanie zdać sprawy.
Po skończeniu pierwszego roku naszych nauk szkolnych, z doskonałemi świadectwami przyjechaliśmy do Międzyrzecza na ferye letnie. Kazio Waruski przyjechał z nami.
W czasie tych feryj zaszedł wypadek, który zmienił zupełnie położenie materyalne mego ojca: dziad mój, jenerał Jan Dawydow, po długiem życiu umarł nagle bez testamentu i drogą spadku mój ojciec stał się spadkobiercą kapitałów pozostałych po nieboszczyku; wynosiły one sto kilkadziesiąt tysięcy rubli.
Dziada nigdy w życiu nie widziałem, nie uczułem więc żalu po jego śmierci; zmiana zaś majątkowa zawróciła mi trochę głowę, była jednak i przyczyną pewnej obawy. Bałem się, czy ojciec, stawszy się bogatym człowiekiem, nie opuści służby i nie przeniesie się do rdzennie rosyjskich prowincyj; tak bowiem zrósłem się z tym krajem, tak pokochałem mych towarzyszy, że opuszczenie ich, byłbym uważał za najsroższy cios.
Obawy moje były zupełnie płonne, ojciec ani myślał opuszczać służby i Podola; w Rosyi nie pozostawił nic, coby było drogiem jego sercu, służba zaś, połączone z nią zajęcie, zresztą znajomości tu zawarte, stały się i dla niego magnesem, przyzwyczaił się do nich, znałogowiał. Tylko w sposobie naszego życia zaszły stanowcze zmiany — zaczęliśmy żyć wystawnie.
Ojciec nabył natychmiast dom, który wynajmowaliśmy dotychczas, kazał go odświeżyć i rozbudować. Na dziedzińcu stanęła nowa stajnia, w której mieściło się kilka szlachetnych, arabskich koni, nabytych u jednego z polskich magnatów. Oprócz tego kupil futor, o kilka wiorst odległy od Międzyrzecza, w którym był śliczny las i kilkadziesiąt morgów lasu.
Na zapytanie moje: dlaczego nie kupi większego majątku ziemskiego? —odpowiedział mi: że uczciwy Rosyanin nie może korzystać ze sposobów, jakie rząd wymyślił w celu wydarcia tutejszym polskim właścicielom ostatków ich ziemi, ziemi, którą przodkowie ich krwią własną bronili przed nawałą bisurmańską.
— Futor, który nabyłem — mówił dalej — nie należał do szlachcica polskiego, posiadał go już jeden z okolicznych popów. Skrupuły więc moje nie miały w tym wypadku racyi bytu.
Słowa te ojca sprawiły, że uczucia moje dlań, które tak były ochłodły, ożywiły się na nowo. Dziś jeszcze zastanawiam się nieraz przez długie godziny nad dziwną mieszaniną dobrych i złych, szlachetnych i niskich popędów i instynktów, nagromadzonych w duszy mego ojca. Obecnie widzę wyraźnie, że był on najdoskonalszem skrystalizowaniem idei, wierzeń, błędów i cnót, które kierowały naszem społeczeństwem za dni Aleksandra II i wielkich reform społecznych. Za słaby, aby zdołał otrząsnąć się z niektórych zabytków barbarzyństwa i służalstwa tradycyjnego, z lenistwa duchowego i sybarytyzmu cielesnego, wrodzonego naszej rasie, a przez miękkie życie pokoleń całych spotęgowanego; za szlachetny, za dobry, aby poddać się gorszym instynktom swej rasy, aby stać się barbarzyńcą i powolnem narzędziem brutalnej władzy, życie całe przepędzał w walce pomiędzy złemi i dobremi popędami; nie miał dość siły, aby porzucić służbę, sumienia zaś zawiele, aby służyć tak, jak tego przełożeni wymagali. Połowiczność ta i brak decyzyi znamionowała wszystkie jego czynności; była przyczyną ciężkich walk wewnętrznych, upadków moralnych i chwilowego podnoszenia się z tychże. Połowiczności i zmienności tej jego natury przypisać dziś muszę i to, że usposobienie moje dla ojca zmieniało się tak często: były chwile, w których kochałem go serdecznie; były zaś i takie, w których przywiązanie synowskie zmieniało się prawie w nienawiść i pogardę. Dziś żałuję tego — ojciec mój jest z natury dobry i szlachetny, otoczenie tylko i warunki życia wykrzywiły jego charakter.
Józefowa była uszczęśliwiona naszem wzbogaceniem, ale ponoś jeszcze szczęśliwszą i dumniejsza się czuła z moich dobrych postępów w szkole.
Kolegów moich poczciwa staruszka umieściła w swem sercu tuż obok mnie i największą przyjemność jej to robiło, gdy mogła nas przyjmować i traktować przysmakami. W podobnych wypadkach rozradowane kobiecisko starało się zabawiać nas opowieściami ze swego życia. Słuchaliśmy ochotnie.
Z surową przedmiotowością przesuwała ona przed naszemi oczyma obrazy z urozmaiconego garnizonowego i obozowego życia. Polska wieśniaczka i żarliwa katoliczka wyszła za mąż za chłopaka młodego, sąsiada swych, rodziców; w niespełna rok później męża jej wzięto do wojska, nie chciała go opuścić i rozpoczęła uciążliwą wędrówkę po obszarze niezmierzonego państwa; wlokąc się za pułkiem, zwiedziła ona większą część carskiej imperyi; śniegi Riazaniu, stepy Turkiestanu i lodowce Kaukazu widziały tę biedną kobietę, która piorąc i prasując bieliznę oficerom, zarabiała na skromne utrzymanie uczciwego żywota.
— Gdym mego nieboszczyka Józefa pochowała — mawiała, ocierając łzy — gdy umarł biedaczysko, strawiony zgniłą gorączką w tej pogańskiej ziemi — byłabym przepadła, gdyby nie laska naszej ś. p. pani, waszej matki, paniczu złoty.
— Jakże dawaliście sobie radę pani Józefowo? — zapytywał Kazio, którego opowieści te najwięcej zawsze zajmowały.
— Ha! paniczu, Bóg mi tak już dopomagał. Szczęście moje było, że dzieci nie miałam nigdy. No i to, że mnie Bóg nie obdarzył urodą; gdybym była piękną, to trudnoby było przeżyć uczciwie. Boże odpuść grzechu, ale nad przystojnemi »sołdatkami« strasznie panowie oficerowie zbytkowali i mężowie cierpieć musieli, bo co żołnierz może naprzeciw oficera.
Ze zmiana stosunków majątkowych, mój ojciec pozawiązywał rozleglejsze stosunki, między innymi zapoznał się z kilku szlachcicami polskimi, których majątki leżały w okręgu, należącym do jego jurysdykcyi. Panów tych zaprosił pewnego razu na obiad. Z rosyjskich urzędników nie było nikogo, z mieszkańców naszego miasteczka tylko doktór i trzech oficerów ułańskich, należących do szwadronu tu stojącego; my wszyscy trzej należeliśmy również do współbiesiadników. Pomimo tego, że dopiero miałem czternasty rok, zmysł spostrzegawczy rozwinął się był we mnie niezwyczajnie; przedewszystkiem lubiłem obserwować ludzi. Polscy panowie, znajdujący się owego dnia przy obiadowym stole mego ojca, zwrócili mą baczną uwagę.
Nasamprzód, mimo nalegań gościnnego gospodarza, nie pili prawie zupełnie wina, następnie nie dali unosić się ożywieniu i mówili bardzo mało; robili na mnie takie wrażenie, jakby się bali — powiedzieć za wiele.
Była to epoka pierwszych ruchów na półwyspie bałkańskim, poprzedzająca na kilka lat naszą ostatnią wojnę z Turcyą; oficerowie byli bardzo zajęci temi ruchami, już wówczas przepowiadali, że musi się to skończyć wojną i rozpływali się w uniesieniu, malując w idealnych barwach przyszłą szczęśliwość ogólno-słowiańskiej rzeszy pod berłem cesarza Wszechrosyi.
Polacy potakiwali ruchem głowy, słowami jednak nie wyrażali swego zdania.
Ojciec tylko rzekł, że nie ma zupełnie nadziei, aby ludzie kierujący wówczas nawą państwową w Rosyi mogli przyczynić się do szczęścia Słowiańszczyzny.
— Przybędzie tylko cesarstwu kilka nowych gubernij — mówił, zapalając się — a południowi Słowianie dostaną się z pod korbacza tureckiego pod nahajkę kozacką.
Przy słowach tych zauważyłem, że szlachcice spojrzeli po sobie, a wyraz przykrego zdziwienia i rosnącej nieufności wypiętnował się na ich marsowych i otwartych obliczach. Ojciec mówił dalej, przechodząc z niezwykłego u niego zapału w codzienną apatyę:
— Zresztą, co mnie tam te pastuchy nierogacizny i drobni »torgowce« obchodzą. Wszystko mi jedno, kto ich dusić będzie, nie ten, to ów, jest to ponoś bydło, przeznaczone na to, by go zawsze ktoś obcy pasł. Pal ich tam czart!
W tej chwili jeden z Polaków, mrugnąwszy do drugiego znacząco, powstał i uroczyście wzniósł »zdrowie Najjaśniejszego Pana«. Wszyscy z udanym zapałem wypróżnili kielichy szampańskiego wina. Przy stole zapanowało głębokie milczenie.
Wnet po obiedzie polscy goście pożegnali gospodarza i opuścili nasz dom, ojciec z oficerami zasiadł do partyi bezika. Był podniecony libacyami i rozdrażniony zachowaniem się szlachciców. Z drugiego pokoju słyszałem, jak mówił do do swych partnerów:
Dziwny naród! cienia się własnego boją. Czyś uważał rotmistrzu, jakie miny porobili, gdym o tych posłuchach z za Dunaju mówił? Wiem, że rządu nie cierpią, a starają się uchodzić za najwierniejszych poddanych cesarza. Pfe! nie lubię hipokryzyi.
Nasza to ponoś wina — odrzekł oficer. — W każdym Rosyaninie widzi Polak szpiega i zbira, nic dziwnego, że się kryją, bojąc się wpaść w pułapkę. Posłuchajno, jak się im język rozwiąże, jak zaczną rozprawiać ad duszi, to w kąt nasze liberały; za swą rzeczpospolitą oddaliby ostatnią kroplę krwi. Od nich się nam uczyć; żeby my mieli takich ludzi, to pewno kamarylla nie rządziłaby nami, jak trzodą owiec. Zresztą czort pabieri! Osip Iwanowicz, każ duszko dać butelkę likieru! Trzeba strapienie w kieliszku topić.
Wiedziałem, co to znaczy. Wnet rozpoczęła się pijatyka na dobre i gra hazardowna.
Zostawiwszy ojca z gośćmi, poszedłem do Stasia.
Drugi rok moich nauk szkolnych niczem prawie nie różnił się od pierwszego. Upamiętnił on się tylko w moich wspomnieniach awanturą, jaką zrobiłem z pewnym popowiczem, naszym kolegą.
Teofil Zalinskij był bratańcem naszego nauczyciela schyzmatyckiej religii, Aleksandra Zalińskiego. Tego nauczyciela nienawidziliśmy wszyscy serdecznie, był to bowiem typ fałszywego bizantyńskiego mnicha-ascety. W klasie i na ulicy robił wrażenie męczennika, nazywaliśmy go przez ironię »zatwornikiem«[7]. Wszyscy jednak wiedzieliśmy doskonale, że nocami w ukryciu, wyprawia sobie orgie i był człowiekiem najgorszego życia.
Bratanek tego tartufa, a nasz kolega, spełniał przy stryju podłą służbę donosiciela i szpiega. Umiał on wśliznąć się na każdą »kwaterę« i wymyszkować, co tam się dzieje; nasze mieszkanie było przedmiotem najpilniejszej jego uwagi. Zjawiał się nie wiedzieć kiedy i po co i znowu znikał, by za pół godziny powrócić. Jak później przekonaliśmy się, podejrzywał on nas, że mamy u siebie polskie książki, i chciał koniecznie podejść nas niespodzianie i zdradzić przed stryjem.
W dodatku do szlachetnego rzemiosła szpiega uprawiał on jeszcze sport żebraczy; umiał sprytnie i niepostrzeżenie przymówić się do wszystkiego i wyłudzał od nas mnóstwo fraszek i drobiazgów.
Kosztowne te i niemiłe wizyty dokuczyły wreszcie nam wszystkim; postanowiliśmy, bądź co bądź pozbyć się go z mieszkania.
Pewnego wieczora zajęci byliśmy czytaniem jakiejś nowej książki, przesłanej Adasiowi przez jego matkę; Wiktorek, młodszy brat Stasia, pierwszo-klasista, stał na kurytarzu na warcie, story w pokoju były szczelnie pozapuszczane; czytaliśmy zawzięcie, głośno, jeden po drugim, kolejno. Nagle wpadł Wiktorek z doniesieniem, że ktoś pod oknem podsłuchuje. Książkę natychmiast odniósł Adaś do panny Anieli, a ja tymczasem z kijem wypadłem na dziedziniec i ujrzałem, jak cień jakiś z pod okien umykał ku furtce; pogoniłem za nim i udało mi się raz dosięgnąć go kijem po plecach.
Nazajutrz pierwsza lekcya przypadała właśnie na naukę religii. Pop wszedł zirytowany, wyniszczona rozpustą twarz jego mieniła się jakiemiś błękitno zielonemi cieniami. Po odmówieniu modlitwy odrazu zwrócił się do mnie — powstałem w ławce.
— Wyjdź z ławki na środek — wrzasnął — w ławce ci podpowiadają.
Wyszedłem. Zadał mi pytanie; ani słowa nie odpowiedziałem, lekcyi bowiem nie uczyłem się zupełnie.
— To lekcyi nie umiesz — wołał nieludzkim głosem — »zakon bożyj« śmierdzi ci, jaśnie wielmożny paniczu, a z polaczkami książki polskie rewolucyjne, zakazane czytasz. Ruszaj mi na miejsce parszywa owco, a ja ci przepowiadam, że nareszcie cierpliwość władzy się wyczerpie i dla przykładu ukarzą cię publicznie, ukarzą cię pletniami.
Zakipiało we mnie, nie mogłem się powstrzymać i głośno krzyknąłem:
— Nikt nie ma prawa mnie bić, jestem szlachcicem!
— Zobaczymy! — odrzekł pop, i tymczasem historya na tem się skończyła.
Nie mogłem się jednak uspokoić; nieznane mi przedtem uczucie opanowało moje ciało, krew strasznym warem krążyła w żyłach, zaciskałem konwulsyjnie pięści, usta aż do krwi gryzłem. Czułem, że dochodzę do szaleństwa.
Wreszcie lekcya się skończyła, pop wyszedł, w sali zrobiło się gwarno, katolicy wracali z lekcyi, którą mieli ze swoim kapelanem. Wybiegłem ze swego miejsca i stanąwszy przed kolegą Zalińskim, zapytałem go głosem zdławionym od gniewu:
— Czy to ty podły żebraku donosy na mnie robisz?
Ten odwrócił się do mnie tyłem i rzekł:
— Pójdź precz! Odczep się odemnie pański lizunie!
Nie wiem, co się dalej stało. Na kilka chwil straciłem przytomność i odzyskałem ją dopiero wówczas, gdy koledzy odciągnęli mnie na stronę. Popatrzyłem na mego przeciwnika: leżał zupełnie martwy, twarz miał białą jak papier, a z nosa i ust lała się czerwona krew. Skamieniałem; wydało mi się, że zabiłem go na miejscu; żal jakiś okrutny ścisnął mi serce, oddech zatamował, stałem wpatrzony martwemi oczyma w twarz bezlitośnie skatowanego chłopaka. Ani przez chwilę nie pomyślałem o następstwach, jakie mogą mnie spotkać za czyn popełniony — nie! pierwszą myślą moją było: ratować pobitego, jeśli jakikolwiek ratunek jest jeszcze możliwy. Z konwulsyjnie zaciśniętych ust wyrwało mi się pierwsze słowo:
— Wody! wody!
Ocucono go. Mnie poddano śledztwu, grożono karą cielesną, wydaleniem z gimnazyum. Ojciec jednak przyjechał, zaprosił dyrektora na obiad i skończyło się na kilku godzinach karceru.
Wypadek ten zrobił ze mnie bohatera, koledzy uwielbiali mnie, wynosili pod niebiosa; Adaś powiedział mi:
— Teraz widzę, że jesteś prawdziwym szlachcicem, kiedy umiesz tak w pysk bić.
W głębi duszy czułem się jednak dziwnie zawstydzony brutalstwem mej natury i dałem sobie słowo nigdy nie dać się unieść namiętności gniewu, która zmienia człowieka w zwierzę. I dotrzymałem danego sobie słowa.
Od owej bytności, spowodowanej awanturą, przezemnie zrobioną i kilkudniowego pobytu, ojciec mój stał się częstszym gościem w gubernialnem mieście. Mówił mi zawsze, niby tłómacząc się, że sprawy służbowe sprowadzają go tu i przez dłuższy czas zatrzymują. Rad z tego byłem, bo obecność ojca połączoną była zawsze z różnemi darami dla mnie.
Coraz więcej czasu przepędzałem z nim teraz, chociaż zazwyczaj tylko w popołudniowych godzinach odwiedzałem go; przed wieczorem zawsze wyprawiał mnie do domu, utrzymując, że wieczór ma zajęty, to wizytą u gubernatora, to zebraniem w klubie, to jakąś proszoną kolacyą. Wierzyłem, bo nie miałem przyczyny nie wierzyć.
Pewnego poranku w styczniu wstałem wcześniej niż zwykle i nie wiem sam, z jakiego powodu przyszła mi myśl odwiedzenia ojca przedtem, nim pójdę do szkoły.
Pospiesznie, ślizgając się po obmarzniętych chodnikach, przebiegłem kilka uliczek, dzielących naszą »kwaterę« od hotelu, w którym mieszkał ojciec. W bramie spotkałem dobrze znanego mi portyera.
— Czy pan Dawydow spi? — spytałem pospiesznie.
— Nie! — odpowiedział odźwierny i dziwnie jakoś się uśmiechnął.
Wszedłem do numeru i stanąłem w pierwszej chwili zdziwiony, oślepiony; dym cygarowy, zapełniający szczelnie oba obszerne pokoje, nie pozwolił mi długo rozpoznać, co się tam działo. Gdy wreszcie przyzwyczaiłem wzrok do tej sztucznej a niemile gryzącej mgły, dziwaczny widok przedstawił się oczom moim: wokoło kilku pozsuwanych stołów karcianych siedziało kilkunastu mężczyzn, ubrania ich były w nieładzie, twarze zmęczone, oczy zaognione i okrążone ciemnemi obwódkami.
Na stole leżały cale stosy kart i kupy pomiętych banknotów — »djabełek« szedł w najlepsze.
W pierwszej chwili nie wiedziałem, co z sobą zrobić; milcząc rozglądałem się ciekawie po zebranem towarzystwie, zwolna zacząłem rozpoznawać osoby. Byli tam i młodzi polscy panicze, znani ze swych pohulanek i utracyuszostwa, i oficerowie kawaleryi, i urzędnicy wyższych stopni. Mój ojciec z pańską miną, wesoły i najświeżej pośród nich wyglądający, ciągnął właśnie bank. Przegrał tysiąc rubli, uśmiechnął się pobłażliwie, zwitek banknotów z lekceważeniem wrzucił do puli.
Podobał mi się wówczas. Spojrzałem nań z wyrazem uwielbienia. On znać uczuł mój wzrok, bo wnet popatrzał w moją stronę, spojrzenia nasze spotkały się, i mnie wydało się, że w pierwszej chwili rumieniec wstydu oblał piękne jego rysy, wnet jednak znikł, a twarz jego przybrała wyraz gniewu.
— A tyś się tu zkąd wziął? — zapytał porywczo. Zaraz mi ruszaj do szkoły! — dodał łagodniej.
Nim głos jego przebrzmiał, byłem już za drzwiami. Do klasy było jeszcze zawcześnie, nie wiedziałem, co z sobą robić — zacząłem błąkać się po mieście, wreszcie wszedłem do otwartego kościoła katedralnego. Wcisnąłem się tu w najciemniejszy kącik i zacząłem rozmyślać nad tem, co dziś ujrzałem. Zaimponowało mi to dostrzeżone w ojcu lekceważenie pieniędzy, ta pańska obojętność na stratę, tak odbijająca od wyrazów wypiętnowanych na obliczach innych graczów. A jednak głos ojca i spojrzenie, jakie na mnie rzucił, i ten mgnienie oka trwający rumieniec, wyraźnie mi mówiły, że to co on robił, było złem, i on się tego wstydził.
W przekonaniu tem utwierdziłem się jeszcze mocniej tegoż samego dnia po południu.
Jak zwykle, zaraz po obiedzie poszedłem do ojca; był sam — gdy wszedłem, uśmiechnął się jakoś niewyraźnie, a ja odczułem odrazu, że jest zmięszany. Potem zaczął się tłómaczyć, że partya wczorajsza złożyła się niespodzianie, że poschodzili się znajomi na pogadankę, i ktoś zaproponował grę, która aż do samego rana się przeciągnęła.
Słów tych słuchałem z trudnem do opisania zdumieniem; idąc tu, byłem przygotowany na burę za niestosowne moje zjawienie się rano; tymczasem ojciec przedemną, malcem, zniżał się do tłómaczenia ze swych czynności. Wkrótce zrozumiałem przyczynę.
— Widzisz — mówił dalej — że gry hazardownej nie lubię; szczególniej nie lubię, żeby u mnie, w mojem mieszkaniu grywano. No, stało się. Dlatego ci to wszystko mówię, bo chciałbym, ażebyś i ty nabrał wstrętu do gry — tu spuścił oczy — abyś i ty wiedział, że to może być nieszczęściem życia.
Czułem, że potrzeba mówienia o tym przedmiocie sprawia mu wielką przykrość, skierowałem więc nieznacznie rozmowę na inny przedmiot. Ojciec dostrzegł tę moją delikatność i najwyraźniej zrobiła mu ona przyjemność, bo wpadł w doskonały humor, chwalił moje postępy w szkole, obiecał mi na wakacye kupić pięknego wierzchowego konia, wreszcie napisać do dyrektora bilet z prośbą: o pozwolenie zabrania mnie z sobą do teatru.
Teatr lubiłem i rad chodziłem na przedstawienia. Tego wieczora zajęliśmy dwa fotele w pierwszym rzędzie na parterze. Po naszem wejściu wnet podniesiono kurtynę i tu zatopiłem się w słuchaniu. Grano Petersburgskiego rewizora; siedzący obok nas wyżsi urzędnicy, sztabowi oficerowie, ludzie — zgodnie z ówczesną modą — liberalni przyklaskiwali aktorom i mnie sztuka podobała się; czułem jednak, że mi coś przeszkadza w słuchaniu, że mi coś nie pozwala skupić uwagę. Czułem, że jakiś dziwny, trudny do wytłómaczenia wpływ działa na mnie, nie pozwala mi patrzeć na scenę, ale ciągnie mój wzrok na prawo. Nie mogłem się oprzeć — spojrzałem. W loży parterowej, tuż ponad nami siedziała nad wyraz piękna kobieta i z niezwykłą ciekawością wpatrywala się we mnie. Była to blondynka o płowych, bujnych splotach włosów, matowej cerze twarzy i jasnych czarno-zielonych oczach; oczy te miały jakąś dziwną magnetyczną siłę — przykuwały do siebie. Patrzałem w nie przez chwilę, później nagle poczułem pewien rodzaj wstydu, zarumieniłem się gwałtownie i spuściłem oczy. Nie mogłem jednak zebrać już uwagi i słuchać pilnie gry aktorów; czułem bezprzestannie wzrok tej pięknej pani, utkwiony w mą twarz i to zmięszało mnie w trudny do opisania sposób.
Po skończeniu pierwszego aktu, mój ojciec powstał i zwróciwszy się w stronę owej piękności, złożył jej pełen galanteryi ukłon, ona odkłoniła mu się zaledwie dostrzegalnem skinieniem głowy, lecz skinieniu temu towarzyszył tak znaczący uśmiech, iż odrazu domyśliłem się, że muszą się znać dobrze i być z sobą w zażyłości.
Gdy kurtyna znowu się podniosła i ojciec usiadł, przysunąłem się ku niemu i szeptem spytałem:
— Kto jest ta piękna pani?
— Piękna... A więc uważasz, że ona jest piękna? — odparł również szeptem, a uśmiechając się przytem z wyrazem wewnętrznego zadowolenia, to ty masz gust chłopcze!... To jest Julia Edwardowna Szurina, żona tego łysego, ogolonego radcy izby sądowej. Moja znajoma.
Więcej nie powiedział, ja też nie pytałem o więcej. Uczułem tylko dziwny ból koło serca i nie wiem dlaczego znienawidziłem odrazu tę piękną panią; przeczuwałem, że ona odbierze mi serce mego ojca, byłem zazdrosny.
Przez cały czas trwania przedstawienia ukradkiem spozierałem na sąsiadkę z parterowej loży i zauważyłem, że i ona obserwuje mnie bacznie, tylko wystrzegaliśmy się już teraz wzajemnie, aby spojrzenia nasze nie spotkały się.
Gdy kurtyna zapadła, ojciec pospiesznie wstał i dał mi znak, żebym natychmiast wyszedł za nim. Rozpychając tłoczącą się na kurytarzach parterową publiczność, dostaliśmy się do wejścia; tu ojciec zawołał doróżkę i kazał odwieźć mnie do domu, sam pozostał w bramie teatru; zanim doróżkarz z powodu natłoku mógł ruszyć z miejsca, zobaczyłem, że pani Szurina wraz z łysym ogolonym małżonkiem znalazła się już także w bramie i witała się z ojcem, mówiąc coś z ożywieniem. Do uszu moich dolatywały tylko urywane słowa:
— To pański syn? czemu go pan do nas nie przyprowadzisz? aż miło nań spojrzeć, jaki ładny chłopak.
Gniew mnie porwał, omal że nie krzyknąłem z odkrytej doróżki: co ci do tego, czy ja ładny, czy brzydki? Na szczęście doróżkarz zdołał się wyplątać nareszcie z tłoku i ruszyliśmy szalonym kłusem do domu.
Na drugi dzień ojciec do dnia wyjechał z miasta.
Nazwisko jednak pani Szurinej utkwiło mi głęboko w pamięci.
Pomiędzy uczniami wyższych klas byli i tacy, którzy wiedzieli, co się w miejscowym wielkim świecie działo; do Adasia Ogrodzkiego przychodził dość często Bolek Ursyński, siódmoklaśnik i wielki frant, brat młodszy Walka Ursyńskiego, najgłośniejszego lwa i lowelasa kamienieckiego. Pomimo różnicy wieku byliśmy z Bolkiem w dobrej zażyłości. Pierwszy raz, gdy przyszedł do nas, zapytałem go, co wie o pani Szurinej?
Zapytany wypatrzył się na mnie ze zdziwieniem i wnet potem wybuchnął serdecznym śmiechem.
— Cha! cha! cha! — śmiał się jak szalony — wysoko Waniu mierzysz! za wysoko! Patrzcie-no go! A toś się wybrał!
Koledzy moi również śmiać się zaczęli i dokuczali mi na wyprzodki. Radzi byli, że znaleźli wreszcie przedmiot i mogli mi odpłacić pięknem za nadobne. Wszyscy oni bowiem wzdychali skrycie do którejś z uczennic żeńskiego gimnazyum, ja tylko byłem wolny od tej słabostki i — co prawda — żartowałem z ich uczuć niemiłosiernie. Śmiech ten i przycinki rozgniewały mnie na dobre tak, że porywczo zawołałem:
— Nie macie w swych głowach kropli oleju! Jeżeli pytam się Ursyńskiego o panią Szurinę, to muszę mieć do tego racyonalny jakiś powód. Nie takim znowu głupi, żeby się kochać w starej babie.
— Dobrze! dobrze! — krzyczeli, śmiejąc się jak waryaci. Każdy tak mówi! Szurina stara baba!... cha! cha! cha! Nie wykręcisz się bratku, wreszcie złapaliśmy anachoretę!
— Trzeba mu powiedzieć — zawołał wreszcie Ursyński, przybierając poważną pozę mentora — niech się darmo nie bałamuci. Nic gorszego, jak beznadziejna miłość w jego wieku — mówił dalej, drapując się w zabawną powagę. — Otóż musisz wiedzieć, że Szurina jest sobie... ot, jakby ci to powiedzieć bez obrażenia twej skromności... jestto wesoła kobiecina, ale przy tem djabelnie mądra. Mój brat w przeszłym roku robił jej kurę, ale dal pokój, bo przekonał się, że nie nastarczy pieniędzy na prezenta; porzucił i dobrze zrobil, bo co mi to za miłość, za którą trzeba brylantami płacić. Teraz kocha się w Kareninie, aktorce z operety i kosztuje go to... prawie nic, ot czasem kolacya. No a Julia Edwardówna skubie teraz tego Niemca Sakena, podpułkownika ułańskiego, ale temu nic nie zrobi, bo podobno niemczysko bogate, jak żyd. No, dowiedziałeś się? Mam nadzieję, że dasz sobie pokój i nie będziesz się wystawiał na śmieszność.
Nie odpowiedziałem na całą tę tyradę, a w duszy rad byłem, że koledzy powzięli to śmieszne posądzenie i nie wpadli na prawdziwy domysł. Drugi wypadek był o wiele dla mnie przykrzejszy.
Dnie mijały za dniami, ojca dłuższy czas nie było w mieście, tak, że zapomniałem prawie o moich posądzeniach, a gdy przypomniałem sobie czasem o nich, to sam z siebie się śmiałem. Wróciły one jednak z większą siłą, zmieniły się wkrótce w pewność.
Z nastaniem zimy mój ojciec stał się prawie stałym mieszkańcem stolicy naszej gubernii; przesiadywał całemi tygodniami, sprowadził tu swe piękne konie i ekwipaż jego zachwycał przechodniów.
Raz, pamiętam, wracałem ze szkoły na obiad do domu, na skręcie z Bankowej ulicy w rynek, ujrzałem olbrzymią kawalkadę; cały szereg sanek przesuwał się przez rynek od pocztowej ulicy w kierunku tureckiego mostu. Na samym przedzie rwały z kopyta prześliczne, kasztanowate araby mego ojca. Powoził sam, obok niego siedziała owa pani z teatru — Julia Edwardowna; nachylona ku powożącemu, uśmiechała się swym demonicznym, magnetyzującym uśmiechem; twarz jej zarumieniona od wiatru i mrozu odbijała przecudnie od białej puszystej czapeczki i takiegoż szerokiego kołnierza. I ojciec wyglądał jakoś inaczej niż dawniej — młodziej, czerstwiej, weselej; znać na nim było staranie około swej powierzchowności.
Przelecieli jak błyskawica, ja stałem zapatrzony w kierunku, w którym zniknęli mi z oczu; stalem zamyślony i boleśnie zdziwiony. Byłbym tak stał Bóg wié jak długo, gdyby nie to, iż przechodzień jakiś potrącił mnie tak silnie, że omal nie upadłem na ulicę, pod konie. Oprzytomniałem i ruszyłem do domu.
Kilka dni później Ursyński znowu odwiedził Adasia. Ujrzawszy mnie na samym wstępie zawołał:
— No już wiem, dlaczego pytałeś się o Szurinę. Ho, ho! Twój stary tęgi maładiec, odbił Niemcowi babę. Mój brat tak się z tego cieszy, jakby mu kto zgniłą gruszkę w kieszeń włożył. Mówi, że twemu staremu wyprawi wspaniałą kolacyę. Chwat, dalibóg, ale ty nie wdałeś się w niego, będziesz chyba księdzem.
Rozśmiałem się serdecznie na to przypuszczenie, zdawało mi się tak cudackiem i zabawnem, a jednak roztrzepany Bolko przypadkiem odgadł mą przyszłość.
W tydzień potem całe miasto głośno mówiło o tem: że mój ojciec jest urzędownie przyjętym kochankiem Julii Edwardówny. Nikt się temu zresztą nie dziwił; zepsucie rosyjskiego społeczeństwa jest tak wielkie, iż fakt podobny nie jest w stanie wywołać nietylko zgorszenia, ale nawet zdziwienia. Jestto obecnie chleb powszedni.
Jedni ojcu zazdrościli; drudzy przepowiadali, że go ta kobieta zrujnuje; inni zaś znowu wzruszali ramionami i sądzili, że nie warto nawet na to zwracać uwagi.
Co mnie ze wszystkiego najmocniej bolało i gniewało, to to, że wszyscy znajomi ojca mówili przy mnie głośno o całej tej historyi, a nawet byli i tacy, którzy mnie zapytywali o zdanie. Dziwnę znieczulenie zmysłu delikatności!
Sprawa ta wywarła na moje usposobienie o wiele silniejsze wrażenie, niżby się tego można było spodziewać. Zdziczałem. Wstydziłem się za ojca bardziej, niżbym był w stanie wstydzić się za swój własny błąd. Szukałem samotności i nawet unikałem mych najlepszych przyjaciół, towarzyszy mieszkania.
Melancholia jakaś i dziwne zniechęcenie do życia zaczęło mnie ogarniać. Chwilami zdawało mi się, że nienawidzę sam siebie; innym razem znowu chciałem płakać nad sobą i nad losem okrutnym i nad opuszczeniem własnem. Czułem się sam, samiuteńki wśród niezmierzonej przestrzeni świata, jak mała opuszczona łódka, jak łupinka krucha na wzburzonych falach bezbrzeżnego oceanu. Dopiero w chwilach rozpaczy odczułem dokładnie całą boleść sieroctwa zupełnego i prosiłem Boga, żeby zmiłował się nademną i zabrał mnie z tego świata — tam do siebie, do matki.
Doświadczyłem wówczas i trującego wpływu gorzkiego jadu zazdrości. Zazdrościłem tej zielonookiej kobiecie miłości mego ojca, i za siebie i za moją zmarłą matkę.
Stosunek mój z ojcem ochłódł zupełnie, wyrzutów czynić mu nie śmiałem, nie miałem odwagi; on jednak wiedział doskonale, jakie uczucia w mej duszy goszczą, i co więcej zdaje mi się, że w gruncie przyznawał mi słuszność, nie miał jednak tyle silnej woli i stanowczości, żeby zerwać związek, będący zaporą pomiędzy mną a nim. Wada całej generacyi, wada może nawet całej warstwy społecznej, przez kilka pokoleń trwająca, czyniła go nieszczęśliwym. Jednakże ja nie zdobyłem się na tyle miłosierdzia, żeby go wówczas żałować.
Gorycz, gnieżdżąca się w mej duszy, zmieniła, skrzywiła zupełnie kierunek mego ówczesnego rozwoju umysłowego.
W następstwie owego rozgoryczenia zdziczałem i straciłem humor i wesołość, za którą lubili mnie koledzy i przyjaciele. Zdziczenie to doszło do tego stopnia, że wyniosłem się nawet w następnym roku z naszej wspólnej kwatery u pani Waruskiej. Poczciwi chłopcy, serdeczni koledzy Staś, Adaś i Kazio robili wszelkie starania, ażeby odegnać od mej duszy smutek ten straszny, a tak widoczny; perswadowali, prosili, błagali — nic nie pomagało, zaciąłem się i słowem przed nimi nie zdradziłem przyczyn mego usposobienia; oni zaś choć znali je dokładnie, przez wrodzoną im delikatność nie śmieli nigdy tej sprawy tknąć, nie odważyli się mówić otwarcie, bez ogródek. Ulokowałem się u starego nauczyciela Wiaziencewa, znanego ze swych dziwactw, małomowności i pesymizmu; pani Wiaziencowa w wadach tych, czy przymiotach przewyższała jeszcze swego męża; dom ten nazywano »klasztorem Kamedułów«. Miałem tam zupełnie osobny pokój i pozwolenie chodzenia po dość obszernym, w piękne drzewa bogatym ogrodzie, który przypierał prawie do starych murów, otaczających ormiański kościół.
W cieniu tych olbrzymich wiekowych drzew przepędziłem niejednę godzinę, pogrążony w najsmutniejszych myślach. Wkrótce doszedłem do tego, iż zacząłem się lubować w moim smutku i sztucznie go podniecać; wpływ bajronizmem przejętych poetów, których dzieła czytywałem, usposabiał mnie do tego; wyobrażałem sobie, że jestem jednym z pośród demonicznych bohaterów Bajrona, Puszkina lub Lermontowa. Wystawiałem sobie, że cierpię nudę, splin zupełnie taki sam, jak ów, który prześladował Jewgenija Aniegina, że doświadczam tych udręczeń, jakie szarpały duszę »bohatera naszych czasów.«
Smutek więc ów przechodził w sztuczną, nienaturalną fazę i prawdopodobnie po pewnym przeciągu czasu byłby znikł zupełnie, byłby się ulotnił bez śladów i byłbym z pewnością powrócił do dawnych przyjaciół i do dawnego usposobienia, bo w duszy uczuwałem już był nieraz tęsknotę za minionemi rozrywkami i serdecznymi kolegami, gdyby nie zapoznanie się z pewnym uczniem, który myśli moje skierował na zupełnie nowe, a nigdy przedtem nieznane mi drogi.
Znajomość ta stała się dla mnie przyczyną strasznych udręczeń umysłowych, walk jakichś tytanicznych a niepochwytnych, bo staczanych w umyśle, nie postrzeżonych przez nikogo i nikomu nieznanych. Dziś jeszcze dreszcz zimny przechodzi cały mój organizm, gdy wspomnę, po jakich jałowych manowcach ducha umysł mój błądził, po nad jakiemi strasznemi przepaściami dusza moja przelatywała i z głębi serca mego składam dzięki Bogu przedwiecznemu za to, iż przez rozliczne uczucia: boleści i rozkoszy, cierpienia i błogości dopomógł mi poznać całą błahość obłędu owego, w którym na on czas pogrążony byłem i pozwolił duszy mej powrócić na prostą drogę, a oświecił ją prawdziwem światłem.
U Wiaziencowa mieszkał i drugi uczeń — Rosyanin, jedyny syn ogromnie bogatego przemysłowca, cukrowara: Arkadij Arystydowicz Werbenow. Miał on zupełnie oddzielne mieszkanie, był starszy odemnie i o dwie klasy wyżej był posunięty w naukach; zrazu nie spotykałem się z nim tylko przy obiedzie. Arkadij był milczący; spoglądał na mnie z tem bezmiernem lekceważeniem, z jakiem tylko patrzeć może uczeń siódmej klasy na piątoklasowca.
Mnie on zajął odrazu; był zupełnie inny, różny od innych uczniów. Już sama zewnętrzna postać wyróżniała go: był słuszny, gibki, wygimnastykowany i silny po nad wiek; nigdy się nie śmiał ani oddawał zabawom studenckim, lecz za to nie pogrążał się równie w bezpłodne marzenia; ćwiczenia ciała, którym oddawał się z zajadłością prawie, traktował nie jako zabawę i rozrywkę, ale stawiał je na równi z pracą umysłową. Ogród profesorski był dlań miejscem popisów. Przepędzaliśmy tam nieraz długie godziny, nie zwracając na siebie nawzajem zupełnie uwagi: ja, pogrążony w bezpłodnej zadumie lub zajęty czytaniem jakiegoś poematu — on, oddany ćwiczeniom ciała.
Raz — pamiętam to doskonale, bo w tym dniu przemówił on pierwsze słowo do mnie, po za obrębem jadalnego pokoju — udało się Arkadiemu wykonać nadzwyczajną ewolucyę na drążku, przeznaczonym do gimnastyki.
— Patrzcie! — zawołał on do mnie, zabierając się do powtórzenia nadzwyczajnego kozła. — Patrzcie, bo nie zaraz zdarzy się wam zobaczyć to ćwiczenie. Nikt w Kamieńcu zrobić go nie potrafi; wyuczyłem się go z książki — i machnął jakiś karkołomny młyniec.
Zbliżyłem się ku niemu, czułem, że słowa jego, że zwrócenie na mnie uwagi robi mi niewysłowioną rozkosz. Nie przesadzam, mówiąc, iż serce mi wówczas bić silniej zaczęło, a w duszy zrodziło się uwielbienie dla tego dziwnego sąsiada. Był on prawdziwym Herkulesem pod względem fizycznym; z wysokiego zaś i białego jego czoła, z oczu szarych, zamyślonych tryskały promienie jakiejś dziwnej, ponurej trochę, lecz za to zimnej i surowej inteligencyi. Patrzyłem, nie przemówiwszy ani słowa, tak długo, zanim Werbenow nie skończył swoich ćwiczeń i zeskoczywszy z drążka nie stanął obok mnie. Podziw mój wzrósł jeszcze, gdy przemówił do mnie, głos mu nie drżał nawet, a po tak forsownych ćwiczeniach, twarz jego była zaledwie trochę zarumieniona, oddychał swobodnie.
— Zacznijcie się gimnastykować Iwanie Osipowiczu — rzekł do mnie, spoglądając mi w oczy — człowiek, który nie ćwiczy ciała na równi z umysłem, musi być kaleką. W szkole obok nas rosną sami kandydaci na kaleki. Wy macie jeszcze czas, no i wszelkie warunki na silnego, na doskonałego mężczyznę, weźcie się do roboty, będę was uczył z ochotą. Cóż wy na to?
W pierwszej chwili nie mogłem się zebrać na odpowiedź, tak bylem zdziwiony, powiem wręcz wzruszony przemową tego dziwnego młodzieńca. Po chwili dopiero odpowiedziałem mu, że z największą przyjemnością korzystać będę z jego uprzejmości.
Wnet potem rozpoczęła się moja pierwsza lekcya gimnastyki.
Od owego dnia zawiązałem ścisły stosunek z Werbenowym; nie była to przyjaźń młodzieńcza, podobna do przyjaźni, jaka łączyła mnie ze Stasiem, Adasiem lub Kaziem — nie! Arkadij otaczał się zawsze względem mnie jakimś nimbem wyższości i nieprzystępności, traktował mnie jako swego ucznia i trochę nawet niby podwładnego. Najdziwaczniejszem było to, że ja wyższość tę przyjmowałem jako rzecz zupełnie naturalną i stósowną; umysł jego olśnił mnie i sprawił to, iż uznałem go swym mistrzem.
Z biegiem czasu spoufaliliśmy się trochę z sobą. Uśmiecham się jeszcze dziś, gdy wspomnę, jakiem drżeniem radości byłem przejęty, gdy on zaproponował mi, żebyśmy sobie nawzajem mówili: ty. Jak dziecko radowałem się, że mistrz w łaskawości swej powiedział mi po raz pierwszy: że ja mam zdolności wybitne i że mógłbym daleko zajść, gdyby nie pierwotny skrzywiony kierunek mych myśli i chorobliwe rozbujanie uczuć.
Do śmierci nie zapomnę owej rozmowy, w której Werbenow uchylił przedemną swej zimnej mądrości. Było to w rok prawie po zawiązaniu naszej znajomości. Uczyłem się fizyki, a nie mogąc zrozumieć dokładnie znaczenia pewnego ustępu, udałem się do niego z prośbą o pomoc. Trudny do pojęcia dla mnie ustęp traktował o stosunku siły do materyi; przeczytałem mu go i prosiłem o objaśnienie. On uśmiechnął się skeptycznie i rzekł:
— Żebyś mógł to zrozumieć, musisz odrzucić cały balast głupich wierzeń, całą kupę bezsensowych dogmatów, w które zaopatrzono cię łaskawie w czasie twego dzieciństwa. Do zrozumienia tej sprawy trzeba przystępować z jasnym umysłem.
Prosiłem go, żeby mi wytłumaczył, a ja postaram się podążać myślą za nim.
— Żebyś nie złorzeczył mi później — zawołał, uśmiechając się jeszcze ironiczniej — bo ja mimowolnie muszę obalić w tobie to, co głupi popi zowią wiarą. Materya i siła to węzeł życia, to geneza jasnego pojęcia i zrozumienia natury — mówił, przybierając śmieszną trochę powagę mistrza.
— Siły od materyi nikt nigdy nie rozdzielił.
— A przecież dusza oddziela się od ciała — w chwili śmierci.
— Dusza! cha! cha! dusza! — zawołał, zanosząc się od śmiechu Werbenow. — Och, ty dziecino! ty wierzysz, ty wierzysz w jakąś tam duszę, a może i w nieśmiertelność duszy? — słowa »dusza«, »nieśmiertelność« wymawiał z dziwnym sarkazmem. — Wszystkie siły świata — mówił dalej — na pozór tak różnorodne, są objawem jedynego motoru, związanego nierozdzielnie, rozumiesz mnie, nierozdzielnie z materyą, która znowu w całej swej rozmaitości pozornej składa się z atomów, nie różniących się w niczem pomiędzy sobą. Gdy nauka chemii i fizyki postąpi, to znajdą się napewno niezbite dowody tej prawdy naukowej.
— A dlaczego siła opuszcza materyę w chwili, gdy człowiek umiera? — pytałem go uparcie.
— Kto ci powiedział, że opuszcza? — krzyknął porywczo. — Kto kiedy widział tę duszę, tę siłę wychodzącą z ciała, opuszczającą materyę? To głupstwa, poezya zbałamuconych umysłów, to dogmat, głupi dogmat, wymyślony przez popów, pragnących brać zapłatę za usługi, oddawane duszy. Jeżeli chcesz być trzeźwym człowiekiem, nie maniakiem, nie bydlęciem, wodzonem na pasku, przez narzucający się światu dogmat, to pluń na to wszystko, co się wiarą cha! cha! wiarą nazywa! Nie wierz w nic! Na miejsce wiary wstaw wiedzę, a dopiero staniesz się człowiekiem, godnym naszych oświeconych czasów.
Rozmawialiśmy jeszcze w ten sposób długie godziny, a słowa Werbenowa, wypowiedziane wówczas do mnie, były przyczyną strasznej rewolucyi duchowej, której stałem się ofiarą. W smutku i zniechęceniu do życia, jakie uczuwałem wówczas, doktryna, którą odsłonił mi Werbenow, wydała mi się zbawieniem, zimna negacya duchowego pierwiastku w człowieku działała na mnie znieczulająco, jak narkotyk.
Zimny przedtem i tak obojętny dla mnie Arkadyj z trudną do pojęcia i wytłumaczenia gorliwością zabrał się do apostołowania religii »czystej wiedzy«; godziny całe tłumaczył mi najrozmaitsze zawikłane teorye, zasypywał mnie rozlicznemi pseudonaukowemi książkami. Dając mi do przeczytania powierzchowną, napuszonym stylem napisaną broszurę Büchnera Kraft und Stoff, twierdził, że to jest ewangelia nowej racyonalnej religii, religii rozumu.
Czytałem namiętnie te wszystkie głupstwa i w zaślepieniu dziwnem nie zdołałem wówczas zrozumieć, iż jestem igraszką złudzenia; że szumne słowa i brzmiące teorye nie przynoszą nic a nic nowego, że zamieniają tylko znaczenie słów i na miejsce moich dawnych religijnych dogmatów wstawiają swoje gołosłowne »dogmaty«. Nie zrozumiałem wówczas, że ta zimna i bezduszna nauka każe wyrzec mi się tego, co było pociechą mego dzieciństwa, co łączyło mnie z duszą mej zmarłej matki — wiary w Boga, w nieśmiertelność duszy, w zmartwychpowstanie po śmierci — a narzuca mi nową wiarę w pseudo-pewniki naukowe, które dopiero ktoś kiedyś ma udowodnić.
Wszystkiego tego, co jest dziś dla mnie jasne jak dzień, nie rozumiałem jeszcze wówczas; czułem jednak zawsze, że brakuje mi czegoś, że pragnę czegoś ustawicznie, bezprzestannie i brak ten czynił mnie nieszczęśliwym.
Podziwiałem Werbenowa; on zimno i cynicznie z nauki brał to tylko, co jego pragnieniom dogadzało, był przytem zdrów, wesół, miał wyborny apetyt i gimnastykował codziennie. Mnie wątpliwości, rodzące się w mej duszy, gnębiły, sen mi odbierały, gorączkę w ciele wywoływały; ćwiczenia gimnastyczne przechodziły moje siły, oddawałem się im uparcie, na przekór dziwnemu osłabieniu, które z każdym dniem bardziej opanowywało całą moją istotę.
Czasami rozmowy nasze, odchodząc od ściśle naukowych tematów, wkraczały w dziedzinę przedmiotów, dotyczących życia codziennego. Razu pewnego Werbenow tknął bezlitośnie sprawy stosunku mego ojca do pani Szurinej; stosunku, który był bardzo głośny i każdemu już wiadomy. Oburzyłem się w pierwszej chwili na tę niedelikatność.
— Dziwak jesteś — rzekł mi, krzywiąc twarz ironicznym wyrazem. — Stary twój ma rozum, bo baba śliczna. Dla ciebie zapewne, że to źle, zawsze szarpnie ona coś z kapitału. Choć kto wié, czy twój stary nie wydaje teraz mniej niż dawniej; w karty grać przestał.
Przerwałem mu porywczo, oświadczając, że mi jest to zupełnie obojętne, wiele ojciec wydaje i że bolał mnie stosunek ten z innych przyczyn, moralnej bardziej natury. Dawna struna zadźwięczała w mem sercu i zapominając do kogo mówię, zawołałem:
— Nie uszanował miłości mej matki, podeptał najszczytniejsze uczucie, dawna miłość przestała dlań mieć wartość.
— Ty zawsze zostaniesz romantycznym głupcem — przerwał mi niebawem z najzimniejszą krwią. — Miłość! Co to jest miłość?
I przez długi kwadrans wykładał mi teoryę fizyologicznych objawów kojarzących się w świecie organicznym z uczuciem miłości. Słuchałem go z natężoną uwagą, lecz równocześnie czułem, że mi się tam w głębi duszy coś rwie, łamie i druzgocze; mój mistrz przypuścił atak do najwarowniejszej twierdzy, mych młodocianych marzeń, słuchałem go i nie zdradzałem się z tem, że dowodzeń jego nie uznaję, bałem się jego ironicznego śmiechu i sceptycznej pogardy.
— Chcesz? to wszystko, co tu mówisz — rzekł wreszcie z flegmą —
mogę ci twem własnem doświadczeniem udowodnić. Chodź ze mną!...
Nie opisuję, jakie życie rozpocząłem.
Jeszcze teraz bez wstrętu nie mogę wspomnieć epoki, która po tym dniu nastąpiła. Jakiś dziwny zimny szał mnie opanował. Czułem obrzydzenie coraz większe do samego siebie i starałem się zagłuszyć go sofizmatami. Wkrótce później Werbenow po świetnem zdaniu egzaminu dojrzałości wyjechał zupełnie z Kamieńca, ja zostałem sam jeden u starego profesora. Na ferye letnie do Międzyrzecza nie pojechałem tego roku, ojca bowiem tam nie było, wyjechał za urlopem wraz z panią Szuriną na dwa miesiące do Krymu.
Gorączka wiedzy, pragnienie poznania »absolutnej« prawdy opanowała mnie jeszcze zawzięciej. Dwa miesiące wakacyjne przepędziłem zatopiony w księgach, które mi do czasu pozostawił Werbenow. Pożerałem tom po tomie, przetrawiałem jednę hipotezę po drugiej i wszędzie znajdowałem — tylko zwątpienie i złudzenie.
Walka wewnętrzna, natężenie umysłowe i zmęczenie fizyczne sprawiły, że wymizerniałem ogromnie, straciłem świeży koloryt twarzy i sposępniałem do reszty. Już wówczas w duszy zaczynałem uczuwać żal za tem, co straciłem; już wówczas miewałem chwile, w których przypuszczałem, że nauka, której hołdował Werbenow, jest w gruncie pusta i fałszywa.
Ze stanu tej gorączki umysłowej wyrwali mnie koledzy powracający z wakacyj. Wszyscy trzej Staś, Kazio i Adaś ze Izami prawie w oczach zaczęli mnie prosić, abym znowu do nich powrócił i wraz z nimi przygotowywał się do egzaminu dojrzałości, chcieli oni bowiem skorzystać z przysługującego nam prawa i wprost z siódmej klasy składać egzamin. Myśl ta uśmiechała mi się, pragnąłem jak najrychlej wyrwać się z więzów regulaminu gimnazyalnego. Przeniosłem się do nich.
Trucizna jednak rzucona przez Werbenowa nie przestała była jeszcze działać we mnie. Po kilkodniowym wspólnym pobycie z kolegami zacząłem kiedyś w czasie pogawędki wygłaszać teorye wyuczone od Werbenowa lub zaczerpnięte z jego książek. Wszyscy zamilkli głucho, zapanowała nad wyraz przykra cisza. Pierwszy ją przerwał Adam, twarz jego przybrała dziwnie uroczysty wyraz i nad wiek i usposobienie jego spoważniała.
— Jasiu! — rzekł on i wnet serdeczniejsza nuta zadrgała w jego głosie, — Jasiu! nam żal ciebie, żal, żal! My ciebie chcemy przerobić, nie próbuj daremnie ty nas. My o wszystkich tych rzeczach słyszeliśmy już, ale nam, nam Polakom nie wolno wierzyć w te głupstwa, a zapominać naszej wiary, wiary naszych ojców, wiary, która jedna sprawia, że dotychczas jeszcze jesteśmy narodem, z którym muszą się rachować największe potęgi świata. Jasiu, prosimy cię, daj nam pokój!
Czułem, jak gwałtowne rumieńce oblały moje wybladłe policzki; zawstydził mnie ten chłopak swojemi tak prostemi słowami. Nigdy już później pomiędzy nimi nie wszczynałem tych kwestyj.
Wreszcie nauka szkolna, której oddaliśmy się wspólnie wszyscy, kazała mi wkrótce zapomnieć o zawikłanych mrzonkach, gubiących mą duszę przez dwa ubiegłe lata. Uczyliśmy się z zapałem; teraz dopiero dostrzegłem, jak wiele zaniedbałem przez czas błądzenia po manowcach; ambicya moja nakazywała mi pozapełniać jak najspieszniej te niedobory, nie mogłem znieść myśli nawet, bym pozostał w tyle za kolegami.
Horyzont mój rozjaśnił się i pod innym względem: mój ojciec zerwał z panią Szuriną. Piękna pani powróciła była sama z krymskiej wycieczki; głośna wieść krążyła po mieście, że przyczyną zerwania był jakiś gwardyjski oficer, dla którego pani Julia była ponoś zanadto uprzejma.
Gdy po tem zdarzeniu po raz pierwszy spotkałem się z ojcem, po raz pierwszy, po wielu, wielu dniach spojrzeliśmy sobie znowu serdecznie w oczy. On nie mówiąc słowa, z dziwną tkliwością i niepokojem wpatrywał się w moją wybladłą twarz, później przycisnął mnie do piersi i czule pocałował w czoło. Obaj mieliśmy łzy w oczach.
Biedny to człowiek, słaby i miękki, jak wosk, lecz serdeczny, i mający niezmierzone zasoby czułości w swej steranej duszy; przypuszczam, że mógłby zostać wzorowym mężem, ojcem i obywatelem kraju, gdyby był się urodził w innej ziemi i inne wpływy nań działały — w Rosyi stał się »rozbitkiem.«
Rok szkolny, zapełniony nauką i chwilowemi rozrywkami, przeleciał niepostrzeżenie. Od wiosny począwszy pracowaliśmy po piętnaście i ośmnaście godzin dziennie. Najbardziej dziwiło mnie to, że praca ta usilna nie nużyła mnie wcale, i wydawało mi się, że w porównaniu do dawniejszych zaciekań i błądzeń wśród niepewności, spędzam czas na rozrywkach i zabawach.
W pierwszych dniach lipca zdawaliśmy egzamin — wszyscy czterej jednego dnia. Powiódł się nam doskonale, Adasia odznaczono złotym medalem, my zaś trzej zdaliśmy z wyszczególnieniem.
Gdzieżeście wy teraz serdeczni towarzysze i przyjaciele moi, jak wam życie to płynie, czy zdołaliście w życiu zdobyć to, co było ideałem waszych młodzieńczych dni? Suchy wiatr życiowy powiał i rozproszył nas po szerokim świecie, rozegnał daleko jednych od drugich. Czy w sercach waszych wspomnienie dni razem przepędzonych odzywa się jeszcze tak żywem echem, jak w mojem? W mojem, w sercu syna obcego, wrogiego narodu, którego przygarnęliście do siebie, uczuciem swem ogrzali i kazali mi zapomnieć o niejednem zmartwieniu, o niejednej boleści, szarpiącej wrażliwą duszę i serce ogniste.
Po uczcie, którą wyprawił nam ojciec Adasia, uszczęśliwiony pomyślnym rezultatem nauk syna, a na której znajdowali i mój ojciec i doktor i dwóch najsympatyczniejszych nauczycieli — wyruszyliśmy do domu. Staś, Kazio i ja do Międzyrzecza — Adaś zaś z ojcem, ale obiecał nam solennie odwiedzić nas w czasie feryj — i dotrzymał obietnicy.
Są czasem dziwne zwroty w życiu, nieoczekiwane, niemożliwe do przewidzenia, niewytłumaczone niczem; są reakcye gwałtowne i wszechpotężne, niby jakieś przewroty rewolucyjne, obalające w umyśle doszczętnie to, co umysł ten pracą usilną i długi czas trwającą zbierał, porządkował i za najdrogocenniejsze swe mienie, za najcenniejszy dorobek uważał.
Podobna reakcya zaszła we mnie w czasie mego dwumiesięcznego pobytu w domu mego ojca w Międzyrzeczu. Na przewrót ten złożyło się wiele różnorodnych czynników, które — w miarę tego, jak one występowały i działały stopniowo — opiszę szczegółowo.
Przyjechaliśmy już do Międzyrzecza w doskonałych usposobieniach. Ja specyalnie uradowany byłem niezwykle tem, że zapora, odsuwająca mnie od mego ojca, została nareszcie usunięta. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek doznawał takiej radości z powitania tego sercu memu tak drogiego miasteczka jak wówczas. Świeże powietrze, lekki południowy wietrzyk, zieleń spotykanych po drodze lasów, balsamiczna woń świeżo skoszonych łąk wlewały nowe siły w zmęczony nadmierną praca umysłową organizm. Nad wyraz pospiesznie odzyskiwałem siły, a równocześnie znikały: zniechęcenie do życia i sztuczny pessymizm, wyrobione naukami Werbenowa.
W bramie naszego domu czekali nas: zgarbiona i znacznie podstarzała Józefowa i siwowłosy lecz zawsze dziarski Siańko. Nie dali mi wysiąść z powozu, sprzeczając się zawzięcie i nie szczędząc sobie przycinków, cisnęli się ku mnie, ściskając mnie i całując.
Józefowa tryumfowała z powodu mego powodzenia przy egzaminie; do tego stopnia była uradowana, że zatrzymywała przechodzące mimo bramy mieszczki i głośno im obwieszczała »szczęśliwą nowinę«. Siańko z zasady lekceważył naukę, rad więc był, że się ona — jak sądził — skończyła raz nareszcie.
— Teraz wam paniczu — mówił z zapałem — czas już do pułku. Ja z wami się zabiorę, zbroję będę znowu czyścił, w stajni koni doglądał, dieńszczyków[8] naganiał do roboty. Hej! hej! Nie będzie nam biedy, posłużymy z rok w junkierskim[9] stopniu i zrobią nas wnet oficerem. Teraz uczonych to lubią. W pułk, w pułk! Tam to życie, a tu między tem chłopstwem człowiek gnije tylko. W pułk paniczu! w pułk!
Nie miałem serca odrazu rozwiać świetnych nadziei starego Siańki, który po za pułkiem nie rozumiał życia. Skinąłem tylko potwierdzająco głową i wyrwawszy się z jego objęć, pobiegłem do wnętrza domu obejrzeć pokoje, których od dwu lat nie widziałem.
Jest jakaś dziwna, niezbadana siła magnetyczna, przyciągająca serca dzieci do mieszkań ich rodziców. Przechodziłem z pokoju do pokoju, a zaduma coraz głębsza duszę mą opanowywać zaczęła, a do oczu cisnęły się łzy nieprzewidziane, natrętne. Ze swobodnym uśmiechem pomyślałem: coby na łzy te powiedział Werbenow? — Wyśmiałby mnie! — Przypuszczenie to było dla mnie tego dnia zupełnie obojętnem. Wogóle wspomnienie Werbenowa rozpływało się coraz bardziej w mgle zapomnienia, a gdy zjawiał się jeszcze czasem przed oczyma mej duszy, to postać ta zimna i cyniczna budziła we mnie raczej wstrętne niż miłe wrażenie.
Błądząc tak po pokojach, usłyszałem po za sobą ciche jakieś kroki: to Józefowa, nagadawszy się do woli z kumoszkami, wróciła do mnie.
— Dziecko ty moje najukochańsze! — szeptała staruszka i znowu ściskać mnie i całować zaczęła. — Ptaszku ty mój szczebiotliwy, kwiatku ty mój najwonniejszy, jakże oni cię tam wymęczyli, wymizerowali, zagłodzili.
Potem, jakby przypomniawszy coś sobie, wzięła mnie za rękę i poprowadziła przez szereg dawnych pokoi do nowo wybudowanego skrzydła. Skrzydło to składało się z dwóch pokoi, mających osobne wyjście na ogród; pokoje były świeżo i pięknie umeblowane.
— To dla ciebie, paniczu mój złoty — szepnęła stara — ojciec kazał te pokoje przygotować.
Stanąłem, rozglądając się po gustownie urządzonem mieszkaniu. Uwagę moją zwrócił nasamprzód kąt, urządzony w ten sposób, że robił niby wrażenie ołtarzyka pokojowego. U góry, pod samym prawie sufitem, wisiał obraz Matki Boskiej, złotemi blachami pokryty, obraz ten był niegdyś własnością mej matki, odziedziczony po jej katolickich przodkach; przed obrazem płonęła mała, słabo świecąca lampka. Poniżej ujrzałem niewielkich rozmiarów olejny portret, najwyraźniej z fotogramu zrobiony; z dziwnem rozczuleniem i biciem serca poznałem na obrazie tym ukochane rysy mej matki. Tuż pod obrazem stał stolik, zakryty bogato haftowaną wschodnią serwetą i na nim czyjaś ręka ułożyła srebrny cyzelowany krzyżyk i modlitewnik, także pamiątki po ś. p. mej matce.
Nie wiem, co się ze mną stało, ale począłem drżeć cały jak liść osikowy; uczucia jakieś nieokreślone pierś mą tak napełniły, tak rozpierały, że prawie oddechu schwycić nie mogłem — wreszcie wybuchnąłem głośnym płaczem i padłem na kolana przed owym ołtarzykiem i począłem szeptać słowa pacierza, słowa odżywające wówczas w mej pamięci, słowa, które przez lat cztery nie zjawiały się nigdy na mych ustach.
Józefowa milcząco wyszła z pokoju.
Nie wiem, jak długo klęczałem, nie mam wyobrażenia, jakiemi słowami się modliłem — wiem tylko, że po odmówieniu pacierza, dusza moja zanosiła jakieś prośby przed tron Przedwiecznego, że myśl moja gwałtem dążyła gdzieś wyżej.
Modlitwę przerwano mi zbyt rychło. W sąsiednim pokoju usłyszałem jakieś kroki; uczułem coś w rodzaju wstydu i pospiesznie zerwawszy się z klęczek, otarłem z oczu ślady łez. Do pokoju wszedł za chwilę mój ojciec, szukający mnie od kwadransa po całym domu.
— A ty tu Jasiu? — rzekł ujrzawszy mnie. Jakże ci się twoje mieszkanie podoba? Za to podziękuj Józefowej — mówił dalej, wskazując wzrokiem na ów ołtarzyk — to ona miała taką pamięć.
Nie mówiąc słowa, bo bałem się, że znowu się rozpłaczę, uścisnąłem ojca serdecznie.
— Teraz chodź do stajni — rzekł pospiesznie, kryjąc wzruszenie — pokażę ci konia, którego dla ciebie od Sadowskiego kupiłem.
Poszliśmy. Koń zachwycił mnie — był to biały arab, z długą grzywą i pysznym jedwabistym ogonem; oczy El-Bedewa — tak się zwał — miały wyraz rozumu i dobroci. Najmilszego wrażenia doznałem, gdy koń, ujrzawszy mnie, zarżał radośnie i przez kraty klatki wychylił ku nam swą małą piękną głowę.
— Ręką pójdzie — zawyrokował uradowany Siańko, kiedy poznał swego przyszłego pana i rży do niego. Daj wam Boże panie, żebyście na nim choć do pułkownikowskiej szarży dojechali.
— A cóż to za gniada klacz obok w klatce? — zapytałem pospiesznie dla przerwania ulubionego dla Siańki tematu.
— A to z zamku przysłali, żebym ją trochę podjeździł — odparł Siańko — czart angielski, djabeł nie kobyła, to trzęsie się, nie wiedzieć czego, jak legawy pies, to znowu skacze powyżej dachów. Kupili to dla Anny Piotrówny, ale zdaje się, że tę kobyłę prędzej psy zjedzą, niż na niej jaka panna będzie jeździć.
— Kto to Anna Piotrówna? — spytałem ciekawie, zwracając się do ojca.
— Panna Barchatenska, córka tutejszego właściciela — odrzekł, jakby dziwiąc się, że nie wiem tego. — Jego ekscelencya tajny radca Piotr Maksymicz Barchatenski z całą rodziną zjechał do zamku na lato. Musimy tam być, mili to ludzie i przyjemne z nimi stosunki.
Gdy ojciec to mówił, rzuciłem okiem na zamek, leżący na przeciwnej górze, i zauważyłem, że w starej tej budowli zaszły znaczne zmiany: główny budynek jaskrawo świecił świeżo wybielonemi ścianami, a nad niemi wznosił się dach, cały, widocznie nowy i pomalowany na jasno-zielony kolor. Zmiana ta zrobiła niemiłe na mnie wrażenie; przywykłem był patrzeć na szare, ponure, lecz dziwnie poważne mury starego zamku i mocą wyobraźni przedstawiać sobie dawnych dziedziców zamku, jakichś polskich senatorów, których portrety do dziśdnia zdobią ściany miejscowego kościoła, opierających się olbrzymiej tatarskiej nawale. Dawniej, choć zamek i włości przeszły były w obce ręce, a ostatni potomek rycerskiego rodu w pozostałym mu z calej fortuny jedynym folwarku sadził buraki dla cukrowarni nowego właściciela — mimo to zachowywano zamek w dawnym stanie. Jego ekscelencya nowy dziedzic zajmował miejsce przy ministerstwie w stolicy, a gdy przyjeżdżał do majątku na kilka dni, to mieszkał zazwyczaj u dyrektora w cukrowni. Dziś snać zmieniło się wszystko; zmiana ta sprawiła mi bezwiedną przykrość.
Za chwilę zapomniałem o tem wszystkiem. Koledzy moi po przywitaniu doktora i najbliższych znajomych przyszli po mnie i zabrali mnie z sobą do kąpieli. Później aż do nocy zwiedzaliśmy miejsca, które wryły się były w naszą pamięć, jako pola naszych zabaw i igrzysk dziecinnych. Przeszliśmy most na rzece i oglądaliśmy zlekka pochyłą, staremi lipami obsadzoną drogę, wiodącą do zamku.
Nagle usłyszałem gwałtowny tętent, obejrzałem się i zobaczyłem amazonkę, pędzącą wyciągniętym galopem pod górę ku zamkowej bramie. Twarz jej tylko mignęła mi się przed oczami, ale wydała mi się dziwnie piękna i urocza; od wiatru i słońca zarumieniona twarzyczka ta dziewczęca, otulona błękitnym woalem, spadającym z wysokiego kapelusza, zrobiła na mnie wrażenie skończonej, doskonałej piękności.
— A niech ją! — zaklął Staś, gdy amazonka i jadący za nią kozak zniknęli za bramą. Jedzie ci pannica jak huzar, albo jak kozak z listem. Jakaś zuch dziewka!
W kilka dni później byliśmy z wizytą w zamku.
Cały ten przeciąg czasu, który przeszedł od dnia mego powrotu do domu do tej wizyty, przepędziłem w niezwykłych i nieznanych mi zupełnie marzeniach. Postać pięknej amazonki wracała uparcie przed oczy mej wyobraźni i bezprzestannie kojarzyła się ona z najdziwaczniejszemi zdarzeniami, utworami rozbujałej fantazyi, w których ja sam odgrywałem najgłówniejszą rolę. Wspomnienia dzieciństwa rojem cisnęły mi się do duszy, widoki wspaniałych gór kaukazkich stawały żywo w pamięci; wyobrażały mi się jakieś walki zażarte, jakieś boje tytaniczne, a wszędzie, wśród gradu kul, huku dział, jęku rannych i konających, była ona, byłem i ja — jej wybawca, jej rycerz wierny.
Marzenia te opanowywały mnie mimo mej woli, a nawet wbrew niej; chwilami rozgniewany dziwną suggestyą, tym niewytłomaczonym wpływem na me myśli istoty, którą raz tylko w życiu i to w przelocie widziałem, umiałem na jakiś czas stłumić te marzenia, nie na długo jednak.
Pamiętam, że gdy jechaliśmy do zamku, ubierałem się z większą starannością, aniżeli zwykle, a zaprząg mego ojca, owe prześliczne kasztany, zrobiły mi ogromną przyjemność; niewypowiedzianie radowało mnie to, że zajedziemy przed zamkowy ganek najpiękniejszemi w okolicy końmi.
Dziś, gdy na zimno, krytycznie rozbieram tę epokę mego życia, gdy pamięcią sięgam w przeszłość i skalpelem analitycznym kraję wszelkie wrażenia z tej dziwnej, pełnej szalu i uniesienia doby mej młodości — to jeszcze nie jestem w stanie wytłumaczyć sobie wielu, bardzo wielu rzeczy. Drobnych szczegółów, specyalnych przyczyn i następstw stanu, w który popadłem wówczas, opisywać nie będę, czuję bowiem, że zrobić tego nie potrafiłbym; wiem i rozumiem to dokładnie, iż niejedno stronniczo lub zgoła fałszywie sobie tłumaczyłem wówczas i tłumaczę tak dotychczas. Zresztą wszystko, co działo się ze mną wówczas i dziać się miało przez cały następny rok, da się zamknąć w kilku słowach: zakochałem się w Annie Piotrownie.
Podczas owej pamiętnej mi »pierwszej wizyty« siedziałem przy herbacie naprzeciwko niej. Pomimo tego, iż dziś nie myślę nigdy o niej, pomimo, że z obrzydzeniem przychodzi mi wymienić jej imię, zawsze jednak od czasu do czasu wspomnienie jej dziwnie, nieziemsko-pięknej postaci staje przed memi oczami i widmo to nie robi mi przykrości, grzesznicy tej bowiem dał był Pan postać, nawodzącą na myśl anielskie istoty, cherubów jakich niebieskich. Słuszna była, wiotka i powiewna, a w szesnastym roku życia wyglądała już na zupełnie rozwinięta, do miłości ziemskiej stworzoną kobietę. Twarz jej podłużna, owalna, była blada, tą dziwną niby marmurową bladością, z pod której bucha krew wrząca, zdrowie niezmożone i nieprzeparta żądza życia i.... życie. Największą jednak ozdobą tej twarzy były oczy, oczy jej duże, ciemno-szafirowe, świecące dziwnemi migotliwemi blaskami, mieniące się i grające całą gamą świateł kolorów; raz spokojne, nieruchome i melacholijne, to znowu biegające jak iskry, rozszalałe, szatańskie. A umiała niemi władać mistrzowsko; umiała niemi powiedzieć to, czego żadne słowo, żadna pieśń, żadna najsłodsza muzyka powiedzieć nie są zdolne. Ja uwierzyłem był tej mowie i marzyłem przez rok cały, aż ona sama, bezlitosna przekonała mnie dowodnie, że mowa ta była kłamstwem.
Za pierwszem widzeniem nie wieleśmy z sobą mówili. Ona ciekawie mi się przypatrywała i najwyraźniej uśmiechała się z mej nieśmiałości. Ja patrzałem tylko w jej cudne oczy i z trudnością przychodziło mi choćby lakonicznie odpowiedać na jej rzadkie, lecz śmiało rzucane pytania. Miałem oczy wlepione w nią tak, że to aż zwróciło uwagę mego ojca i zaraz po herbacie skinął na mnie i starał się wprowadzić mnie do rozmowy, toczącej się pomiędzy panem Barchatenskim, jego żoną, mym ojcem i jeszcze jakimś pałkownikiem, gościem gospodarza. Pamiętam, że odpowiadałem z niezwykłem roztargnieniem, przytem czułem w sobie nieśmiałość jakąś i trwogę, jakiej nigdy później i nigdy przedtem nie uczuwałem. Jego ekscelencya zauważył ten mój stan i podobał on mu się nawet, zaczął ze mną dysputę na temat: jak to szczęśliwie, gdy młodzieńcy nie dojrzewają przed czasem, ale zachowują jak najdłużej młodocianą wstydliwość, nieśmiałość i świeżość uczuć.
— Żebyście Józefie Iwanowiczu poznali mego syna — zwrócił się do mego ojca — dwudziesty rok, kornet w kawalergardach, na oko dziecko jeszcze, a jaki on już przeżyty, jaki bestya cynik! — tu nachylił się ku ojcu i począł mu coś szeptać do ucha. — No wasz nie taki — rzekł głośno. — Poznać zaraz, że nie taki. Winszuję wam syna.
Spiekłem raka tak potężnego, iż wszyscy go dostrzegli.
W tej chwili Anna Piotrówna, jakby zrozumiawszy moje kłopotliwe położenie i ulitowawszy się nad niem, zbliżyła się ku nam i zapytała mnie śmiało, bez najmniejszego zakłopotania:
— Czy pan zna tutejszy ogród, nowe oranżerye i cieplarnie?
Odpowiedziałem: że ogród znałem dawniej, gdy był jeszcze pustką, lasem dzikim, nowych zaś wzniesionych tam budowli nie widziałem wcale.
— To chodź pan ze mną, pokażę panu to wszystko.
Wstałem, patrząc na nią z wdzięcznością, ona skinęła na małą, ośmioletnią może siostrzyczkę i na popielatego mopsa, i na czele tak złożonego orszaku jak królowa ruszyła naprzód przez most, dawniej zwodzony, łączący zamek z dużym parkiem, roztaczającym się na spadzistościach jaru.
Do śmierci pozostała mi pamietną ta pierwsza nasza wycieczka. Czar jakiś dziwny wiał od tej dziewczyny i sprawił, że podbiła mnie odrazu, jednem spojrzeniem zrobiła ze mnie swego sługę, niewolnika i zaczęła panować.
Mówiliśmy niewiele; ja cały wzburzony, z sercem bijącem, przeszywany dreszczem, jakimś nieznanym mi dotychczas, szedłem trochę w tyle za nią i urywanemi zdaniami odpowiadałem na pytania, które mi ona rzucać była łaskawa.
Często poźniej myśląc o owem naszem pierwszem spotkaniu, zastanawiałem się głęboko nad pytaniem: — czy miłość może zrodzić się w jednej chwili, od jednego spojrzenia? — Doświadczenie moje kazało mi zawsze odpowiedzieć: że tak!
Tak! tak! tak! Ja w czasie tej pierwszej wizyty w zamku międzyrzeckim zakochałem się w Annie Piotrównie, zakochałem się ślepo i namiętnie, tak, jak tylko kochać mogą ośmnastoletni młodzieńcy.
— Czy pan nie zachwycasz się tym widokiem? — pytała mnie ona wówczas, stanąwszy na parapecie starego muru i wskazując drobną swa ręką roztaczający się przed nami widok na miasteczko, kościół, rzekę, wijącą się kręto u naszych stóp i czerniejące w dali bory dębowe.
— Oh! tak — odrzekłem z uniesieniem — zachwyt mój nie zna granic.
Mówiąc to, nie patrzyłem zupełnie na wskazywany mi krajobraz, tylko w niemem upojeniu spoglądałem nieśmiało na jej twarz, doskonale piękną, na jej oczy, dziwnego czaru pełne. Ona dostrzegła odrazu, co było przedmiotem mego zachwytu i z niewysłowionym wdziękiem, z niezrównanie wycieniowaną wstydliwością spuściła oczy ku ziemi i pozwoliła swej twarzyczce oblać się zdrowym, purpurowym rumieńcem. W tej chwili uczułem się nieszczęśliwym, zdawało mi się że popełniłem jakąś zbrodnię straszną, nikczemną, za którą niema przebaczenia nigdzie i nigdy. Jakiś czas stałem skamieniały, niby paraliżem tknięty.
Przerażenie to podobało się jej, bo podniósłszy zwolna, ostrożnie oczy, spojrzała na mnie i nagle rozśmiała się serdecznie, po dziecinnemu. Patrzała tak chwil kilka, a kaskady jej srebrnego śmiechu odbijały się echem od starych murów i strzelnicami wybiegały po za obręb parku. Nagle spoważniała i podając mi rękę, rzekła:
— Widzę, że pan masz taką samą naturę, jak ja. Zdarza mi się często, nie wiedzieć dlaczego, wpaść w tak dziwny stan nieśmiałości. Iwanie Osipowiczu, bądźmy przyjaciółmi.
Głos jej cichy, szept prawie słodki jakiś i pieszczony rzeką słodyczy wpływał do mej duszy. Nieśmiało, delikatnie, ostrożnie ścisnąłem jej rękę i nie mogłem zdobyć się choćby na jedno słowo odpowiedzi. Na słowo nie zdobyłem się, ale spojrzenie moje powiedziało jej wszystko, wszystko, więcej, niż jakiekolwiek słowa mogą powiedzieć, niż jakikolwiek język określić może, powiedzało jej więcej, niż było w mej świadomości, zdradziło przyszłość, przyszłe rozkosze, utrapienia, niepokoje — przyszłą boleść nawet.
Zapatrzeni tak w siebie staliśmy kilkanaście sekund; nagle ona pierwsza przerwała te chwilę poważnego natchnienia, roześmiała się swawolnie i po dziecinnemu frunęła naprzód na stok góry. Była wesoła, swobodna, śpiewała jakieś rozkoszne arye bez słów, ściskała małą siostrzyczkę, całowała nawet szkaradnego szaro-burego mopsa.
Nastrój ten i mnie się udzielił: zacząłem mówić dużo i swobodnie. Opowiadaliśmy sobie nawzajem dzieje naszego dzieciństwa.
Ona usiadła pierwsza na murawie i z dziecięcą naiwnością prawiła mi: o ciężkich utrapieniach, jakie w zakładzie wychowawczym przebyć musiała, o tem, jak ją nauka nużyła i męczyła, jak ona się obecnie czuje szczęśliwą, gdy już o tem myśleć nie potrzebuje.
— Jestem już dorosła, dorosła, panna — zawołała z tryumfem — sam to papa powiedział. Dość tej męki.
Później ja, wzruszony i dziwnie podniecony, spowiadałem się przed nią. Zdawało mi się, że ujrzałem małą kryształową łezkę w jej oku, kiedy opowiadałem o śmierci mej matki. O Werbenowie i jego wpływie na mnie nie wspominałem zupełnie. Dziwnym objawem psychicznym było, że w tej chwili wyraźnie już uczułem wstręt srogi do tego bożyszcza kilku lat mej młodości; niby zasłona jakaś z oczu mi spadła i pozwoliła odczuć calłą ohydę tej wstrętnej nauki i jej apostoła. Za to o innych moich kolegach, o Stasiu, Kaziu i Adasiu opowiadałem jej z niekłamanym zachwytem.
Słuchała tych opowieści z uwagą natężoną; nagle w ciągu opowiadania znowu się czegoś rozśmiała głośno; śmiech ten niemile mnie dotknął. Odczuła to natychmiast i niby tłumacząc się, rzekła:
— Panie! poszliśmy oglądać nowe oranżerye, a siedzimy tu i gwarzymy. Co pan odpowié, gdy go zapyta papa: jak mu się te budowle podobały? Chodźmy! chodźmy!
I powstała pierwsza, zwracając się ku oszklonej, wielkiej oranżeryi, której na zielono malowany dach przypierał do niezmiernie wysokiego, a u góry w strzelnice zaopatrzonego muru. Poszedłem za nią ze zwieszoną głową, smutny, że chwila czaru pełna prysła, skończyła się, minęła, bezpowrotnie może.
— Jakże się panu te nowe budynki podobają? — zapytała, spoglądając mi w oczy.
Odrzekłem, że nie podobają mi się. Nie mogłem przed nią skłamać, a czułem prawie wstręt do tych sążniowych szklanych ścian, do tego zielonego dachu, tak jaskrawo wybielonych przymurków, które zakryły stare zamkowe parapety, pamiętające walki bohaterskie, boje homeryczne; mimowolnie przed oczyma stanęły mi surowe twarze dziedziczek tego zamku, uwiecznione na portretach zawieszonych w kościele, i pomyślałem: z jakiem zgorszeniem i oburzeniem patrzałyby te kasztelanki na oranżeryę, przypadłą do zamkowego parapetu.
— Nie podobają mi się! — dodałem z naciskiem. — Ażeby je wznieść, trzeba było zniszczyć dawne pamiątki, związane z miejscową tradycyą, a tradycyą narodu, któremu niesłusznie wydarliśmy ojczyznę i wolność, który znosi najniesprawiedliwsze prześladowania.
Słuchała z uwagą, nie przerywając mi; nie mogłem odgadnąć po jej zmartwiałej nagle twarzy, jakie moje słowa sprawiły na niej wrażenie; czułem tylko, że powiedziałem jej rzecz nową, że odkrywałem przed nią nowe, nieznane jej przedtem widnokręgi. Nagle sposępniała widocznie i cichym głosem rzekła:
— Może masz pan i słuszność, ale z temi przekonaniami nie występuj przed moim ojcem. On jest zupełnie przeciwnego zdania i powiada: że naszem zadaniem właśnie jest zacierać wszelkie ślady, jakie pozostały po nieprawem i buntowniczem panowaniu Polaków nad tą szczerze ruską ziemią.
— Pójdź pani kiedy do tutejszego kościoła — zawołałem namiętnie, uczuwszy, że jakieś dawne, dawno zamilkłe wspomnienia budzą się w mej piersi — pójdź pani tam, to zobaczysz: czy to rosyjska ziemia. Posłuchaj pani modłów tych tysięcy ludu polskiego katolickiego i wtenczas powiedz: kto ma słuszność.
W tej chwili glos jakiś wzywający nas do pokoju dal się słyszeć, przerwałem me słowa i poszedłem za nią ku mieszkalnemu gmachowi.
— Wyrokować nie mogę — szepnęła mi jeszcze, nim weszliśmy na most — nie moja to rzecz, ale proszę pana — tu spojrzała na mnie błagalnie jakoś — nie zdradzaj się pan z temi przekonaniami przed papą, on znosić tego nie może, a ja tak pragnęłabym, żeby on pana polubił. Tak bardzobym pragnęła tego.
Nie miałem już czasu odpowiedzieć jej słowami, ale wzrok mój powiedział jej wyraźnie: że jej życzenie najdrobniejsze będzie dla mnie rozkazem, będzie świętością.
Wróciwszy do salonu, zastałem mego ojca, zabierającego się do odjazdu. Przed pożegnaniem Eksceleneya powiedział kilka uprzejmych słów o mnie i zaprosił mnie, ażebym przyjechał towarzyszyć jego córce na wycieczkach konnych.
— Syna mego niema — mówił łaskawym tonem — Aniuta namiętnie lubi konną jazdę, a jest nieopatrzną i zanadto śmiała amazonką; będę uszczęśliwiony, jeżeli tak rozważny i tak pięknie wychowany młody człowiek będzie jej towarzyszyć. Oh! będę o nią spokojniejszy. Koni mamy poddostatkiem.
Podziękowałem Ekscelencyi za dobre o mnie wyobrażenie i dodałem, że nie lubię jeździć na cudzych koniach, i jeżeli pozwoli, to wycieczki te będę odbywać na swoim własnym arabie.
Całe to zdanie musiało być przepełnione młodzieńczą junakieryą i emfazą, bo dostrzegłem, że mój ojciec aż uśmiechnął się pod wąsem, słuchając moich słów; na Annie Piotrównie zrobiły one jednak jak najlepsze wrażenie, a o to mi głównie chodziło.
— A więc do widzenia Iwanie Osipowiczu! — zawołała wesołym głosem. — Do jutra, do jutra! Czekam pana o siódmej rano, w stajni.
Uścisnąłem jeszcze raz jej rękę i oczarowany, oszołomiony wsiadłem obok ojca do powozu. Konie w lansadach ruszyły z przed ganku.
Cały czas krótkiej podróży nie przemówiłem ani słowa.
Od tego dnia rozpoczął się był dla mnie czas szału i uniesień miłosnych.
Nigdy w życiu późniejszem nie wyrzucałem sobie tych uniesień. Ja, dziś kapłan i sługa Boży, z rozczuleniem wspominam owe dni ekstazy jakiejś wzniosłej, poetycznej i podnoszącej mą duszę z upadku, w jakim była pogrążona w ostatnich latach moich nauk szkolnych.
Miłość moja była czysta i zwierciadlana, niezmącona brudem żadnym, niezatruta niską żądzą. Czułem wówczas, że wyrastają mi u ramion skrzydła, że dusza wzlatuje w wyższe sfery, że z aniołami, z cherubinami bratać się zaczynam. Dreszczem wstrętu i obrzydzenia przejmowały mnie tylko wspomnienia niedawnego a tak nędznego upadku. Długie godziny nieraz spędzałem na rozmyślaniach: czy wart jestem doznawać jeszcze uczuć tak świętych i tak pięknych, czy dusza moja, tak niedawno jeszcze zanurzona w otchłani zgnilizny moralnej, jest w stanie podnieść się na takie wyżyny?
W Annie odkrywałem coraz większe zasoby duchowe; zdawało mi się, że spotkałem na ziemi tej istotę nie ziemską, nie grzeszną, a z promieni i blasku uwitą, istotę doskonałą, bez plamy i grzechu, bez skazy i winy, istotę, która bezkarnie może przejść przez piekło brudu i nie skala swej jasnej szaty. Oh! niech się święci młodość, niech się święci zdrowie serc i wiara w nieskazitelność dusz i ciał, w doskonałe wcielenie idei Boskiej w istoty ludzkie.
Codziennie odbywaliśmy wycieczki konne, a co drugi dzień przynajmniej odwiedzałem zamek i w popołudniowych godzinach. Nietylko Anna, ale i jej rodzice przyjmowali mnie nadzwyczaj łaskawie, po przyjacielsku. Z Anną nigdy wyraźniej nie mówiłem o mojem uczuciu; wystarczało mi patrzeć w jej cudowne, rozmarzone oczy, słyszeć jej głos dźwięczny, uścisnąć jej rękę. Wiedziałem doskonale, że ona widzi, co się w mem sercu dzieje, i to mi wystarczało; zdawało mi się, że gdyby się jej to nie podobało, to jednem słowem dałaby mi to poznać i toby było wystarczyło — byłbym uczuł się nieszczęśliwym, ale nie odważyłbym się narzucać jej gwałtem uczucia, które byłoby jej wstrętnem.
Byłem wówczas prawie całkiem szczęśliwy. — O dawnych watpliwościach, o zaciekaniach filozoficznych zupełnie zapomniałem, a pogrążyłem się w odczytywaniu dzieł mistrzów słowa; w księgach poetów szukałem obrazu tych słodkich uczuć, które teraz bezspornie zawładnęły mem sercem.
Czasami tylko i to z coraz to większą siłą wracały wyrzuty sumienia, budząc w mej duszy pragnienie jakiejś ulgi. Chwile te, krótkie wprawdzie, stawały się jednak przykremi nad wszelki wyraz. Zdawało mi się wówczas, że jestem haniebnym zbrodniarzem, samozwańcem i złodziejem, który przywłaszcza sobie skarb, do którego niema prawa. Myśli te ołowiem ciężyły mi na mózgu i nieraz postanawiałem wyspowiadać się przed Anną — nie miałem jednak odwagi, zdawało mi się, że ze wstrętem odwróci swą piękną twarz odemnie, że zginę w jej wyobrażeniu na zawsze, na zawsze!
Razu pewnego, zadumany w ten sposób, błądziłem wieczorem po miasteczku i nie wiem sam, jakim sposobem znalazłem się u furtki domku, zajmowanego przez staruszka-wikarego. Dawne wspomnienia tłumnie ogarnęły mą duszę; widziałem i teraz tak, jak wówczas w dzieciństwie, siwowłosego starca, zagłębionego w czytaniu. Nie wiem zkąd i jak przyszła mi nagle myśl pójść do niego, wyznać mu wszystko, prosić o przebaczenie, o pociechę, o rozgrzeszenie. Uczułem najwyraźniej, że tylko w ten sposób uwolnię się raz na zawsze od nieznośnego tego ciężaru. Otworzyłem gwałtownie drzwi i wszedłem do środka.
Ksiądz łaskawie, bez najmniejszego zdziwienia, spojrzał na mnie i powitał mnie przyjaznym uśmiechem, tak jak gdybyśmy wczoraj dopiero się rozstali.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — rzekłem machinalnie, nie wiedząc nawet, że to mówię.
— Na wieki wieków Amen! — odrzekł ksiądz, a słowa jego brzmiały jakoś dziwnie uroczyście, niby tryumf wiary.
Zbliżyłem się do niego i milcząc, pocałowałem go w ramię. Popatrzył na mnie słodko łagodnemi, przygasłemi trochę oczyma i ruchem ręki wskazał mi miejsce na krześle, sam usiadł na twardem, ascetycznem łóżku. Oprócz stołu i kufra w izbie tej nie było więcej mebli.
— Wiedziałem, że przyjdziesz! — rzekł do mnie cicho, patrząc nie na mnie, tylko na krucyfiks, zawieszony nad stołem. — Dziś już jesteś człowiekiem. Wiesz, co czynisz, czego żądasz, dziś mówić z tobą będę.
Dziwny, nieokreślony prąd przeszedł mnie całego, przysunąłem swe krzesło do samego łóżka i cicho, wzruszonym i drżącym głosem zacząłem mu opowiadać; ufność jakaś wstąpiła we mnie i odkrywałem starcowi temu najgłębsze tajniki duszy, najskrytsze porywy nerwów i czułem, jak w miarę postępujących wyznań lżej mi się na duszy robiło, niby coś zsuwało mi się z sumienia, a nieznana mi błogość i zadowolenie spływały w głąb duszy, zajmując miejsce dawnych wyrzutów i utrapień. Była to spowiedź, tak, choć nie formalna, choć nie mialem jeszcze prawa do spowiedzi jako nie katolik, jednak była to moja pierwsza spowiedź. Wówczas poczułem, jak słodką pociechę dał Kościół grzesznikom w tym niepojętym dla wielu, a tak potężnym sakramencie.
Godziny mijały. Ja opowiadałem; staruszek pochylony, słuchał uważnie słów moich —czasami mi przerywał, tłumaczył, nauczał.
Gdy skończyłem, powstałem zadowolony i szczęśliwy, powstałem nowym człowiekiem; wiara, która tlała w mej duszy, od dziecka zaszczepiona przez ś. p. matkę moją, zwyciężyła wszelkie przeszkody i buchnęła teraz jasnym płomieniem.
— Ojcze — rzekłem stanowczo — chcę być katolikiem.
— Niech cię Bóg błogosławi synu — odparł ksiądz, żegnając mnie znakiem krzyża świętego; dziś jesteś człowiekiem, masz prawo rozporządzać swem sumieniem. Choćbym miał życiem to przypłacić, to dopomogę ci w twych pięknych zamiarach... dopomogę! dopomogę!
Rzuciłem mu się do kolan. Podniósł mnie pospiesznie, mówiąc:
— Przed Bogiem padaj na kolana, a nie przed grzesznikiem równym tobie. Nie masz za co dziękować — to mój obowiązek... to mój kapłański najświętszy obowiązek. Powstań synu!
Ucałowawszy rękę starca, wyszedłem. Długo błądziłem wśród nocy. W duszy mej zapanował dziwny jakiś stan słodkiego upojenia; zdawało mi się, że przestałem być człowiekiem śmiertelnym, że u ramion skrzydła mi urosły, i że tylko woli mej potrzeba, ażeby wznieść się w obłoki i tam gdzieś w nieznanych mi światach obcować z istotami nadziemskiemi.
Lecz po cóż mi było anioła, kiedy wiedziałem, że jutro rano zobaczę Aniutę, Aniutę ubóstwianą, Aniutę nie gorszą, nie mniej czystą, jasną, promienistą, jak Cheruby i Serafy.
Rozmowa z księdzem wlała nieznany mi oddawna już spokój w serce, wiarę w jasną przyszłość; opromieniła mi wszystko, na co patrzyłem, świat cały w eden słodkiej woni pełen — zmieniła.
Oh! jak byłem szczęśliwy! jak szczęśliwy, tego nikt na świecie wiedzieć nie może.
Właśnie w tym samym czasie zdarzył się fakt, który przypomniał mi żywo lata mego dzieciństwa i miał wywrzeć ważny wpływ na moje usposobienie i zamiary.
Pewnego poranku wróciwszy z przejażdżki z Aniutą, zastałem mego ojca z niezwykłem ożywieniem odczytującego jakiś list. Przed nim leżała nierozcięta jeszcze książka i papier, wraz z porozrywanemi sznurkami — widocznie, świeżo otworzona przesyłka pocztowa.
— Co to jest ojcze? zapytałem — ciekawie patrząc na książkę.
— Niespodzianka! — zawołał uradowanym głosem. Wyobraź sobie: Kotłowski.... No, Kotłowski, ów Polak, porucznik naszego pułku, twój pierwszy nauczyciel, odbywszy lata przymusowej służby, wziął dymisyę, postarał się o paszport emigracyjny i wyjechał do Austryi. No, i na wielkiego autora polskiego wyszedł. Przysyła mi tu — rozumie się dla ciebie — ową polską, swą pierwszą książkę. Pisze, że mają to być wspomnienia z Kaukazu. Ciekawym! ciekawym!
Z nieopisaną pożądliwością chwyciłem książkę, nie dosłuchawszy nawet tego, co ojciec mówił i skryłem się do mego pokoju.
Wierzę najsilniej w jakieś niezbadane »pokrewieństwo dusz«, istniejące na świecie. Książka Kotłowskiego pierwsza zrodziła w mej duszy zarodki tej wiary. Przeczytałem książkę te jednym ciągiem i chwilami nie mogłem wyjść z zdumienia; zdawało mi się, że dawny mój nauczyciel wręcz moje własne myśli i marzenia ubierał ślicznie w swe polskie słowa i puszczał je w świat.
Dzieło Kotłowskiego — były to obrazki trochę fantastyczne, niby powieści, niby pamiętniki, niby jakieś studya społeczne. Przyroda Kaukazu, ludzie tam żyjący, czynniki socyalne i ów jakiś dziwny fataliam dziejowy, pędzący współczesną Rosye do zaborów, do grabieży, występowały w tej książce dymisyonowanego oficera tak żywo i wyraziście, że nie mogłem zwalczyć złudzenia, i zdawało mi się, iż mam znowu siedm lat, że siaduję u kolan matki, lub patrzę w modre oczy mego nauczyciela, pomagającego mi w trudnej pracy zgłębiania tajemnic głosek alfabetu.
W wieluż to miejscach, gdy autor stawiał horoskopy przyszłości, gdy wskazywał rany i błędy rosyjskiego społeczeństwa, gdy radził użycie pewnych środków, mogących uzdrowić ten rozstrojony organizm — zdawało mi się, że chyba pomysły te musiał wykraść z mej własnej głowy, wszakże one tyle razy spać mi nie dawały, wszak one były moje własne, rodzone.
Przez jakiś czas Szkice z Kaukazu stały się najulubieńszą moją lekturą, pożyczałem tę książkę moim przyjaciołom, mówiłem o niej z Aniutą, wreszcie zaniosłem ją i księdzu wikaremu. Ksiądz przeczytał i powiedział mi, że książka ładnie napisana, ale nie zapalił się do niej zupełnie, nie wyróżniał jej i nie podnosił ponad inne podobnej treści.
Przyznam się, że sąd ten oziębły, pod którym domyślałem się pewnego lekceważenia, zrobił mi wielką przykrość, wytłumaczyłem to sobie jednak znieczuleniem poczucia piękna i dobra ogólno-ludzkiego w człowieku, który oddanym był pracy duszpasterskiej w ciasnej parafii.
Dla mnie książka ta przez dłuższy czas pozostała arcydziełem i stała się powodem powstania najrozmaitszych myśli i projektów. Dziwnem mi się to wydaje, że czytając przedtem tak wiele książek, napisanych przez autorów, przewyższających o całe niebo geniuszem mego dawnego nauczyciela, nigdy nie powziąłem zamiaru zostania autorem, a ta właśnie myśl tę w mej duszy zrodziła. Tłómaczę to sobie tem, że Kotłowski zużytkował w swych powieściach te właśnie wrażenia, które i ja odbierałem w dzieciństwie i które najsilniej wyryły się w mej pamięci.
Do miłości ściśle idealnej, do pewnego rozegzaltowania religijnego, przyłączyły się obecnie jeszcze i marzenia o przyszłej karyerze autorskiej. Któż jest w stanie opisać dziwne zygzaki marzeń owych, owych snów na jawie, w których widziałem się twórcą powieści i dramatów, podziwianych i oklaskiwanych przez tysiące, setki tysięcy, miliony. Były chwile, w których przez dziwne halucynacye wyobraźni wydawało mi się: że posiadłem olbrzymią władzę duchową nad niezliczonemi milionami mych rodaków; że miliony te z niecierpliwością wyczekują każdego słowa, które z pod mego pióra wyjść ma; że morze głów pochyla się przedemną, a serca tego tłumu biją tak, jak im moja wola, moje natchnienie bić każe.
Ah! złudo — marzyłem o wszechwładztwie ducha, a pisałem wówczas sonety i ody, niezgrabne naśladownictwa czytanych poetów, na cześć ubóstwianej Anny Piotrówny.
Wszystkie te złudzenia, wszelkie te sny — oprócz nauk starego wikarego — miały rozprysnąć się, rozpłynąć w przestworach niebytu; miały zniknąć jak lotny dym pod powiewem mroźnego wiatru grudniowego. A jednak lato to pozostawiło w pamięci najmilsze wspomnienie, wspomnienie niczem niezmąconej błogości, szczęścia jakiegoś tak doskonałego i wszechstronnego, iż równe ponoś li w czystej medytacyi religijnej lub modlitwie znaleść człek na ziemi może.
Marzeniami mojemi dzieliłem się z Aniutą; ona podzielała — tak przynajmniej zdawało mi się wówczas — moje złudzenia, nawet zachęcała mnie do obrania literackiej karyery. Mówiła mi raz, śmiejąc się zawsze figlarnie, że pragnęłaby znać jakiego wielkiego poetę, któryby na jej cześć pisał poematy, przez cały świat podziwiane. Gdy ona tak mawiała, drżałem cały, serce mi biło gwałtownie i myślałem w duszy: wszak ty już jesteś tak szczęśliwa i powtarzałem w pamięci zwrotki ostatniego mego sonetu, który mial być, według mego zdania, świetnem arcydziełem; a jednak wolałbym był wówczas raczej trupem odrazu paść, niżbym miał odkryć przed nią tajemnicę mej autorskiej twórczości.
O odwiedzinach, które składałem księdzu wikaremu, o usposobieniu mej duszy, o zamiarach zmiany religii nie mówiłem ani Aniucie, ani kolegom; wiedziałem doskonale, że najlżejszy cień podejrzenia, rzucony na bogobojnego starca, byłby dla rządu powodem, aby go natychmiast wydalić z tutejszej parafii, a nawet może wywieźć gdzieś daleko na Północ; a milszem byłoby mi śmierć męczeńską ponieść, niżbym miał się stać powodem krzywdy, wyrządzonej temu świętemu prawie kapłanowi i jego wiernej owczarni. Jednak zamiary moje nie ostygły, przeciwnie potężniały, kształtowały się jaśniej z każdym dniem i łączyły się z marzeniami o przyszłej autorskiej działalności; układałem sobie: jak kiedyś w pismach moich będę apostołem jedynej prawdziwej wiary, która jedna zdoła odrodzić trupieszejący organizm schizmą przetrawionej Rosyi.
Pewną rozmaitość w mojem ówczesnem życiu sprawił przyjazd Adasia.
Dotrzymał on obietnicy i na tydzień przed końcem feryj, w drodze już do Dorpatu, gdzie zamierzał udać się dla dalszych nauk w tamtejszym uniwersytecie — zawitał na kilka dni do nas. Stanął u doktora, ale i w naszym domu był częstym gościem.
Nie mogłem powstrzymać się, ażeby go nie zapoznać z rodziną Barchatenskich; zaprowadziłem go tam na herbatę zaraz na drugi dzień po jego przybyciu. Chociaż ani słowem nie zdradziłem się przed nim z mojemi uczuciami, odgadł on jednak odrazu, co się w mem sercu działo. Po powrocie z zamku zapytałem go, niby od niechcenia:
— Jakże ci się ten dom podoba?
— Brzydki — odparł z dziwnym grymasem — zohydzili stary zamek tą jakąś parweniuszowską świeżością, no i tym monstrualnym zielonym dachem.
— Ależ nie o to mi chodzi — przerwałem mu niecierpliwie. — Jak ci się podobali ludzie?... Jak Anna Piotrówna?
Przy słowach tych Adaś nagle spoważniał, jak on to umiał i z dziwną twardością w głosie rzekł:
— Janie, to nie twoi ludzie. Nie! nie! nie! Stary jest najordynarniejszą pijawką, jest nędznym okazem rosyjskiego czynownika, zbogaconego nadużyciami, poczynionemi w służbie. A panna? Och! panna jest śliczna, ale wierz memu przeczuciu, że djabeł w niej siedzi. Zobaczysz!
Zasępiłem twarz na te słowa przyjaciela i on poznał odrazu, że zrobił mi wielką przykrość, zamilkł więc na chwilę, a później innym już tonem, chłodniejszym jakimś i niby dyplomatycznym dokończył:
— Zresztą mogę się co do panny mylić. Nie jestem ani prorokiem, ani nieomylnym fizyonomistą; zdarzają się wypadki, że na podłej dziczce rodzą się czasem szlachetne owoce.
— Oh! ona jest szlachetna — zawołałem z zapałem. — Ona najszlachetniejsza z kobiet tej ziemi! Żebyś ty ją znał.
— Daj ci Boże, żebyś się nie pomylił — zakonkludował smutnym jakimś głosem Adaś i natychmiast zmienił przedmiot rozmowy.
Pomimo że mieszkańcy zamku niepodobali się memu przyjacielowi, on jednak zrobił w zamku jak najkorzystniejsze wrażenie. Ślicznie mówił po francusku. Zaraz na drugi dzień zostaliśmy zaproszeni do wzięcia udziału w jakiejś urządzić się mającej wycieczce do sąsiedniego lasu. Naturalnie, że pojechaliśmy obaj.
Rodzice Anny i mój ojciec jechali powozami, my młodzież konno. Biały mój arab jakby wiedział, że mi o to chodzi — pysznił się jak paw; ogon swój jedwabisty rozwinął, jak chorągiew, parskał ogniście i wyprawiał takie skoki, że można było sądzić: iż nie bylejakim jeźdźcem potrzeba być, aby na nim dosiedzieć, w rzeczy samej był najspokojniejszem i najpotulniejszem zwierzęciem pod słońcem.
Siedziałem na koniu jak wmurowany i radując się jego fantazyą, jeszcze podniecałem jego żywość, patrząc bezprzestannie w oczy Aniuty. Smutne dziś one były i jakieś łzawe, jakoś zamglone. Rozmawialiśmy o najobojętniejszych przedmiotach, Adam bowiem, jadący dziś na owej nerwowej, gniadej, angielskiej klaczy, z prawdziwie angielską flegma, ani na krok się od nas nie oddalał. Jego spokój i pewna ręka wywoływały okrzyki podziwienia z ust mego ojca i pana Barchatenskiego; mnie ta zimna jego krew, ten spokój i ten nadzór nad nami niecierpliwić już zaczynały.
Przepędziwszy kilka godzin wśród lasu i wypiwszy tam herbatę, już ze zmierzchem ruszyliśmy z powrotem. Konie nam zabrali chłopcy stajenni, a my przesiedliśmy się do powozów. Ojciec mój z Ekscelencyą pojechali przodem doróżką, a my ulokowaliśmy się obok pani Barchatenskiej w dużym powozie. Usiedliśmy w ten sposób: Aniuta z matką na głównem siedzeniu, ja naprzeciw panny, a Adaś naprzeciw jej matki na przedniej ławeczce. Noc była cudownie piękna, cicha, balsamiczna, pełna blasku gwiazd migotliwych i szeptów jakichś tajemniczych. Aniuta milczała, rozmowę prowadzili wyłącznie Adaś z panną Barchatenską. Ja zadumany oparłem głowę o poduszkę powozu i zatopiłem się całkowicie w podziwie blasku cudownych oczu Aniuty, które wśród ciemności świeciły niemniej jasno, jak gwiazdy na niebie.
Uczuwałem dziwny smutek: za tydzień miałem wyjechać do uniwersytetu, a i oni: i Aniuta z rodzicami opuszczała na całą długą zimę Międzyrzecze, ażeby przepędzić ten czas wśród zabaw i gwaru wielkoświatowego w Petersburgu. Czy świat jej nie zepsuje? Czy wróci ona taką, jak jest teraz? Zadawałem sobie z drżeniem serca te straszne dla mnie wówczas pytania.
Moża ona nie wié nic o mej miłości — szeptałem w duszy. — Nic jej o tem nie mówiłem. Nic a nic! I uczułem nagle w duszy żal do siebie samego za moją niezdarność, za moją nieśmiałość.
Nagle ona, jakby przeczuła moje myśli, wyciągnęła nieznacznie, pod szalem okrywającym nas, swą rękę i spotkawszy tam moją, uścisnęła ją namiętnie; oczy jej wówczas zaświeciły silniejszym jeszcze blaskiem, niby ogniki fosforyczne posypały się z nich, i głosem cichym, melodyjnym, śpiewnym, przyciszonym rzekła:
— Oh! jak się dzisiaj czuję szczęśliwą, tak szczęśliwą, że chciałabym dziś zaraz umrzeć. Większego szczęścia nie można zaznać na świecie.
Pani Barchatenska spytała ją zaraz o powody tego szczęścia, lecz ona nie odpowiedziała już ani słowa, tylko jeszcze silniej, czulej jakoś i pieszczotliwiej ściskała mą rękę.
Wkrótce później powóz zajechał przed zamkowy ganek.
Gdym ją, odjeżdżając wraz z ojcem i Adasiem żegnał i modlił się do niej oczami, szepnęła mi ledwie dosłyszalnym głosem:
— Bądź dziś w ogrodzie zamkowym, tam około parapetu, musimy się pożegnać.
W noc tę gwiaździstą, w noc tę czarów jakichś pełną, zginął był dla mnie na jakiś czas świat rzeczywisty. Ona, ona i tylko ona była dla mnie światem całym. Szał jakiś ogarnął mnie. Ona pierwsza powiedziała mi, że mnie kocha; całowałem jej usta rubinowe, a ona drżąca, wzburzona tuliła się do mej piersi, pocałunków nie broniła, nie, nie, prosiła jeszcze o nie.
Czegom ja jej nie mówił wówczas? Zwałem ją swem życiem, swym światem, swym bogiem. Bluźniłem, bluźniłem słowami i bluźniłem sercem i duszą, bom ja jej wcale nie kłamał wówczas, jam niestety gotów był dla niej wyrzec się wszystkiego, nawet — oh bólu srogi — nawet i Boga przedwiecznego.
Jak przepędziłem ostatni tydzień mego pobytu w domu, opisywać nie czuję się na siłach. Było to deliryum, podczas którego zdawało mi się, że co nocy obcuję z aniołem, a w rzeczy samej byłem w mocy szatana.
Splecieni w uścisku snuliśmy cudowne plany na przyszłość: ja zdobywałem sławę olbrzymią, moje imię stawało się najgłośniejszem pośród wszystkich nazwisk na niezmierzonych przestrzeniach naszej, jak pół świata wielkiej ojczyzny, a ona czoło me wieńczyła wawrzynem i całowała me usta. W rzeczywistości tylko to ostatnie sprawdzało się bezprzestannie.
W gorączce i upojeniu wyjechałem do Kijowa i tam przepędziłem całych, długich dziesięć miesięcy, poświęcając ten czas usilnej nauce i marzeniom o wielkiej sławie i jeszcze większem szczęściu w przyszłości.
W uniwersytecie zapisałem się na wydział filologiczny. Postanowiłem poświęcić się studyom, mogącym mi dopomódz w obranym zawodzie. Ojciec, gdym mu powiedział o moich zamiarach, nie sprzeciwiał się im, nawet nie odradzał; rzekł mi, że przyszłość pod względem materyalnym będę miał zabezpieczoną, mogę więc »bawić się« jak mi się żywnie podoba.
— Wszak i służba państwowa u nas — mówił z sarkastycznym uśmiechem — to także pewien rodzaj zabawy.
W Kijowie pozawierałem takie tylko znajomości, które mi mogły być potrzebne w dalszej mojej karyerze. Zapoznałem się z kilku młodymi dziennikarzami, a ci wprowadzili mnie do domu pana X... znanego i głośnego już podówczas powieściopisarza. Pan X..., chociaż przekroczył był już wówczas czterdziestkę, mimo tego robił wrażenie zaledwie trzydziestoletniego człowieka i lubił, żeby go uważano za młodego. Widocznie przypadłem mu do smaku, bo rozmawiał ze mną dość długo, a gdy wychodziłem zaprosił, bym kiedy sam do niego zaglądnął i przyniósł mu cośkolwiek z tego, co napisałem.
Uszczęśliwiony tą propozycyą, nie odwlekając, zaraz na trzeci dzień zjawiłem się, przynosząc z sobą kilka wierszyków »do niej« i małą romantyzmem naszkicowaną nowellę. Gospodarz z drażniącą mnie trochę pobłażliwością przejrzał wiersze, odsunął je wkrótce od siebie i rzekł:
— No, te niczem się nie odznaczają. Najzwyklejsze studenckie rymowanie. Puszkinem młody człowieku nie będziesz.
Wstyd mi prawie przyznać się do tego, że uczułem w sercu na te słowa gniew i jakieś dziwne rozdrażnienie; zdawało mi się, że z ust głośną sławę posiadającego pisarza, przemawia zawiść, zazdrość, że on przeczuwa we mnie szczęśliwego i niebezpiecznego rywala i pragnie zniechęcić mnie, zatrzymać na obranej przezemnie drodze, skierować me zdolności na inne tory, a może nawet zabić je w zarodku.
Nagle zawstydziłem się; on patrzył na mnie badawczym wzrokiem i przysięgnę na to, że odgadł me myśli najdokładniej, nie jednak nie rzekł, tylko uśmiechając się pobłażliwie, zatopił się w odczytywaniu mojej nowelki. Z bijącem sercem śledziłem wyraz jego twarzy: uśmiech znikł zwolna, czoło jego zfałdowało się zlekka, pomiędzy oczyma wystąpiły bruzdy jakieś, widocznie utwór mój rozbudził jego uwagę. Skończył i wesoło popatrzył mi w oczy.
— W tem coś jest! — zawołał pospiesznie. — Robota dziecinna, naiwna, błędna, ale w każdym razie rzecz niepospolita. W tem jest oryginalność, w tem jest dusza, jest prawdziwe uczucie, jest instynkt dziwnej, samorodnej harmonii i poczucie piękna.
Przerwał i nagle zamyślił się głęboko; patrzyłem w jego twarz jak winowajca, oczekujący wyroku.
Po chwili podniósł znowu oczy i rzekł powoli:
— Uczyć się potrzeba!
— Ale czego? ale jak? — zapytałem z gorączkowym pośpiechem.
— Poczekaj! — przerwał mi — musisz nabrać, nauczyć się sposobu opisywania.
Tu powstał i chodząc po pokoju zatrzymał się nagle przed stoliczkiem, ozdobionym starożytnemi brązami, na którym stała lampa, arcydzieło rzemieślnika francuskiego z czasów Ludwika XVI, przypatrywał się dość długo pięknemu sprzętowi, a potem nagle zwrócił się do mnie i rzekł:
— Opisz mi moją ukochaną lampę. Przypatrz się jej dokładnie, oglądnij ze wszystkich stron, i przynieś mi ten opis. Zobaczymy.
Od tej próby rozpoczęła się moja nauka literackiego rzemiosła. W uniwersytecie uczyłem się tajemnic lingwistycznych, badałem ducha rozmaitych słowiańskich i starożytnych języków, dla pana X. opisywałem najrozmaitsze przedmioty, które mi pod oczy podpadały.
O Aniucie niewiele słyszałem, nie miałem odwagi prosić ją o listy, ona zaś sama nie zaproponowała mi tego. Wertowałem tylko zawzięcie petersburskie dzienniki; szczególniej wyszukiwałem w nich wiadomości o wielkim, eleganckim świecie — i spotkałem się kilka razy z nazwiskiem Barchatenskich: raz wymieniono Aniutę, pomiędzy pannami, przedstawionemi cesarzowej; innym razem recenzent balowy unosił się nad jej pięknością i wytwornością jej toalety. Wieści te sprawiały mi prawdziwą przyjemność; ani przez chwilę nie wątpiłem o stałości, o wierności ubóstwianej dziewczyny.
— Wybawi się — myślałem — w czasie feryj znowu się zobaczymy, kilka lat trwania moich nauk minie, może tym czasem zdołam, zwrócić na siebie uwagę, może napiszę coś niezwykłego.
I pracowałem dalej zawzięcie.
Zapał mój religijny także osłabł był chwilowo, nic go nie podniecało; zrobiłem w duszy stałe postanowienie zostać katolikiem i nie zmieniałem go, lecz równocześnie nie śpieszyłem się z doprowadzeniem go do skutku. O niczem wówczas nie myślałem, tylko o mem literackiem wykształceniu. Rok szkolny minął tak, że nawet nie spostrzegłem kiedy. Z pierwszą mą pracą drukowaną spieszyłem do domu.
Najsroższe ciosy, największe boleści przychodzą zazwyczaj niespodziewanie.
Tak jak poprzednie ferye były dla mnie jednym, nieprzerwanym ciągiem szczęścia i rozkoszy, tak te wyryły się w mej pamięci: jako najboleśniejsze chwile mego życia.
Zaraz na wstępie spotkała mnie straszna niespodzianka: pani Szurina zamieszkała na stałe w naszym domu. Ojciec nie miał siły donieść mi o tem, spadło to na mnie, jak piorun z jasnego nieba.
Gdy, wysiadłszy z pocztowej bryczki, wbiegłem do pokoju powitać ojca, zastałem ją w negliżu, rozsiadłą w jadalni przy porannej herbacie. Wściekłość jakaś opanowała mnie; w jednem mgnieniu oka oceniłem, jakie następstwa ten wypadek może pociągnąć za sobą w stosunkach naszych z zamkiem; zakląłem trywialnie, trzasnąłem drzwiami i uciekłem do swego pokoju. Ojciec przyszedł w ślad za mną.
Nie gniewał się nawet za moje gburostwo; zaczął się tłumaczyć. Mówił, że to jest najnieszczęśliwsza kobieta pod słońcem, że musiała uchodzić przed brutalstwem męża, który stał się dla niej prawdziwym tyranem; ostatecznie zapowiedział, niby na pocieszenie, że porobił już wszelkie potrzebne kroki prawne, że przeprowadzi rozwód i ożeni się z Julią Edwardówną.
Nie odpowiadałem nic, nie miałem wreszcie prawa sprzeciwiać się jego woli; cóżby to zresztą było pomogło?
Przezwyciężyłem gnieżdżący się w duszy wstręt i poszedłem przywitać moją przyszłą macochę. Była dla mnie uprzedzająco słodką, udała, że nie dostrzegła wrażenia, jakie na mnie w pierwszej chwili wywarła jej obecność. Od tego dnia mówiliśmy z sobą bardzo mało, ale ani razu nie przyszło pomiędzy nami do jakiejkolwiek sceny.
Najboleśniejszem dla mnie było to, że z powodu przyjazdu pani Szurinej musiał ojciec usunąć ze służby starą Józefową; za nic nie chciała starowina pozostawać pod rozkazami »takiej« pani.
Pierwszego zaraz dnia poszedłem odwiedzić mą dawną piastunkę; mieszkała w najętej chacie w pobliżu zamku. Ucieszyła się mną, jak swem własnem dzieckiem, całowała mnie w czoło, później chciała ręce me i nogi całować, ale naturalnie nie pozwoliłem na to.
O postępowaniu mego ojca nic prawie nie mówiła, tylko machnęła raz od niechcenia ręką i szepnęła:
— Eh! on zawsze był taki. Jeszcze nieboszczka nasza żyła, to miała z nim kłopoty.
Nie odpowiedziałem jej na to. Po dość długo trwającem milczeniu zapytałem pierwszy: czy nie wié, co się dzieje teraz w zamku?
— Państwa się spodziewają! — zawołała z zapałem i twarz jej rozjaśniła się radością. Za kilka dni przyjdą na pewno. I nasza gołąbka, nasza złota panienka przyjedzie.
Nie zwierzałem się nigdy z moich uczuć przed Józefową, lecz ona oddawna odgadła tajemnicę mego serca — i Aniuta stała się naszym wspólnym ideałem.
— Jaka ona śliczna — mówiła, zapalając się coraz więcej Józefowa — jak jaka święta z obrazu w kościele.
Nie chciałem dłużej rozmawiać z Józefową o Aniucie, wydawało mi się to pewnym rodzajem profanacyi; dla przerwania więc jej zachwytów zapytałem, czy nie cierpi niedostatku?
— Boże uchowaj! — zaprzeczyła staruszka. — Pan dla mnie był bardzo hojny, wyznaczył mi pensyę do samej śmierci i najął dla mnie tę chatkę od zarządu dworskiego. Żyję tu jak u Pana Boga za piecem — mówiła dalej — do kościoła chodzę co dnia, poczciwe kumy mieszczanki odwiedzają mnie często.
— A jakże się miewa nasz ksiądz wikary? — pytałem dalej.
— Zdrów, chwała Bogu najwyższemu; zawsze się wypytuje o ciebie paniczu mój ty złoty.
Pogawędziwszy jeszcze z pół godziny ze staruszką, wypytawszy ją o wszystkich znajomych, poszedłem przywitać się z księdzem.
I on mnie przyjął z otwartemi rękoma. Długo, długo z nim rozmawiałem, wylałem przed nim mój żal z powodu postępowania mego ojca.
— Synem jesteś — odparł mi starzec — nie jestto rzeczą syna wydawać sąd o czynach ojca. Bóg krzyżem cię nawiedza, przyjmij krzyż z ręki Pana i dziękuj Mu za to, że doświadcza twoją duszę.
O moich zamiarach przyjęcia katolicyzmu nic dnia tego nie mówiłem, staruszek też nie wszczynał sam tej kwestyi.
Na drugi dzień po moim przyjeździe nadjechali Staś i Kazio. Ucieszyłem się nimi bardzo, i rozmowy, dysputy i dawne wspomnienia koleżeństwa z czasu nauk w gimnazyum, sprawiły, że zapomniałem trochę o mej »macosze« i nie tak męczyło mnie oczekiwanie przyjazdu Barchatenskich. Kazio i Staś studyowali medycynę w Petersburgu i tak zajęci byli swą nauką, że o niczem prawie nie umieli mówić, tylko o niej i zawsze o niej. Po dwóch dniach byłem zmuszony im powiedzieć, że są w stanie zamęczyć mnie na śmierć swą medycyną.
Pamiętam, było to w piątek.
Ledwie się przebudziłem ze snu około dziewiątej godziny — noc bowiem prawie całą przepędziłem na spacerach i dysputach studenckich z kolegami — usłyszałem w przedpokoju głos Józefowej, sprzeczającej się ze starym kozakiem Siańkiem. Wreszcie pomimo protestów służbistego kozaka, drzwi się otworzyły i Józefowa promieniejąca radością wpadła do mego pokoju.
— Przyjechali, paniczu mój złoty! Przyjechali! — wołała, a była tak rozgorączkowana, że nawet drzwi za sobą nie zamknęła.
Jednym susem wyskoczyłem z łóżka i zapytałem porywczo:
— Kiedy?
— Dziś rano! dziś przed pół godziną; powozy dziś chodziły do dworca na ranny pociąg. Zdaje się, że jest z nimi i brat, bo jakiś oficer, jak słońce jasny, jechał z nimi.
Zacząłem biegać po pokoju, sam nie wiedząc, co mam wpierw robić. Z wielkiej radości i wzruszenia obłęd mnie jakiś chwytać zaczynał. Śpiewałem, kręciłem się w kółko i dobry kawał czasu upłynął, zanim zabrałem się do ubierania.
W pierwszej chwili chciałem lecieć natychmiast do zamku: witać ją. Później przyszło mi na myśl, że to byłoby niegrzecznie, nieprzyzwoicie.
— Zmęczona po tak długiej i nużącej drodze — myślałem — pójdę wieczorem.
Później przyszło mi na myśl, czy wogóle wypada narzucać się komu pierwszego zaraz dnia po odbyciu tak uciążliwej podróży. Wpadłem więc w smutną zadumę, w dziwną jakąś tęsknotę i bezradność i usiadłszy na szezlągu w moim pokoju, przesiedziałem tam bez ruchu, sam nie wiem jak długo. Siańkowi, który wzywał mnie do obiadu, odpowiedziałem opryskliwie, że jeść nie będę, bo głowa mnie boli — i siedziałem dalej miotany najrozmaitszemi uczuciami. Jakieś znowu czarne przeczucia zaczęły rodzić się w mej duszy. Nigdy przedtem niezaznane obawy otoczyły mnie zewsząd; niepewność jakaś, jak chmura gradowa, zawisła nademną i gnębiła mnie dziwną jakąś, duszną, dławiącą atmosferą. Sam nie wiedziałem co, ale czułem to najdokładniej, że coś mi groziło. Byłem już prawie pewny zagłady mego szczęścia.
Nie mogłem się zdecydować, co mam zrobić? Czułem, że wszystkie nerwy drgają we mnie; zdawało mi się, że stały się one strunami jakiegoś dziwacznego, żyjącego instrumentu, że rozbrzęczały się te struny jakąś wściekłą, ohydną, fałszywą melodyą, pełną wstrętnych dyssonansów; tu i ówdzie przebrzękiwała jeszcze cicha, kojąca nuta, lecz coraz rzadziej, coraz ciszej.
Gdym spostrzegł, że słońce chyli się już ku zachodowi, zerwałem się gwałtownie i z gorączkowym pośpiechem zacząłem się ubierać. Nie długo to trwało, uczesałem włosy, zapiąłem swój studencki mundur i ruszyłem piechotą do zamku.
Szedłem długo, wahając się ciagle; jeszcze od samej bramy chciałem się wrócić i uciekać gdzieś w dal, gdzieś w bory jakieś ciemne, w puszcze bezdenne, byleby się skryć przed okiem ludzkiem. Przemogłem jednak ten strach dziecinny; pewnym krokiem wszedłem do salonu.
Zastałem tam zgromadzoną całą, dawniej mi już znaną rodzinę i jakiegoś obcego oficera w paradnym mundurze »kawalergardzkiego« pułku.
Zauważyłem dokładnie, że moje pojawienie się wywołało na twarzach wszystkich pewien rodzaj kłopotliwego zdziwienia. Ekscelencya powitał mnie chłodno, protekcyonalnie; pani ledwie dostrzedz raczyła mój ukłon. Anna Piotrowna zarumieniła się w pierwszej chwili i w przeciągu mgnieniu oka spostrzegłem, że nie wiedziała, jak się ma właściwie zachować; wnet jednak na ustach jej zjawił się swobodny uśmiech, przyjacielsko wyciągnęła do mnie rękę i przywitała mnie po dawnemu. Otucha wstąpiła w me serce.
— Panowie się nie znacie? — zapytała Anna, wskazując wzrokiem na gwardyjskiego oficera.
— Nie — odpowiedziałem cichym, niepewnym głosem.
— Pan Dawydow, nasz znajomy — rzekła głośno i donośnie, a później wskazując na oficera, dodała: książę Swerskoj, nasz przyjaciel.
Oficer zbliżył się do mnie i uprzejmie podał mi rękę. Nie miałem nawet na tyle siły, aby podnieść oczy i oglądnąć tego księcia; brzmienie głosu Aniuty, nacisk położony na słowach »książę« i »przyjaciel« kazały mi się domyśleć najsmutniejszych rzeczy, a raczej obawy, które męczyły mnie przez cały dzień, zmieniły się nagle w pewność prawie.
Chęć do życia jednak, pragnienie szczęścia jest w człowieku tak silne, że najczęściej człowiek, stanąwszy oko w oko z klęską, pozwala ogarnąć się pocieszającym złudzeniom, sam je nawet tworzy, byleby odsunąć od siebie jak najdalej smutną rzeczywistość. Mnie błysnęła nagle myśl, że Aniuta demonstracyjnie, umyślnie, dla zatarcia wszelkich podejrzeń, urządziła całą tę bolesną dla mnie komedyę przezentacyi. Z błyskawiczną szybkością stworzyłem w mej wyobraźni cały, poezyi pełny romans.
— Rodzice pragną ją wydać za tego księcia — pomyślałem w duszy — ona go nie chce, ona mnie kocha. Mnie jednego tylko kocha, ale zdradzić się nie może. I słusznie czyni. Po co zwracać niepotrzebnie na nas uwagę?
Myśl ta pocieszyła mnie chwilowo, wzmogła moje siły, na jakiś czas mogłem zapanować nad rozstrojonemi nerwami.
Rozpocząłem zupełnie przyzwoicie jakąś potoczną, obojętną rozmowę i równocześnie zająłem się zbadaniem powierzchowności mego domniemanego rywala.
Był to wzorowy, idealny podporucznik kawalergardów: słuszny, w pasie cienki, tak cienki, że można go było posądzić, iż się sznuruje, plecy i ramiona miał szerokie, rozrośnięte jak u niedźwiedzia, kark gruby. Twarz?... Twarz miał nawet nibyto piękną, rysy regularne, rumieńce świeże, profil prawie grecki. Cóż, kiedy oczy duże, na wierzchu siedzące, oczy martwe i bezmyślne, kiedy usta, wargi nadmiernie rozwinięte, tłuste jakieś i zwierzęco czerwone — nadawały całej tej twarzy wyraz jakiejś dziwnej, dobrodusznej, poczciwej głupoty. Siedział ten książę wyprostowany jak świeca, do rozmowy mięszał się mało, a jeżeli kiedy przemówił, to zdania jego było śmieszną mieszaniną rosyjskich i francuskich słów i robiły wrażenie wystudyowanej lekcyi. Uparcie mi się zdawało, że zdania te już gdzieś kiedyś słyszałem, albo czytałem.
Później przeszedłem wzrokiem na Annę Piotrównę i wydało mi się, że to nie ta sama, ubóstwiana przezemnie dziewczyna. Teraz widziałem przed sobą olśniewająco piękną kobietę: twarz jej przedłużyła się, oko nabrało jakiegoś żarzącego, płomiennego blasku, a okalająca je ciemna obwódka, blask ten podnosiła jeszcze, biust jej wypełnił się i przypominał kształty bogiń greckich, wogóle robiła wrażenie kobiety o kilka lat starszej niż w roku zeszłym. Pod mojem badawczem spojrzeniem nie spuściła oczu, nie zarumieniła się nawet, tylko na jej pięknem obliczu zapanował taki wyraz, jakby chciała mi powiedzieć: patrz, jak piękną jestem.
Rozmowa, przez nikogo nie podtrzymywana, rwać się na dobre zaczynała; czułem, że obecność moja zaczyna zakrawać na natręctwo, wstałem więc i miałem zamiar pożegnać towarzystwo. Zauważywszy ruch ten, Anna Piotrówna zwróciła się nagle ku mnie i z żywością rzekła:
— Ach prawda! Iwanie Osipowiczu, mam panu coś bardzo pięknego do pokazania. Pamiętam, że pan jesteś wielbicielem starych bronzów; papa mi kupił cudowny zegar francuski, stary bronz Ludwika XV, może go pan zechce zobaczyć, stoi w sąsiednim gabinecie. Ciekawam, co pan o nim powié?
Mówiąc to, wstała i skierowała się do przyległego pokoju; oprócz mnie nikt za nią nie poszedł.
Gdy znaleźliśmy się po za cienką jedwabna portyerą, ona stanęła nagle, usta jej drżały i cała była wzburzona — ja uczułem, że blednę, nogi trząść się podemną zaczęły.
— Janie — szepnęła z dziwną jakąś gwałtownością, chwytając mą rękę. — Janie, bądź dziś w ogrodzie, tam, tam, ty wiesz, tam, gdzie w przeszłym roku — przerwała na chwilę, głosu jej zabrakło. — Mam ci coś bardzo ważnego powiedzieć.
W tej chwili usłyszałem za portyerą brzęk ostróg.
— Jakież wrażenie robi na panu ten bronz? — rzekła panna, zmieniając nagle głos i opanowując zupełnie owo wzruszenie.
Zwróciłem oczy na zegar. W tej chwili książę wszedł do gabinetu.
Nie pamiętam już, co odpowiedziałem na zapytanie Anny; wiem tylko to, że wnet wywiązała się rozmowa pomiędzy nią a księciem; ona mówiła żywym, nerwowym jakimś głosem; słowa i zdania pokaźnego oficera kazały mi się odrazu domyśleć, że jest on głupi i ciężko myślący. Mogłem się wreszcie mylić wówczas; byłem bowiem niezwyczajnie wzruszony, nerwy moje znajdowały się w straszliwem naprężeniu; uczułem, że dłużej nie jestem w stanie znajdować się tu pomiędzy tymi ludźmi, bo... bo zaczynałem tracić panowanie nad sobą.
Szepnąwszy niezdarnie kilka słów pożegnania, wyszedłem. Zanim opuściłem przedpokój, słyszałem najwyraźniej wesoły śmiech i basowy dźwięk głosu świetnego oficera; choć słów złowić nie zdołałem, byłem jednak pewny, że to ze mnie się śmiał ten gwardyjski niedźwiedź.
Zacisnąłem tylko pięście, stłumiłem szalony wybuch gniewu, który w pierwszej chwili nakazywał mi wrócić i szukać zaczepki z oficerem, a później zabić go, zabić go jak psa. W tej chwili nienawidziłem księcia Iwerskiego. Oh! jakże często marnujemy uczucia, jakże często istoty niewarte nawet tego, byśmy na nie zwrócili chwilową uwagę, ni ztąd, ni zowąd stają się przedmiotami naszych uczuć gwałtownych, nieokiełzanych.
Wyszedłszy za bramę zamku, nie skierowałem się ku domowi, ale poszedłem łąkami, wzdłuż brzegów rzeki. Szedłem długo, nie zwracając napozór uwagi na to, co mnie otaczało, a jednak dziwnym fenomenem psychicznym, wszystko, co wówczas widziałem, wyryło się i bez mej samowiedzy w pamięci. Każdy listek nadbrzeżnej łoziny, każda muszka unosząca się ponad wodą, każda kopica siana, każde kretowisko, wszystko, wszystko pozostało jak odfotografowane na płycie mej pamięci. I gdy teraz przypominam sobie owe chwile, odżywają wnet razem ze wspomnieniami uczuć zamarłych i te martwe akcesorya. Tylko, że one, że ten obraz okolic Międzyrzecza nie robi mi przykrości, przeciwnie sprawia mi nawet przyjemność wielką.
Błądząc ponad rzeką, przesiadując w gąszczach nadbrzeżnych zarośli, kryjąc się starannie przed okiem ludzkiem, doczekałem się zupełnego wieczora.
Jakie były moje myśli wówczas? z tego sam przed sobą nigdy nie mogłem sobie zdać sprawy. Wiem tylko, że nie myślałem prawie o Annie, ani o niczem, coby mogło mieć jakikolwiekbądź z nią związek; myśli moje albo cofały się w odległą przeszłość dziecięcych wspomnień, albo leciały gdzieś w dal, w przyszłość nieodgadnioną i błądziły tam, gubiły się w dziwacznych marzeniach. W marzeniach tych, w snach o rzeczach przyszłych, widziałem się zawsze sam, sam jeden, opuszczony i zapomniany przez wszystkich, przez świat cały; widziałem się w walkach ciężkich, słyszałem wycia licznych wrogich tłumów, lecz sam tylko musiałem się bronić, sam walczyć; tej, którą wybrałem sobie za ideał mej młodości, nie było przy mnie, zapomniałem nawet o niej, nie wzywałem jej pomocy.
Słońce wreszcie zaszło; wkoło otoczyło mnie dziwne, czaru jakiegoś pełne życie nocy letniej; żaby odezwały się głośnym chórem, gdzieniegdzie w gąszczu śpiewał ochrypłym już trochę głosem zapóźniony słowik, który pomimo tego, że już młodość jego minęła, nie chciał zapomnieć o miłości, o rozkoszy.
Noc to była inna jakaś, smutniejsza, niż zwykle: księżyca nie było, a na ciemnym błękicie firmamentu gwiazdy okryły się jakoś żałobnie, sklepienie niebieskie zdawało mi się być wielkim niezmierzonym całunem czarnym, obsypanym srebrnemi plamami. Tak się ono przystroiło żałobnie w mej wyobraźni na chwilę pogrzebu mych marzeń młodocianych, mego uczucia wypielęgnowanego w głębi wrzącej piersi, złudzeń duszy chłopięcej.
Gdy ucichły gwary dolatujące mnie od najdalszych chat miasteczka, gdy nawet psy gospodarskie szczekać przestały, wstałem nagle z mego siedzenia wśród paproci nadrzecznych i puściłem się ku ogrodowi zamkowemu.
Chociaż nie miałem zupełnie powodu do robienia smutnych przypuszczeń, jednak najgorsze przeczucia ogarnęły mnie zewsząd i nie omyliły mnie one. Kilka chwil, które nastąpiły wnet potem, pozostawiły najwstrętniejsze wspomnienie.
Z zimną krwią i nawet bez zbytecznego bicia serca odsuwałem rygiel ubocznej furtki parkowej, przez którą dostawałem się w przeszłym roku na schadzki z Anną. Niesmarowane dawno żelazo zgrzytnęło niemile, nie zrobiło to na mnie wrażenia, byłem przygotowany na wszystko najgorsze.
Tuż poza furtką, pomiędzy kłąbem rozłożystych klonów, stała Anna. Gdy zbliżyłem się do niej, wyciągnęła ku mnie rękę i nachyliła ku mnie swą twarz. Na ustach uczułem wnet gorący, płomienny pocałunek. W upojeniu pierwszej chwili zapomniałem o wszystkiem, o świecie całym. Wkrótce jednak uczułem jakby zimno wiejące od tej doskonale pięknej; odsunąłem się bezwiednie prawie i rzuciłem przyciszonym głosem pytanie:
— Cóżeś mi miała powiedzieć Anno?
Na dźwięk mego głosu, ręka jej, spoczywająca jeszcze w mej dłoni, drgnęła kurczowo, cofnęła ją też natychmiast. Stała wyprostowana, milcząca, tylko wśród cieniów nocy, oczy jej błyskały nienaturalnie.
— Mów Anno! — powtórzyłem żądanie.
— Janie! Janie! — zawołała wówczas głosem, w którym dźwięczała jakaś szalona namiętność. — Ja muszę wyjść za tego księcia. Muszę! muszę! rodzice sobie życzą. Zresztą on książę i milioner... Muszę! muszę!
Tu przerwała na chwilę, głosu jej zabrakło, starała się wziąć mą rękę, ale cofnąłem ją pospiesznie. Słów jej słuchałem bez zdziwienia, zdawało mi się, że już je kiedyś słyszałem. Po chwilowem milczeniu wybuchnęła znowu jeszcze gwałtowniej:
— Będę księżną, ale ciebie, ciebie stracić nie mogę!... Kocham cię nad życie. Ty musisz być mój, mój nazawsze!
— Nie! — odparłem głucho, niby sam do siebie.
— Musisz! Będziesz moim wielbicielem, wielbicielem księżny Iwerskiej, najpiękniejszej kobiety w stolicy. Będziesz moim nadwornym poetą. Wszak one wszystkie, wszystkie kobiety światowe, wszystkie damy dworu mają kochanków. Będziesz! będziesz!
Tu uczułem, jak jej ramiona otoczyły mą szyję, a usta gorączkowo rozpalone całowały mą twarz, czoło, oczy. Wydało mi się w tej chwili, że upiór, że trup na pół przegniły chwycił mnie w swe objęcia; wstręt niedoświadczany nigdy przedtem i nigdy potem opanował całą mą istotę, szarpnąłem się, wyrwałem się z jej objęć i rzuciwszy jej w odpowiedzi tylko raz jeszcze lakoniczne: Nie! nie! — wyszedłem z zamkowego ogrodu.
Wzburzenie nerwów, drżenie serca ustało we mnie w całości; powróciłem odrazu do zupełnej równowagi zmysłów, do niczem nie zmąconej samowiedzy. I uczułem się równocześnie nieszczęśliwym, bezgranicznie nieszczęśliwym. Nie osobisty zawód mnie pognębił, nie rozczarowanie, nie ruina marzeń młodzieńczych. Nie! Przed mojemi oczyma odkryła się straszna, gnijąca rana, zatruwająca życie zdrowego napozór narodu, jątrząca soki żywotne całego społeczeństwa.
W jednej chwili boleści osobistej otworzyły mi się oczy i w mgnieniu oka dojrzałem do tego stopnia, że zdołałem zapomnieć o własnej niedoli, a odczuć nieszczęście ogólne; nie zmniejszyło to mego bólu — przeciwnie wzmogło go stokrotnie.
— Taka młoda, zaledwie siedmnastoletnia dziewczyna, taka piękna. Kwiat społeczeństwa — rozważałem w duszy — i taka zepsuta, taka przegniła.... Nie jej to nawet wina. Wina to całych pokoleń, całego narodu.
Szedłem przed siebie, nie wiedząc gdzie i po co — halucynacye jakieś chwytać mnie znowu w swą moc zaczynały, widziadła dziwnie wstrętne otoczyły mnie wokoło. Tłumy jakieś kłębiły się przed oczyma mej duszy.
Zdało mi się, że widziałem przed sobą wyraźnie tę »matkę rozpusty«, smutnej dla Rosyi pamięci »wielką carycę«, Katarzynę II. Na jej zmysłowej twarzy igrał lubieżny, na pół figlarny, na pół zwierzęcy uśmiech; najwyraźniej mrugała na mnie swemi wielkiemi, pożądliwemi oczyma; słyszałem jej głos. Z pomiędzy jej obwisłych warg wyrywał się kuszący szept: schodź tu chłopcze, chodź tu piękny — zrobię cię kochankiem wszechpotężnej monarchini, Semiramidy Północy. A wkoło tego widma pląsały całe tłumy bachantek, całe legiony gachów na wpół pijanych i zezwierzęconych. Cały sabat czcicieli rozpusty.
— Śmierć! grób! pruchno! — zawołałem i zrozpaczony padłem gdzieś na murawę, nie wiedząc, ani pragnąc nawet wiedzieć, gdzie się znajduję.
Prześladowany okropnemi widziadłami, leżałem tak bez ruchu długo, długo — sam nie wiem, wiele godzin. Wreszcie cienie nocy rzednąć zaczęły, a i w mej duszy jakaś jasność rodzić się poczęła.
Przed oczami mej duszy zjawiły się nagle jakieś dziwne postacie, niby anioły białe — dziewczątka jakieś promieniste, czyste i nieskazitelne, a ponad ich jasnemi, złotemi główkami, niby aureola unosić się zdawała. Wśród tego światła złotego, dostrzegłem wyraźnie brylantowemi głoskami wypisane słowa: Wiara, Nadzieja i Miłość. Tak — miłość Boga, miłość bliźnich, miłość ojczyzny.
Cóż to za grono aniołów Bożych? Zacząłem się im bliżej przypatrywać; łuna bijąca od ich postaci nie raziła już tak mego wzroku. I zdało mi się, że poznawałem te dziwne twory Boże. Były to polskie dziewczęta, które spotykałem w mem życiu, siostry i kuzynki moich kolegów, ciche, skromne, pobożne istoty, przyszłe kapłanki ognisk domowych, strażnice i przybytki życia narodowego.
Uczuwałem, że pod wpływem ożywczych promieni, bijących od główek tych jasnych i czystych, krew na nowo w mych żyłach krążyć zaczęła. Nadzieja jakaś słodka w duszę mą wstąpiła. Błysnęła nagle myśl, że może nie wszystko już przepadło, że może ratunek znaleść się może. Wszak Bóg jest wielki i potężny, a Jego miłosierdzie niezmierzone. W ślad za tą myślą odradzać się poczęły dawne, dawne wspomnienia —wspomnienia dzieciństwa, modlitwy mej matki, pierwsze słowa pacierza, których od niej się nauczyłem; później nieokreślone pragnienia jakiejś wiary, jakiegoś ukojenia, rodzące się w mej duszy przez cały prawie czas chłopięcego wieku; wreszcie stanął przedemną niby we śnie, a niby na jawie siwowłosy ksiądz wikary i nauki jego, każde słowo wyrzeczone przez niego odżyło w mej pamięci.
Zerwałem się na równe nogi. Światłość jakaś otoczyła mnie wkoło; uczułem, że niedola moja skończyła się, że nadzieja moja zabłysła, że widzę przed sobą drogę wyraźną, po której kroczyć należy.
— Tylko prawdziwa wiara Chrystusowa zbawić nas zdoła! — zawołałem w duszy radośnie. — Tylko katolicyzm uzdrowić może naród, w ten sposób chory, jak nasz.
Tymczasem świt się już na dobre rumienił i wkrótce z poza stromych pagórków błysnęły pierwsze promienie słońca.
Obejrzałem się wkoło i dopiero teraz dostrzegłem, że bezwiednie, bezmyślnie odszedłem w nocy o jakie pół mili od miasteczka i znajdowałem się tuż obok ogromnych zarośli trzciny i sitowia, roztaczających się u górnych wybrzeży międzyrzeckiego stawu. Brnąc przez mokrzadło i skacząc przez głębokie rowy, zacząłem powracać, starając dostać się na bardziej uczęszczaną drogę.
Zanim doszedłem do traktu, usłyszałem rozlegający się z wieży kościelnej srebrny dźwięk sygnaturki; był to znak, że ksiądz wikary wychodzi już z poranną mszą. Przyspieszyłem kroku i za kilkanaście minut wszedłem w boczne drzwi kościoła.
W dużej, długiej i na wpół ciemnej jeszcze nawie kościelnej, oprócz dwóch żebraków i ślepej szewcowej, nikogo nie było. Przeszedłem przez całą nawę i ukląkłem przed ołtarzem. Właśnie ksiądz był skończył czytać ewangielię.
Modliłem się długo, utonąłem zupełnie w modlitwie i czulem jak z każdą chwilą robi mi się lepiej, swobodniej. Modlitwa tak zajęła wszystkie me siły umysłowe, że nawet nie zwróciłem uwagi, że msza św. już skończona, że ksiądz odszedł od ołtarza i świece już nawet zakrystyan pogasił.
Nagle uczułem, że ktoś dotknął mego ramienia; podniósłem oczy i ujrzałem nad sobą poczciwą twarz księdza wikarego.
— Chodź synu! — rzekł dobrotliwie. — Chodź! Czasem zadługa modlitwa także grzechem być może. Chodź!
Poszedłem za nim jak dziecko za ojcem. Gdy znaleźliśmy się w jego izbie, rzekł ksiądz nagle:
— Mów, co za boleść cię złamała? Mów!
Gdybym nawet nie miał był ochoty ani zamiaru wyspowiadać się z mych wrażeń i cierpień przed tym niezwykłym człowiekiem, to byłbym był musiał usłuchać tej wszechpotężnej woli, która dźwięczała w jego głosie. Rozkaz ten jednak nietylko nie sprawił mi przykrości, przeciwnie doznałem wielkiej radości na myśl, że podzielę się z tym starcem ciężarem duszę mą przygniatającym.
Usiadłem obok i cichym głosem opowiadałem mu wszystko i to, co wiedział i to, czego mu jeszcze nigdy nie mówiłem. Odkryłem mu duszę moją do najgłębszych skrytek, a przy spowiedzi tej ogarniała mnie egzaltacya jakaś, niby zaciekłość na siebie samego; prawie pragnąłem tego, żeby wystawić się większym jeszcze grzesznikiem, niż byłem w rzeczy samej. Wreszcie wyczerpawszy przedmiot w całości, powstałem i głośno zawołałem:
— Ojcze dopomóż mi, chcę zostać kapłanem katolickim.
Na te słowa chmura jakaś przesłoniła pogodny wzrok księdza i wydało mi się, że w oczach jego, w tych oczach słodkich i łagodnych, mignęła nagle iskra gniewu.
— Nie obrażaj Pana Boga! — rzekł trochę porywczo. — Zkąd ten zapał, zkąd powołanie? Czyż dlatego, żeś trafił na głupią i zepsutą dziewczynę, dlatego, żeś doznał zawodu w pierwszej miłości, to... to masz być księdzem? Słomiany to prawdopodobnie pożar. Odradzać nikomu nie odradzam, ale też na swoje sumienie brać nie mogę i pomocy ci żadnej nie udzielę.
Po wypowiedzeniu tych kilku ostrych i zbyt może przykrych słów, nachylił swe usta nad moją głową i błogosławiąc, pocałował mnie w czoło.
— Niech ci Bóg dopomaga dziecię moje — szeptał wzruszonym głosem. — Jemu ufaj, doświadcza cię On, ale i wyprowadzi na dobrą drogę. Znać łaska Wszechmocnego czuwa nad tobą, może modlitwy twej ś. p. matki przyczyniają się do tego. Idź w dobrej myśli, nie rozpaczaj, a módl się i myśl.
Wyszedłem od księdza z gotowem już postanowieniem. Nie miałem zamiaru zaraz, natychmiast wstępować do seminaryum. Nie! czulem, że byłoby to prawie grzechem. Postanowiłem jednak stanowczo, że jak można będzie w najkrótszym czasie opuszczę Rosyę i pojadę na Zachód szukać prawdziwej nauki, nie zakażonej rozkładowym pierwiastkiem niewiary i sceptycyzmu.
Tego samego dnia jeszcze oznajmiłem ojcu moje postanowienie. Ku wielkiemu mojemu zdziwieniu nie sprzeciwiał się temu i owszem widziałem, że zrobiło mu ono pewną przyjemność. Pani Szurina głośno i ostentacyjnie pochwaliła także mój zamiar. Teraz zrozumialem wszystko: radzi byli oboje, że ja, bądź co bądź niewygodny świadek występnej miłości, będę gdzieś daleko, po za słupami granicznemi.
Sam ojciec pojechał po paszport dla mnie; trudności nie miał żadnych: ja jako jedynak, wolny byłem od wojskowej powinności — dano mi paszport i w trzy dni potem, pożegnawszy wszystkich — znalazłem się na ziemi austryackiej.
We Lwowie spotkałem się z kochanym Kotłowskim, który tu stale mieszkał i był współpracownikiem pewnego konserwatywnego pisma. Spotkanie to sprawiło nam obu wielką radość. Długie godziny rozmawialiśmy o Rosyi, o upadku moralnym, podkopującym ten młody jeszcze i żywotny napozór organizm społeczny.
Z porady mego dawnego nauczyciela postanowiłem dłużej zatrzymać się we Lwowie, a nawet zapisałem się jako student na lwowski uniwersytet. Z mojemi zamiarami poświęcenia się stanowi duchownemu nie zdradzałem się jeszcze przed Kotłowskim, wiedziałem, że byłby mi odradzał. Przyznałem się tylko przed nim do moich prób literackich, dałem mu nawet do przeczytania niektóre urywki, pisane w Kijowie. Przeczytał i pochwalił, namawiał mnie nawet bardzo usilnie do wytrwałości w tym kierunku.
— Jestto najpotężniejsza może broń — mówił mi, zapalając się — którą można użyć do szerzenia dobrych zasad. Dziś wszyscy prawie czytają; powieść wśliźnie się tam, gdzie żaden inny czynnik nie dosięże. Pisz, pisz! — wołał — i zwalczaj ten bezbożny pesymizm, jaki rozpanoszył się w waszej dzisiejszej literaturze. Dobrze myślący pisarz ma dziś w Rosyi olbrzymie pole działania.
Słowa Kotłowskiego rozbudziły we mnie znowu na jakiś czas gorączkę autorską; znowu zacząłem próbować swych sił, lecz wkrótce poczułem, iż źródło mej twórczości wyschło zupełnie, że tworzyłem w sposób rzemieślniczy, że ogień płonący w mej piersi wypalił się już zupełnie. Zniszczyłem nieudane próbki, złamałem pióro i odtąd nie próbowałem nigdy już tworzyć.
Pobyt we Lwowie nużyć mnie wkrótce zaczął; nie miałem celu dłużej tu zostawać, a przytem coś nieokreślonego ciągnęło mnie na Zachód, na Południe. Myśl, która zrodziła się była po raz pierwszy owego dnia, w którym doznałem tak strasznego, bezlitośnego rozczarowania, wracała coraz to uparciej, wracała teraz spokojnie, bez żalu, rozpaczy i złorzeczeń, które towarzyszyły jej pierwszemu zjawieniu. Coraz jaśniej i wyraźniej widziałem, że żadne utwory poetyczne, choćby najbardziej natchnione, nie są w stanie wlać nowego życia w przegniły naród; do tego potrzeba silniejszego czynnika tylko katolicyzm z towarzyszącym mu zazwyczaj zapałem religijnym, tylko on jeden i jedynie on jest w stanie rozbudzić życie, tchnąć ducha w ten naród zdemoralizowany przez liczny ciąg pokoleń.
— Rzym! Rzym! — wołałem w duszy. Do Rzymu! Tam zbawienie! tam lekarstwo!
I w duszy mej uczuwałem nieprzeparty pociąg ujrzenia tego wiecznego grodu, tej prawdziwej stolicy Piotrowej.
Z nastaniem zimy doprowadziłem mój zamiar do skutku. Ojciec przysyłał mi dostateczną ilość pieniędzy, nie miałem więc przyczyny rachować się z materyalnemi przeszkodami.
W Rzymie zetknąłem się z rodakami. Byli tam najrozmaitsi Rosyanie, a wszyscy zupełnie podobni do tych, jakich znałem w ojczyznie. Wszystkie kierunki i typy były tam reprezentowane, począwszy od mężów stanu, polityków, dyplomatów, nadętych ekscelencyj, a skończywszy na długowłosych nihilistach i ostrzyżonych studentkach, całą Rosyę miałem tam przed oczami. Zdawało mi się w początkach pobytu, że i tu nadarmo przyjechałem, i zaczęła mnie brać rozpacz jakaś głucha i wszelkiej już nadziei pozbawiona.
W takiem usposobieniu spotkałem w pewnym domu włoskim niezwykłego człowieka, Rosyanina, duchownego katolickiego, który pierwszy oczy mi otworzył, dodał otuchy do pracy, cel i drogę wyraźną wskazał, po której ludzie dobrej woli iść mają, ażeby przysposobić kiedyś w przyszłości możliwość odrodzenia naszej nieszczęśliwej ojczyzny.
Był to potomek prastarego książęcego rosyjskiego rodu, który szukając prawdziwego światła i zbawienia, wyrzekł się blasku i zaszczytów, które czekały go w ojczyznie, a przyodziawszy skromną suknię zakonnika, myślał o znalezieniu ścieżki, którąby prawdziwa nauka Chrystusowa dojść mogła do tylu serc i dusz, pogrążonych w błocie bezdusznej państwowej religii.
Ojciec Anastazy był żarliwym misyonarzem; poznawszy mnie, odgadł odrazu stan mej duszy i natychmiast pospieszył z ratunkiem, z duchowem lekarstwem. Nieraz nie mogłem wyjść ze zdumienia, gdy uśmiechając się łagodnie, opowiadał mi dzieje mego własnego życia; w ogólnych zarysach przypuszczenia jego były zupełnie wierne, zadziwiająco prawdziwe. Czasem aż lęk jakiś uczuwałem, sądząc, że mam przed sobą człowieka obdarzonego jakąś mocą jasnowidzenia, że rozmawiam z prorokiem.
— Zkąd ojcze możecie to wiedzieć? — pytałem zdziwiony. — Ja sądziłem, że to było pogrążone w najgłębszej skrytce mej duszy.
— Nie ty pierwszy z pośród naszych rodaków odkrywasz swą duszę przedemną — odpowiadał mi z westchnieniem. — Wielu już skarżyło się na swe bóle, odkrywali mi rany swych dusz. Będąc lekarzem duszy, muszę znać symptomata choroby. To mój obowiązek.
Nauki ojca Anastazego poskutkowały — zanim minął rok od mego wyjazdu z kraju, przywdziałem był suknię nowicyusza kongregacyi OO. Zmartwychwstańców. Umyślnie wybrałem to zgromadzenie, albowiem pragnąłem, żeby módz w przyszłości pracować gdzieś w ziemiach słowiańskich, co jest przeznaczeniem tego zgromadzenia.
Po burzach i zawodach mego krótkiego ale bolesnego życia, znalazłem po raz pierwszy prawdziwy spokój i ukojenie w murach klasztoru. Z rozkoszą oddałem się studyom nad dziełami ojców Kościoła, a chrześciańska filozofia zniszczyła doszczętnie owe zarazki, wszczepione w mą duszę przez ateistę Werbenowa; rozpacz i zwątpienie, wywołane stosunkiem z Anną Piotrówną, robiły na mnie wówczas wrażenie: wspomnienia o dawno przebytych burzach i nawałnicach, rodziły wdzięczność dla Boga Wszechmocnego, że pomógł mi wyjść bez szwanku z tych niebezpieczeństw.
Uczuwałem przytem coraz bardziej wzmagający się w mem sercu patryotyzm, przywiązanie bezgraniczne do mej pięknej, a tak podeptanej i nieszczęśliwej ojczyzny. Do samowiedzy tego rosnącego we mnie uczucia przyszedłem z okazyi następującego zdarzenia:
Mieszka dotychczas w Rzymie pewien świątobliwy dostojnik unickiej cerkwi ruskiej, który usunąwszy się od władzy i złączonych z nią politycznych przeciwności, oddał się zupełnie umartwieniom i modlitwie. Zazwyczaj wysyłano w czasie większej uroczystości nowicyuszów z naszego zgromadzenia, ażeby asystowali przy celebrze tego dostojnika. Gdy po raz pierwszy kolej na mnie wypadła, przyznam się, że szedłem z pewnem niezadowoleniem; liturgia słowiańska wydawała mi się wówczas jakimś anachronizmem, pewnem osłabieniem jedności katolickiego Kościoła. Gdy jednak znalazłem się w kościele, gdy do mego ucha doszły dźwięki rodzinnej mowy, uczułem drżenie gdy rozległ się śpiew staro-słowiański w każdym nerwie, ręce trząść mi się zaczęły, a w oczach uczułem łzy gorące.
Lata płynęły; zerwały się były wszystkie węzły, łączące mnie z krajem, z ojcem; na mój list, uwiadamiający go o mojem wstąpieniu do nowicyatu, odpowiedział mi krótko i zimno, że po takim kroku nie może uważać mnie za syna. Wiedziałem doskonale, że to było następstwem wpływu pani Szurinej, która prawdopodobnie musiała być uradowaną z tego, bo w ten sposób ustawała potrzeba wysyłania mi pieniędzy na utrzymanie za granicą.
Oprócz ojca Anastazego i kilku jego towarzyszy, nie widywałem więcej nikogo z rodaków; ludzi świeckich, przybywających do Rzymu dla przyjemności nie szukałem, tem bardziej oni nie szukali mnie, nie wiedzieli nawet prawdopodobnie, że w murach klasztornych jest kilku młodych Rosyan, sposobiących się na duchownych katolickich; gdyby domyślali się tego, to może z samej ciekawości byliby nas odwiedzali.
Przypadek jednak zdarzył, że zetknąłem się jeszcze raz z rodakami, i to z osobami, które największy wpływ na koleje mego życia wywarły.
Pewnego wiosennego poranku, w ciągu czwartego już roku moich studyów teologicznych, wraz z kilku kolegami pod przewodnictwem nauczyciela archeologii wybrałem się do pewnego, starożytnego, na dalekiem przedmieściu leżącego kościółka, w celu oglądnięcia znajdujących się tam płyt grobowych, pochodzących z VI jeszcze wieku naszej ery. Ażeby dostać się do owego kościółka, położonego na stromym pagórku, potrzeba było przejść kilkadziesiąt schodów.
Wchodząc na schody, spostrzegłem, że powóz jakiś czekał na ulicy przed samemi schodami. Nic w tem zresztą nie było niezwykłego; tłumy turystów odwiedzają bezprzestannie wieczne miasto; zabłądził widać ktoś z nich i tu, dla obejrzenia owych płyt grobowych.
Gdym wszedł na schody, doleciały nagle do mego ucha dźwięki rosyjskiej głośnej rozmowy; podniósłem oczy i ujrzałem na kilka kroków przedemną w górze Annę Piotrównę i Werbenowa. Ona śmiała się swobodnie; on, trzymając ją za rękę, dopomagał jej zejść ze stromych wschodów. Zauważyłem dokładnie, że jego wzrok obejmował namiętnem spojrzeniem jej piękną twarz i bujną kibić.
— Gdzie książę? gdzie mój mąż? — doleciało teraz wyraźnie do moich uszu zapytanie pięknej pani.
— Wasz mąż, droga księżno, ociężał niemożliwie — odpowiedział dawny mój kolega, śmiejąc się swym zwykłym ironicznym śmiechem. Cóż ci wreszcie, piękna Anno Piotrówno, może na tym wole zależeć, masz przecie mnie.
— Cicho! — zawołała księżna i stuknęła nogą o kamienne płyty wschodów. — Cicho! Może kto usłyszeć, co sobie pomyśli?
— Czort waźmi! — zaklął Werbenow co nam może zależeć na włoskich popach. Ot i ewo sijatelstwo — dodał, wskazując oczami w górę na drzwi kościółka.
Ja i moi towarzysze zatrzymaliśmy się u wejścia na wschody, ażeby dać możność owym państwu przejść. Za chwilę Anna Piotrówna, zawsze piękna, piękniejsza, niż była kiedykolwiek przedtem, oparta niedbale na ramieniu Werbenowa, przeszła obok, nie rzuciwszy nawet na nas okiem. Werbenow był ubrany według ostatniej angielskiej mody, wyświeżony i promieniejący. Nie trzeba nawet było być zbyt biegłym spostrzegaczem, ażeby odgadnąć, że ten elegancki pan jest kochankiem tej pięknej pani; wzajemne ich zachowanie się aż nadto tę przejrzystą tajemnicę zdradzało.
W kilka sekund po przejściu owej dorodnej i pięknej pary zbiegł ze schodów zasapany i spocony książę Iwerskoj. Gdybym nie słyszał słów Werbenowa, to w żaden sposób nie mógłbym był poznać w tej bryle mięsa i tłuszczu owego przystojnego i wysmukłego oficera gwardyjskiego, który cztery lata temu ubiegł mnie w walce o rękę pięknej Aniuty.
— Ależ latacie, jak ptaki — rozległ się tubalny głos opuszczonego męża. — No! teraz do hotelu na śniadanie, dość mamy na dziś tej włóczęgi. Żeby choć ten Niemiec dał nam coś uczciwego do zjedzenia. Przeklęty kraj! — grzmiał zasapanym głosem książę, sadowiąc swą olbrzymią postać na niewygodną przednią ławeczkę w powozie.
Księżna wraz ze swym eleganckim towarzyszem zajęła już była miejsce na głównem siedzeniu.
Myśmy poszli tymczasem w górę, powóz ruszył i ludzie ci zniknęli mi na zawsze z oczu. O z jakiem przejęciem, z jaką wdzięcznością dziękowałem tego dnia Bogu, że ochronił mnie od pożycia z taką Anną Piotrówną. Widziałem teraz dokładnie, że to, co uważałem ongi za szczyt szczęścia, byłoby się stało dla mnie najsroższą niedolą. Niezbadane są wyroki Pana.
W kilka miesięcy później otrzymałem święcenia kapłańskie i z polecenia mej zwierzchności miałem wyjechać do Lwowa, gdzie przeznaczono mi miejsce przy internacie naszego zgromadzenia, którego zadaniem jest wychowywanie chłopców ruskiej narodowości w prawdziwych zasadach wiary Chrystusowej. Nie tracę nadziei, że przyjdzie ta chwila, w której posterunki naszej wojującej armii posuną się jeszcze dalej na Wschód i że my słudzy Chrystusowi poniesiemy słowo pociechy owym strapionym milionom naszej braci, moim rodakom.
∗
∗ ∗ |
Skończyłem czytać.
Dopiero wtenczas podniósłem oczy i ujrzałem, że słońce przeszło już większą część swej drogi i promienie swe rzucało od zachodniej strony. — Spojrzałem na zegarek — była już czwarta godzina z południa.
Treść przeczytanego pamiętnika tak zajęła moją wyobraźnię, że nie zaraz mogłem się zoryentować; ciągle wydawało mi się, że autor tego rękopisu żyć musi, że on umierać tak młodo nie może. Cały ten świat, przedstawiony w pamiętniku, otoczył mnie wokoło, a na tem ponurem i brudnem tle tem jaśniej malowała się postać młodego apostoła... męczennika.
Niedługo jednak marzenia me trwały. Wkrótce usłyszałem po za plecami ciche, ostrożne kroki, oglądnąłem się to zbliżała się Nowakowa. Zobaczywszy, że już nie czytam, podeszła bliżej i głosem przyciszonym, jak tam w pokoju przy chorym, szepnęła:
— Czy pan dobrodziej nie pozwoli dziś obiadu?
Dopiero teraz, gdy mi poczciwa kobiecina przypomniała, uczułem, że jestem straszliwie głodny.
— I owszem, niech pani poda — odrzekłem pospiesznie.
— Przepraszam pana dobrodzieja, że tak późno — tłumaczyła się gospodyni — ale przy takim rozgardyaszu...
Nie skończywszy zdania, podreptała do kuchni. Za chwilę zjawiła się z obrusem i sztućcami w ręku, dziewka niosła za nią wazę, nakrytą kilkoma talerzami.
— Jak tam nasz chory? — spytałem.
— Jednakowo — odrzekła smutnym głosem. — Leży biedaczek, jak dzieciątko, modli się tylko i widać, że nie lubi, aby wchodzić do pokoju. Byłam tam jednak dwa razy. Zimny pot go oblewa; obcierałam mu czoło, pot taki chłodny, jak rosa poranna.
— A męża pani z księdzem nie widać? — pytałem dalej.
— Nie. Pewno nie zastał dobrodzieja w domu, bo jużby powinni być. Zawsze to tylko mila drogi, choć bardzo brzydkiej. Ot, kłopot nam ksiądz brat zrobił, — utyskiwała leśniczyna — ale cóż robić, zawsze to chrześciański uczynek.
Z wilczą żarłocznością sprzątnąłem talerz rosołu i jakąś pieczeń, przyniesione mi przez Nowakową, ale ani to arcyrealne zajęcie, ani bezprzestanne gawędzenie leśniczyny, nie zdołały sprowadzić mnie odrazu do świata rzeczywistego; ustawicznie majaczyły przed oczyma mej wyobraźni obrazy i ludzie, opisywani w tylko co przeczytanym pamiętniku, a pośród tych widziadeł snuła się ascetyczna postać księdza Jana; promienie jakieś biły od jego pięknej głowy, ręce miał w górę wzniesione, jak do błogosławieństwa, a tłumy grzeszników korzyły się przed nim, padając na kolana i głośno spowiadając się z grzechów żywota.
— Jadą! jadą! — zawołała nagle leśniczyna. Ot tam na pierwszym jeszcze zakręcie —mówiła — wskazując mi palcem. — Tak, to mój Nowak i ksiądz Onufry.
W rzeczy samej przy pomocy szkieł dojrzałem w oddaleniu kilku kilometrów dwóch jeźdźców; pomimo drogi, wijącej się przykro ponad przepaścią, jechali jeden za drugim bardzo pośpiesznym truchtem, kłusem prawie. Gdy znaleźli się w miejscu wystawionem wprost na promienie słoneczne, bez trudu poznałem pod pierwszym jeźdźcem mego konia, w drugim po kapeluszu i łokciowym pióropuszu, na milę poznałbym był Nowaka. Pewność, że chory nie umrze bez pomocy kapłańskiej, uspokoiła mnie, udałem się do jego pokoju, by mu dać znać o rychłem już przybyciu księdza z Przenajświętszym Sakramentem.
Wszedłszy, zdziwiłem się niepospolitym widokiem, który ujrzałem. Chory z dziwnie ożywioną i prawie wesołą twarzą siedział podniesiony na poduszkach, wzrok miał jasny i pogodny, tylko twarz całą, a szczególniej czoło pokryte gęstemi kroplami potu świadczyło o nienaturalnym stanie.
Gdy mnie ujrzał, powitał mnie skinieniem głowy. Zbliżyłem się do łóżka, nie wiedząc dobrze, co o tej zmianie sądzić.
— Nie umrę jeszcze — szepnął cichym, charczącym trochę głosem. — Nie! Muszę jeszcze żyć... Mam jeszcze długą drogę przed sobą. Muszę! muszę żyć dla spełnienia swych obowiązków.
Kaszel suchy, charakterystyczny kaszel suchotniczy przerwał mu mowę. Wiedziałem, że używał nadludzkiego prawie wysiłku, aby odkaszlnąć flegmę, duszącą go. Po chwili wyrzucił kawał plwocin, w których rozeznać było można czerwone krwiste żyłki. Wysiłek ten zmęczył go widocznie, bo głowę znowu opuścił niżej, ale odetchnął za to swobodniej; po chwili podniósł się i błagającym głosem szepnął:
— Dajcie mi wina!
Pobiegłem do mego pokoju, pospiesznie przetrząsnąłem moje podróżne zapasy i odkryłem pół butelki starego, doskonałego koniaku, niewypitego przez towarzyszy myśliwskiej wyprawy. Wróciwszy z butelką, zbliżyłem się do chorego i podałem mu kieliszek bursztynowego płynu. Wypił jednym haustem, nie pytając, co to jest.
Skutek był wyraźny i bardzo silny: oczy jeszcze jaśniej mu zaświeciły, odetchnął kilka razy pełną piersią, a nawet wydało mi się, że na pożółkłej, trupiej barwy prawie twarzy chorego zjawił się na chwilę przemijający jakiś rumieciec; widocznie naczyńka krwionośne, znajdujące się tuż pod przezroczystą cienką skórą, otrzymały nagle nowy zapas ożywczego płynu.
— Nie umrę jeszcze! — powtórzył silniejszym głosem i z jakimś zaciętym uporem.
Milczałem ciagle, patrząc zdumiony na zmianę; nie wiedziałem, co mam podziwiać: czy moc działania płynu, który mu podałem, czy silną wolę człowieka, walczącego ze zbliżającą się śmiercią.
Oczy świeciły mu coraz większym blaskiem, czerwieniejące się żyłki pokryły całą jego twarz dziwnie smutną siatką.
— Nie mogę jeszcze umierać — mówił jakby sam do siebie. — Czas pracy się zbliża. Tam, tam na Wschodzie, na Północy, na świętej Rusi, tam czeka mnie nieorana, chwastami zarosła gleba; to ojczyzna moja, ojczyzna!
Ostatnie słowa wymówił tak silnie, że zrobiły one na mnie wrażenie krzyku jakiegoś rozpaczliwego. Po nim zamilkł na chwilę, lecz wnet znów zwrócił się do mnie i, patrząc mi w oczy, zapytał nagle:
— Czy znasz Kotłowskiego?
Odpowiedziałem: tak. — W rzeczy samej znalem osobiście i wysoko ceniłem tego sławnego już u nas pisarza.
— Jak go zobaczysz — mówił ksiądz z jakąś dziwną niecierpliwością w głosie — to powiedz mu, że się pomylił. Ojczyzna... i my mamy ojczyznę, my Moskale ją mamy. Ja sam mu to powiem. My ją uzdrowimy, wyleczymy i będziemy ją mieli wielką i sławną, będziemy ją mieli taką, jak inne narody, taką, jak wasza, męczennicę.
W tej chwili dały się słyszeć dźwięki dzwonka i w kilka sekund potem siwy jak gołąb pleban górski z kielichem w ręku ukazał się w drzwiach izby.
Usunąłem się natychmiast.
Spowiedź trwała ze dwadzieścia minut.
Ja, oboje Nowakowie i kilku hucułów staliśmy w milczeniu w sieniach opodal drzwi, przejęci uroczystością chwili; z izby dochodziły nas tylko urywane dźwięki słów, tylko ciężkie westchnienia. Wreszcie ksiądz Onufry ukazał się w drzwiach, stara jego pomarszczona twarz była dziwnie wzruszona, dwie łzy świeciły w przygasłych oczach.
— Gromnicy! — rzekł do Nowakowej rozkazującym tonem.
Gdy gospodyni pobiegła po gromnicę, ksiądz nachylił się do mnie i szepnął drżącym głosem:
— Święty to człowiek umiera.
Za chwilę wróciła Nowakowa, niosąc w ręku zapaloną gromnicę. Ksiądz Onufry wszedł pierwszy do izby umierającego, a za nim my wszyscy. Spojrzałem na łóżko: Chory leżał znowu jak martwy, z oczami utkwionemi w sufit, konwulsyjnie kurczącemi się palcami ściskał ów srebrny krzyżyk.
Gdy zbliżyłem się do samego łóżka, podniósł jeszcze raz oczy na mnie i szepnął tak cicho, że raczej domyśliłem się po ruchu ust, niż dosłyszałem:
— Umieram!... Kotłowski... Ojczy... zna!...
Nie mógł już ani słowa więcej wymówić, dusić go coś w piersiach zaczęło, zgrzyt ów straszny, który słyszałem rano, powtórzył się znowu teraz, tylko z daleko większą mocą. Ustami napróżno starał się chwytać powietrze, a rękoma konwulsyjnie starał się zrzucić kołdrę z piersi, rozerwać koszulę. Twarz przybrała znowu szarą straszną barwę, oczy wlepił we mnie nieruchomie.
— Konać zaczyna! — szepnęła Nowakowa, stojąca obok głowy chorego z gromnicą w ręku.
W tej chwili ksiądz Onufry, zbliżywszy się i pochyliwszy głowę nad chorym, zaintonował starą słowiańską modlitwę nad konającymi.
— Tebi Hospody predajem duszu raba twojcho Joana — brzmiały dziwnie tęskne i uroczyste równocześnie słowa modlitwy. — Da predrawłszyj sia ot mira Tebi żywet.
Chory otworzył jeszcze raz oczy na chwilę i we wzroku jego dojrzałem uczucie szczęścia jakiegoś, spokoju dziwnego; spojrzał na kapłana, niby dziękując mu; usta poruszyły się jeszcze raz, ale żadne już słowo wydobyć się z nich nie mogło; po ruchu jednak zdawało mi się, że pragnęł powiedzieć: ojczyzna.
Kapłan nie przestawał się modlić; Nowakowa wetknęła gromnicę w rękę konającego. Wreszcie głowa opadła na poduszki. Ostatnie tchnienie uleciało... Ksiądz Jan skonał.
W tejże samej chwili padliśmy wszyscy na kolana. Księdzu Onufremu podano kadzielnicę, wonny dym kadzidła cerkiewnego napełnił izbę i prastare słowa słowiańskiej panachidy[10] obiły się o moje uszy.
— So duche prawydnymy — śpiewał siwowłosy paroch — upokoj Hospode duszu usobszoho rabá twojeho Joana. I satwory jemu wieznuju pamiat’... Wicznuju pamiat’...
Gdy ksiądz skończył modlitwę, wyszliśmy z izby; przy umarłym pozostały tylko huculskie kobiety, które miały obmyć zwłoki i ułożyć je na katafalku, przygotowaniem którego od rana już zajmował się mój przezorny Mykola.
Przy wieczerzy, w pokoju Nowaków, zadawał mi ksiądz Onufry kilka pytań, odnoszących się do życia tylko co zmarłego księdza Dawydowa. Odpowiedziałem mu monosylabami, byle zbyć się; czułem, że popełniam niegrzeczność, ale nie byłem wprost w stanie mówić teraz. Rój myśli najrozmaitszych opanował całą mą duszę; twarz i oczy zmarłego przed chwilą stały ciągle przedemną; obrazy z przeczytanego pamiętnika kłębiły się przed wzrokiem mej duszy, a obok nich inne, moje własne wspomnienia, postacie przyjaciół, druhów młodości, synów olbrzymiej a tak nieszczęśliwej Rosyi cisnęły się zewsząd i ze smutkiem spoglądały na zmarłego.
W ciągu życia znałem ich wielu, spotykałem pośród nich zacne i szlachetne natury, ale duszy tak podniosłej, jak ta, która obecnie była już przed Bogiem, nie spotkałem przedtem nigdy.
Czułem to wyraźnie, że bylem świadkiem zdarzenia nad wyraz smutnego i żałobnego, zdarzenia, które miało dla Rosyi bardziej bolesną doniosłość, niż niejedna wielka bitwa, przegrana przez armię wszechwładnego cara. W drugiej izbie, tuż obok mnie leżały martwe zwłoki człowieka, który duchem proroczym wzniósł się ponad otaczający go świat i w piersi swej stworzył ideał odrodzenia swej walącej się ojczyzny. I człowiek ten skonał samotny, zapomniany, a może nawet spotwarzany przez swoich, przez najbliższych, skonał, nie pozostawiwszy po sobie duchowego potomstwa. Oh! biedna ziemio, która kamienujesz swoich proroków!
Po wieczerzy poszliśmy wraz z księdzem Onufrym pomodlić się jeszcze koło katafalku.
Nieboszczyk leżał oświecony kilku woskowemi świecami. Na jego twarzy zapanował już spokój grobu; piękne jego rysy miały martwotę klasycznego posągu.
Proboszcz, nie mogąc wracać do domu wśród ciemnej nocy, położył się spać w moim pokoju. Ja spać nie mogłem i nie pamiętam, żeby mi coś w życiu tak dokuczyło, jak owo narzucone mi przymusowe towarzystwo górskiego parocha.
Przekonałem się później, że byłem niesprawiedliwy względem niego i dotychczas wstydzę się mego ówczesnego zachowania; zaniedbany ten bowiem napozór ksiądz, ów proboszcz zapadłej górskiej parafii, wyrzekł we dwa dni później przy pogrzebie księdza Jana takie słowa, że wzruszył mnie do łez, a nawet na wpół dzicy huculi głośno łkali, gdy zasypywano trumnę zmarłego.
Następnego dnia wraz z Mykołą i kilku hucułami wykopaliśmy, wykuliśmy raczej w skalistej glebie na sąsiedniem cmentarzysku grób dla księdza Jana. Tegoż samego dnia zamówiłem u sąsiedniego kamieniarza (samouczka) duży krzyż z szarego karpackiego piaskowca.
Na trzeci dzień skromną sosnową trumnę umieściliśmy na szerokich huculskich ręcznikach, zawieszonych pomiędzy dwoma końmi, i w ten sposób odwieźliśmy nieboszczyka na na miejsce wiecznego spoczynku.
Pochowaliśmy go w cieniu buków szumiących, zielonych. Słowiańska modlitwa brzmiała nad jego grobem, a łzy dalekich pobratymców, powinowatych po krwi, skropiły świeżą mogiłę.
— Niech ciało jego spoczywa w gościnnej naszej ziemi — kazał wzruszony ksiądz Onufry — wówczas gdy duch jego jasny stoi już przed tronem Przedwiecznego i błaga o sprawiedliwość dla miliona uciśnionych i prześladowanych rodaków. Zmiłowanie Pańskie jest bliskie, i może dożyjemy tej chwili, w której będziemy musieli oddać te zwłoki zmarłego rodakom! może doczekamy tego czasu, kiedy te prochy umieści naród wdzięczny wśród grobów najzasłużeńszych swych męczenników.
Zabawiłem w górach jeszcze kilka dni po pogrzebie; wraz z poczciwym Nowakiem i zacnym parochem zajęliśmy się ustawieniem skromnego nagrobka.
Gdym opuszczał góry, tęsknem okiem rzuciłem na ten szary krzyż, stojący pomiędzy wysokiemi bukami; wiązał on mnie serdecznem wspomnieniem z tą piękną stroną naszej ojczyzny.
Oprawny w srebro modlitewnik, który znalazłem między rzeczami zmarłego, zabrałem z sobą, by oddać go przy spotkaniu Kotłowskiemu; słusznie on mu się należał, jako pamiątka po przedwcześnie zmarłym uczniu.
- ↑ tertiło = pakunek podróżny.
- ↑ Burkut — rodzaj wody mineralnej burzącej; źródła jej znajdują się w górach Karpackich, o milę od Jawornika, w miejscowości zwanej Burkut, nad samą granica węgierską.
- ↑ Cholernykami nazywają huculi pacyentów, którzy przyjeżdżają w góry na kuracyę żętycą; jak podanie niesie, pierwszą cholerę w góry przynieśli tacy pacyenci.
- ↑ Muchołapa — tak lud huculski zowie przyrodnika.
- ↑ Kieptar, krótki kożuszek bez rękawów, używany przez hucułów i górali węgierskich, do polowania bardzo praktyczny, grzeje bowiem, a nie tamuje wolności ruchów.
- ↑ lubaska = w narzeczu huculskiem: kochanka.
- ↑ Zatwornik, nazwa rosyjska, dawana owym świętym cerkwi schizmatyckiej, którzy za życia kazali się — jak mówi podanie — zamurowywać w ciasnych celach lub pieczarach i tam karmieni z dobroczynności pielgrzymów, oczekiwali śmierci.
- ↑ Dieńszczyk, żołnierz usługujący oficerowi.
- ↑ Junkier, kadet.
- ↑ Panachida, żałobne nabożeństwo.