Listy (Kraszewski, Świt)/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Listy |
Pochodzenie | Świt. Pismo tygodniowe illustrowane dla kobiet wraz z dodatkiem wzorów robót i ubrań kobiecych |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1884–1885 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Wiele razy list rozpoczęty rzucałem do kosza, nie wiedząc o czém i jak mam pisać do Świtu, wahając się z wyborem treści i formy? o tém chyba obszerniéj się rozwodzić nie mam potrzeby. Sprawa to naszego powołania tycząca się, na którą lepiéj może rzucić zasłonę.
Nagle, szczęśliwa czy niefortunna myśl mi przyszła sprobować, czy w nowym dzienniku nie uda mi się zrzucić to, co oddawna mam na sercu, i wystąpić — przeciwko całemu dziennikarstwu? Tak jest, pomimo wielkiego do polemiki wstrętu, — raz, bodaj z narażeniem spokoju, powiedziéć potrzeba, co kamieniem dawno cięży na piersi, rozpatrując się w sprawach naszego wieku.
Powszechném jest narzekanie na szerzącą się demoralizacyę, na groźną statystykę przestępstw i zbrodni; na powtarzające się jednego rodzaju napaści na ludzi i rabunki, oszukaństwa i nadużycia dobréj wiary.
Nie ma prawie dnia bez doniesienia o nowém jakiémś potworném przestępstwie, będącém naśladowaniem lub udoskonaleniem jednego z tych, o których szczegółowe sprawozdania świeżo pisały dzienniki. Jawném jest prawie i dowiedzioném, że występek bywa zaraźliwym, że pilne i umiejętne opowiadania reporterów służą niekiedy za wskazówki i wzory do naśladowania pewnym jednostkom... usposobionym już do złego...
Pomimo to, zdaje się, że dzienniki ze szczególném upodobaniem, lubując się w drastycznych historyjkach o mordach, rabunkach, napaściach, oszustwach, zdają z nich sprawę tak troskliwie, tak malowniczo, z takim talentem realistycznym, jak gdyby wcale szkodliwości téj trucizny nie domyślały się i nie znały!
Niepotrzebujemy się rozpisywać o tém ani dowodzić, jak wielki jest wpływ i znaczenie dziennikarstwa, w naszych czasach urosłego do niezmiernéj potęgi. Wpływ ten jednak, w innych sferach uznany, nie dosyć był zbadanym w działaniu swojém na massy. Kto dziś nie czyta dzienników, począwszy od przedpokoju do restauracyi? Nie należałoż-by miéć względu na to, jakie skutki pokarm ten wywiera na pewne indywidualne usposobienia, na umysły nieprzygotowane, na ludzi noszących już w sobie zaród zepsucia?...
To ciągłe karmienie się kryminalnemi sprawami, oswajanie z obrzydliwością, z okrucieństwem — nie maż w końcu tego skutku, że niewykształceni czytelnicy popadają w rodzaj gorączki... i szału?
Tymczasem, niech mi przebaczą redaktorowie i reporterowie, bez najmniejszego względu na skutki — nikt z nich nie poświęci sensacyjnego artykułu przez sumienny rozmysł nad możliwym wpływem jego... Dziennik, powiada sobie redaktor, aby zyskał tysiące abonentów i czytelników, powinien być przedewszystkiém dobrze informowany... Bez względu więc na skutek tych informacyi, poluje się na nie, ubiega za niemi, aby prześcignąć współzawodników.
Weźmy w ręce nie nasze, ale wszystkie niemal europejskie gazety, rozpatrzmy się w ich treści...
Literatura, sztuka, życie duchowe, sprawy poważne, objawy działalności sfer różnych, któreby obfitego dostarczyć mogły materyału do sprawozdań, są w ogóle traktowane pobieżnie i lekko... Lecz niech na stół przyjdzie taka sprawa monstrualnego morderstwa, jak Schenck’a lub t. p., wówczas całe kolumny się nią zapełniają; pracują druty telegraficzne i pióra reporterów, pisze się co było i czego się domyśla, i co zmyśla się nawet... Obrzydliwym scenom nie ma końca...
Samo oswajanie się z temi brudami nie może być bez pewnego wpływu na umysły, na uczucia... Dziennik wpada w ręce wszystkich, począwszy od syllabizujących nieuków, do dzieci nawet...
Na to wszystko nikt nie ma względu — bądź co bądź potrzeba być dobrze informowanym, choć-by to przyszło przypłacić sumieniem, z którém sprawa łatwa, bo się je uspokaja i przydusza sofizmatami.
Reforma w dziennikarstwie, zdaniem naszém, jest niezbędnie potrzebną; ale inaczéj przyjść nie może do skutku, tylko za wspólném porozumieniem na jakimś zjeździe, którego zadaniem było-by roztrząsnąć sumiennie, co się wykonać powinno. Dzienniki, niestety, są przeważnie przedsiębierstwami, w których idzie o procenta i o zyski. Figaro daje przechodzącą wartość akcyi dywidendę, jak-że nie iść w ślady jego, chociażby do kolan w błoto?
Niegdyś czyniliśmy podobne uwagi przyjacielowi naszemu, dziennikarzowi. — Mój drogi — odparł nam z uśmiechem — wszystko to po części prawda; ale przypuściwszy, że ja, uznawszy ją, zreformuję mój dziennik — cóż to pomoże, gdy dziesięć ich skorzystają z tego, aby mnie wyprzedzić i odebrać mi moich czytelników. Za abonentami idą anonsa, a za niemi — sam byt nasz!!
Usiłował mi potém dowieść, iż z tą jawnością i obnażeniem szkarad — oswoją się ludzie tak, że one wrażenia na nich czynić nie będą!!
Być może — ale cóż to za smutna ostateczność, to obycie się z największym brudem, ze szkaradą, z ranami i trądem??
Nic-że więc nie można począć? nic nie ma do zrobienia? to co jest, jest-li taką koniecznością, iż jéj uniknąć nie podobna...?
Nie sądzę. Potrzeba naprzód kwestyę samą wprowadzić na porządek dzienny, trzeba ją wziąć do serca i uznać za piekącą, za uprawnioną... Mówmy o tém i szukajmy granic, które zakreślić potrzeba niepomiernéj swobodzie tarzania się w błocie, dla zabawy tłumów...
Dzienniki mają tysiące środków zajęcia czytelników, pociągnięcia ich ku sobie. Być może, iż w piérwszéj chwili po pieprznych i słonych, tęgo zaprawnych potrawach, łagodniejsze mniéj smakować będą — ale znajdą się podniebienia, które je powitają z rozkoszą. — Pole dziennikarstwa jest tak niezmiernie rozległe, iż porzuciwszy niezdrowe trzęsawiska, pozostanie dosyć nietkniętych dotąd przestrzeni, które ono uprawiać może, bez obawy szerzenia zarazy.
Nie należałożby raczéj podnosić i uszlachetniać, a nie chorobliwą tylko karmić ciekawość, poruszając namiętności, niepokojąc niedojrzałe umysły? Nie jest-że to wstydem i hańbą wieku naszego, gdy skandaliczne pamflety, jak Sarah Barnum, setkami tysięcy exemplarzy się rozchodzą, a do najpiękniejszego dzieła często wydawcy dopłacać trzeba, aby się na świat mogło pokazać?
Figaro i jemu podobne dzienniki przygotowują czytelników dla tych obrzydliwych książek, które rumieniec wstydu wywołują na każdéj uczciwéj twarzy...
Nie czas-że, by dobiwszy się do krańców bezwstydu, nakoniec probować zawrócić i przejść w pogodniejsze strefy??
Bądź co bądź, chociażby protestacye przeszły bez skutku, zaprotestujmy przynajmniéj. Może kto sprobuje mniéj rachować na zepsute podniebienia, a więcéj na szlachetne instynkta ludzkiéj natury... Nam się nie wydaje ani niezbędną potrzebą publiczności, aby o wszystkich procesach kryminalnych była tak nadzwyczaj pilnie informowaną, ani przyjemném to ciągłe przysłuchiwanie się rozprawom sądów, obnażającym chorobliwe zjawiska społeczności...
Książka najlepsza częstokroć pominięta bywa milczeniem, największéj doniosłości wynalazek zbyty kilku słowami, — najżywiéj mogąca zająć podróż odważnych zdobywców nowych światów i ziem nieznanych — ledwie napomknięta... a sprawa o rabunek i mord rozlega się na całych kolumnach i stronicach dzienników! Prawda, że stokroć jest łatwiéj zdać drastycznie sprawę z takich scen, których realizm już im koloryt jaskrawy nadaje, niż ocenić to, co wymaga pewnych studyów, nauki i przygotowawczych wiadomości; ale téż stokroć ma większą zasługę reporter ze świata słońca i blasków, niż protokulista, który szynkowne sceny stenografuje dla... tłumu...
Składam pióro z westchnieniem, pytając się w duchu sam siebie — na co się zdała ta protestacya? — Na nic, prawda, — e pur si muove!...
List mój piérwszy w kilku dziennikach znalazł uznanie i choćby innego nie wywarł wpływu, jest-to dla mnie wielce pocieszającém. Reforma nigdy nie jest rzeczą łatwą, a w dziennikarstwie najmniejsza zmiana może się stać niebezpieczną, bo czytelnicy nawykają nietylko do treści, ale nawet do jéj rozkładu i zewnętrznéj fizognomii. Dla tego téż w Niemczech, gdzie nałóg jest może więcéj niż gdziekolwiek ważnym czynnikiem, pisma peryodyczne, które pozyskały wziętość, trzymają się staréj formy i strzegą innowacyi. U nas — jest cokolwiek inaczéj, bośmy żądniejsi nowości, n’en fut-il plus au monde, jak Francuzi.
Tymczasem po staremu przynoszą nam dzienniki szerokie sprawozdania ze spraw kryminalnych, a niektóre z nich, przy pomocy dowcipnych reporterów, umieją im nadać wcale udatną formę, tak, że czytanie sądowych rozpraw, którym koloryt nadaje język ludowy, wyrażenia dosadne, i t. p. — jest wyśmienitą zabaweczką. Smaczne to, choć po odrobince trucizny zawiera. Ta doza homeopatyczna była-by może nieszkodliwą, gdyby w dzienniku nie powtarzała się tak często, tak nieustannie i nie oswajała organizmu z tém, co na jego rozwinięcie się zdrowe musi w końcu wpływ wywierać.
Książka ani w części nie ma téj siły, jaką dziennikowi nadaje owo saepe cadendo, jakby dla niego wypowiedziane przed wieki. Dziennik ze stolika w salonie przechodzi do przedpokoju, do oficyn, do warsztatu, na ulicę, a bardzo się może zabłąkać i do pokoju dzieci.
Dla tego téż spotykamy tu, w Niemczech, przykłady dwunastoletnich emigrantów, którzy, wyłupiwszy biórko ojcowskie, puszczają się do Ameryki.
W świeżo wydanym doskonałym obrazku Anglii, „John Bull i jego wyspa“ znajdujemy silnie oznaczoną różnicę dziennikarstwa angielskiego od francuzkiego. Autor powiada, że w Anglii każda panienka, nawet niedorosła, może bez obawy wziąć w rękę wszelką gazetę — nie znajdzie w niéj nic takiego, coby się w salonie czytać i położyć nie dało. Nawet Punch i inne satyryczne dzienniki nie pozwalają sobie nic, coby zarumienić mogło. Prasa, gdy jest zmuszoną dawać obszerne, wyczerpujące sprawozdania, nie kładzie nacisku, nie podnosi tych stron drastycznych, które zepsutym podniebieniom smakują, a zdrowe psują.
W Niemczech, z małemi wyjątkami, dzienniki, które największą cieszą się popularnością, winny ją głównie obfitości, ale wcale nie doborowi artykułów. Przyjmują one, bez najmniejszéj krytyki, co im, często interesowane strony, nasyłają, choćby nazajutrz odwoływać i prostować miały. Im co drastyczniejsze, pieprzne mocniéj, słone — tém lepiéj. O zdrowie ogółu nikt nie dba. Interesa kasy przedewszystkiém. Sauvons la caisse! powtarzają z Robertem Macaire. Numera najbezwstydniejsze najlepiéj się sprzedają.
Jak mało w tém sumienia, a jaka lekkomyślność, o tém, niestety, boleśnieśmy się na sobie samym przekonali, czytając potwarcze baśnie i plotki, przeciwko nam wymierzone, a najmniejszéj nie mające podstawy, często z dnia na dzień z sobą sprzeczne (z powodu nieszczęsnego procesu).
Nie my piérwsi podnosimy głos w sprawie téj, przywrócenia godności dziennikarstwu i oczyszczenia go z brzydkich — naleciałości. Właśnie te pisma, które się cieszą największym rozgłosem i powodzeniem winny-by dać dobry przykład. Ale proszęż w imię sumienia przemówić do takiéj redakcyi, jak Figaro i jemu podobni.
Możnaż do nich mówić o moralności, o szkodliwym wpływie i t. p. Okrzyczano-by to za śmieszny Donquichotyzm..., niestety!
Gdy w samém piśmiennictwie realizm źle zrozumiany — naturalizm i t. p. zawładnął szkodliwie, możeż dziennikarstwo od wpływu jego się oswobodzić?
Z tego stanu rzeczy wypływa, że troskliwi, o młodzież szczególniéj, rodzice, krewni, nadzorcy zwracają się do dzienników specyalnie dla pewnego wieku i stanu przeznaczonych. Ale czy to się na co zdało? Wiemy, jaki powab mają rzeczy zakazane i mniéj dostępne. Młodzież z pewnością najmniéj jest żądną tego, co dla niéj w osobnéj kuchni hygienicznéj się gotuje. Niepodobna zapobiedz, aby dzienniki, dla wszystkich przeznaczone, nie dostały się tym, na których najgorszy wpływ wywierać mogą.
Realizm ten, który zrodził się z przesady w przeciwnym kierunku i miał racyę bytu w pewnych granicach — nie uchronił się od nadużycia i również poczwarnéj przesady. Być więc bardzo może, iż doszedłszy do krańca, powróci w szranki, z których nigdy wychodzić nie był powinien. Nie odrodził on literatury, nie stworzył dotąd nic stanowiącego epokę, lecz zaprzeczyć niepodobna, że miał dla sztuki i swe znaczenie, i ze stanowiska jéj zupełnie był usprawiedliwionym.
We Francyi, gdzie zawsze wszystko musi dochodzić do kresu i być doprowadzone do absurdum, po orgiach Zoli i jego naśladowców, zwolna się zaczyna już oddziaływanie. Widoczném ono jest nawet w pismach nowszych tych, którzy do szkoły realistów się przyznają.
Świeżo wydał Guy de Maupassant listy Gustawa Flaubert’a do pani Sand. Flaubert, jak wiadomo, liczonym bywa z Balzakiem razem do praojców realizmu. Tymczasem w listach wzmiankowanych sam on się wypiera téj szkoły i, w istocie, dowodzą one, że punkt wyjścia jego, który stanowił o charakterze pisarza, był całkiem inny. Nieodżałowany Turgeniew, w oczach Flaubert’a był jednym z najznakomitszych pisarzy wieku, a jego pojęcie realizmu można postawić za wzór nowéj szkole. Flaubert z nim godził się we wszystkiém, jemu jednemu się zwierzał, z nim jednym się rozumieli.
W listach do G. Sand, wcale do druku nie przeznaczonych, poraz piérwszy autor pani de Bovary występuje takim, jakim był w istocie. Nic ciekawszego nad jego studya nad ludzką głupotą i okazami jéj w literaturze. Zostały po nim całe tomy wypisów z najznakomitszych autorów, uderzające brakiem logiki, nieforemnością wyrażeń, trywialnością lub nierozsądkiem.
Biedny Flaubert męczył się tém i rozpaczał niemal o ludzkości. Całe jego życie — biorąc w najściślejszém znaczeniu — upływało na pracy literackiéj; nic go od niéj oderwać nie mogło, noce i dnie spędzał na szukaniu tego jedynego wyrażenia, którego myśl potrzebowała, aby się jasno, dobitnie, plastycznie ukazać światu. Do formy téj, tego ucieleśnienia przywiązywał tę samą wagę co Th. Gauthier, który utrzymywał, że treść jest niczém, a słowo i forma — wszystkiém. Muzyka słowa, układ frazesu, zaokrąglenie były — jak ciągle powtarzał — jedynym celem dla niego.
Lecz on i Flaubert, teoryę tę głosząc — sami sobie i swym dziełom kłam zadawali. Myśl mimo wiedzy ich panowała z łaski Bożéj, tworzyła styl, wywoływała słowo, rządziła niém. Bez niéj zostałoby martwém i bezbarwném. Zarówno myśli, uczucia i tego zmysłu czy instynktu piękna potrzeba aby stworzyć arcydzieło. Czynniki te nie zawsze w równéj mierze wchodzą do utworów — i to stanowi ich indywidualną charakterystykę.
Nikt lepiéj nie znał Francyi i stron ujemnych jéj, właściwości, wad, kalectw nad Flaubert’a, nikt surowiéj jéj nie sądził. Dla tego może całe życie chodził smutny, pod brzemieniem troski o nią, pytając — dla kogo ja piszę? On sam twierdzi, że w ostatnich czasach w całym Paryżu niebyło ani jednego domu, w którym-by o literaturze rozprawiać chciano i nią się zajmowano. Tam nawet, gdzie czasem bywała mowa o niéj — nie zadania sztuki saméj, ale podrzędne jéj stosunki zajmowały.
Flaubert, aby módz się wywnętrzyć, potrzebował Turgeniewa lub pani Sand.
Coppée dostał się już do koła czterdziestu nieśmiertelnych, koléj teraz na Alfonsa Daudet’a. Zapowiadają, jeśli się nie mylimy, aż dwie jego nowe powieści. Daj Boże tylko, aby więcéj nam Naboba i Królów na wygnaniu niż Ewangelistkę smutną przypominały.
Winienem Świtowi korespondencyę... Byłbym się już uiścił z tego długu, gdyby nie powstrzymywał mnie skrupuł, że po głowie snuły mi się same smutne i czarne myśli, a z zasady przeciwny jestem propagandzie wszystkiego, co może budzić lub podniecać — pessymizm. Wiek nasz i tak zbyt chętnie widzi wszystko w czarnych kolorach, choć dopatrywać we wszystkiém plam i cieni, nie jestto najlepszy sposób wyrozumienia życia. Tak, pessymizm jest chorobą wieku, i nie tłómaczy nic, i nie pomaga do niczego, i jest tylko wyrazem rozpaczliwéj niewiadomości — co robić?
Mówmy więc, jeżeli chcecie, o téj nieszczęsnéj skłonności do pessymizmu. W Niemczech, a i wszędzie potrosze, odnoszą go ogólnie od Szopenhauera, który jednak sformułował tylko to, co już istniało. Nie filozofowie to pierwsi, lecz poeci ozwali się ze zwątpieniem i skargą, i nie mogli na rozpacz swoją znaléźć lekarstwa. Szopenhauera znacznie poprzedził Byron, układający ze zwątpień swoich poemata. Znalazł on naśladowców, gdyż nic łatwiejszego, jak wyrzekać na życie, los, ludzi i t. d. I może ta łatwość właśnie jest przyczyną, że pessymizm znajduje tylu adeptów. Zrozumiéć świat i wytłómaczyć go, to potrafi nie każdy; na złorzeczenie i klątwy zdobędzie się piérwszy lepszy.
Zwątpienie może być niedorzeczném; filozofia musi być logiczną i konsekwentną. Pessymizm nie wyjaśnia nic, lecz tylko stwierdza stan rzeczy zły i nieuleczalny, jako téż niemoc swoją względem niego. Niestety, wiele umysłów powierzchownych uważa popisywanie się ze sceptycyzmem i pessymizmem za dowód wzniosłości poglądów.
Pessymizm, nie pojmujący życia i uważający je za bezsensową pomyłkę, nie jest w stanie ani mu przynieść ulgi pod jakimkolwiek względem, ani mu nadać kierunku. Pamięta on o tém jedynie, że wszystko jest złém, — wobec czego nie pozostaje nic, jak złożyć ręce i pozwolić światu iść, dokąd zechce. A jednak — jakibądź kierunek, moralność, choćby niezupełna, więcéj są warte, jak brak wszelkiéj wiary i wszelkich zasad. Ostatniém słowem sceptycyzmu jest negacya życia, obowiązku — wszystkiego.
Może on w sposób oryginalny i świetny wypełniać poezyę, zrozpaczoną i szerzącą zwątpienie; tu wszakże niepodobna liczyć się z nim poważnie. Wybluzgawszy się na wszystko, co istnieje, trzeba ciężar swój podjąć, trzeba pracować aby żyć, i pogodzić się ze społeczeństwem, z którego wyłączyć się niepodobna.
Umrzéć jaknajprędzéj w odosobnieniu i zdziczeniu, oto wynik doktryny téj, jeżeli to jest doktryna.
Dlatego téż sądzę, że pessymizm jest wielce szkodliwym, że jest-to wróg, którego należy zwalczać. Lepiéj jest miéć złudzenia, jak nie posiadać nic, jak wierzyć tylko w nicość.
Prawda, życie nie jest dla wszystkich łatwém ani miłém; jest ono brzemieniem, jest posłannictwem i obowiązkiem; a dla pojedynczego człowieka, będącego atomową cząstką ludzkości, może być do zrozumienia trudném. Jednostka ludzka może się skarżyć na los swój. Ale uważany jako cząstka całości, człowiek jest zawsze tém, czém mu być przeznaczono. Pessymizm widzi przedewszystkiém jednostkę, ale nie rozumié całości.
Poetom przypisałem powyżéj początek współczesnego pessymizmu. W nowéj naszéj poezyi pessymizm ten niemniéj czuć się daje.
Wyjąwszy Adama Mickiewicza, który miał silną wiarę, we wszystkich innych widzę zaród téj choroby. Ona przebija się nawet w Zygmuncie, który nie zdaje sobie sprawy z przyczyn bytu i według którego przyszłość jest fatalnie skazaną na straszliwe katastrofy. Słowacki nie jaśniéj na nią patrzy; a jest posępny i zrozpaczony także. Nasi współcześni poeci pędzą daléj przez pieśni swoje tę chmurę rozpaczy. Świat stary wszędzie się wali i zaprzepaszcza pod naszemi stopami; a to, co ma być po nim — mgłą jeszcze zakryte. A przecież dzieje powinnyby nas nauczyć, że ludzkość — jako taka nie rozpacza nigdy, że wszelka katastrofa, pochłaniająca świat jeden, zwiastuje narodziny innego świata. Zaiste, wszystko upada i wszystko przemija, ale zostaje rzecz jedna, zostaje życie. Ono przybiera formy nowe i dzieło swoje daléj prowadzi. Szczęty zdruzgotanych globów służą mu za materyał do zbudowania globów nowych. Historya przenosi się z jednego krańca ziemi na kraniec drugi, ale wątka swojego nie przerywa. Są momenty trudne w życiu jednostki, narodu, ludzkości, ale cierpienie i praca nie przechodzą bez celu i skutku. Wszystko co istnieje, rozumném jest — powiedział Hegel; a ja dodam: wszystko jest sprawiedliwém i potrzebném. Zapewne, są takie poświęcenia i takie ofiary, nad któremi ubolewać trzeba niewątpliwie; ale i one nawet mają swoją racyę bytu, i przynoszą swoje owoce.
To waga dziejowa, to wielkie znaczenie ofiary zrozumianém zostało przez doktrynę chrystyanizmu, który cały spoczął na jéj idei, jako na podstawie swojéj. Pessymizm tymczasem jest doktryną egoizmu; on widzi siebie tylko, tylko drobną cząstkę całości, ale całości zdaje się nie rozumiéć wcale i przeto rozpacza. Przezwyciężaćby nam tedy należało ową skłonność do widzenia wszystkiego w czarnych kolorach, a pochylić się nieco ku przeciwnéj stronie. Ta przeciwna strona ma przynajmniéj moc pocieszenia, moc ukojenia, a wszakże to spokój właśnie daje siłę, podczas kiedy rozpacz ją odbiera.
Nie myślę na lutni poety zrywać smętnéj struny; ona wydaje dźwięk, należący do gamy tonów tak dobrze jak i inne dźwięki; ale utrzymuję, iż posługiwać się tylko tą nutą słabą i denerwującą, znaczy to przyznawać się do pewnéj bezsilności. Jest rzeczą niewątpliwie trudniejszą tworzyć poezyę majestatyczną, spokojną, zrezygnowaną; ale ściśle rzeczy biorąc, taka tylko poezya jest poezyą prawdziwie dobrą.
Przypatrzmy się wiekuistemu pięknu sztuki greckiéj; wszakże je ona zawdzięcza téj właśnie zasadzie wyłączenia ze swoich obszarów wszelkiéj namiętności, wszelkiego brutalnego bólu, wszelkiéj męki. Namiętność, męka, ból, to dla niéj momenty życia przemijające, apoteoza spokoju, to wyrażenie doskonałe prawdy tego życia.
Przytoczy mi tu kto może Laokoona i grupę Nioby dla zaprzeczenia twierdzeniu temu; odpowiem na to, że ani Laokoon ani Niobe nie należą do epoki najwyższego rozkwitu sztuki greckiéj. Najpiękniejsze téż księgi, jakie nam przekazała przeszłość, pełne są wzniosłego spokoju i filozoficznego optymizmu, który tam nawet, gdzie życia wytłómaczyć nie umié, wierzy w sprawiedliwość, życiem tém rządzącą. I zaprawdę, możnaż pojąć takie dzieło, jakiém jest wszechświat, dzieło potęgi tak wielkiéj, którego słowem zagadki byłby brak wszelkiéj logiki i krwawe jakieś szyderstwo? Możnaż nawet pojąć człowieka, mającego ideę sprawiedliwości, któryby jéj nie odnajdywał w Stwórcy swoim? Byłoby to absurdem. A więc, precz z pessymizmem — precz z rozpaczą!
Nigdy się nie ocenia lepiéj błogich i kojących skutków czytania, ani całego dobra, jakie nam przynieść może książka, jak wtedy, kiedy się jest zmuszonym uciekać od własnych myśli gnębiących, od trosk upartych, które uchylić nie w naszéj jest mocy. Jedynym naówczas ratunkiem bywa — praca; a znów częstokroć jedynie możliwą pracą — czytanie. W takich to chwilach dobra książka, która ci pozwala zapomniéć o życiu i brzemionach jego — jest nieocenioną... jest skarbem.
— Nie doznaję zdziwienia, widząc starych, cierpiących, osamotnionych ludzi, jak połykają chciwie książki, czytując je dniami i nocami.
Życie tak cięży niekiedy, że gwałtem trzebȧ szukać środków oderwania się od niego, przeniesienia się choć myślą daleko gdzieś, daleko...
Jednak ileż to razy widziałem naśmiewających się z owych to starych panien i starych kawalerów, z owych istot, pozbawionych rodziny, jéj ciepła i jéj obowiązków, które posyłkę za posyłką do czytelni szlą po utrzymującą ich przy życiu strawę. Ha! niechże się kto chce zdrów śmieje! A ja powiadam, że przychodzą na człowieka takie momenty w życiu, kiedy nawet licha książka staje się deską zbawienia.
Gdy więc to tak już jest, kiedy zaprzeczyć się nie da, że nasz wiek dziewiętnasty jest o wiele pilniejszym czytelnikiem, niżli poprzednicy jego, pomówmy nieco o wyborze w czytaniu.
Niedawne to jeszcze czasy, kiedy gęsto wymieniano u nas takie dwory wiejskie, w których oprócz kalendarza nie znalazłeś drukowanego papieru na lekarstwo nawet. Dziś — niełatwoby pono przyszło Arkadyę taką odszukać... Drukuje się niezmiernie wiele, a spożywa druki — olbrzymio.
Książka, druk, to już dziś konieczność niemal; coś już, jakby chleb powszedni.
Każda epoka, wiek każdy, ma właściwą sobie formę literackiéj produkcyi, jakiś upodobany prąd, jakieś karby, w które wpada myśl pracująca. Tłumy zbierały się niegdyś w Grecyi, ażeby słuchać rapsodów; za czasów Szekspira w Anglii dramat pochłonął wszystko; od końca zaś XVIII wieku romans w oczach naszych niemal przybrał zadziwiające rozmiary, i nagiął ku sobie najhardziéj nawet sięgające po wielkość geniusze — świadkiem Victor Hugo i Notre Dame.
Za Walter Skota romans zdobywa teren dziejowy; pod ręką późniejszych mistrzów staje się filozoficznym, moralizującym, wkracza w dziedzinę ekonomii, ma odwagę sięgać do wszystkich pól życia i wszystkie stosunki jego ku celom swoim obracać.
Używa — i nadużywa wolności, jaką sobie sam przyznaje, i nierzadko z niezwykłą siłą — zdobywa. Giętki, podatny, umiejący dogadzać wszelkim upodobaniom, romans czytanym dziś jest przez ogromną powszechność ludzką, i krzywdzi właściwą poezyę, od któréj pożycza treści, nie troszcząc się o jéj artystyczną formę.
Mamy dziś romanse dla różnych usposobień i gustów; mamy je różnéj miary i wagi. Turgenieff pisze swoje nowelle w dwudziestu wierszach, Balzak wymyśla Komedyę ludzką w stu tomach.
Nie można się więc dziwić, że powieści są powszechnie czytane. Każdy naród ma właściwy sobie rodzaj powieści. Włosi stworzyli nowellę, Anglicy — powieść długą i humorystyczną, Francuzi — pseudo-filozoficzną i — plugawą; Niemcy wreszcie fantastyczną (Hoffmann) i historyczną. Obecnie patrzymy na upadek romansu francuzkiego, który, stawszy się naturalistycznym i doświadczalnym, schodzi aż do rynsztoka.
Czytelnictwo lada jakich powieści, kiedy przybiera znaczne rozmiary, nie może być bez wpływu na społeczność. Znane są przykłady procesów kryminalnych, w których wpływ powieści na podsądnych został skonstatowany. Na oswojonych z książką, romans nie wywiera wpływu; ale jak lekarstwo, wzięte naczczo, działa gwałtowniéj; tak samo powieść dla nieprzywykłych, dla młodzieży, dla tych, co nic jeszcze nie czytali, może się stać niebezpieczną. Będąc rozrywką dla jednych, staje się trucizną dla innych, niedoświadczonych, których wyobraźnie gorączkowo podnieca i wzbudza niedorzeczne marzenia.
Ale zarazem — ile jest chwil w życiu, w których powieść działa jak wyborne lekarstwo, jak opium usypiające, jak łagodzący napój! Ja sam już przekonałem się o tém. Były dnie, kiedy Zola stawał mi się miłym gościem, Daudet dobroczyńcą. Z przyjemnością odczytywałem na nowo „Targowisko Próżności” Thackerey’a i „Soll und Haben” Freitaga, a ilem pochłonął angielskich powieści — trudnoby zliczyć.
Przekonałem się, że z dwóch złych powieści — angielskiéj i francuzkiéj, piérwsza jest zawsze znośniejszą i lepszą. Tylko dobre powieści odczytujemy po niejakim czasie z przyjemnością. Ale nie trzeba dowierzać rozgłosowi, jaki zyskują czasem książki — niezasłużenie. Książka wzięta, którą sobie wszyscy wyrywają, zostaje często równie prędko zapomnianą, jak była wyniesioną pod obłoki. Romans tragiczny, poważny, patetyczny, filozoficzny, czém więcéj ma pretensyi, tém mniéj zapewne będzie miał żywotności; komiczny czy humorystyczny, przeżyje zawsze dłużéj. Można powiedziéć nawet, że bez pewnéj dozy komizmu nie mógłby istniéć.
Spostrzegam się, że staję się rozwlekłym w tych aforyzmach, trochę bezładnych. Miałem mówić o czytelnictwie w ogóle, a mówię głównie o romansie... Powrócę jednak jeszcze do tego przedmiotu, który nam dostarczy treści do przyszłych listów. Dużo jest do powiedzenia o wyborze, o wpływie, o hygienie lektury, o czasie, jaki zajęcie to życiu ludzkiemu zabiera...
Co robili niegdyś ci próżniacy i ci zrozpaczeni, co dziś szukają dusznego lekarstwa w książkach?
Czytanie ma tę dobrą stronę, że nie zostawia umysłu w bezczynności, że podtrzymuje życie, chociaż nie zawsze wzmacnia myśl, lecz niekiedy czyni ją owszem nieudolną i leniwą.
Człowiek się tak przyzwyczaja w końcu do śledzenia za wątkiem cudzéj myśli, że przestaje myśléć samodzielnie. Ale trzebaby istotnie przedsięwziąć studya doświadczalne nad tym przedmiotem, który jest nowym zupełnie, albowiem i spotęgowana potrzeba czytania jest nową. Widziałem ludzi, przywykłych czytać wszystko tak, jak się przywyka do używania morfiny, lub opium; sądzę téż, że czytali oni, nie wiedząc co czytają, machinalnie, i bez korzyści. Wszakże, raz nabyte przyzwyczajenie było nie de zwalczenia, wyradzało się w wadę.
Zresztą — wszystkie trucizny są zarazem mocnemi lekarstwami, i wszystkie gwałtowne lekarstwa truciznami — leży to w porządku rzeczy. To samo dzieje się z czytaniem — żyje się przez nie — i ginie.
Odkąd istnieje świat, a raczéj odkąd to, co się cywilizacyą nazywa, urobiło społeczeństwa i określiło formy ich bytu — miasto przeciwstawia się wsi, i wojnę z nią prowadzi, a wielkie stolice, ogniska przemysłu, handlu, a także oświaty i nauk, są przez jednych sławione, a poniżane przez drugich.
Pewien poeta powiedział, a pewien święty powiedzenie to za swoje przyjął, że Bóg stworzył wieś, a człowiek zbudował miasto. (Człowiek — przez podstawienie ma tu znaczyć — szatan...)
Z tém wszystkiém wszakże, społeczeństwa tak samo nie mogłyby istniéć bez miast, jak i wyżyć bez wsi. I ta i tamte są im w odpowiedniéj mierze niezbędnemi.
Kraje, którym zbywa na wielkich miastach, wegetują bez ruchu, bez postępu, one są ospałe, drzemią; narody, kędy miasta pochłaniają całą sumę życia, gdzie fabryka, przemysł i handel dźwigają się, rosną kosztem i uciskiem wsi, narody te cierpią także, a choroby ich to hiperprodukcya pod wielorakim względem, to proletaryat, pauperyzm i t. d.
Byłoby rzeczą niezbędną ująć w karby, ograniczyć, określić ten ruch i ten pęd, który unosi masy ludowe ku wielkim centrom życia przez nieodparty urok złota i — użycia.
Ależ czyż państwo jest, czyż kiedykolwiek nawet będzie w stanie czuwać skutecznie nad tym przypływem, który widocznie dąży do wytworzenia niebezpiecznych żywiołów proletaryatu?
Dotykam kwestyi téj nie przeto, aby mi się ona zdawała być szczególniéj na właściwém miejscu w szeregu tych oto listów, ale dla tego, że wieś a miasto — i u nas także przeciwstawiają się sobie wybitnie w zakresie interesów, aspiracyi, a przeciwstawiają się sobie tak prawie, jakoby żywioły wrogie.
Stara tradycya, obyczaj nasz, nasze historyczne wspomnienia, nasze patryarchalne stosunki rodzinne — gnieżdżą się i tulą na wsi; postęp, kosmopolityzm, europejska cywilizacya, która się zgoła o przeszłość nie troszczy — panują w mieście. Tak się u nas w kwestyi téj sądzi i mówi powszechnie, a w sądzie tym i w mówieniu dużo jest prawdy, pomimo, że bez tych wielkich ognisk, kipiących życiem chwili, ani tradycya, ani obyczaj, ani przeszłość nie byłyby może cenione według wartości swojéj, i postawione na właściwém sobie miejscu.
A tak — wrócić nam się trzeba koniecznie do onéj formuły, rządzącéj życiem całém i wszystkiemi stosunkami jego, do formuły, będącéj podstawą i powszechném prawidłem jego zjawisk: wszystkie żywioły życia są potrzebne życiu w odpowiedniéj mierze.
Miara — oto co powinno tu i wszędzie stanowić prawo. Nikt już dziś nie zaprzecza konieczności postępu, ale i postęp nawet musi być miarkowany pewnemi względami. On się powinien wspierać na rzeczywistym gruncie tego, co już było, nie obalać mu przystoi, a ruiną ślady swoje znaczyć, ale ulepszać i odbudowywać.
I wieś i miasto mają dział swój w pracy około przyszłości; przemysł i ziemiańska około roli piecza iść mają ku téj przyszłości krokiem równym wspólnie...
Anglia daje nam najlepszy i piękny przykład tego poszanowania dla przeszłości, które nie wyklucza wcale zaufania w przyszłość.
Anglicy wyznają cześć, niekiedy przesadzoną, lecz zawsze uznania godną dla wszystkiego, co im przekazała przeszłość; pomimo to, są oni piérwsi do zmian i ulepszeń. Posiadają tę rzadką cnotę, że nie tracą miary, i prawie nigdy nie stają się krańcowymi.
Spojrzyjmy na poszanowanie Niedzieli, na wykonywanie przepisów religijnych, na stałość, z jaką trzymają się tam odwiecznych formułek praw przestarzałych. Wolą tam bowiem niekiedy cierpiéć złe strony jakiegoś prawa, niźli je obalać, nie wiedząc, co późniéj być może.
To poszanowanie przeszłości przyczynia się do wielkości Anglii. Zupełnie przeciwnie dzieje się we Francyi, gdzie z zarozumiałością niesłychaną niszczy się wszystko dla czynienia doświadczeń, dla stosowania idei i teoryi, które nigdy jeszcze nie przebyły praktycznéj próby. Francya drogo już zapłaciła za to usposobienie rewolucyjne, nie wyrzekła go się jednak.
I oto dotarliśmy do przedmiotu, ku któremu zmierzałem. Chciałbym wyrazić życzenie, abyśmy korzystali z doświadczenia innych, i abyśmy mogli naśladować Anglików raczéj, niźli owych dawnych przyjaciół naszych, zabłąkanych na ścieżki fałszywe i niebezpieczne...
Szczęściem dla Francyi, są jeszcze po prowincyach jéj umysły poważne, oceniające przeszłość jak należy i szanujące tradycyę. U nas także wieś jest żywiołem zachowawczym i do pewnego stopnia powinna trzymać się téj roli.
Ale uznając jéj niezbędność, nie będziemy zaprzeczali konieczności tego ruchu, którego widownią są wielkie miasta, ani pożyteczności tych wielkich ognisk, z których wytryska światło i życie.
Chodzi o to tylko, aby zachować miarę. Nie posuwać się nadto szybko, zaściełając za sobą drogę ruinami, ani téż cofać się, ani zostawać bez ruchu. Oto jest wielka, największa trudność.
U nas jest ona tém znaczniejszą, że nasz temperament słowiański unosi nas co chwila, że się niecierpliwimy zbytnio, że wyobraźnia nasza, ta „folle du logis“, ma zbytnią nad nami władzę.
My także zapłaciliśmy drogo za uniesienia nasze, i czas już byłby skorzystać z doświadczeń przeszłości. Czy potrafimy?...
„Medium tenuere beati” jest bardzo starą prawdą, o któréj nikt nie wątpi, lecz któréj zastosowanie w życiu napotyka niezmierne trudności. Wieś i miasto, przeszłość i przyszłość powinny sobie ręce podać; piérwsza — nie opóźniając zbytnio pochodu, druga — nie przyśpieszając go zanadto. Medium tenuere beati!
Nasza szlachta zdaje się być pociąganą ku miastom i nie ceni już tak jak dawniéj spuścizny ojców, roli i pługa. Chcą się bogacić prędko, spekulują, przedzierzgają się w przemysłowców i najczęściéj kończą na ruinie. A przecież tyle jest do zrobienia na wsi naszéj, tyle do wy orania z téj drogiéj naszéj ziemi...
Był czas — my starzy widzieliśmy jeszcze piękne jego resztki — kiedy kobiety dla dodania sobie waloru, dla podobania się mężczyznom, a także dla tego, aby godnie odpowiedziéć nazwie, którą im dawano (płeć słaba), usiłowały okazywać się bezsilnemi całkiem, roztkliwionemi nad miarę — noli me tangere — jakoby dla wielkiéj subtelności swojéj.
Była to epoka omdleń, waporów i trzeźwiących soli.
Dama, jeżdżąca konno, była podówczas fenomenem nie do znalezienia prawie; wymieniano z nazwiska te, które miały odwagę dotknąć się jakiéj broni; żadna téż z pań nie umiała pływać, co zresztą za horror poczytanemby jéj zostało. Wszelkie ćwiczenia fizyczne dotknięte były w kobiecym świecie powszechną banicyą i zupełną wzgardą, jako niegodne istoty idealnéj, która zdawała się wiatrem żyć i ulatywać nad ziemią — zamiast chodzić po niéj.
Publicznie — damy nie jadały wtedy prawie, ludy jadały bardzo mało; modą było miéć cerę bladą i cierpiéć na nerwy. Gust się na tem zasadzał i ton dobry. Tak było czas dosyć długi, a wpływ epoki waporów błąkał się jeszcze długo po zakątkach prowincyi, razem z angielskiemi lokami i omdlewającém spojrzeniem. Zwykłą wszakże koleją rzeczy reakcya przyjść musiała — nieuniknienie.
Jakoż przyszła — i oto żyjemy w dobie zupełnego odrodzenia, w dobie — sportu. Wszystkie jego gatunki, odcienie, pomysły wszystkie, najbardziéj nawet nużące ćwiczenia — przed wszystkiemi ślizgawka — wydają nam się nietylko właściwe dla kobiet, ale owszem otaczają je w oczach naszych jakoby nowym urokiem. Panie pływają, jeżdżą konno, polują, ślizgają się, strzelają z pistoletów, a najnowsza moda zgromadza je w salach fechtunku z floretami w ręku.
Ta rewolucya, czy téż ewolucya jeśli chcecie — była nieuniknioném następstwem panujących wszechwładnie pojęć o emancypacyi kobiet.
Równa mężczyznie — kobieta, nie chce już obrońcy; ona się musi przygotować sama na wszelki wypadek; sama się bronić pragnie i radzić sobie. Takie jest zjawisko.
Co o niem rzec?
Przede wszystkiem to, że od waporów lepszém jest bezwarunkowo.
A potém, byle sport nie wyradzał się w śmieszne i przesadzone fantazye, byle nie pochłaniał wszystkich uzdolnień kobiety, byle nie stawał się manią, na któréj życie schodzi — użytecznymbym go nazwał i — pożądanym.
Ale pomiarkowania trzeba w dobrém nawet; a nic podobno nie jest tak trudném dla kobiet, jak zachowanie pewnéj miary, jak nieprzestąpienie pewnych granic. Taka to już natura kobiety, a my sami czołem bijemy przed jéj entuzyazmem, przed jéj krańcowością nawet — w wielu razach.
W wielu — ale nie we wszystkich. Zdarza się bowiem, że entuzyazm i krańcowość kobiety stają się niedogodnemi i wprost niebezpiecznemi nawet. Sport tedy, mojém zdaniem, ma swoje dobre strony. Stare wieki utwierdziły tę prawdę: mens sana, in corpore sano. Zdrowie ciała i duszy przysparza zdrowia.
Kobieta równie jak mężczyzna potrzebuje sił; a siły, zanim się wyrobią, potrzebują ćwiczeń i pewnych rozwijających je warunków. Zatém umieć pływać, jeździć konno, ślizgać się i t. d., jest bardzo zdrowo i pożytecznie. Gdyby jednak ktoś chciał robić z tych zajęć cel życia — popełniłby błąd. Trzeba się poddać konieczności hygienicznéj, lecz nie roznamiętniać się do nich; sądzę téż, że — za wyjątkiem ślizgania się na łyżwach, które ma wiele pokrewieństwa z tańcem — wszystkie inne ćwiczenia nie są warte, aby im poświęcać uprawę sztuk, muzyki, rysunku i t. d.
Przykład cesarzowéj austryackiéj, która jest najpiérwszą koronowaną amazonką naszego wieku, pociągnął wiele dam do konnéj jazdy i polowania.
Ale polowanie — przepraszam — polowanie jest podług mego zdania zupełnie nieodpowiedniém dla kobiety. Ona powinna dawać życie i upiększać je, nigdy zaś — zabijać... Jestem nawet przekonany, że z czasem i mężczyzni przestaną kochać się w myśliwstwie; brutalna to bowiem namiętność, niezgodna z charakterem naszych czasów.
Powiadamy więc — że gimnastyka, dająca ciału moc i zdrowie, powinna być włączona do programu wykształcenia kobiecego, że jest ona pożądaną bardzo i że się spodziewać wolno, iż w dzielniejszych ciałach dzielniejsze téż urabiać się będą dusze. Dość już napatrzyliśmy się czułostkowości. Była ona fałszywą i służyła do usprawiedliwiania błędów, za które odpowiedzialnemi czyniono serca, a które tymczasem miały początek zmysłowy... Nie jesteśmy zaś już dziś materyalistami.
Uczucie prawdziwe, głębokie, proste a szczere, nie będzie się sztucznie zdobiło idealną draperyą; będzie ono miało siłę z otwartą przyłbicą walczyć, cierpiéć i trwać. Pozyskamy „niewiasty mężne“, i moc ich doda im nowego wdzięku, który nową aureolę rzuci im na czoło. Nie będą grały komedyi, nie będą robiły scen dramatycznych; żyć będą, nie ukrywając nic i nic nie zmyślając, uczciwie, dumnie a pięknie...
Czy zaszliśmy już tak daleko? Niestety, nie wiem... Chciałbym tylko i pragnąłbym, aby sport oddał nam tę usługę, aby wypędził blagę i fałsz z życia i aby odrodził kobietę. Nie sam on ma się do tego przyczyniać, gdyż całe wychowanie nowoczesne ku temuż celowi zdąża.
Amerykanki i Angielki piérwsze tu dały przykład; we Francyi sport niewieści zrodził dotychczas tylko jedną... nową komedyę; w Niemczech edukacya kobieca, tak samo jak stanowisko kobiety w rodzinie, nie uległy dotychczas żadnym zmianom, gdyż potrzeba reformy czuć się tam jeszcze nie dała. Rodzina, taka jak jest, uważana jest za dobrą, i ma się dobrze. U nas?.. Obawiam się, aby warstwy arystokratyczne nie posunęły się zbyt daleko w naśladowaniu francuzek, a inne... oby się nie okazały zbyt skłonne do zmiany obyczajów i zwyczajów.
Słyszę tu, że w Warszawie są trzy kobiety — ze stopniem doktorów medycyny!.. Fakt to wymowny. Miałżeby on być wróżbą nowéj jakiéjś epoki? Jeżeli tak, to my, współcześni, ujrzymy zaledwie jéj — Świt.
Spojrzałem przypadkiem na kalendarz, jak Memento mori wznoszący się przede mną ze swemi wielkiemi, czarnemi liczbami, które jutro znikną w głębi kosza; patrzę na kartkę, która się jeszcze nazywa dzisiaj... i dreszcz przebiega mi po ciele... Koniec miesiąca się zbliża, a w piérwszych dniach przyszłego trzeba się znowu zabrać do téj pańszczyzny, którą odrabiam już przeszło od pół wieku, a która się zowie — korespondencyą miesięczną.
Mili czytelnicy obu płci, wy, co zgryziecie ten produkt, zły jest czy dobry, wy, którzy możecie nie zasmakować w nim, jeśli was serce ku temu nie skłoni, — mili czytelnicy, pomyśleliście téż kiedy, ile czasem kosztują te lekkie słowa, które napozór tak łatwo jest rzucać na papier? Z pewnością nie. Tak samo, jak nie myśleliście i nie badali sposobów, jakiemi zgotowaną jest mała, świeża bułeczka, którą przy śniadaniu pożywacie, ile pracy ludzkiéj wyobraża ten jeden pożywny kąsek.
Nie pochlebiam sobie, abym się mógł porównać z bułeczką — zbyt wiele czyniłoby mi to zaszczytu. Nie zaprzeczycie wszakże, że zachodzi tu pewna analogia. A skoro tak, to, mili czytelnicy, czy macie wyobrażenie, ile kosztuje korespondencya, naturalnie, nie na monetę brzęczącą, lecz ile kosztuje pracy i udręczeń?... Ostatnie to słowo wyda się wam może przesadném, ale niém wcale nie jest. Drogi przyjacielu, lub nieprzyjacielu, powinieneś uwzględnić, że mam już we wspomnieniach moich coś tak jakby sześćdziesiąt trzy... zimy, z których niejedna mogłaby się podwójnie liczyć. A to czyni człowieka ociężałym! Od pięćdziesięciu przeszło lat koresponduję bez wytchnienia; proszę pomyśléć, ile przedmiotów, idei, wydarzeń musiałem już poruszyć, roztrząsnąć i zdać wam z nich sprawę! Możnaby się zmęczyć czémś mniejszém...
Czy myślicie, że po tém wszystkiém mam swobodę mówienia o czém chcę i jak chcę? Miły czytelniku, odpowiem ci na to, że istnieje redakcya, redaktor, wypadki nieprzewidziane, zwyczaje przyjęte, uza (jak mówią na giełdzie) i cała nieskończoność warunków, uprawniających zwrot nabytego przedmiotu.
Ale — piérwszy dzień miesiąca zbliża się. Kalendarz sterczy przed oczyma, wołając: korespondencya, albo życie! Już kładąc się do łóżka, w głowę zachodzę, o czém tu pisać? O czém bo tu pisać?...
Raz rozmawiałem w przedmiocie tym z jednym feljetonistą francuzkim, doskonałym chłopcem, ale — lekkomyślnym, jak wszyscy feljetoniści. Skarżyłem się, jak zwykle.
— Co znowu — rzekł mi. Używaj pan mojéj metody. Najprzód nie śpiesz się i pisz dopiéro w ostatniéj chwili, kiedy masz nóż na gardle; probatum est, to dodaje werwy. Powtóre, nie trudź się pan zbytecznie szukaniem myśli. Myśl sama powinna cię wyszukać; jest to jéj obowiązkiem, bo — leży to w jéj interesie... Odważnie siadaj przed ćwiartką papieru z piórem w ręku. Tu mały nawias, lecz bardzo ważny, choć nie wygląda na to. Każdy pisarz ma swoje ulubione pióro, papier, atrament, stolik. Bez nich, nie przychodzi mu natchnienie; a choćby nawet przyszło, gdy mu nowe warunki nie odpowiedzą, pierzcha. Niepodobna pisać piérwszém lepszém piórem. Pani Sand nie mogła się obyć bez swego niebieskiego ołówka i pisała nim nawet listy (mam z nich jeden), a Wiktor Hugo oddawna pisze na wspaniałym welinie, który mu przygotowują codziennie do pracy.
Tu feljetonista zatrzymał się...
— No więc — rzekłem — gdy wszystko gotowe?...
— Gdy wszystko gotowe — odpowiada — zaczyna się od piérwszégo frazesu, jaki przyszedł do głowy i — i koniec!
— Jakto koniec? Ależ to zaledwie początek.
— Powiadam, że koniec! Bo te kilka słów pociągną za sobą cały szereg myśli, obrazów, zdań, które trzeba tylko trochę uporządkować, aby przyrządzić potrawę. Naturalnie, dodaje się trochę zapału, trochę serca, wyobraźni, oryginalności, wdzięku i — można podawać. W setkach feljetonów Juliusza Janin’a dziesiątki przynajmniéj są takich, w których napróżno szukalibyśmy jakiéjś zasadniczéj idei, celu, poważnego sensu; ale tak to zręcznie sklejone, że próżnia nie daje się uczuć. Połyka człowiek lichotę i mówi w głębi duszy: ależ sprytny poczciwiec, ależ sprytny!...
— Drogi przyjacielu — odezwałem się do feljetonisty (nie chcąc go nazywać „drogi mistrzu”, jak to jest dzisiaj w modzie) — drogi przyjacielu, ja się biorę do rzeczy nieco poważniéj; chciałbym, żeby, jak w placku królewskim, w każdym artykule był chociaż — migdał.
Zaczął się śmiać.
— Migdały zdrożałyby — odrzekł.
Niemcy w obecnéj chwili mają jednego tylko feljetonistę, zasługującego na tę nazwę; imię jego: Paweł Lindau, i wydaje się on tak, jakby tłómaczył na niemiecki idee francuzkie.
U nas... ale milczmy: entre loups il ne faut pas se manger.
Suszę sobie tedy głowę. Jutro trzeba zacząć, inaczéj będzie za późno. Przerzucam Świt, ponieważ list dla niego jest przeznaczony. Zabrano mi wszystkie temata i nie zostało mi nic — chyba, żebym chciał polemizować z kolegami, którzy, oczywiście, zwyciężyliby, bo są młodsi, bo uderzają mocniéj, podczas gdy ja, nawet gdy się gniewam, staram się być grzecznym i zachowywać względy dla osób. A potém, polemika chwilowo nie byłaby strawną dla mnie. Co robić? Jak kółko moich przechadzek (przerwanych niepogodą), kółko moich myśli jest ograniczone. Przerzucam nowe książki, lecz zdaje mi się, że nie mam prawa o nich pisać; spoglądam w okno, deszcz pada; po nad murami wznoszą się wieżyce starych swiątyń, które pamiętają Ottonów. Gdy godzina uderzy, odzywa się bęben; niebo jest pokryte szaremi chmurami, pięknemi na akwarelli, ale obrzydliwemi, kiedy przynoszą zimno, deszcz lub śnieg...
Na moim stole... cztery tomy ślicznych nowelek sympatycznego Bałuckiego, którego teatr chce przywłaszczyć sobie, a którego ja reklamuję, jako kolegę powieściopisarza... Niemiecka nowelka mego przyjaciela, wykwintnego poety i opowiadacza, Konrada Ferdynanda Meyera (Szwajcara)... Nadesłał mi on ją świeżo, dowodząc tém odwagi, na którą tylko Szwajcar może sobie pozwolić... Potém mam dalszy ciąg pracy feldmarszałka Moltkego o Polsce; jakąś francuzką powieść, któréj jeszczem nie zdążył przełknąć, oraz tłómaczenie głośnego rosyjskiego romansu: „Wojna i pokój”, który wyszedł świeżo w francuzkim przekładzie. Czytam go właśnie... Cóż jeszcze więcéj? Dwie broszury o... Słowianach... z chwili, w któréj Słowianie ci nie zdają się płonąć zbytnią ku sobie miłością... Potém jeszcze broszura o wegeteryanizmie, mała książeczka o sztuce, poezye Szymanowskiego w pięciu tomach, które musiałem pożyczyć sobie, aby się z niemi zapoznać; dwa tomy konferencyi arcybiskupa Felińskiego, trzy tomy o Kochanowskim, Szkice historyczne w liczbie...
Do licha! A gdybym téż tak poszukał sobie przedmiotu w jednéj z tych publikacyi? Wszakże już wykazaniem samych zalet wykwintnéj formy wiersza p. Wacława mógłbym zapełnić cały feljeton.
Bah! Ależ zdaje mi się, że gawędząc tak z wami bez planu, zapełniłem żądaną liczbę kartek... Bogu dzięki! Francuzki feljetonista miał racyę, daję słowo!!
„Umarli prędko jadą”, mówi słynna niemiecka ballada, którą oddawna powtarzano. Ale dziś i żywi także pędzą na wyścigi i... wypadki zaledwie minione pogrążają się w przedwczesném zapomnieniu. Chciałem powiedziéć słów parę o G. Sand, o jéj posągu i imieniu, o jéj sławie pisarskiéj i schyłku życiu, aż spostrzegam, że są to już wszystko rzeczy bardzo stare...
Prawda, że stare. Ale są rzeczy stare, które pomimo to nie tracą wartości. We mnie, który byłem blizkim świadkiem całego dramatu życia kobiety, tak sławnéj, pomimo że tak spotwarzanéj, we mnie osobiście biografia jéj, okoliczności jéj życia, budzą wyjątkowe zajęcie. Ostatni tom jéj korespondencyi i ostatnie lata życia rehabitowały ją; jéj spuścizna literacka, o którą się zresztą mało troszczyła, jest dziś oceniona lepiéj niż kiedykolwiek. Godzina sprawiedliwości wybiła — nareszcie...
Co ztąd za wniosek wyciągnąć należy? Tę chyba oto niewątpliwą prawdę, że jeśli pisarz ma serce i temperament, jeśli pisząc, powoduje się nie rzemieślniczą rachubą, lecz przekonaniami swemi i natchnieniem chwili, jeśli natura zlała nań dar pięknego języka — będzie trwał, będzie żył.
Po błędach lat młodzieńczych, ile ta biedna, pracowita mrówka wycierpiała w karyerze swéj literackiéj!
Kilkakrotnie osądzono, że talent jéj wyczerpał się i gaśnie, a o książkach jéj mówić przestawano. Tymczasem, dawni jéj przyjaciele widzieli, że nie straciła ona nic ze swych zalet, i że jest tylko dojrzałą i pewną siebie.
Spłaciwszy należną dań ideałowi społecznemu, o którym marzyła, od roku 1848 zaczęła się powoli godzić z rzeczywistością i z warunkami życia; zaczęła kochać swe wnuki, otoczyła się rodziną i umarła jako... ukochana babcia.
Po zgonie jéj — nawet obojętni uczuli, że to gwiazda prawdziwa zgasła, i że Francya straciła jedną ze swych znakomitości. 10-go Czerwca 1876 roku, p. Ernest Dréolle zaproponował Izbie uchwalenie kredytu nadzwyczajnego w ilości 25,000 franków, celem ogłoszenia konkursu na posąg dla G. Sand, któryby stanął przed pałacem Wersalskim. Czy było to za wcześnie, czy za późno? — dość że Izba słuchać o tém nie chciała.
Nieco późniéj p. Henryk Lacratelle próbował wyjednać dla niéj pomnik kosztem rządu — w ogrodzie Luksemburskim. Chciał od siebie dołożyć 50,000 franków. Projekt usunięto, i znowu zapanowało milczenie.
Jednakże inicyatywa prywatna nie cofnęła się, i pomnik został wzniesiony w małém prowincyonalném mieście. Ale pewny jestem, że po Dumasie i innych, zaszczyconych posągami w Paryżu, G. Sand także do Paryża zajdzie.
Odczytałem właśnie powtórnie jéj korespondencyę; ten koniec, taki pogodny, zupełne zaufanie w Bogu, spokój w duszy, który jéj aż do progu mogiły towarzyszy, wszystko to znowu mnie wzruszyło i natchnęło poszanowaniem dla kobiety, która wraz z wiekiem swoim żyła, która odczuwała wszystko co go poruszało, i która umarła, lecz się nie zestarzała.
Zaczęła od tego, że chciała świat do góry nogami przewrócić; skończyła na tém, że się zrezygnowała brać go takim, jakim jest. Jest to także pouczające. Trzeba marzyć o ideale i nie zrzekać się myśli urzeczywistnienia go kiedyś; lecz tylko niedoświadczona młodość chce burzyć wszystko dla ulepszeń radykalnych, a niepewnych. Teorye w ogóle wyrządziły wiele zła ludzkości. Postęp jest w istocie dziełem czasu i zdobywa się stopniowo.
A więc i w tém także, co dotycze reformy świata żeńskiego, potrzeba cierpliwości. Zdobądźcie się na nią, moje panie, i... czytajcie korespondencye G. Sand’a.
Ona także miała zachcenia zmian radykalnych, ubierała się po męzku, paliła cygara i wykreślała z życia „ewig weibliches”. A jednak, kiedy gwiazda jéj zaczęła świtać i rosnąć, daleką była od odzierania jéj z tego wdzięku, jaki kobieta ze sobą na świat przynosi, niby promień słoneczny.
Wiek nasz nie przejdzie bez wpływu na losy kobiet; zostawi on im pouczające przykłady błędów i zarazem owoce pracy około polepszenia bytu.
Piérwszy krok będzie zrobiony, a wydaje on się nam płodnym w następstwa. Zdolności, talenta, powołania, pójdą po drogach, które już będą otwarte; a tłum śmiertelniczek pozostanie wiernym swemu stanowisku, nie żądając ani nic więcéj, ani nic innego. Kobiety zyskają niewątpliwie, a i my także, kiedy nareszcie zawalone teoryami ścieżki zostaną oczyszczone. Doświadczenie, wielki mistrz życia, zabezpieczy od przesady i wskaże właściwy kierunek.
Ukazała się na widowni nowa książka, która obiecuje wiele i która zainteresować powinna przede wszystkiém świat niewieści. Autor tych wybornych szkiców o wyspie John Bulla i życiu angielskiém, które miały w bardzo krótkim czasie sto sześćdziesiąt wydań, niewiadomy, nazywający się O’Rell, ogłosił dziełko p. t. „Les filles de John Bull”[1]. Niedługo będzie ona w rękach wszystkich, gdyż autor ma liczną klientelę czytelników. Poruszał on już ten przedmiot w poprzedniém dziele, ale w „Les filles de John Bull” będzie mógł traktować go obszerniéj, choć da nam obrazy tak prawdziwe i świeże, jak poprzednie, na których światła i cienie są ustosunkowane z tą miłością prawdy, która go cechuje.
Chciałem wam przynieść, drodzy czytelnicy, coś zupełnie świeżego, nowego, coś znanego tak mało, abyście mogli miéć pierwiastki same... Niestety! wierzcie mi, nowém jest to tylko, co jest bardzo starém, i co zapomnianém zostało.
Czy znacie historyę naparstka? Jakiś ktoś, co nie był zbyt silny w archeologii, utrzymywał, iż naparstek wynaleziony został około 1648 roku, i że przed tą epoką ludzie kłuli sobie palce, nie szukając na to lekarstwa.
Na nieszczęście, prześliczna ilustrowana Książka Rzemiosł, do któréj wiersze napisał Hans Sachs, a rysunki dorobił sławny J. Ammon, dowiodła, że fabrykanci naparstków istnieli już w XVI wieku. A potém, po nici do kłębka, posuwając się wstecz, spostrzeżono, iż Egipcyanie, którzy się posługiwali dyamentowemi dłutami do łupania skał, wyrobili téż i naparstek dla swoich kobiet. Czytajcie tylko Ebersa, a obaczycie, że te mumje na długo przed wami wymyśliły gobeliny, a nawet robiły pończochy, co już zupełnie zdetonowało naród, który dotychczas wyłącznie dla siebie reklamował piérwszą ideę pończoch. Zupełnie jak u nas. Późniéj dopiéro i pończochy, i inne dziane wyroby w tak głębokie poszły zapomnienie, że trzeba je było wymyślać na nowo. (Gobeliny te i trykotaże wystawione są w nowych muzeach egipskich i oglądać je tam można).
Jeśli mnie teraz ktoś przekonać zechce, że na Salomonowéj świątyni były piorunochrony, nie powiem ani tak, ani nie. Grzebiąc się dzisiaj w szczątkach tego życia, które już minęło i zapomnianém zostało, nauka natrafia co chwila na dowody téj wielkiéj prawdy, że nic nowego pod słońcem. Tak, wszystko jest starém, wszystko się odnawia tylko, ale zarazem doskonali, a naparstek dam egipskich z pewnością ani się umywał do naszego. Co do gobelinów, te porównać można.
Najsmutniejszém w tém wszystkiém jest to, że ludzie zapominają tak szybko, i że samo życie przerywane bywa w prawidłowym swoim rozwoju przez katastrofy, które piętrzą ruiny i czynią pustynie tam, gdzie kwitły grody i brzmiało wesele...
Nasz biedny wiek, bombardowany przez brutalne siły i instynkta zagłady, byłżeby gońcem jakiegoś społecznego kataklizmu, który Europę pochłonie? Trwożne to pytanie przychodzi mimowoli na usta, kiedy się widzi wszystkie instynktów tych i sił zamachy, wszystkie dzikie poruszenia, które nie tyle przerażają gwałtownością swoją, ile rozumowaniem i dowodzeniem sofistyczném, na jakiém się wspierają.
Stan robotnika dzisiejszy i środki, jakie może pracą pozyskać, porównane z tém, co niegdyś było, dowodzą, że dola klas pracujących polepszyła się raczéj, niźli pogorszyła. Ale wymagania wzmogły się w stosunku nieodpowiednim. Ogólne bogactwa wzrosły, stały się widoczniejsze, dotykalne niemal. Dawniéj pałac królewski nie kłuł w oczy biedaków; król był to człowiek, któremu sam Bóg powierzył władzę; kłują ich w oczy błyszczące złotem pałace bankierów, którzy wczoraj jeszcze nie mieli grosza, a od których zależy dziś los setek ludzi. Na widok takich‑to pałaców gotuje się krew pozbawionych chleba tłumów.
Te to szybko powstające fortuny, te bogactwa, szukające w błyszczeniu chwały, rodzą zazdrość i namiętne sofizmaty. Zanadto za dni naszych ubóztwiono złoto, zanadto może usprawiedliwiono środki nabycia tego złota. Ekonomia polityczna bez miłości i bez miłosierdzia zrodziła socyalizm.
Nie sądzę jednak, aby pomimo wszystko, co wre i kipi w tłumie, społeczeństwo było poważnie zagrożoném. Ma ono skuteczne lekarstwa, i chodzi tylko o umiejętne ich zastosowanie.
Niech każdy człowiek posiada cośkolwiek: szmatek ziemi, dach, izbę, siermięgę, nadzieję... Własność najmniejsza zadzierzgnie piérwszy węzeł pomiędzy nim a społeczeństwem. A potém niechaj społeczeństwa nie idą na oślep, nie troszcząc się o kierunek swéj drogi.
Instytucya, któraby czuwała nad losem robotników, nie byłaby wcale zbyteczną. Zapewne, że źle jest mieszać się nadto w interesa prywatne, ale nie dbać wcale o nie jest — głupio.
Spostrzegam, iż list mój staje się tak smutnym, że trzeba mu nadać zwrot inny. Jak na złość zacząłem od Egipcyan, a Egipcyanie przynoszą nieszczęście.
W Niemczech zajmują się wielce zastosowaniem sztuki do przemysłu, upiększeniem wszystkiego, co służy do codziennego użytku. Od czasu pamiętnego okrzyku trwogi, jaki wydał p. Rouleaux, oskarżając przemysł, iż wszystko chce robić prędko, tanio, a źle — reakcya jest nader widoczną.
Wszystko to, co w handlu nazywa się „l’article de Paris ”, wyrabianém jest teraz w Berlinie z takiém powodzeniem, że ten, kto na Włoskich bulwarach kupuje modną jakąś fraszkę, nie może być pewny, czy fraszka ta nie została wyprodukowana nad Spreą... Szczególniéj kwitną bronzy i miedź polerowana. Puszczono w obieg wyborne przedmioty w téj gałęzi produkcyi dla spopularyzowania ozdobnych modeli z rozmaitych epok. Francya musi się ostro trzymać. Ten wyścig idzie naturalnie na korzyść ogólną, a postępy jego powinny być witane z radością. Na tém polu wojna jest dozwolona i ma prawo bytu...
Czemużbyśmy i my nie mieli poznać się bliżéj z pięknem? Czemużbyśmy nie mieli wyrabiać przedmiotów nietylko użytecznych, ale pomyślanych i wykonanych artystycznie?
Słyszę o dwu fabrykach majoliki... ale gdzie są szkoły rysunku? gdzie są książki, wtajemniczające robotnika w warunki, na których polega piękno? Podręczniki francuzkie i niemieckie służyćby mogły za wskazówkę, jak się rzeczy takie pisze, a koszta podobnych wydawnictw są tak małe...
Mamy wystawy wszelkiego rodzaju; czy nie możnaby urządzić takiéj, któraby rozpowszechniała kult i ułatwiała naukę piękna? Zastosowanie prawideł jego do rzemiosł byłoby rzeczą tak nietrudną, a tak obfitą w następstwa, tak praktyczną, a tak podnoszącą wszystkie gałęzie pracy ludzkiéj, że ofiary, na ten cel złożone, nie byłyby z pewnością ani znaczne, ani stracone.
To prawda, że mamy tyle i tyle rzeczy na głowie, zanim się weźmiemy do tego, co na piérwszy rzut oka wydaje się, zbyteczném, a nawet zbytkowném. Ale czyż i rzeczy zbytkowne nie są potrzebne nieraz? Bezpłatne szkoły rysunku, małe podręczniki, z którychby się można nauczyć zasad ornamentacyi, stylu i różnic pomiędzy prawdziwém pięknem a pretensyonalnością — jużby na początek starczyło. Nie wątpię, że ktoś kiedyś myśl tę moją podniesie i urzeczywistni.
Stary rok się skończył i rozpoczął nowy, trzeci już z rzędu tych, które się w życiu mojém ciężkiemi zaznaczyły próbami...
Szczęść wam, Boże, czytelnicy moi!
Rok bieżący zaczął się dosyć smutnie — u nas licznemi nekrologami, w Hiszpanii trzęsieniem ziemi, wszędzie obawą przesilenia, którego przyczyn nikt nie rozumié.
Pocieszmy się wszakże. Wszystko przemija, i przesilenie także przeminie wkrótce. Tymczasem zaś literatura zbogaci się szeregiem obrazów nowych, świetnych, które posłużą za materyał twórczy, a których dostarczą nam... kolonie.
Europa i Ameryka w dramacie, w podróżach, w opisach najoryginalniejszych zużyte są już do nitki; aż oto zapomniana Afryka podejmuje się nas bawić. Przedmiot jest nowy, gdyż czarni tubylcy byli dotychczas zaniedbywani. Prawda, że nie odznaczali się gościnnością i grzeszyli — obżarstwem.
Z wyjątkiem Belgii, która oddawna zaprzątała się po cichu losami ziemi afrykańskiéj, nikt nie troszczył się o te krainy kości słoniowéj i kadzideł. Dziś raptem — każdy chce miéć swoją kolonię afrykańską. Powiadają, że wkrótce usłyszymy o reporterach, nadsyłających pochwycone na ziemiach owych nowiny. Chodzi już pogłoska, że Fryze z „Kuryera Porannego“ zamierza udać się do Congo. Nie wierzę w to; rzecz wszakże sama przez się nie jest niemożliwą. „Kuryer Warszawski“ ma tam już swego korespondenta, inni bez wątpienia pragną wyrównać mu w tém. Literatura kolonialna afrykańska jest nieuniknioną.
Mam już nawet wspaniałą jéj próbkę w postaci ilustrowanego in folio, które wydawca Towarzystwa Geograficznego Brukselskiego, rodak nasz, p. Henryk Merzbach, tylko co w świat puścił.
Belgowie mogą być dumni, oni to bowiem piérwsi przeczuli doniosłość Congo i przed innymi je wyzyskali. Wydawnictwo, o którém mówię, będzie miało zapewne niezwykłe powodzenie. Pełno jest także broszur niemieckich o tym samym przedmiocie.
Ponieważ już potrąciliśmy o Belgię, chciałbym zaznaczyć dość ożywiony i wyraźny ruch literacki w Brukselli. Wydawcy belgijscy, którzy, zaprzestawszy przedruków dzieł francuzkich, przez długi czas byli mało czynni, zdają się teraz współzawodniczyć z Paryżem. Mamy obecnie prześliczne nowości belgijskie, tak samo jak mamy paryzkie. Romans jeden nawet („Autour du clocher”) przeszedł samego Zolę!... Są jednak i inne, uwagi godne, i w ogóle znać pracę, ruch — życie. Drukuje się wiele zarówno po francuzku, jak po flamandzku. Czy nie jest ciekawym widok tego małego kraiku, otoczonego przez wielkie potęgi, który jednak nie daje się zdławić, którego przemysł wyrównywa angielskiemu, którego rolnictwo może za wzór służyć i który zdaje się nic sobie nie robić ze wszystkiego, co pomyślności jego zagraża!?
Zresztą napróżno szukać jakichś nowości, któremi możnaby urozmaicić korespondencyę. Niéma nic oprócz przedstawień teatralnych, wielkich powodzeń tenorów, oraz dramatów Sardou i Dumasa.
Jednakże Sardou, nawet z Sarą i z przepychem wystawy scenicznéj, nie potrafił zaćmić Dumasa, którego nowy dramat „Denyse” (temat odwieczny, do nieskończoności zmieniany) ściągnął — tout Paris. Dwa te sukcesa wystarczą na całą zimę. Teatr sprawia tyle hałasu, że odbija się to na zaniedbanéj nieco literaturze. Wszystkich powieściopisarzy nieprzeparcie ciągnie coś do sceny, która ma to do siebie, że znaczne przynosi dochody. Nie chodzi téż już dziś o stworzenie arcydzieła, lecz o to, aby zostać milionerem. About umarł, osiągnąwszy poprzednio ten cel wzniosły. Nie wątpię, że Dumas syn, Sardou, Ohnet i nawet Daudet zejdą z pola z miłą rentą paruset tysięcy franków.
Niemcy spoglądają na to i wzdychają. U nich bowiem ani teatr, ani powieść nie dają jeszcze nawet skromnéj fortuny literatom. Co najwyżéj powieściopisarze budują sobie małe wille nad brzegami Renu.
Kto temu winien?
Jest to bez wątpienia następstwo usposobienia mas. W Anglii ogół interesuje się nowościami literackiemi i czyta je, pomimo że są drogie; we Francyi jest prawie zupełnie toż samo; Niemcy wierzą i przysięgają tylko na klasyków. Trzeba prawie cudu, aby książka była pożądliwie czytana i szybko wyczerpana. Wychowanie, temperament, przyzwyczajenie urabiają charakter narodu, który się nie łatwo zmienia...
Wszelki ruch żwawszy niemiły jest Niemcom. Jeśli im jednak z tém dobrze?... Na to nie mam nic do powiedzenia.
Wystawa kucharska... w Warszawie, choć jest zapewne echem podobnych czy analogicznych wystaw w Paryżu i Berlinie, jest przecie nad brzegami Wisły rzeczą nową. Pytam się jednak siebie w głębi duszy całkiem poważnie, co tam wystawimy oryginalnego, naszego, coby zasługiwało na prezentacyą publiczną? Zbierając materyały do pracy méj o historyi obyczajów w Polsce („Historya ducha i obyczaju”) na wykończenie któréj może życia mi nie starczy, musiałem także i o ten przedmiot potrącić. Przekonałem się wtedy, że posiadamy bardzo bogate zasoby do historyi jedzenia; ale i o tém także, że, od XVI wieku począwszy, kuchnie włoska, francuzka, niemiecka tak natarczywie wciskają się do naszéj, że nakoniec nie zostało w niéj prawie nic starodawnego i narodowego. Trzeba zejść aż do lepianek, aby odnaléźć owe podaniowe dania, które ofiarowano bogom, cieniom umarłych, lub podawano czasu wesel. „Kutia” jest taką właśnie. Nasz „obiad” przywodzi na myśl poświęconą ofiarę „obiatę”. Po mięsie pieczoném szły rozmaite kasze, które przez długi czas stanowiły potrawę najbardziéj rozpowszechnioną.
W XIV w. kuchnia jest już dość delikatną i wymyślną, jak to widać ze sprawozdań, ogłoszonych przez hr. Przezdzieckiego („Życie domowe Jagiełły i Jadwigi”). Długosz czyni wyrzuty Jagielle za dawanie uczt, z setek dań złożonych. Posiadamy także z owych czasów rachunki dostaw dla stołu Rycerzów Teutońskich, którzy lubili jeść i którzy zasilali potrawy swoje „przyprawami“, sprowadzanemi wielkim kosztem z zagranicy.
Sposób zastawiania i spożywania był całkiem od dzisiejszego odmienny. Kładziono na stół wielkie misy, i każdy sobie z nich czerpał, posługując się zwykle narzędziem, w które go na ten cel uprowidowała Opatrzność — t. j. pięciu palcami. I dlatego to umywano ręce przed i po obiedzie. Zwyczaj ten trwał jeszcze w XVI wieku. Widelce przyszły do nas z Włoch. Ponieważ podejmowano zwykle wiele osób i trudno było miéć dla wszystkich łyżki i noże, każdy gość obowiązany był przynieść z sobą własną swą łyżkę. Posiadamy jeszcze do dziś dnia takie stare srebrne łyżki z napisami, bardzo pięknie wyrobione.
W XVII w. rujnowano się na przepyszne „obrusy”. Używano obrusów jedwabnych, haftowanych, nawet zdobionych perłami. Dwa, trzy lub cztery obrusy nakładano jeden na drugi i zdejmowano kolejno wraz z daniami.
Ubiegłe wieki przekazały nam tylko jednę polską książkę o kuchni, a mianowicie sławne i rzadkie „Compendium perculorum”, lecz wiele szczegółów, dotyczących kuchni, znajdujemy w rozproszeniu po dziełach podróżników cudzoziemskich lub w opisach kraju. Jedzono wiele, a korzenno i tłusto; historya zachowała nam imiona znakomitych żarłoków, którzy, jak Rey, poeta, pochłaniali ilości nieprawdopodobne. Rączyński w swéj historyi naturalnéj przytacza ich wielu. Ale obok nich należy postawić ascetów, którzy w poście poprzestawali na małém do tego stopnia, że żyli prawie tylko wodą i chlebem — w bardzo małéj ilości.
Godziny przyjmowania posiłku były także zupełnie inne niż dzisiaj. Dawnemi czasy rozpoczynano dzień obfitém śniadaniem o bardzo wczesnéj porze. Późniéj podawano je stopniowo coraz późniéj — aż doszło do południa. Obiad po południu jest już innowacyą XIX wieku.
Władysław IV nie śniadał nigdy inaczéj, jak w łóżku, i nie wstawał inaczéj jak po najedzeniu się. Ostatni król, Stanisław August, był bardzo umiarkowany. Lubił baraninę i co rano kazał sobie podawać zupę, która zawierała ekstrakt z rozmaitych mięs w wielkiéj ilości.
Między kuchnią polską a litewską zachodziły wielkie różnice. Litwini nauczyli się robić „kołduny” od Tatarów. Ulubiony „chołodziec” jest już ich wyłączną własnością. Żartując z Litwinów nazywano ich „botwiną”. Mnóztwo wskazówek co do używania roślin pokarmowych znaléźć można w starych Herbarzach Sireniusza i innych.
Starożytnym obyczajem wschodnim Wielkim Hetmanom podawano... źrebię pieczone.
Wszystko to należy do historyi. Po upływie lat szeregów, nie wiele więcéj będziemy dziś mieli dla zapewnienia oryginalności naszéj wystawie kucharskiéj, jak „flaki”, które są także ulubioną potrawą robotników angielskich, jak nasze „zrazy”, znane także we Włoszech pod nazwą „zrasinelli” (we Florencyi), nasz „bigos” — i to chyba wszystko. W Magdeburgu odnalazłem pochodzenie wyrażenia naszego „groch z kapustą”. Jest to potrawa narodowa, bardzo tutaj lubiona. Co do mnie... widziałem ją — alem nie śmiał jéj dotknąć.
Odżywianie człowieka — rzecz niby w porównaniu z innemi kwestyami małoważna — wywiera jednak wielki wpływ na życie i rozwój narodów. W kwestyi dyety obowiązuje prawda, że narody, które niewiele jedzą i odznaczają się umiarkowaniem, są najsilniejsze; żarłoczne — stają się ociężałemi i słabemi. Trzeba także pamiętać o tém, że bardzo mało ludzi umiera z głodu, natomiast bardzo wiele z przejedzenia. W Niemczech propagują wegetaryanizm, a widzę z dwóch broszur, jakie tu otrzymałem, że i u nas znalazł on zwolenników. Wegetaryanizm nie jest rzeczą nową: mnisi-asceci żywili się także tylko pokarmem roślinnym. Czy wegeteryanizm jest jednak do urzeczywistnienia możliwym dzisiaj, po upływie tysięcy lat, w ciągu których rozwijały się upodobania mięsożerne? Człowiek z natury swojéj przeznaczony jest, zdaje się, na to, aby się karmił jaknajróżnorodniejszemi materyami, a i klimat także oddziaływa na ilość i jakość niezbędnego pożywienia.
Produkta nasze, z których otrzymujemy zapasy kuchenne i śpiżarniane, są bez wątpienia wysokiéj wartości, i moglibyśmy z nich wielkie pożytki wyciągnąć, gdybyśmy je traktować umieli jak należy. Zdaje mi się wszakże, że wystawa nasza odznaczy się raczéj surowemi materyałami, niż kunsztownemi i umiejętnemi wyrobami...
Nasze jaja, nasze gęsi, które Niemcy zakupują tysiącami, nasz drób, nasze ryby, których nigdy nie hodowano inaczéj, jak na potrzebę pańskiego stołu, i nie myśląc o eksporcie — wszystko to mogłoby teraz właśnie, podczas przesilenia ekonomicznego, stać się ważném źródłem dochodów. Ale my jesteśmy przyzwyczajeni do wielkich rzeczy, zaś zbytnio zaniedbujemy małe, które mogłyby się stać jednak deską ratunku. Jeżeli trudno sprzedać zboże, dlaczego nie spekulować na tém, co to zboże na miejscu spożywa i co się za granicę sprzedaje z łatwością??...
- ↑ Polecaliśmy tłómaczom wyborną książkę O’Rell’a. Przekładają Xavier de Montepin’a, Malot’a — ale O’Rell!! (Przypisek autora).