Kunigas/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kunigas |
Podtytuł | Powieść z podań litewskich |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1882 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Malborski Zamek wcale teraz inaczéj się przedstawiał przybywającym doń codziennie zbrojnym Krzyżowcom, niż przed kilku tygodniami. Spokojne, smutne a posępne mury przybrały jakąś szatę świąteczną.
Starano się je dla cudzoziemców uczynić piękniejszemi, niż powszednich dni były. Murarze dali im świeżą powłokę, bramy świeciły wypolerowanemi gwoźdźmi i okuciem, gorsze i rozmiękłe ścieżki a drożyny pozarzucano kamieniami, wały, zmyte deszczem i powyrywane, pozasypywano i ubito. Na wieżycach, na Babiéj i na Czarnéj, powiewały chorągwie Wielkiego Mistrza i Zakonu.
Straże w bramach poprzywdziewały uzbrojenia jasne, suknie nowe. W dziedzińcach wszędzie czysto było i umieciono, jak w izbie, a ludzie, co się pokazywali tu, wszyscy byli jakby na wielkie święto poubierani.
I nie tylko służba, ale i cała starszyzna, którą tu i ówdzie widać było ukazującą się w oknach i na krużgankach, miała szaty odświętne, nowe, oblicza jakieś uroczyste, rozpromienione, wesołe...
Na Średnim Zamku, gdzie była wielka sala biesiadna, w któréj zwykle mistrz gości przyjmował, i gdzie się w doroczne obchody, czasu kapituł i narad, gromadzili Komturowie, Starszyzna, zasłużeni rycerze, przysposabiano wszystko do wielkiego stołu... nie zakonnym obyczajem.
Wedle starego prawa, pierwsi owi rycerze Szpitalni Jerozolimskiego Domu jadali tylko trzy razy w tygodniu mięsne potrawy, przez trzy dni nabiał i jaja dozwolone były, w piątek suszyli o chlebie i wodzie...
Do stołu siadali rycerze dawni, podzieleni parami, słuchając czytania Żywotów Świętych, a okruchy z ich zastawy szły dla ubogich, razem z dziesięciną tego, co się tu gotowało i piekło... Dawniéj wymierzano i piwo, i wino... w milczeniu i krótko spożywali jadło proste... teraz!..
Teraz z całego świata szły skupywane na stół ich korzenne przyprawy najdroższe, które się tylko na książęcych ukazywały kuchniach; okseftami dostarczano im win najwytworniejszych, prosty sprzęt klasztorny zastępowały misy srebrne i pozłociste, glinę — kosztowne szkło weneckie; białe rąbki wzorzysto szyte musiały stoły okrywać...
Wszystko to działo się pod pozorem, by Zakon dostojnym gościom, którzy mu w pomoc przybywali co rok, okazał, jak możnym był i zamożnym. Osobliwie od czasu, gdy Wielki Mistrz przeniósł tu swą stolicę, okazałość stała się konieczną. Naczelnik Zakonu chciał na równi stać niemal z panującymi. Surowa reguła pozostała dla pół braci, dla płaszczów szarych, dla służby i gawiedzi; na Wysokim Zamku książęco żyło się i ugaszczało. Do tego życia starszyzna przywykała, stało się ono potrzebą i, tłómacząc je, mówiono, że Zakon niemiecki musiał świat swą potęgą olśniewać, inaczéj nie pociągał-by ku sobie i nie zjednał znaczenia, jakie miéć był powinien.
Mnożyły się zdobycze oręża i frymarku, rozszerzały granice posiadłości zawojowanych i wydartych, skarb się łupami napełniał; Zakon w istocie stawał się potęgą, a był przedstawicielem niemieckiéj chciwości ziemi; mniszy habit coraz spadał z ramion jego, odsłaniając żelazne pancerze i skrwawione dłonie.
Stróże Szpitalni rośli na wojsko rozbójniczo chrześcijańskie, mianując się czcicielami Maryi, sługami Chrystusa, poddanymi Apostolskiéj Stolicy, gdy w istocie germańską ideę zaboru mieli w sercu i myśli.
Na przemiany kłaniając się to Cesarzowi, to Papieżom, pierwszym oddawali hołd, gdy drudzy karcić ich chcieli, — do tych uciekali się, gdy Cesarz spory ich rozsądzał nie po myśli...
Jawném już było ze składu Zakonu, czyją popierał sprawę w imię wiary i nawrócenia pogan.
Sala biesiadna, w któréj od rana krzątała się czeladź liczna, tak była przystrojoną, jak Zamek cały... Brakło tylko niewiast, aby za królewską ją wziąć było można. Siedzenia do koła stołu na ławach z poręczami — okrywały poduszki miękkie, posadzkę wschodnie kobierce, stół bielizna bramowana szyciem... U ściany na dębowych policach rzeźbionych lśniły ogromne dzbany, misy misternie kute, kubki, którym złotnicy nadali kształty źwierząt fantastycznych... Od stropu do dołu cała część ściany zakrytą była niemi, zastawiona tak gęsto, że oko polic rozeznać nie mogło...
Na osobnym stole przygotowane miednice i nalewki bronzowe, ręczniki szyte, czekały na ręce, którym przed ucztą służyć miały do ablucyi.
Stolnik, podczaszowie, służba, obchodzili dokoła zastawione stoły rozpatrując, gdzie czego brakło, co przystawić należało, czém przyozdobić jeszcze i zbogacić książęcy występ Zakonu.
Spodziewano się gości; niektórzy z nich już byli i po komnatach spoczywali, inni co chwila przybyć mieli, bo się już posłami zawczasu oznajmili.
Kilkodniowa uczta poprzedzić miała, wedle zwyczaju, wyprawę na pogan, rodzaj łowów wesołych, w których źwierzem był Prusak lub Litwin, czasem nawet ochrzczeni i dawno nawróceni Polacy. Nie bronił chrzest od krzyżackiego miecza, tylko słowo niemieckie i krew germańska.
Tym razem gośćmi Zakonu byli: Ludwik Margrabia Brandenburski, Filip Hrabia z Namur, Hrabia Henneberg, kilku Francuzów chciwych rycerskich zapasów, kilku Austryaków i jeden możny pan Angielski. Zastęp ten, który już liczył dwieście najpiękniejszych hełmów, powiększał się jeszcze co dzień.
Każdy z tych dostojnych przybyszów prowadził z sobą garstkę szlachty, równie jak sam uzbrojonéj i mężnéj... Przeciwko poganom napół nagim, zaledwie w jakiś oręż opatrzonym, żelazny rycerz z Zachodu stał za dziesięciu, był machiną i jakby ruchomą twierdzą, rozbijającą tłumy. Nie brały go strzały, o mur stalowy na jego piersi rozbijały się twarde pałki. Wyprawa była zabawką, klęska rzadką, a nieszczęśliwi mogli się pomścić zadawanych sobie, tylko skupiając się w tłumy ogromne, i mrowiem zasypując przeciwnika...
Dnia tego, część już gości zgromadzoną była w salce o granitowym słupie, dokoła Mistrza Wielkiego. Gwar słychać było wesoły... Języki mieszały się tu różne, jak u wieży Babel... Część mówiła po niemiecku rozmaitymi dyalektami ziem, z których pochodziła, niezawsze się dobrze rozumiejąc między sobą; Francuzi z niektórymi porozumiewali się po łacinie, między sobą językiem południowéj i północnéj Francyi, obu krewnemi sobie a odmiennemi jednakże... Anglik łamał się z niemczyzną powinowatą; kilku rycerzy polyglottów chodziło od jednych do drugich, posługując jako tłómacze...
Wszyscy dostojnicy zgromadzeni już byli i oczekiwano tylko na hrabiego z Namur, który po wczorajszéj, długo przeciągniętéj, uczcie, spoczywał; gdy skromnie i po cichu wsunął się Bernard i stanął na uboczu. Nikt na niego nie zwrócił uwagi, chociaż piękna ta postać dziś tak odbijała od innych wyrazem posępnym, smutkiem i bolem prawie, a tak wśród ogólnego wesela i ożywienia zdała się tu obcą i rażącą, iż pierwsze na nią wejrzenie powinno było wywołać pytanie: co ten człowiek przynosił z sobą? jaką klęskę, jaką wieść złą, jaką groźbę?
Większa część Krzyżaków nawykłą tak była widziéć brata Bernarda surowym, ścisłym zachowawcą reguły i stróżem jéj nad innymi, iż jéj może posępne to oblicze nie zdziwiło wcale. Zbywano je wejrzeniem przelotném, ukłonem nieznacznym, i nikt nie śpieszył do rozmowy i towarzystwa z tym, który tu, dziś zwłaszcza, wśród tych saturnalii, był jakby dysharmonijną nutą...
Ten i ów rzucił nań okiem i uchylił się prędko.
Goście przysłuchiwali się z upodobaniem powieściom Krzyżaków z czasów pierwszego ich osiedlenia się i pierwszych walk z niewiernymi. Czasy to już były niemal w bajeczne obleczone legendy, postrojone poetycznemi wymysły. Chlubiono się tymi przodkami, których pierwszym zamkiem obronnym był stary dąb rozłożysty, obwiedziony parkanem, opasany rowem, na gałęziach swych dający schronienie przyszłym zdobywcom...
W opowiadaniach rycerzy malował się ów lud litewski, bohatersko broniący swéj ziemi, bogów, obyczaju, świętości wiekami ubłogosławionych, jako dzicz na-pół zwierzęca.
Stary Siegfried, z twarzą rozpromienioną młodszych lat wspomnieniami, właśnie popierał przekonanie to, które większość braci dzieliła, iż zdradnéj dziczy téj wcale oszczędzać nie było potrzeba...
— Chrzcić ich? — wołał — ale co im chrzest pomoże? Tak samo-by grzechem było: święconą wodą oblać nierozumne źwierzę! Pogańska ślepota odwieczna nie dopuści im nigdy ujrzéć światła... Nawet w kolebce wzięte dzieci, gdy dorosną, krew w nich gra i jak wilczęta zbiegają do lasu. Jedyny środek, — wytępiać to plemię... Ja — mówił — nigdym żadnemu, co się mi pod włócznią lub miecz nawinął, nie przebaczył; chrzczę ich mieczem i krwią... Ego te baptiso in gladio!
Śmiał się stary, mówiąc to.
— Ziemia opustoszeje, powiadają; — dodał poważniéj — znajdziemy u siebie kim ją zaludnić... Rodzi się u nas dosyć dzieci, dość mamy ludzi bezziemnych. Gdzie siądzie nasz przybysz, chorągiew z sobą niesie Cesarstwa i zajmuje ziemię tę dla Apostolskiéj Stolicy i dla państwa rzymskiego. Ziemię tę darowizną otrzymaliśmy od Papieżów, Królów, Cezarów, do których z prawa cała kula ziemska należy; własnością jest naszą... więc tych przywłaszczycieli w pień...
— Probowali — przerwał Lampert z Mülbergu — chrzcić się pozornie, aby nas z niczém odprawić. Słali wprost do Rzymu poddając się... ale się to im nie powiodło... Za późno było... ziemia to nasza...
— Gorzéj jeszcze — mówił Hans Wirnburg — zaczęli stawiać kościoły i sprowadzać sobie mnichów, aby się nimi od nas zasłonić... aleśmy im i tym klechom odebrali ochotę oszukiwania nas... Cha! cha! Kazałem wieszać księży i kościoły popalić...
Cicho się zrobiło. Siegfried dodał:
— Jacy to tam przez pogan żywieni księża być mogli, i jakie te ich kościoły... Bożnice Baala...
— Tępić, bić, palić — tabula rasa zrobić, to sposób jedyny — dodał. — Gdy się ziarno ma siać, trzeba ziemię rozdzierać bez litości, dopiéro ono na niéj wzejdzie, krew użyźni...
Bernard przysłuchiwał się z daleka; na twarzy jego nie widać było ani oznaki przyzwolenia, ani oburzenia i oporu; mowy podobne nie po raz pierwszy obijały się o uszy jego.
— Dziś — odezwał się Wielki Mistrz Luder — dzięki Bogu i opiece patronki naszéj Maryi, świętym orędownikom Zakonu, możemy już spokojném okiem w przyszłość spoglądać. Ziemi zagarnęliśmy wiele, dosięgamy brzegów morza; a choć z Polakami potrwa jeszcze walka i spór długo, choć Litwa się z nimi sprzęgać zaczyna, stoimy już tak, że się i im obojgu oprzemy, i ziemie, dla Stolicy Apostolskiéj a cesarstwa zdobyte, dla nich utrzymamy...
Zwrócił się ku gościom.
— Z waszą łaskawą pomocą — dodał, spoglądając na Ludwika Brandeburga. — Wszystkie kraje chrześcijańskie czują, że nam posiłkować powinny, tak, jak niegdyś szły na krucyaty do Ziemi Świętéj. I tu sprawa Krzyża naszą sprawą.
— Każdy miecz i włócznia, która nam w pomoc przybywa — rzekł Siegfried — znaczy tyle, co darowizna Kościołowi milowéj kraju przestrzeni.
— A kraj to — mówił Hans z Wirnburga — wcale nie do pogardzenia i nie tak niewdzięczny, jak się na pozór wydaje... Ziemia w większéj części żyzna, gdy ją niemiecka socha poruszy... miodu i wosku dostatek, lasy źwierza pełne, rzeki w ryby obfitujące... Zima bywa srogą, to prawda, ale gdzie od wiatrów osłonięta, tam nawet na stokach wino rodzi...
— Hę? — rozśmiał się jeden z Francuzów — w wino wasze nie wierzę wiele, ale ryby i źwierzynę szanuję.
— A jabym wam rad — przerwał Siegfried — dać u obiadu kubek starego miodu, z którym się żaden pigment nie może ważyć..
— Piłem go i bardzo mi smakował — odparł Francuz — ale dla głowy ciężki jest.
— Bo my téż nie lekkie głowy mamy — odezwał się, śmiejąc, stary Siegfried.
Bernard, ciągle stojący na uboczu, niby słuchał, a zdawał się nie słyszéć... Wzrok jego błądził po ścianach.
Coś z jego twarzy poznawszy, Marszałek przysunął się do zadumanego i spytał go:
— Wyście tu jedni czegoś chmurni... żal mi was. Cóż za nowy ciężar wspólny spadł na was jednego? podzielcie go ze mną; krzywda się wam zawsze dzieje, bo nadto ramion nastawiacie.
Bernard brwi coraz bardziéj marszczył.
— Tym razem — odezwał się enigmatycznie — ja nie za nasz Zakon, co by mi pociechą było, pokutuję, ale za grzech własny.
— Grzech? — rozśmiał się Marszałek, niedowierzająco patrząc nań. — Posłuszni jesteście radzie świętéj: poniżacie siebie, abyście byli podwyższeni; ja w grzech, przez was popełniony, nie wierzę.
— Przecież, peccavi! — krótko odrzekł Bernard i zamilkł.
— Obudziliście ciekawość moję — odezwał się, wpatrując weń, Altenburg.
— Ale nie tu miejsce, by ją zaspokoić — rzekł Bernard. — Nie chcę wam wesołéj zatruwać chwili.
Uderzony tonem, jakim wyrazy te wyrzeczone były, Marszałek za rękę pochwycił Bernarda.
— Krótkiém słowem powiedzcie mi, co dla mnie tajemnicą na żaden sposób być nie powinno. Sprawa ważną jest...
— Dla mnie i sumienia mojego — odezwał się Bernard — dla Zakonu wagi mniejszéj.
To rzekłszy, jakby chciał uniknąć dalszego tłómaczenia, Bernard parę kroków w tył odstąpił.
Marszałek, nie nalegając już, powiódł za nim oczyma...
— Dziwny człowiek z tego Bernarda — szepnął do zbliżającego się Hansa z Wirnburga. — Zatruwa sobie życie, troski wszystkich biorąc na własny rachunek... Co mu dziś jest?
Hans pochylił się do ucha Marszałkowi:
— Musi się czuć winnym — rzekł śmiejąc się — że dobrym zasadom naszego Siegfrieda o wybijaniu pogan nie hołdował... Ma za swoje...
Wtem Wielki Mistrz przerwał, do Altenburskiego się zwracając z mową, a tuż i dzwonek oznajmił, że w sali uczta stała gotową. Czeladź otwarła drzwi i Mistrz Margrafa Brandeburskiego z przybyłym Hrabią z Namur wiódł przodem do jadalni.
Świetnie wyglądało to towarzystwo rycerskie, które na ten dzień zbroje poskładało i przywdziało najkosztowniejsze swe szaty, najpiękniejsze szkarłatne odzieże, aksamity, wschodnie jedwabne tkaniny i złotem przerabiane lamy.
Wpośród tego różnobarwnego tłumu, białe płaszcze Krzyżaków, które starszyzna poprzywdziewała na ten dzień, ciężkie łańcuchy złote, odbijały powagą swą i prostotą. Hrabia Namur odznaczał się szczególniéj wytwornością sukni, któréj krój kunsztowny, szycia, obrąbki, godła kolorami jakby pomalowane, czyniły go przedmiotem ciekawości, a może zazdrości wielu. Bliżsi przypatrywali się tym jedwabnym obrazkom na jego piersiach i rękawach, którym towarzyszyły napisy dowcipne...
Brandeburski pan, bogato odziany, z pewnym rodzajem pogardy szyderskiéj przyglądał się strojowi sąsiada, więcéj uderzającemu, acz zanadto niewieściemu.
Śmiano-by się może z Francuza otwarciéj, gdyby ten na pozór delikatny, biały człowieczek, nie był zarazem jednym z najmężniejszych rycerzy, i nie dał już dowodów, że z olbrzymami ciężkimi, co go otaczali, walczyć potrafi zwycięzko...
W ostatnim turnieju, który na podwórcu Średniego Zamku niespodzianie zaimprowizowano, Hrabia wszystkich przeciwników nadzwyczajną pokonał zręcznością.
U stołu był to najweselszy biesiadnik, a dobra myśl i swoboda, z jaką się odzywał, nigdy mu nie dawała zapomniéć o powadze, nie ścierała z niego pewnéj dumy i nakazywała poszanowanie...
Patrzano nań, jako na wyjątkową istotę, osobliwą i niezrozumiałą; on téż na swych towarzyszy spoglądał z łagodném szyderstwem. Oni tu przedstawiali siłę źwierzęcą, on dowcip i całą zręczność człowieka, który je wziął w spadku po pokoleniach wielu.
Rozmowa, nie zmieniając przedmiotu, znowu była o wojnie z pogany, z tą różnicą, że starsi, którzy zasłyszeli o walkach z Saracenami, porównywając tamtych do tutejszych niewiernych, niemal ich pół-źwierzętami obwoływali i tym samém usprawiedliwiali okrucieństwo, z jakiém ich tępili.
Jeden z braci dowodził, że, nawet w kolebce wzięte, stworzenie takie dzikie nic się nauczyć, nigdy do człowieka podobném się stać nie może.
Zasiadano do stołu w ten sposób, by około każdego z dostojniejszych gości rycerz téż, dla zabawiania go, przyjmowania i pojenia, był umieszczony; stary Siegfried miał zająć miejsce przy hrabi niemieckim, gdy pacholę śpiesznie nadchodzące znak mu dało...
W téj chwili odwołanie było czémś tak niezwykłém, iż Krzyżak mu się chciał oprzéć; lecz posłyszawszy, co mu szepnięto do ucha, pomieszany nieco, pośpieszył innego na swém miejscu posadzić, a sam niepostrzeżenie wymknął się z sali.
Nie tylko, że ją opuścił, lecz natychmiast z gmachu wyszedłszy w dziedziniec, śpiesznym krokiem zdążył do wrót; pominął straże i, po-za mury się dostawszy, począł niespokojnie oglądać. W twarzy jego widać było zdziwienie, gniew, oburzenie, rozdrażnienie.
— Na Boga! — mruczał — niesłychana rzecz! dziwne zuchwalstwo! żeby mi w takiéj godzinie spokoju nie dać... Nieznośna baba!.. Dostanie za swoje...
W tém, gdy się tak rzucał, dostrzegł z za węgła muru wybiegającą w płaszczu zakonnic — półsióstr Krzyżackich, starą Gmundę, która, ujrzawszy go, zdyszana śpieszyła, ręce załamując.
Nim Siegfried czas miał rozpocząć wymówki, żwawsza od niego niewiasta już wołała mu do ucha:
— Dziewczynę litewską wykradziono mi!.. uciekła!.. Tak... ja nie mam kogo słać w pogoń. To sprawa knechtów waszych. Niegodziwa swawolnica, jeśli się jéj da zbiedz, będzie rozpowiadała po świecie, co się u mnie dzieje... będzie czernić i pleść rzeczy niestworzone.
Pogoń trzeba słać! ludzi dawajcie!
Mówiła zdyszana, a Siegfried słuchał namarszczony.
— Tak-eście jéj pilnowali! — zakrzyknął. — Miała więc czas i miejsce z knechtami się znajomić i zmawiać, gdy dla naszych braci często kubka wina przynieść nie chciała! Dobrzeście ją wychowali!..
Słać pogoń? — dodał — tak! ale dokąd? jak?.. Są jakie poszlaki? wiecie, który i czyj knecht? A! to skaranie Boże!
— Któż się tego mógł spodziewać? kto przewidziéć? — wołała Gmunda. — A com ja winna? kto się od waszéj czeladzi uchowa cały!
— Kiedyż się to stało? — pytał Siegfried.
rano w ogródku, gdy się z jakimś knechtem ściskała... Goniono go, łapano... uszedł. Kazałam siec, aby się dowiedziéć o nim; nie wydała nazwiska... Posadziłam na pokutę, na chleb i wodę. Żółknąć poczęła i chudnąć, aż mi się nie jéj, ale piękności żal zrobiło. Kazałam puścić i pilnować. Dziś rano... powiadali, że chora na strych leżéć poszła... Dopiéro około południa dziewczęta się dowiedziały do niéj, ale już nie było i śladu...
— A zkąd-że pewność, że z knechtem ciekła? — ofuknął Siegfried.
— Kiedy ją z nim schwytano...
— Żadnéj poszlaki? Widział kto? — począł Krzyżak.
Gmunda płakać zaczęła; mówiła coś niewyraźnie, rzucała się, narzekała na swą dolę. Siegfried, któremu do swoich pilno powracać było, niecierpliwił się także i burczał:
— Posyłać za nią? gdzie? kogo?.. albo to knechty nasze na to są, aby na zbiegłe dziewczęta polowały?
Tak mówił Krzyżak, a jednak widać było, że rad był w czémś pomódz Gmundzie. Groźba jéj, że dziewczę może po świecie roznosić, co się w domu jéj działo, nie była i jemu obojętną.
Tuż we wrotach stał starszy Bramny sługa, człek stary i otyły, ciekawie się przypatrując, a może i przysłuchując rozprawie Siegfrieda z Gmundą. Zwrócił się ku niemu Krzyżak, jak do zaufanego, z użaleniem, iż knechty broili, że sługa pani Gmundzie zginęła.
Bramny, doświadczony i od lat wielu będący przy Zamku, głową potrząsał.
— Coś to się składa dziwnie, — zamruczał. — Waszéj siostrze dziewka przepadła, a nam téj nocy chłopak, co go brat Bernard chował, sierota... no i ten niecnota parobek, psubrat Litwin, którego-bym ja dawno był powiesić kazał, a Bernard go trzymał, karmił i nim się posługiwał...
Siegfried się rzucił.
— Pewno to? — zawołał.
— Alboż-bym śmiał mówić, gdyby już całego Zamku Górnego i Dolnego, i wszystkich kątów, szukając ich nie strzęśli. Wszak i mnie brał Bernard na spytki, a warczał, a rzucał się, żem ja ich przez wrota wypuścił. Ja! u mnie się kot nie wydostanie bez pozwolenia... A z Dolnego Zamku, gdzie się około szpitala i stajen tyle ludzi szasta, wchodzi i wychodzi, można-by stu ludzi wyprowadzić i nikt-by nie wiedział o tém.
Czyżby głupi byli iść tu, gdzie ja-bym im w oczy zajrzał, a nie tam, gdzie wrota otworem...
Siegfried zadumał się, nie chcąc przed Bramnym powiedziéć, co myślał. Zwrócił się do Gmundy lamentującéj po cichu...
— Idź do domu, idź! co się zrobić da, to się uczyni... Dwóch ich ztąd pono téj nocy drapnęło. Jest więc ślad; musieli razem ujść i razem ich téż złapią, bo Bernard nie zaśpi pewnie...
To mówiąc, Siegfried pożegnał siostrę i przyśpieszonym krokiem zwrócił się do sali biesiadnéj nazad.
Tu już pierwsze kubki na czcze żołądki i głowy podziałały tak zwycięzko, iż wrzawa i szum nie dawały słowa usłyszéć. Brząkano w puhary, śmiechy tubalne się rozlegały; woń silnych zapraw korzennych napełniała salę. Służba zdejmowała już pierwsze opróżnione misy i śpieszyła je drugiém daniem zastąpić. Ogromne ćwierci dziczyzny, stosy pieczonego, gotowanego i smażonego ptactwa, pływające w zawiesistych sosach, każdy rękoma i nożami rozrywał, a myśliwskie psy po-pod stołami gryzły się o rzucane kości.
Siegfried, szukając dla siebie próżnego miejsca, nie znalazł innego nad jedno w końcu stołu, gdzie się, zawsze skromny i unikający być na oku, brat Bernard usadowił.
Tego mu właśnie potrzeba było... Bernard, na łokciu sparty, nie brał się do jedzenia, noża nawet nie odpasał — siedział pogrążony w myślach jakichś.
Wszystko dokoła się śmiało, on marszczył się i krzywił.
Siegfried pochylił mu się do ucha.
— Słyszeliście? wiecie? — zapytał. — Waszego wychowanka, słyszę, nie stało... Z parobkiem jakimś ujść miał... A oto Gmunda na mnie napadła, że jéj knechty naszę dziewkę porwały. Nie inni, tylko ci.
Bernard się rzucił ku niemu.
— Miała Litwinkę na wychowaniu? — zapytał żywo.
— Tak, jak wy... — ale spojrzenie nie dało mu dokończyć; Bernard znakiem, w czas uczynionym, przypomniał mu, że pochodzenie chłopca było tajemnicą.
— Zbiegł więc wasz zakładnik? — spytał Siegfried.
— Znikł... nie wiem — zamruczał ostrożny Bernard. — Szpitalnik mi doradził dać go na folwark, do Pynauów, dla wyzdrowienia... tam musiał on dać się zbałamucić komu. Parobek... litewski źwierz — dorzucił — pół-dzika bestia... ale zdrajcą nie był i lat u mnie służył wiele. Niepojęta rzecz...
— Posłaliście za nimi? — zamruczał Siegfried.
— Pogonie poszły ciche — rzekł Bernard — ale rozgłaszać o tém nie trzeba. Wszystko się jeszcze na głupim wybryku dla dziewczyny skończyć może. Mnie ta ucieczka dziewki od Gmundy trochę pocieszyła. Chłopiec młody, krew gorąca... gdzieś, chwyciwszy ją, skryć się musiał w pobliżu Pynau. Przetrząsą krzaki, to go znajdą.
A parobek... pewnie ucieczki się wcześnie dopatrzywszy, nie zbiegł, ale szukać chłopca musi...
Siegfried słuchał, ostygłszy nieco.
— Tak sądzicie? — zapytał.
— Sądzę, że inaczéj być nie może, bo uciec... dokąd? jak? byłoby niepodobieństwem! — rzekł Bernard. — Chłopca się wsadzi do kaźni, na chleb i wodę, Gmunda dziewczynę ukarze...
— Więc cicho — dokończył Siegfried, siadając i biorąc się do jedzenia.
Bernard, mimo że się sam uspakajać starał, pozostał zadumanym i posępnym. Ponieważ rozesłał na wsze strony pogonie i szpiegi na zwiady, spodziewał się lada chwila jakiejś wiadomości i każde pacholę wchodzące oczyma przenikliwie mierzył.
Nikt jednak w ciągu uczty nie zbliżył się do niego; wiadomość nie przyszła żadna. Już słodkie dania na stole się zjawiły, gdy Tomchen, pacholę Bernarda, nadbiegł wreszcie do niego. Lecz z oczu mu nie było widać, by z czém dobrém przychodził.
Pochylił się panu do uszu.
— Mówią, że i tego Litwiaka nie stało, co go Romkiem zwali, a drudzy Rymosem...
Drgnął Bernard.
Zaczynało mu być jaśniejszém coraz, iż wszyscy ci zbiegli, jednéj krwi będąc, musieli się zawczasu porozumiéć z sobą i razem umówioną przedsięwziąć ucieczkę.
Nie tyle mu żal może było tych rachub chybionych, którymi się łudził, wychowując Jerzego, co samego chłopaka, do którego się był, sam o tém nie wiedząc, przywiązał. Szło mu i o to, co dla Zakonu przez niego chciał uczynić; lecz teraz, gdy jawném było, że, mimo wszelkich starań, poczuwał się Litwinem, i że zbiegł pewna nie gdzieindziéj, jak do swoich, teraz niechybna zguba wychowańca trapiła go.
Nie powątpiewał na chwilę, że zginąć musi.
Jakim-że sposobem wyrwać się mógł z rąk, prześlizgnąć bezkarnie przez posiadłości Krzyżackie?
Stał mu przed oczyma piękny ów chłopak, po którym się spodziewał tyle... z rozbitą czaszką, z piersią zakrwawioną.
On sam nie miał-by już nad nim litości. Jak skoro odstępcą był... śmierć ponieść musiał. Przed ucztą głoszone, owe niektóréj braci twierdzenia, że Litwę tępić i wybijać należało, teraz mu się niemal słusznemi wydawały.
— Zawsze w nich krew ta i duch pogański się odzywa! — mówił do siebie. — Dzieckiem go wzięto, języka oduczono, słowem Bożém karmiono, pochodzenia własnego nie wiedział, Niemcem się sądził... a przecież szatan zdążył po swą ofiarę i zabrał ją, choć dla Pana wyrwałem mu ją z paszczęki...
Gdy tu, w końcu stołu, dumał tak smutnie Bernard, a Siegfried, już troski zapomniawszy, jadł, aby opuszczone dania sobie nagrodzić, — w drugim, u góry, zwolna się śpiewy słyszéć dawały...
Śpiewy, nie pobożne, jakby u Zakonników przystało, ale świeckie, miłosne, żartobliwe, wesołe... Poczynali je obcy, a wtórowali im, wzdychając, ci, co ich dawno nie słyszeli i głodni byli.
Wielki Mistrz musiał udawać, że ich nie słyszy, nie rozumié...
Z jednéj strony brzmiało pół-głosem:
- Es ritt ein Fürst in frembde Land —
- Zu einer schönen Jungfrauen...
Z drugiéj, jak na przekorę, nucił inny:
- Es flog ein klein Waldvögelein...
- Der lieben für’s Fensterlein,
- Es klopfet also leise
- Mit seinem Goldschnäbelein:
- Stand auf, Herzlieb...
Jakby na złość Wielkiemu Mistrzowi i z ukosa spoglądając nań, trzeci zaintonował:
- Zu Braunschweig stehet ein Castell...
Jeden, ze strony widząc, że już bez pieśni się chyba nie obejdzie, a śpiewy miłosne rozigrać się nadto mogą, wniósł starą ową, a wszystkim znaną pieśń Hildebrandową:
- Ich will zu Land ausreiten... [1]
która rycerstwu lepiéj przystała.
Zagłuszyła ona inne i śmiało się podniosła pod sali sklepienia... Nikt się jéj wstydzić nie potrzebował, a prastare dzieje opowiadając, sercami kołysała...
Hrabia Namur, który do innych a słodszych pieśni był nawykły, przysłuchiwał się ciekawie razem i szydersko... Anglicy usiłowali coś zrozumiéć...
Uczta była skończoną; Wielki Mistrz wstał pierwszy i poważniejsi za nim do izb jego się wynieśli, chociaż znaczniejsza część biesiadników, pigmentu sobie dolewając i pieśń po pieśni wznawiając, na ławach pozostała. Dzień uroczysty nie dozwalał pilnować ściśléj, ani godzin, ani praw stołowych... gościnność nie dopuszczała odmawiać napoju...
Przez otwarte okna zawiewało wonne powietrze Majowe... Rycerstwo nastrajało się do przyszłych bojów, a kto by był młodszych podsłuchał, jakie sobie obiecywali zdobycze, wzdrygnąć-by się musiał.
Upojeni rozpowiadali sobie okrucieństwa rozpustne, które tylko rozbestwienie ludzi, od świata i rodzin oderwanych, samotnością roznamiętnionych, mogło prawdopodobnemi uczynić...
Smieli się z tych szałów między sobą, jedni drugim je wyrzucając i szukając z nich sławy...
Tym czasem Bernard stał u okna, spoglądając w podwórce... zdając się namyślać, jakie miał przedsiębrać kroki przeciw zbiegom. Tomchen jego poszedł był po knechtów, co razem ze Szwentasem stajen strzegli, i miał ich przyprowadzić do przesłuchania.
Jak tylko kupkę ich dostrzegł w podwórcu Bernard, natychmiast do nich pośpieszył.
O zniknięciu Jerzego, Szwentasa, Rymosa i dziewczyny, dopiéro się przed samą i w czasie uczty dowiedział, szczegółów nie miał żadnych, potrzeba było je pościągać.
Przestraszona czeladź stała, oczekując na jednego z tych, których się na Zamku najbardziéj obawiano. Zbliżył się, jak sędzia surowy, Krzyżak, i kazał mówić im, co wiedzieli o Szwentasie, o Rymosie.
Z początku nikt nic wiedziéć, nikt się niczego domyślać nawet nie chciał... Wszyscy utrzymywali, że parobka zbiegłego nie widzieli od dawna...
Okazywało się jednak z półsłówek, że Szwentas już od dni kilku niby słabował, od roboty się uwalniał, po kątach błąkał. Widziano go dwa razy z Jerzym na rozmowie, w ciemnéj sieni... Rymosa ktoś widział nocą jeszcze...
Kunigas już, po powrocie z Pynau, nie mieszkał w szpitalu, — celę miał na kurrytarzu, niedalekim od Bernarda... Znaleziono w niéj znaczniejszą część odzieży i oręża, które Zakon wydawał braci do użytku, bo własności nikt nie miał wedle prawa, i suknie nawet, jakie nosił, każdéj chwili mu odebrać i zamienić starszy miał władzę. Wprawdzie spełniało się to tylko względem uboższych a mniejszych, bo biała arystokracya znacznemi własnemi rozporządzała summami, — tolerowano to, patrząc przez szpary.
W Jerzego celi zostało tyle sukni, jakby w lekkim tylko przyodziewku się wymknął i bez ciężkiéj zbroi. Ani on, ani jego towarzysze nie zabrali koni...
U żadnych wrót stróże bramni wychodzących ich nie widzieli; tylko Szwentas, którego nie pilnowano, poprzedzającego dnia z odkrytą głową, ze dzbankiem w ręku, przez wrota około szpitala jawnie sobie wyszedł i więcéj nie powrócił.
Bernard sam, pomimo późnéj godziny, udał się jeszcze na miasto, aby tam starać się dopytać, czy którego ze zbiegów nie widziano... Z obawy pociągnięcia do badań, lub w istocie nie wiedząc nic, mieszczanie odpowiadali, że nie uważali nikogo.
Tomchen musiał dosiąść konia i tegoż wieczora dojechać do Pynauów, dostać języka, czy się tam który nie przemykał...
Dietrich stary i synowie jego przysięgali, że na oczy ich od wyjazdu nie widzieli...
U pani Gmundy z równą surowością badano sługi i czeladź, chociaż nikogo tu posądzić nie było można o bliższe stosunki i sprzyjanie litewskiéj dziewczynie. Niecierpiano tam dumnéj i nieugiętéj Baniuty, któréj żadne katowanie, groźby, głód, złamać i do posłuszeństwa nakłonić nie mogły.
Dziewczęta, jéj towarzyszki, znęcały się nad nią... męzka służba prześladowała... wspólników tu poszukiwać było trudno...
O któréj porze i jak się Baniuta wydobyła z za parkanów i wrót pozamykanych? nie umiano odgadnąć. Była jeszcze z wieczora; w nocy żadne drzwi nie skrzypnęły; a gdy późno w dzień poszły jéj szukać dziewczęta, nie znalazły... Wprawdzie nie było jéj trudném bodaj z poddasza się spuścić, parkan przeleźć, na drzewo się wdrapać i z niego znijść... Dziewczę lepszych sukni, któremi je do gości przystrajać chciano, nie tknęło. Pozostały nienaruszone na strychu. Wdziało nędzną sukmankę i przyodziewek najlichszy...
Nadchodząca noc nie dozwoliła dnia tego nic się dowiedziéć, wpaść na trop żaden. Powysyłani ludzie, którzy okolicę trząść i przejeżdżać mieli, zaczęli powracać aż nazajutrz... Nigdzie zbiegów żadnych, ani na gościńcach, ani po folwarkach, nie znaleziono śladu... Pytania i plądrowanie było próżne...
Nazajutrz stróż nocny miejski, który nade dniem ku rynkowi powracał, rozpowiadać zaczął, że na drodze do Pynaufeldu nocą przemknęły mu się, jakby cienie, jakieś cztery ludzkie postacie... jeden idący przodem człek, para potém i na końcu jakby pacholę.
Mogli to być oni, lecz powtórne trzęsienie zarośli i okolic folwarku było próżne. Skarżył się tylko rybak, który miał duże czółno na Nogacie u brzegu, że mu je właśnie nocy poprzedzającéj skradziono...
Brat Bernard zaraz po biesiadzie, gdy Wielki Mistrz z Kompanem swym odszedł był do kaplicy i sypialni, zgłosił się do niego o posłuchanie.
Przychodził ze smutném wyznaniem winy swéj, ucieczki Jerzego i niepojętego spisku jeńców litewskich, którzy w zmowie z sobą uszli.
Luder przyjął tę wiadomość obojętnie dosyć, starając się nawet strapionego Bernarda pocieszyć tém, że szaleńcy ci gdzieś głodem zamrzéć muszą, a gdyby się cudem jakim do swoich dostać mieli; Zakonowi żadnéj szkody wyrządzić nie potrafią.
— Bracie Bernardzie — rzekł — nie trapcie się tém, ani zrażajcie, ale pilnie odtąd przestrzegajcie tego, aby żaden obcy żywioł się do naszego Niemieckiego Zakonu nie wmieszał. Ani sług, ani czeladzi, ani knechta nie godzi się nam miéć, który-by nie był czystéj krwi niemieckiéj...
Jest nas, dzięki Panu, dosyć i nie potrzebujemy obcych pomocy...
Wielki Mistrz na tém skończył, i mając już uklęknąć do wieczornéj modlitwy, zwrócił się jeszcze do Bernarda, cicho szepcząc:
— Jeżeli-by ich ujęto... szkoda żywić...
Dał znak, ręką po szyi powiódłszy, który Bernard zrozumiał dobrze... pokłonił się nizko i, gdy Luder do klęcznika się zbliżał, wyszedł po cichu.