>>> Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Kwiatek z sutereny
Podtytuł Obrazek z bruku
Pochodzenie „Kurjer Warszawski“, 1891, nr 224
Redaktor Franciszek Olszewski
Wydawca Wacław Szymanowski i Antoni Pietkiewicz (Adam Pług)
Data wyd. 1891
Druk Drukarnia „Kurjera Warszawskiego“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Kwiatek z sutereny.
(OBRAZEK Z BRUKU.)





Pani Rozalja Lubczykowa miała bardzo korzystny proceder, utrzymywała bowiem w pięknym lokalu w suterenie przy ulicy Pańskiej czy Wroniej magle, a prócz tego była w posiadaniu dwóch białych kóz, których mleko kupowano od niej na lekarstwo dla słabowitych dzieci, oraz dla osób, na choroby piersiowe cierpiących.
Lokal składał się z dwóch izb, niedostatecznie widnych, ale za to w samą miarę wilgotnych i ponurych.
Okna w całem znaczeniu tego wyrazu wychodziły na ulicę, gdyż można było przez nie widzieć tylko nierówną powierzchnię bruku, oraz buty i trzewiki przechodzących.
Niekiedy jaki ciekawy pies zaglądał przez nie do wnętrza mieszkania i węszył.
Podczas wielkiej ulewy woda dostawała się do stancji i wielką kałużą rozlewała się pod maglami, ale takie wypadki nie były częste, dwa, trzy razy do roku najwyżej.
Był wtenczas lament, krzyk, narzekanie na gospodarza, na rządzcę, ale po paru dniach woda wyschła, narzekanie ustawało i życie toczyło się dalej normalnie, jak wałek w maglu z pewnym oporem i trudem, ma się rozumieć... zwyczajnie, jak życie.
Klijentela była porządna i liczna, bo sprawiedliwość nakazuje przyznać, że maszyny były w stanie dobrym, a gospodyni bardzo uprzejma.
Nad oknem widniał bardzo ładny znak, na którym artysta, ze szkoły impresjonistów pokojowych zapewne, wyobraził zielony magiel, a przy nim blado niebieskiego obywatela w żółtej kapocie. Napis opiewał: „Magle wiedeńskie i chłop kręcący, cena nizka”. O kozach napis nie wspominał, ale wszystkie kumoszki nawet z sąsiednich ulic wiedziały, że pani Lubczykowa je posiada...
Maszyny mieściły się w pierwszej izbie, kozy w komórce na podwórzu, a druga stancja w suterenie służyła za mieszkanie dla właścicielki zakładu, oraz dla jej córki... W tem mieszkanku było bardzo czysto i ładnie. Na ścianach dużo obrazków religijnych, na komodzie i stołach szydełkowej roboty serwetki, na łóżkach śnieżnej białości pościel, na oknie kwiaty.
Dzieją się niekiedy dziwne, niewytłumaczone rzeczy. W ciemnej suterenie w okienku, mało światła dającem, ślicznie trzymały się i kwitnęły geranje i laki, a co dziwniejsza, w suterenie tej wilgotnej, światła pozbawionej, wyrosła i zakwitnęła niezwyczajnym wdziękiem córka pani Lubczykowej, Mania.
Przyszła ona na świat w tym samym lokalu i tu w najmniej sprzyjających warunkach wyrosła. Dzieckiem tyle tylko miała powietrza, ile jej dać mogło ciasne podwórko, tyle przestrzeni do biegania, co na ulicy przed domem, tyle gimnastyki, co chodzenie po schodach i gra w klasy lub klipę z dzieciakami sąsiadów.
Snać było w tem dziecku tyle zdrowia i energji życiowej, że nie mogła go złamać duszna atmosfera podwórka i mieszkania.
Odrobina światła, skąpo rzucony promyczek słońca wystarczał, aby wywołać kwitnące rumieńce na białą twarzyczkę, ożywić blaskiem czarne oczy, zabarwić purpurą usta, zarysowane ładnie, uśmiechnięte, wdzięczące się dwoma rzędami białych, drobnych ząbków.
Pani Lubczykowa owdowiała wcześnie i córka była dla niej jedynym celem życia i pociechą. Dla niej groszakami i trojakami posag składała, dla niej żyła jedynie... Dziewczyna rosła i piękniała; podrostkiem oddała ją matka do szkółki, gdzie elementarne wykształcenie jej dano; potem do magazynu na naukę szycia chodziła i byłaby uczęszczała tam znacznie dłużej, żeby nie pewna okoliczność...
Raz w niedzielę Mania wystroiła się do kościoła. Miała na sobie jasną sukienkę, kapelusik z tiulu i kwiatów, rękawiczki na zgrabnych i kształtnych rękach.
Przed wyjściem rzuciła okiem na odbitą w lustrze swą postać i zwróciwszy się do matki, zapytała:
— Mamo, czy mi dobrze w tym kapeluszu?
Matka spojrzała na nią i dreszcz ją przeszedł.
— Za ładna, zanadto ładna — pomyślała w duchu — taka się nie uchowa, ale od czegoż matka, krewni i przyjaciele od czego?
A było krewnych kilku. Wujaszek, stolarz, poczciwy człowiek, dobry majster, w plecach jeszcze zdrów, w pięści krzepki; dwaj znów braciszkowie cioteczni, obaj czeladnicy, dzielni chłopcy, jeden od kowala, drugi ślusarz; był i dalszy kuzyn, lakiernik, wprawdzie lżejszego fachu, elegant, niby trochę artysta, znawca na kolory, ale chłop z honorem i fantazją taką, że ani przystąp bez kija.
Wicek mu było na imię. Tenby za Mańką na dno piekieł poszedł, bo mu w oko wpadła, szalał za nią i żenić się chciał. I Mania możeby nie była od tego, tylko, że żałowała widać panieńskiej swobody i nie śpieszyła się do ołtarza.
A może też...
Kto wie; bo matka zauważyła, że od niejakiego czasu włóczy się niemal codzień koło kamienicy jakiś pan bardzo szykowny, blady, ze szkiełkiem w oku, na cieniutkich nóżkach.
Chodzi, rozgląda się, niby placu do kupna czy lokalu do wynajęcia szuka, ale wogóle podejrzany jakiś, bo go na tej ulicy dawniej nigdy nie widywano.
Nie bez kozery on przychodzi, a nawet wyszło na jaw, że stróżowi z przeciwka rubla dał i o panią Lubczykową dopytywał się: co za jedna, jak dawno mieszka, czem się trudni, czy męża ma, czy wdowa, kto u niej bywa?
Czego stróż nie powie za parę groszy, a ten zwłaszcza, że pijak był, to się tak rublem ucieszył, że nagadał najmniej za pięć: o maglach, o chłopie, o koziem mleku.
Galant, jak to usłyszał, aż w dłonie klasnął z radości; jeszcze dziesiątkę stróżowi dorzucił, potem wsiadł w dorożkę i odjechał.
Nazajutrz było święto; wieczorem u pani Lubczykowej zgromadzili się dobrzy przyjaciele, wujaszek stolarz, kowal, ślusarz, lakiernik; mieli z sobą harmonijkę, chcieli się zabawić.
Mania pod ten czas do jakiejś przyjaciółki wyszła, więc matka, korzystając z chwili, opowiedziała życzliwym o swojej niedoli, o obawach, jakie trapią jej serce matczyne. Nasz warszawski rzemieślnik serce ma dobre, a za swoim, zwłaszcza za krewnym, stoi, jak mur, cóż dopiero, gdy chodzi o taką ładną dziewczynę, jak Mania. Młodzi zawrzeli gniewem; kowal z miejsca zaraz zawinął rękawy i przyrzekł eleganta skuć, ślusarz miał go wyraszplować, a lakiernik umalować na czerwono. Bóg wie, co byliby z niego zrobili, tylko, że stolarz, człowiek już starszy i stateczny, wyperswadował im, że to do niczego nie prowadzi.
— Przesadzić go przez kij zawsze można — rzekł — ale zaraz awanturę robić, nie wypada. Zawsze to niepięknie i cyrkułem pachnie.
— Już ja za pannę Marję posiedzę, choćby nawet i trzy tygodnie — zawołał z entuzjazmem Wicek.
— Ty lepiej przesiedź nie za nią i nie dla niej, ale przy niej do samej śmierci. Pani matce się pokłoń, w obie ręce pocałuj, ja się za tobą wstawię, a ci oto będą drużbami...
Jeszcze stolarz nie skończył, już Wicek do ręki pani Lubczykowej się przypiął, jak pijawka.
— Owszem, owszem — odrzekła rozczulona kobieta — ja nie od tego, ja wiem żeś chłopak złoty, ale Mani nie przymuszę, pomów z nią...
Zaczęli radzić, stolarz obiecywał państwu młodym na nowe gospodarstwo mebelki tanio sporządzić; przyjaciele gości na weselisko przyprowadzić i tak się przyjemnie zagawędzili, że ani spostrzegli, iż już mrok.
Niebawem i Mania nadbiegła, uśmiechnięta, wesoła, a taka ładna, jak obrazek.
Kowal, ujrzawszy ją, szepnął do Wicka, żeby kuł żelazo, póki gorące i nie odkładał do jutra.
— Co się masz namyślać, od razu gadaj, co masz gadać, my, przyjaciele dobrzy, też przemówimy za tobą.
Już chciał Wicek za dobrą radą pójść, już usta otwierał, gdy nagle spojrzał na okno i zawołał:
— Patrzcie, państwo, patrzcie!
Kowal na krzesło wskoczył i przez otwarte okno głowę wychylił.
— Proszę pani — rzekł do Lubczykowej przyciszonym głosem — to napewno on. Idzie tu; ma okulary na nosie, cylinder, sakpalto z peleryną... Dam ja ci pelerynę! To ten sam...
Mania zarumieniła się mocno, chociaż bowiem nic na sumieniu nie miała, ale zauważyła dobrze, że elegancki panicz dla niej na Wronią ulicę przychodzi.
— Jak Boga kocham — zawołał kowal — w bramę wszedł i tu idzie!
— Sam włazi nam w ręce! — krzyknął Wicek i stanął w takiej pozycji, jak gdyby miał się rzucić na kogoś!
— Cicho! cicho! — rzekł stolarz — niechno pani wyjdzie do niego do pierwszej stancji i usłyszy, czego on chce. Te drzwi trochę przymknąć. Mańka w kąt, a wy chłopcy ani się ruszyć, dopóki ja nie powiem.
Drzwi od pierwszej stancji skrzypnęły, do maglarni wszedł młody elegant.
— Czy mam honor z panią Lubczykową? — zapytał słodziutkim głosem.
— Ja jestem do usług.
— Mam do pani interes, a raczej prośbę.
— Jeżeli względem magla, to jutro chyba, bo dziś święto.
— Ale nie, zupełnie o co innego chodzi.
— Co pan dobrodziej rozkaże?
— Widzi pani, jestem trochę cierpiący i doktor zalecił mi kurację koziem mlekiem.
— A... więc to o to. Owszem, proszę pana, mam dwie kozy, niech pan przysyła służącą dwa razy dziennie, rano i wieczór...
— Otóż, widzi pani, tak nie dobrze będzie.
— Dlaczegoż?
— Doktor kazał, żebym je pił jeszcze ciepłe, prosto od kozy, więc możeby pani pozwoliła, żebym przychodził tu co wieczór; zapłacę dobrze, ile pani każe.
— Cena dla każdego jednakowa, od kiedyż pan zacznie?
— Choćby od dziś...
We drzwiach ukazał się stolarz.
— Eh! — rzekł — co się pani droży. Dla chorego wszystko powinno się zrobić... Niech pani skoczy po mleko i przyniesie, a pan niech pozwoli dalej, niech pan spocznie. Mańka, dajno szklaneczkę, porządnie, na tacy.
Mania zawstydzona zrobiła, co wujaszek kazał, i ukłoniła się gościowi...
— To, widzi pan — mówił dalej stolarz — córka pani Lubczykowej, a moja siostrzenica, nie szpetna dzieweczka, co?
— Prześliczna — szepnął elegant.
— A to też nasi krewni — objaśniał dalej uprzejmy człowieczysko — rzemieślnicy wszystko, ale dobre chłopaki. No, ukłońcież się panu...
Elegant podał rękę pierwszemu z brzega i na nieszczęście trafił na kowala. Delikatna, wypieszczona ręka aż zatrzeszczała w narobionej dłoni.
— Aj, aj! — krzyknął.
— Co ty wyrabiasz, Piotrek! — zawołał stolarz groźnie, a zwracając się do gościa, dodał — niech mu pan wybaczy, to szczery chłop, ale kowal, bierze łapą, jak kleszczami. Tamci dwaj też rzemieślnicy, a jeden z nich naszej Mańki kawaler.
— Tak?
— Wesele niedługo: jak pan sobie w naszej kompanji upodoba, to prosimy, dobrze, panie, co?
— Owszem.
— Eh, wujaszku — odezwała się zawstydzona dziewczyna. — Ja o żadnem weselu nie wiem i nikogo nie zapraszam.
— Wstydź się, panna, jak koziołek w kapuście. A jest i mleko. Mańka, cożeś ty za szklaneczkę dała, dajno większą.
— Panie łaskawy, ja tylko troszeczkę, doktor zalecił w małych dozach.
— Oni się nie znają, ci doktorzy. Niech no pan sobie nie żałuje; golnąć duszkiem, będzie pan miał piersi zdrowe, jak u organisty.
— Ale nie mogę.
— Co to nie mogę? U mnie wczoraj chłopak szelma półkwaterek politury wypił i dobra! nic mu nie zaszkodziła...
Elegant wypił duszkiem szklankę koziego mleka i wstrząsnął się z obrzydzenia.
— Niesmaczne? — spytał stolarz.
— Przykry ma odór.
— Ale skutek jaki... Wie pan, tu jedna rzeźniczka była chuda, blada, jak śmierć, piła przez pół roku kozie mleko i dziś jest taka gruba, jak ta pompa na Tłumackiem. Ale ona piła po pół garnca.
— Co?
— Jak pana dobrodzieja poważam... Mańka, nalej no jeszcze szklankę.
— Panie, ja nie mogę; daję słowo, że nie mogę; doktor nie kazał tak dużo.
— Co on tam wie... niech pan mnie słucha, ja się znam; niech pan pije...
— Ale, doprawdy...
Elegant zaczął się niecierpliwić.
— Przecież nie można nikogo przymuszać, nie można się wdawać w nieswoje rzeczy...
— Święta prawda — przytwierdził stolarz, u nas, jak się kto wdaje w nieswoje rzeczy, to go tak wyheblują, aż wiory z niego polecą... Prawda, chłopcy, co?
— Aj, aj... i jak jeszcze...
— Moi panowie, co to ma znaczyć... ja tu przyszedłem...
— Panie łaskawy — rzekł stolarz — my wiemy dobrze, po co pan przyszedłeś... nie potrzeba opowiadać szeroko.
— Daję słowo honoru...
— Tani masz pan honor, skoro go na kozie mleko nie żałujesz, po naszemu inaczej się to rozumie... Ile pani ma jaszcze tego mleka? — zapytał stolarz gospodyni.
— Będzie kwarta.
— To pan wypije tę kwartę dla zdrowia, bo pan słabowity jest.
— Nie tak bardzo, jak się panu zdaje.
— Wypije pan kwartę koziego mleka — powtórzył stolarz z mocą.
— Ależ mój panie, to jest napaść, to rozbój!... Proszę mnie uwolnić, bo będę krzyczał, zawołam na pomoc...
To mówiąc, zerwał się z krzesła.
— Chłopcy — rzekł spokojnie stolarz — poproście pana, żeby usiadł.
Sześć żylastych rąk wykonało ten rozkaz w mgnieniu oka. Pani Lubczykowa, przeczuwając awanturę, zbladła jak kreda. Mania drżała z obawy.
Stolarz zbliżył się do eleganta.
— Mówisz pan, że to napaść. Dobrze. Więc według pana, gonić za uczciwą dziewczyną, dybać na jej zgubę, na zmarnowanie, to nie jest napaść, co?
— Ja wcale nie w tym zamiarze...
— A w jakim?
— Ja tu przyszedłem na mleko.
— Znamy się na tem, ładny paniczu. Zresztą, masz, coś chciał. Skoro na mleko, to pij mleko. Używaj, ja płacę, funduję z dobrego serca... Na piętrach ładnych panien nie brak, tam chodzić... to dla pana kompanja, a po suterenach się nie włóczyć, bo niebezpiecznie. Z pewnością żaden z tych oto chłopaków narzeczonej panu nie odbije... Im to nie w głowie, oni przez cały tydzień w robocie, jak woły, oni krwawo pracują, a ze swego koła nie wychodzą, za koziem mlekiem nie gonią. Cudzego nie pragną, ale w swojem się skrzywdzić nie dadzą... Wara! Masz szczęście, paniczu, bo się tylko kwartą koziego mleka wykpisz, gdybyś trafił na innych, możebyś kilkoma żebrami przypłacił. No, dalej, pić, ładny paniczyku, zgodnie, po dobremu, póki prosimy...
Nie było rady, wypił.
— Mańka, jeszcze szklaneczkę...
— Panie, litości! — jęknął.
— Nic nie pomoże — pić!
— Mnie mgli...
— To lepiej, będzie pan dłużej pamiętał.
— Ja mogę umrzeć od tego.
— Ej, co to, to nie, i owszem, będziesz zdrowszy; przecież doktor kazał...
Pani Lubczykowa i Mania prosić zaczęły:
— Wujaszku, dość już... przykro patrzeć na tego pana...
— Aha! jemuby nie była przykra nasza krzywda, niech pije...
— Wujaszku...
— Panie majster — odezwał się Wicek — myśmy się już z panną Manią porozumieli; ja zawzięty nie jestem: niech go pan majster puści kantem, ma już dość nauki...
— Jeszcze jedną szklankę, resztę daruję, skoro mnie o to prosicie... Widzisz, paniczu, dalibóg oni dużo lepsi od ciebie... No, pij pan, za zdrowie pańskiego doktora! Żywo...
Młody człowiek zzieleniał ze złości, ale wobec siły musiał ustąpić.
Stolarz wyprowadził go aż na schody.
— Niechże pan dobrodziej — rzekł na pożegnanie — wstąpi jeszcze kiedy na kozie mleko.
— Żeby was najjaśniejsze — syknął elegant i wskoczył w przejeżdżającą dorożkę.
— Dokąd jechać?
— Dokąd chcesz, byle wywieź mnie tylko z tej szkaradnej ulicy.

Klemens Junosza.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.