<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kunigas
Podtytuł Powieść z podań litewskich
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1882
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.



Zamek Marienburski (Malborski), w owym czasie, choć do niego jeszcze dobudowywano wiele, choć go kończono i powiększano, stał już tak wspaniale zarysowany, jakim późniéj widzieliśmy go w majestatycznych ruinach, nim niesmaczna restauracya z nich go do trupiego życia jakiegoś nie dźwignęła.
Na szczycie pagórka piętrzył się Wysoki Zamek, Hochburg, najstarszy z gmachów, zawierający kościół, groby i salę kapitulną; niżéj, oddzielone od niego głębokim przekopem, wznosiło się Średnie Zamczysko, w którém życie powszednie rycerzy krzyżowych się skupiało; niżéj jeszcze, ku łęgom i Nogatowi, Dolny Zamek zawierał gospodarskie budowle i mieszkania knechtów i czeladzi.
Mówiono naówczas, że te trzy obronne grody, które się stały stolicą Zakonu, co się już wyrzekł walki z niewiernymi na Wschodzie, połączone z sobą były, na wypadek niebezpieczeństwa, podziemnemi schody, kryptoportykami, o których wnijściu i tajemnicach wiedziała tylko starszyzna.
Na codzienne narady, w których uczestniczyli Wielki Mistrz, Wielki Komtur, Marszałek, Podskarbi, a czasem kilku starszych rycerzy, zbierało się zwykle na Średnim Zamku w sali, zwanéj rycerską, któréj sklepienie jeden granitowy słup podtrzymywał.
Tu téż nazajutrz, o schyłku dnia, znajdujemy starszyznę, na kamiennych ławach dokoła siedzącą, przy ogniu, na wielkim kominie rozpalonym.
Same płaszcze białe, same postacie rycerskie, ostre, ponurego wyrazu z brwiami najeżonemi, z pooranemi policzki, o szerokich ramionach, o piersiach rozrosłych, stworzone do noszenia zbroi i nawykłe do nich. Niemal braterskie rysów ich podobieństwo tłómaczyło się i jednością pochodzenia, — bo naówczas nikogo jeszcze, oprócz Niemców, nieprzyjmowano do Zakonu, — i szlachecką krwią, i rodzajem życia, który jednakowo piętnował wszystkich.
Każde jednak z tych męzkich oblicz, prawie książęcą jakąś dumą i wyrazem siły naznaczonych, miało odrębny charakter, gdy życie w nich zagrało.
Wielki Mistrz, najbliżéj stał komina. Był to mąż poważny, lecz nieprzyjemnego wyrazu twarzy. Oko jego biegało niespokojne, usta gryzł, czoło marszczył i choć był pomiędzy swoimi, między najzaufańszymi, zdawał się niedowierzająco na nich spoglądać.
Nieodstępny, od niedawnego czasu, od zabicia Mistrza v. Orselen przez mściwego Endorfa, Kompan, dodany Wielkiemu Mistrzowi, stał zdala u drzwi, z salki téj do mieszkania jego wiodących.
Był to najmłodszy ze zgromadzenia, z bystrém wejrzeniem, pięknéj rycerskiéj postaci chłopak, który trzymał się na uboczu, jak gdyby na starszyznę nie zwracając uwagi, bo do jéj narad nie miał prawa należéć. Postawiony na straży, nie mógł opuścić stanowiska. Zwano go hrabią v. Henneberg.
Mistrz Luder, oprócz niespokojnego oblicza i dumy, jaką mu książęce urodzenie dawało, nie odznaczał się niczém.
Twarze Wielkiego Komtura, Marszałka i Podskarbiego, dygnitarzy, składających radę tajemną, więcéj miały wyrazu i dozwalały się domyślać, że władza wprawdzie była w ręku Mistrza, ale siła kierownicza w głowach téj starszyzny, spokojnéj, pełnéj siły i wiary w siebie, przejętéj wielkiém posłannictwem, jakie spełniała.
Oprócz Wielkiego Komtura i wymienionych, rycerz Bernard, któregośmy już widzieli wczoraj, tak odziany, jak w kaplicy, tak niby mało znaczący i bez urzędowego stanowiska, jak wprzódy, w ciemnym kącie siedział na ławie niby świadek niemy i obojętny.
Na twarzy mistrza Ludera malowało się, oprócz niepokoju, znudzenie i znużenie, jakby go na tę naradę wyrwano, gdy potrzebował wytchnienia.
Rozmowa, cicho prowadzona, była niby przygotowaniem do ogólnéj.
Komtur parę razy, nim ją rozpoczął, spojrzał na Kompana Mistrza, Henneberga; a widząc, że skazówki, dawane mu oczyma, nie starczyły, zbliżył się doń, poszeptał, i — Kompan za próg się zwolna wysunął.
Mistrz Luder niecierpliwie nogą popchnął głownią, która się wytoczyła z komina, obejrzał się i zamruczał:
— Mówcie; poczynajcie; słucham!
— Najlepiéj pono będzie, gdy Wam tę sprawę tajemną, która dla Zakonu wielkiéj wagi być może, opowié i objaśni brat Bernard; — odezwał się Wielki Komtur, spoglądając ku niemu.
Mistrz, namarszczywszy się, oczyma groźnemi rzucił na siedzącego w kącie. Z wyrazu twarzy domyślać-by się było można, iż tego brata Bernarda nie lubił.
Powołany powstał zwolna, zdając się o to niewiele troszczyć, i krokiem mierzonym przybliżył się do zgromadzonych u komina.

Milczano, on się namyślał, ale bez troski, zimno; a przystąpienie do Wielkiego Mistrza, którego oblicze niechęć mu zwiastowało, nie zdało się go nic kosztować.
Narada starszyzny u W. Mistrza.

Dziwnie był pewny siebie.
— Mówcie, bracie Bernardzie! — potwierdził marszałek.
— Sprawa ważna — odezwał się Bernard — nikt lepiéj jéj nie zna ode mnie. Trzeba coś postanowić, czas jest wielki. Idzie o tego chłopaka, książątko litewskie, któreśmy lat temu dziesięć przeszło porwali z rąk matki i chowali nie bez celu. Jam ocalił go i, za moją radą, daliśmy mu tu urosnąć, aby z niego, swojego czasu, zrobić narzędzie dogodne, które nam krwi przelewu oszczędzi. Chłopak...
Wielki Mistrz przerwał opowiadającemu ruszeniem ramion i głowy. — Nie wielką macie zasługę, żeście to wilczę dzikie hodowali. Co nam po nim? Było mu łeb rozbić o sosnę.
Rozśmiał się pogardliwie brat Bernard, jakby nie poczuł szyderstwa.
— Przydać się może — rzekł obojętnie. — Matka, wdowa, włada kawałkiem kraju na granicy i ma twierdzę mocną, którą zdobyć nam trudno. Przywiązaną jest do dziecka. Któż wié?... Dziecko wychowało się w wierze chrześcijańskiéj i przywiązało się do nas; sprzymierzeńca gotowego mamy i lennika. Wszystko to jużci warte kawałka chleba, który kosztowało...
Mistrz powtórnie ramionami ruszył i rozśmiał się.
— Wolał-bym miéć kilkuset rycerzy i kilka tysięcy ludu na ten gródek niż takiego zakładnika. Matka miała czas odboléć i zapomniéć o nim; on — zawsze niepewny. Nuż się tam krew odezwie. Cała ta rachuba dziesięciu kopii nie warta.
Błysnął oczyma, Bernard stał nieporuszony. Wtém Marszałek przemówił, spoglądając naprzemian to na Mistrza, to na brata Bernarda. W starszyźnie widać było wielkie poszanowanie dla skromnego owego brata; tylko Mistrz lekceważąco nań spozierał.
— Owego czasu, gdy się nam to dziecię do rąk dostało, — rzekł — rada nasza cała była tego przekonania, że je należy chować i na rycerza sposobić. Rzecz zresztą dokonana; dziś to, co wzięliśmy w spadku, zużytkować należy.
— Nie zataję tego — przerwał spokojnie Bernard — że nowe są trudności. Gdzie idzie o sprawę Zakonu, tam i do błędu przyznać się nie wstyd, obowiązek. Chłopak się hodował szczęśliwie aż dotąd, a teraz właśnie spróbować trzeba, czy matka, jakby się go jéj zwróciło, nie okupiłaby dziecka ziemi kawałkiem. Pillenybyśmy może zań wzięli. Chłopiec téż chrześcijanin, pobożny, gdyby się do Litwy dostał, nam-by, nie jéj, służył.
Wniosek brata Bernarda widać starszyźnie całéj przypadł do smaku, bo spojrzeli po sobie, jakby mu potakiwali. Wielki Mistrz tylko stał u komina, pogardliwie zamyślony, nieprzekonany.
— Ja w takie roboty podziemne nie wierzę — zamruczał niechętnie — u mnie siła w mieczu, zdobycz w wojnie; z Polską, Litwą, z Pomorzem sporzyć, ucierać się na słowa, do Stolicy Apostolskiéj chodzić na skargi — to są marne zabiegi. Czas tracimy na to i pieniądze. Na co nam to? Jak długi świat i szeroki — na nasze zawołanie; do krzyżowéj wojny przeciw poganom biegną rycerze z całych Niemiec, Anglii, Francyi, ze wszech krajów chrześcijańskich. To nasza siła; innéj nam nie potrzeba. Dziećmi wojować — mizerna rzecz.
Nikt się nie sprzeciwił wygłoszonemu zdaniu; ale téż potępienia rzuconego na Bernarda nikt nie potwierdził. Milcząca stała starszyzna, a gdy Mistrz się ku niéj obrócił, łatwo mu było wyrozumiéć, że, choć nie miał jéj przeciw sobie, nie miał jéj za sobą.
— Wszystkie środki dobre, gdy do celu prowadzą; — po dłuższém milczeniu odezwał się Wielki Komtur. — Nie gardźmy i tém, co nam w ręce dała Opatrzność.
Mistrz ramionami poruszył.
— Kto począł, niech kończy; — dodał, spoglądając na Bernarda. — Co się stało, nie możemy odrobić.
— Jam w istocie to dziecko ocalił i na nie rachował; — przerwał Bernard.
— Czyńcież z niém, co chcecie! — nie dając mu dokończyć zamruczał Mistrz.
Zwrócił się do komina, jakby twarzy swéj nasępionéj ukazać nie chciał obojętnemu Bernardowi.
— Za poprzedników moich — począł — choć ja im zasług nie ujmuję, namnożyło się Endorfów. Każdy chciał być panem na swoją rękę, każdy chciał miéć zasługi własne, tu, gdzie ani sukni, ani konia, ani sławy i znaczenia rycerzowi miéć się nie godziło. Więc czynił każdy, co chciał; ale na przyszłość tak nie będzie.
Bernard odparł powoli:
— Jeżeli mi to zarzucacie, jako winę, na co cała kapituła nasza dała przyzwolenie; zwołajcie Radę, każcie mnie sądzić. Stanę — nie opieram się; naznaczycie karę, pójdę na chleb i wodę, choćby z Endorfem.
Mistrz się odwrócił z twarzą wykrzywioną.
— Dosyć! — rzekł; — gdybym chciał, nie potrzebował-bym zezwolenia waszego, aby was sądzić. Jakkolwiek wy tu, prosty rycerz, macie jakieś znaczenie nad stan i stopień, mieszacie się do wszystkiego, przewodzić chcecie wszystkim; ja — nie boję się was... nie boję!
Bernard skłonił się z pokorą razem i dumą jakąś:
— Nie przywłaszczam sobie tu nic nad to, do czego każdy z nas rycerzy ma prawo. Władzy waszéj zawsze byłem i jestem podległy.
To mówiąc, skłonił się brat Bernard naprzód Mistrzowi, potém przytomnym, i drzwiami, wiodącemi do wielkiéj, pustéj jeszcze jadalni, wyszedł. Na kamiennéj posadzce słychać było chód jego, którego starcie się z głową Zakonu nie przyśpieszyło.
Wielki Komtur, z Marszałkiem najwyższą po Mistrzu godność piastujący, z poszanowaniem, lecz bez obawy, zbliżył się do Ludera, który jeszcze patrzył za odchodzącym.
— Wasza Miłość, — rzekł łagodnie — macie jakieś uprzedzenie przeciw niemu. Obeszliście się z nim ostro. My przywykliśmy go szanować. Ma długoletnie i wielkie zasługi w Zakonie, i tę największą, że choć mu kapituła kilka razy dostojeństwa wyższe ofiarowała, odrzucał je zawsze.
— Tak! — odparł Mistrz — wolał, nie mając ani tytułu, ani obowiązku, do wszystkiego się mieszać, podglądać wszędzie i rządzić potajemnie. Ja nad sobą, ani obok siebie, takich skrytych pomocników nie zniosę.
Starszyzna spojrzała po sobie, a Wielki Komtur zapewne dalszy o to spór uznał niewłaściwym, bo zamilkł.
Obrót i koniec rozmowy zasępił czoło Luderowi. Czuł może, iż się niepotrzebnie zdradził. Ku Marszałkowi się obróciwszy, spytał o przygotowania do wycieczki na Litwę.
Zapewniono go, że wszystko było w gotowości, i że mrozów tylko czekać mieli, aby im błoto i trzęsawiska stężały.
Wielki Komtur oznajmił, iż o nadciągających ochotnikach z Niemiec przyszły wiadomości.
Wszystkie te uspokajające nowiny nie potrafiły jednak Mistrza rozweselić. Pozostał zamyślony, jakby gniewu przeciwko bratu Bernardowi nie pozbył się jeszcze.
Po chwili, przeszedłszy się po salce raz i drugi, na drzwi do swéj kapliczki i sypialni spojrzał, — ku temu pamiętnemu przejściu, w którém Osselena zamordowano, — i skłoniwszy głową przytomnym, oddalił się ku mieszkaniu swojemu. Oczekujący za progiem Kompan, Henneberg, drzwi mu otworzył.
Pozostali zabierali się także do wyjścia.
— Niesprawiedliwym jest jeszcze Mistrz względem brata Bernarda — po cichu począł Podskarbi — mało go zna chyba.
Wszyscy to zdanie potwierdzili głowami.
— Jest to istotnie mąż, poszanowania godny i najwyższéj dla Zakonu zasługi; — dodał Marszałek. — Drudzy o sobie zawsze pamiętają po trosze; — ludźmi jesteśmy; — ten nigdy o niczém nie marzył, prócz wielkości Zakonu, prócz jego dobra, i niemal człowiekiem być przestał, tak w tę suknię wrósł, którą nosi.
— I sławy, ani znaczenia dla siebie nie szuka, — rzekł Komtur. — Lecz Luder go późniéj nauczy się lepiéj cenić.
— A za Bernarda ręczyć można, — dorzucił, uśmiechając się, Marszałek — iż przez to na Endorfa nie wyrośnie i, zamiast myśléć o zabójstwie, sam-by się dał zabić dla Zakonu.
Ogień powoli przygasał na kominie, starszyzna rozchodzić się zaczęła.
Wielkiemu Komturowi na sercu leżało, iż Bernard odszedł pokrzywdzony i dotknięty niesprawiedliwemi wymówkami. Z sali rycerskiéj udał się wprost do jego mieszkania, — tu go nie było.
Izdebka, którą on od dawna miał przywiléj sam zajmować, choć wielu innych po dwu mieszkali, ogołoconą była ze wszystkiego, co-by ją wygodniejszą uczynić mogło. Prawdziwie zakonne ubóztwo w niéj się rozpościerało wśród nagich ścian, na twardéj ceglanéj podłodze, ledwie w części matą z sitowia pokrytéj. Łóżko było niemal barłogiem, rynsztunek na konia w kącie rzucony, wedle staréj reguły, żadną nie świecił błyskotką.
Gdy u innych rycerzy coś zdradzało jakieś ludzkie upodobanie, fantazję i nałogi; tu czuć było, iż mieszkał człowiek, dla którego obojętném było wszystko.
Najsurowsze oko nic-by przeciwko ostrym prawom pierwotnym, dziś wielce już zwolnionym, nie dostrzegło.
Z poszanowaniem téż na tę izdebkę anachorety wojaka popatrzywszy, Komtur miał się oddalić, gdy gospodarz jéj się przybliżył.
W twarzy jego nie widać było ani oburzenia, ani gniewu za wyrządzoną mu krzywdę. Wracał, zajęty widocznie czémś inném, i spostrzegłszy w progu Wielkiego Komtura, z poszanowaniem go pozdrowił. Razem weszli do zimnéj celi.
— Bracie Bernardzie! — odezwał się raźnie dygnitarz, ton mowie nadając wesoły, — przychodzę do was, abym pocieszył. Luder was nie zna, a władzy swéj jest zazdrosnym; wybaczyć mu trzeba.
— Z całego serca! — zawołał, uśmiechając się, Bernard. — Tu ani o mnie, ani o niego nawet nie chodzi. Myśmy słudzy wielkiéj sprawy, narzędzia, które bodaj się pokruszyły, byle ona zwyciężyła.
— Swięcie[1] mówicie — potwierdził Komtur — czyńcież wedle tego.
— Inaczéj nie myślę — odparł Bernard. — Dla mnie główna, że mi dozwolił w téj sprawie postąpić, jako zechcę. Doprowadzę więc ją do końca, a nie powiedzie się...
— Dlaczego ma się nie powieść? — spytał Komtur.
Bernard się namarszczył trochę.
— Dlatego, — rzekł, — że w ludzkich sprawach pewnego niéma nic i że najpotężniejszego siłacza głupie ziarno piasku obali, gdy, nie widząc go, poślizgnie się na niém. Tak i ja. Chłopaka-m chował, rósł mi na pociechę, a teraz...
— Chory? wyzdrowieje! — rzekł obojętnie Komtur.
— Szpitalnik nic nie obiecuje; chłopak schnie; — odparł Bernard. — Chodzę, śledzę, nic nie wiem, a czuję, że coś na tę duszę młodą padło; bo to nie choroba ciała. Zmienił mi się. Obawiam się...
Bernard nie dokończył.
Wielki Komtur, chcąc się oddalić, rękę położył mu na ramieniu i dodał wesoło:
— A ja o was nie lękam się bynajmniéj, ani o to, co wy przedsiębierzecie. Bądźcie zdrowi.
Wyszedł.
W izbie prawie zupełnie było już ciemno, lecz drzwi się zaraz po oddaleniu Komtura otwarły, i chłopak wniósł lampkę, otulając ją rękoma.
— Gdzie Szwentas? — spytał pocichu Bernard. — Wołałeś go?
Posługacz głową tylko skinął i oddalił się. Nie siadając na chwilę, wielkiemi krokami izbę mierzył rycerz, widocznie na kogoś oczekując.
Ilekroć kroki dawały się słyszéć w kurrytarzu, stawał i ucha nastawiał.
Wtém drzwi uchylono; mała, gruba, niezgrabna jakaś istota, która w mroku więcéj do niedźwiedzia, niż do człowieka, była podobna, wtoczyła się, sapiąc, do izdebki, zgięła na pół, stęknęła i czekała, jak wkuta w posadzkę.
Trochę żywiéj rozpalający się knot lampy dozwalał się przypatrzéć téj osobliwéj człowieczéj postaci.
Twarz okrągła, duża, wesoła, opalona, rzadkim włosem od dołu okryta, nie miała w sobie nic odznaczającego, oprócz wielkiéj a pospolitéj brzydoty. Nic na nią nie ściągało oczu; było to oblicze człowieka z gminu, zestarzałego w pracy ciężkiéj, zahartowanego, przygniecionego i do brzemienia nawykłego.
Szerokie ramiona, grube ręce, pierś wydatna, nogi krótkie, a jak pnie potężne, — całość jakaś przysadzista, niezgrabna, gdyby z jednéj ledwie wyciosana sztuki, — nie wiele po tém półzwierzęciu spodziewać się dawały. Na co takiego parobka, którego miejsce było przy koniach i stajni, mógł rozumny Bernard potrzebować?
Zbliżył się doń jednak żywo i spojrzał mu w oczy.
Szwentas nawzajem skierował nań wejrzenie, i dotąd niedostrzeżone źrenice jego zaświeciły, jeśli nie rozumem, to chytrością i przebiegłością, która się przed panem ukrywać nie potrzebowała.
W tym nieforemnym kadłubie mieszkało jednak coś skrytego, obrosłego mięsem, zatajonego pod grubą skórą.
Zdradziły oczy, które wnet spuścił.
Z uśmiechem dziwacznym, w którzym było i coś pochlebstwa, i coś radości, Szwentas pochylił się, ujął koniec białego płaszcza Bernarda i z pokorą go pocałował.
Czekał na rozkazy.
— No, w drogę! — odezwał się Bernard cicho i palec położył na ustach.
— Dobrze, ojczulku, w drogę to i w drogę! — z akcentem jakimś obcym, po niemiecku, łamaną mową, począł schrypły Szwentas, który śmiał się ciągle i długi rząd małych, ostrych zębów pokazywał. — W drogę, to w drogę! — powtórzył. — Albo to ja się kiedy chorobą składam, jak drudzy? — Ja gotów zawsze; kij w rękę i — ruszam... Hę? — a dokąd? — zapytał się, ciekawie zerkając oczyma.
Milczał Bernard.
— Gdyby na Litwę? — szepnął.
— O! o! albo to co? — rozśmiał się Szwentas; — jak trzeba, to i na Litwę. Czy-m to ja tam nie bywał?
— Pójść trzeba, no, i cało powrócić! — dodał rycerz — na tém sztuka. Pójść, rozumnie co trzeba dobyć ludziom z zanadrza, a mnie przynieść.
Szwentas się uderzył w piersi za odpowiedź całą.
— Ale patrz! patrz, — mówił Bernard, — ty bestyo litewska, aby ci, na wolność puszczonemu, nie zasmakowało dzikie życie i dawny sprosny obyczaj, abyś mnie nie zdradził i Zakonu! dobył-bym cię z pod ziemi i jak psa obwiesił.
Cały się poruszył i poskoczył niemal parobek, słysząc tę przemowę. Grube dwie pięści podniósł do góry.
— Nie znacież wy mnie! — zawołał niemal gniewnie. — Albom to ja dla was tam nie chodził, nie raz, nie dwa, a dziesięć razy, szpiegując, podpatrując i donosząc wiernie? Albo to mnie co ta dzicz, te pogany? albo wy mojego życia nie wiecie, serca nie znacie? Przecież-em się ja wam sam oddał w ręce, aby się mścić na moich do żywota, póki duch w ciele. A toż mnie, powieszonego przez swoich, matka odcięła. Zabrali mi moją dziewczynę, spalili chatę, wszystko niesprawiedliwie. Oni mi ani bracia, ani krew moja, ale wrogi. Poto-m szedł służyć wam.
W łkaniu jakiémś słów mu nie stało i, uspokoiwszy się dopiéro, dokończył:
— Dokąd iść, ojczulku? Byle ich krew potém popłynęła, pójdę, o! pójdę!
Bernard się nie namyślał. Nachylił się do parobka:
— Pilleny wiecie? — spytał.
Chłop głową dał znak i brwiami, że je znał.
— Siedzi tam...
— Stara Reda, Kunigasowa żona — przerwał Szwentas — ta, któréj syna małém chłopięciem porwano i zabito. Baba zajadła za trzech srogich mężczyzn stanie. Tam wléźć, to jak w osie gniazdo wpaść, lub w mrowisku spać się położyć.
Bernard spojrzał.
— Nie chce ci się? — odparł.
Szwentas się rozśmiał, ruszając barkami szerokiemi.
— Ja się ni os nie boję, ani mi mrówki straszne — rzekł, — a od czego rozum? a na co Bóg dał chytrość?
I rękoma znak jakiś zrobił przed sobą.
— Do Pillen ci trzeba nie tylko pójść, — mówił rycerz, — ale i posiedziéć może. Reda musi po synu płakać; ma go może, jak ty, za zabitego; a co-by było, gdyby żył?
Szwentas począł się śmiać.
— Za żywego! o! o! dobry-by okup wziąć można! — rzekł, wahając głową, i zniżył głos: — Żywy, czy nie, lada jakiego chłopca jéj dobrać do wieku i do włosa; po tylu leciech nie pozna.
— Ale go téż może i nie zabito naówczas, gdy porwano; — odezwał się głosem poważnym rycerz. — Zważaj, Szwentas, że ty... ty... zkąd się opowiesz?
— W Pillenach? — rzekł, dumając parobek — kto to wié, zkąd wypadnie?
— Opowiadaj się z nad granicy; a kim? — spytał Bernard.
— Kim? a no... żebrakiem, wróżbitą? włóczęgą? — zamruczał Szwentas.
— Powiesz, żeś po ludziach słyszał, iż wieści chodzą po krzyżackich zamkach, jakoby gdzieś porwane chłopię wyhodowali i żyje.
Szwentas w ręce klasnął.
— Ja im zełgę, jak należy! nie bójcie się! — dodał ze śmiechem.
Bernard zadumał się. Dalszy plan potrzebował namysłu. Nie chciał się zupełnie zwierzać swemu półdzikiemu posłowi, który tymczasem bystremi oczyma zdawał się mu myśli dobywać z duszy i uśmiechnął się chytrze.
Bernard przeszedł się po izbie.
— Dość na tém, — rzekł — idź, praw, co ci kazano, a bacz pilno, co powié! co się jéj wyrwie z serca? Matką jest.
— Babą jest! — dodał Szwentas — alem ja o niéj słyszał. Już ją zemsta dawno na męża przerobiła. Tylko nią dysze za to dziecko jedyne.
— Tém lepiéj — przerwał Bernard — a gdy się dowié, że żyje?
Szwentas sobie dłońmi usta zamknął i głową a sobą zaczął potrząsać i rzucać. Czy śmiał się, dziwował, czy niepokoił, — rozeznać było trudno. Śmiał się, chociaż teraz śmiech jego mniéj był wesoły i szczery.
Bernard zbliżył się doń i powtórnie wszystko to mu powiedział, czego po nim wymagał. Chłop głową potwierdzał każde słowo, a bystre oczu wejrzenie poświadczało, że pojmował dobrze powinność swoję.
Wreszcie znów koniec płaszcza pochwycił i pocałował.
Pochylił się potém do saméj ziemi, zawrócił i wytoczył z izby.
Bernard pozostał sam. Ani rozmowa z Wielkim Mistrzem, która innego-by zburzyła, ani rozkazy, dane w tak ważnéj sprawie Szwentasowi, nie odjęły mu tego spokoju, który lata wyrobiły, zahartowując go.
Chodził i myślał już może o innéj sprawie Zakonu, stawając niekiedy i skupiając się w sobie, a czoło pocierając.
Zastukano do drzwi. Bernard się zdziwił późnym odwiedzinom; ale poszedł sam otworzyć. Zwolna i ostrożnie wchodzący o kiju ukazał się człek bardzo stary i przygarbiony. Miał na sobie suknią zakonną bez płaszcza, bez krzyża, bez żadnéj oznaki; lecz z wejrzenia poznać było można męża, który się czuł dostojnym, jeśli dostojeństwa nie piastował.
Jak śnieg białe, włosy, wyglądały z pod czarnéj czapeczki, któréj, wchodząc, nie zdejmował; krótko podcięta broda i wąsy siwe okalały twarz piękną, ale kilku bliznami naznaczoną.
Jedna z nich krwawém znamieniem przecinała nos i policzki, druga głęboki dół wyryła w skroni. Starzec wlókł jednę nogę za sobą napół bezwładną, a kościstych rąk palce miał ponabrzmiewałe i pokrzywione.
Była to ruina, lecz piękna i obudzająca poszanowanie. Lica, zmarszczkami okryte, zachowały wyraz męzkiéj odwagi i dumy. Mieszała się do nich gorycz jakaś, która usta ściągała smutkiem i szyderstwem.
Był to stary, najstarszy z rycerzy krzyżackich, na téj ziemi wojujących, Kurt, hrabia Hochberg, którego można rodzina pochodziła z nad Renu. Lat temu kilkadziesiąt, w skutek familijnych rozterek, po życiu burzliwém, przybył on walczyć tu z pogany i pozostał. Złamany wojnami, w których wielekroć padał na pobojowiskach, szukając śmierci, zawsze cudem jakby uratowany, nie miał już do kogo powracać i przyrósł do swéj kamiennéj klatki. Bracia chcieli go nieraz obrać Komturem, Podskarbim, — byłby nawet mógł się o Mistrzowstwo ubiegać; ale, jak Bernard, brzemiona te odrzucał, i tak prawie, jak on, czuwał tylko z miłością wielką nad losami kolonii téj mieczowéj niemieckiéj, któréj sprawy obchodziły go najgoręcéj.
Bernard jednak był czynnym, Kurt już tylko narzekał i gdérał; a wszystko, co teraz nowego stanowiono, wyszydzał. Dawne zasługi zmuszały braci do znoszenia go, choć nieraz nazbyt gorzką karmił ich prawdą.
Stary hrabia rzadko ruszał się ze swéj izby, a w jesiennéj i zimowéj porze, gdy mu pogruchotane kości dolegały, siedział opakowany w futra u komina. Przybycie jego do Bernarda nie było bez znaczenia. Domyślił się on, że musiało być w związku z wymówkami, czynionemi mu przez Wielkiego Mistrza.
Kurt miał sobie za obowiązek, sądząc, że brat boleśnie to uczuł, przyjść mu oświadczyć współczucie swoje.
— A co! — począł od progu — a co! Mistrz Luder już zęby pokazuje! Nie znosi, aby tu kto śmiał co czynić, okrom niego! Już się do was uwiązał!
Bernard obojętnie podniósł ramiona.
— Żal mi was! — ciągnął niewyraźnym, bezzębnym głosem stary, — żal mi serdecznie! — ale to nie koniec na tém! Stary nasz Zakon, jego prawa i zwyczaje — wszystko młodzi będą przerabiali, aż ze świętéj reguły zrobią poczwarną.
Ręką począł drżącą wywijać w powietrzu. Bernard, widząc go z ciężkością stojącego na słabych nogach, jedyny stołek mu przysunął. Siadł nań, stękając, Kurt.
Gospodarz wiedział, co go czekało; musiał wysłuchać wszystkiego, co się długiém milczeniem nagromadziło w zbolałém sercu i głowie Krzyżaka.
— Ja — mówił, spluwając i nie dając się odezwać Bernardowi — pamiętam inne czasy, ludzi innych, Zakon pierwszy, taki, jaki on tu z Palestyny przywędrował... toć najlepiéj powiedziéć wam mogę... do zguby go wloką! Boga niéma już u nas; Zakonu mało; rycerstwo rozbójnicze; rozpusta! pycha! Im daléj, tém gorzéj.
— A ja tak źle nie wróżę jeszcze, — zaczął Bernard.
— Boś sam dobry — przerwał Kurt. — Ja źle wróżę! źle! Oczy moje tego już widziéć nie będą, ale padnie Zakon, jako muł obładowany złotem na puszczy, i krucy mu boki wyjedzą, wyszarpią wnętrzności.
Bernard chciał stawać w obronie Zakonu, starzec go do słowa nie dopuścił.
— Ty mało starych naszych czasów pamiętasz, — odezwał się. — Były to inne, lepsze czasy. Mieszkał w nas duch inny, byliśmy rycerzami Krzyża Chrystusowego i prawdziwymi zakonnikami; dziś z nas Raubrittery! Szło się na wyprawę, odpościwszy wigilią, z pieśnią o Bogarodzicy; nie potrzebowaliśmy ani łoża wygodnego, ani łańcuchów złotych na szyję, ani wina w drogę, ani kompanów i knechtów, by za nas nosili ciężary i zbroje. Wszyscy bracia byli równi... a dziś!...
— My i dziś czujemy się równymi — rzekł Bernard.
— A patrzaj-że! – wtrącił Kurt. – Zkąd wzięły się płaszcze szare! Kto się im ze czterech herbów nie wywiódł, szary nosić musi, choć szlachcic jest i tak dobry, jako i drudzy. Herb herbem; najmężniejszy, gdy nie bogaty jest i pleców nie ma, szaro go ustroją. A te szaraki lepiéj się odbiją od białych.
Patrzaj-że! — powtórzył, gdérząc stary. — Wielki Mistrz kompana ma; już ich biali wszyscy miéć muszą, a wkrótce jednego im będzie mało. Dawniéj pigmentu w wielkie święta kubek dawano dla pokrzepienia, teraz go flaszami po izbach roznoszą. Dawniéj nikt sukni nawet własnéj nie miał na grzbiecie; teraz bez łańcucha biały nie wynijdzie do gości, a u każdego szkatuła stoi dobrze nabita. Nie wolno było do niewiasty przemówić; hę! teraz starszyzna w mieście jawnie miłośnice chowa.
— Ojcze! — przerwał Bernard z wymówką.
— Bracie mój! nie kłamię i nie powtarzam; tak ci jest, Bóg mi świadek! I mówię, bo mi serce pęka, bo ja święty Zakon Krzyża Chrystusowego kochałem, a Zakonem Beliala brzydzę się.
Westchnął.
— Co za koniec! — zawołał po chwili zadumany, w podłogę oczy zgasłe wlepiając; — taki, jak Templaryuszów, nas czeka! gorszy może! Królowie na nasze skarby się złakomią, Papież się wyrodnych dzieci wyrzecze.
— Ależ my, dzięki Bogu, bałwochwalcami i apostatami, jak oni, nie jesteśmy jeszcze; — rzekł Bernard.
— Słowem — nie, czynem — już! — zawołał starzec; — kto nie po bożemu żyje, ten się Boga zapiera.
Zmęczony, odetchnął Kurt i rękę do piersi żywo się poruszających przyłożył.
— Dziękuję wam za współczucie — odezwał się, z przestanku korzystając Bernard, — ale ja tak bardzo do serca nie biorę Ludera. Niech sobie prawi i myśli, co chce; ja swoje robić daléj będę.
— A ja prawić swoje — rzekł stary. — I słowo śmiałe zda się na coś, gdy ręki podnieść siły nie dozwalają.
Westchnął i łagodniejszym się tonem zapytał:
— Cóż! gniew za owego chłopca, którego i po ludzku, i po chrześcijańsku wychowaliście, a uczyniliście rozumnie! Ten i tego zrozumiéć nie chce.
Rozśmiał się szydersko.
— Jeszcze na biédę mi się rozchorował! — rzekł Bernard.
— Wyzdrowieje! — odparł obojętnie stary. — W tym wieku choroba nie straszna. Dorastać musi właśnie. Krew zburzona; potrzeba go na koń wsadzić i dać mu się wyhasać.
— Mówi Ojciec Szpitalnik, że już na konia nie siędzie; — smutnie dodał Bernard.
— Dać go Komturowi któremu, aby trochę więcéj miał swobody; — zamruczał stary.
— O wszystkiém tém już myślałem; — dołożył Bernard — radziłem tak samo.
I nie dokończył. Stary nie przywiązywał wielkiéj wagi do choroby. Sam tyle przetrwawszy zwycięzko, a uchowawszy życie, nie mógł pojąć tego, by lada choroba groźną się stała.
Pilniéj mu było gdérać i żalić się na to, co go otaczało.
Bernard słuchał go więcéj przez poszanowanie, niż gorycz jego podzielając; dał mu się wynurzyć, dał odboléć; a gdy Kurt ruszył się wstać, bo mu tu zimno być poczynało, ujął go pod rękę i kurrytarzami do izby jego odprowadził.
Cicho już było w murach dokoła, godzina spoczynku nadchodziła, rycerze biali układali się do snu; czeladź tylko snuła się jeszcze. Bernard, zamiast powrócić do mieszkania, po krótkim namyśle, wyszedł z zamku w podwórze, i ku Dolnemu, w którym szpital się znajdował, podążył.
Tu było mieszkanie Wielkiego Szpitalnika i pomocników jego; a Bernard wiedział, że nietylko o téj godzinie, ale niemal przez noc całą, gorliwy a żwawy staruszek, Sylwester, nie kładł się na spoczynek.
Nie odgadł nikt nigdy chwili, w któréj on spał, lub się miał obudzić. Wedle staréj reguły Zakonu, kładł się odziany, często siadał tylko się zdrzémnąć, i, gdy służba sądziła, że zasypiał, zjawiał się z lampką w ręku przy łożu chorych, lub tam, gdzie stróże ich czuwać byli powinni.
Wybór Sylwestra na to jedyne w Zakonie dostojeństwo, które było powierzane ludziom, nie obowiązanym ani się ze swych czynności tłómaczyć, ani zdawać z grosza rachunku, był tak szczęśliwym, tak jednozgodnym, tak usprawiedliwionym; iż nawet ci, co mu zazdrościli wielkiéj swobody, jakiéj używał, szemrać przeciwko niemu nie śmieli.
Było to uosobione miłosierdzie chrześcijańskie. Widok cierpień ludzkich zmiękczał mu serce i czynił go nieograniczenie wyrozumiałym a łagodnym; a że człowiek, bolejąc, łacniéj się odkrywa, jakim jest, znał Sylwester ludzi lepiéj, niż kto inny. A znając ich, nie oburzał się na nich, ale litował się nad nimi.
Bernard, choć w wielu się rzeczach różnił ze Szpitalnikiem, szanował go, jak inni.
Cudem prawie zastał starego w izdebce, która woniała jakiemiś wschodniemi balsamami, a zarzucona była mnóztwem gratów, sukni, płócien, garnuszków i butelek.
Sylwester spoczywał; lecz cichutki chód Bernarda obudził go; — porwał się zaraz na nogi.
Nawykły do snu przerywanego, nie potrzebował odzyskiwać pamięci; potarł ręką po twarzy, i ślady spoczynku z niéj zniknęły.
— Naprzykrzam się wam? nie prawdaż? — rzekł, wchodząc, Bernard, — lecz przebaczcie! niepokój mnie nęka o to chłopię.
Szpitalnik ręce rozpostarł, dając do zrozumienia, iż nic pocieszającego powiedziéć mu nie może.
— Nie gorzéj mu? — zapytał Bernard.
— I nie lepiéj, — szepnął stary.
Przybyły badał zachmurzoną twarz gospodarza.
— Nie lepiéj! nie! — powtórzył Sylwester. — Wczoraj jeszcze nie byłem pewnym choroby: czy ze krwi przyszła, czy z ducha? bo są dwojakie. Dziś mi się zdaje, iż nie omylę się, mówiąc, że chorobą jakaś tęsknica...
— Za czém? — podchwycił ciekawie Bernard.
— Odgadnąć trudno; — rzekł Szpitalnik — młodość, wiecie, ma nieodgadnione tajemnice. Mówią we Francyi, że, gdy młode wina się burzą, stare w beczkach im wtórują; że gdy kwiat na wiciach się otwiera, sok wyciśnięty z jagód z tęsknicy wre w kadziach.
Urwał nagle.
— Mówcie! mówcie! — począł prosić Bernard, mocno zajęty niedokończoną tą mową.
— Wiecie, kto jest; — zaszeptał Sylwester. — Któż wié, czy litewska krew nie kipi w nim, gdy gniazdu przelew grozi?
— Ależ nie wié on o sobie! — zawołał Rycerz.
— Nuż, nie wiedząc, poczuwa się, kim jest?
— Jakże to być może?
— Któż z nas wié, co może być, a co nie może? — spokojnie odparł Sylwester, — Sunt arcana rerum! — rzekł pocichu, jak-by sam do siebie.
Bernard się zadumał.
— Dziś nie był tak spokojnym i milczącym, jak wczoraj, gdyśmy go widzieli wieczorem — mówił Szpitalnik. — Chodził po ciasnej izdebce, jakby się bił w klatce; na licu miał rumieniec, w oku gorączkę. Z dala mi się zdało, że nucił piosenkę; ale, gdym go o nią zapytał, nie przyznał mi się.
Bernardowi brwi się ściągnęły.
— Księdza mu potrzeba i modlitwy; — rzekł — dusza niespokojna. Antoniusza mu poślemy.
Szpitalnik się nie sprzeciwił.
Nie mówili już, bo każdy zdawał się miéć myśli inne, a Bernard do celi swéj powrócił, nie napierając się widziéć młodego wychowańca.









  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Święcie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.