Listy do nieznajomego/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Listy do nieznajomego
Pochodzenie Kłosy. Czasopismo illustrowane, tygodniowe, poświęcone literaturze, nauce i sztuce
T. 26–27
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1877–1878
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

LISTY DO NIEZNAJOMEGO,
przez  J. I. Kraszewskiego.



I.

Od roku 1838 — tak jest: nie widzieliśmy się od r. 1838! a gdyśmy się teraz spotkali znowu, postarzali, zmienieni, innymi prawie ludźmi, nie mieliśmy czasu myśli wymienić i pogwarzyć tak od serca, jak się to dawniéj, pamiętasz, gwarzyło na górze w domu Orłowskiéj, na przechadzkach do Pohulanki i Zakretu, na Antokolu lub gdzieś, siedząc a brzegu Wilii. — Żądasz ode mnie w zamian listów, w którychby się dużo z czasów ubiegłych mieściło; trudne to dla mnie zadanie, choć pragnę spełnić twoje życzenie. Radbym tylko jak najmniéj mówić o sobie, a jak najwięcéj o tém, co w przeciągu lat długich otaczało nas i życie stanowiło. Od r. 1829 gdyśmy na jednéj ławce siedzieli, pod okiem czujném p. Naksiarowicza, słuchając ty, i ja, Capellego, Münicha, Borowskich, Fonberga, Śniadeckiego, nie licząc Łobojki i innych — od tego czasu, po dziś dzień, upłynęło lat czterdzieści ośm, pół wieku prawie, w ciągu którego, można powiedzieć śmiało, świat się całkowicie odmienił. Pojęcia, zasady, metody, drogi, summa uzyskanéj przez nie wiedzy, praktyczne jéj zastosowanie, cała ekonomika społeczeńskiego życia, stosunki — ledwie nie powiem, uczucia — wszystko uległo niesłychanéj, radykalnéj zmianie i przewrotowi.
Przypomnij sobie to, w cośmy wierzyli, cośmy za niewzruszone uważali zasady, — cele, jakieśmy sobie zakreślali; porównaj to z dzisiejszemi zasadami, celem, drogami: a przyznasz mi, że nigdy może niespełna pół wieku płodniejszém nie było, nad to któreśmy przeżyli. — Nie miałem czasu w krótkiéj rozmowie naszéj wziąć cię za puls; zdaje mi się jednak, że on bije żywo jeszcze i w takt drgnień dni obecnych. Co do mnie, starałem się nie pozostać osamotnionym na gościńcu, szedłem i idę, póki sił starczy, i pessymizm starości mną nie owładnął.
Owszem, zdaje mi się, żem dziś uzyskał ten spokój ducha i przejednanie się ze światem, na którém nam niegdyś zbywało, gdyśmy go przerabiać chcieli i na nasze przebić kopyto.
Jestem pochodem znużony, to prawda, ale nie żałuję przebytéj drogi. Ludzkość z warunków swojego bytu nie wyszła, bo z tych nigdy wynijść nie może, choć Renan, w świeżych swych rozmowach filozoficznych, ogromne dla niéj rokuje zdobycze — ale zaprzeczyć postępowi niepodobna. Sięgnij myślą w nasze czasy uniwersyteckie: filologia od czasów Grodka, Münicha i Capellego, chemia od czasów Fonberga, medycyna od czasów Jędrzeja Śniadeckiego, anatomia od Bielkiewicza — zmieniły się do niepoznania. Przypomnij sobie ówczesne drogi i telegrafy, handel, przemysł i porównaj je z dzisiejszemi. Borowski nie wiem czyby się zgodził z Kuno Vischerem, a ks. Dowgierd z Hegla Logiką.
Przyznaj, że przejść ze stanu ówczesnego ducha i wiedzy do dzisiejszego, było to cierpiéć częstokroć na łożu Prokrusta wyciąganie członków; nie mieliśmy jednak do wyboru tylko: albo się poddać téj operacyi ortopedycznéj, albo obrzydliwie zestarzéć i stać się obcymi otaczającemu światu. Stan ten, który czasem bywa koniecznością znużonego i wyczerpanego organizmu, dla mnie, dzięki Bogu, nie przyszedł jeszcze. Żyję, chciwie się łącząc z żywotem ogólnym, a w chwili, gdy przestanę należéć do współki téj — trupem będę.
Z mnóstwa naszych towarzyszów pozostała garstka, z którą mi się trafia spotykać po świecie, nie całą zachowała żywotność: wielu z naszych siedli zmęczeni nad drogą; znam kilku którzy, na gwałt wołają: „zawracajmy, bo o to manowce, a za niémi przepaście“. Ja tego nie powiem, i spodziewam się téż od ciebie nie usłyszéć nic podobnego. Jestem przekonany, że, jakkolwiek droga często trudna, niemiła, straszna, dzika, — wiedzie ona do celu. Ludzkość idzie nią — ku lepszemu. Wyłamać się tylko niepodobna z pod tego prawa żelaznego, które często przez manowce i obłędy wiedzie do prawdy, inaczéj niedostępnéj.
Jest to wielką prawdą, co powiada, wspomniany wyżéj przeze mnie, Renan, że prawa natury nie szczędzą ofiar jednostek i pokoleń całych, zmierzając ku pewnym celom swoim. Być może, iż to młode pokolenie, nad którego smutnym losem, w rozmowie ze mną, ubolewałeś, jest jedném z poświęconych na ofiarę Minotaurowi przyszłości; — lecz na coś się kości jego przydadzą. Mumiami Egiptu Anglia przecie gnoi pola swoje. Żart na bok: nasza młodość była weselszą, poetyczniejszą, skrzydlatszą; ta może ma więcéj w sobie części pożywnych i fosforu. — Mówisz, że jest zarozumiała; kto wie czy i my nie byliśmy takimi, z tą różnicą, że myśmy zarozumiałość naszę opierali na wymarzonych ideałach, a oni ją budują na realistyczném błocie, z którego chcą nowy świat stworzyć. Nam z powietrznych barw i słonecznych promieni nie udało się nic utkać; może oni z gliny i błota coś ulepią. To pewna, że jeśli nawet nie zrobią nic — doświadczenie ich służyć będzie następcom.
Tak, drogi mój, piękne były te czasy nasze, gdyśmy kwiaty w Zakrecie zbierali; ale z nich nic nie zostało, oprócz wspomnień. Jak mnie, tak tobie, droga przebieżona do dziś dnia musiała być prawdziwym pochodem krzyżowym. Tylu złudzeń trzeba się było pozbyć, rzucając je na gościńcach, a tyle nowych, niewiadoméj wartości, brzemion nakłaść na barki!
A to pół wieku — jakże niezmierne sprowadziło zmiany! Kamień na kamieniu nie pozostał.
Lecz zważ proszę: to, co się lekkiém nazywa, poezya, literatura owa piękną mianowana, wszystko co pospolicie mniéj się ceni, — dziś jeszcze czyta się, nie zastarzało tak bardzo i wartość zachowało. Weź-że, proszę cię, Chemią Fonberga, weź Fizykę Drzewieckiego, weź jakąkolwiek książkę naukową z owych już dziś prastarych czasów; są to — chyba pomniki historyczne. Wszystko to zestarzało okrutnie. Czém się to dzieje? Nie stracił dla nas piękności swéj Homer; a któż dziś się czego nauczy z Pliniusza? Nauka żywszym bieży pędem, i przeznaczenie jéj inne. Nie starzeją tylko prawdy raczéj dwa owoce intelligencyi, zupełnie różne. Z teoryj społecznych, w których nieomylność wierzyliśmy, mało co zostało; ekonomia polityczna prof. Waszkiewicza, obróciła się w próchno. Nam, cośmy te rewolucye przeżyć musieli, przyszło jakby z pokarmu zwykłego wdrażać się do karmi całkiem nowéj. Popsuliśmy sobie humory i żołądki — a no, jeszczeć żyjemy.
W rozmowie naszéj, tak krótkiéj a tak ożywionéj, zdało mi się w tobie czuć pessymistę, laudatora temporis acti. Ja nim nie jestem. Rozumiem owe czasy, ale zawracać się do nich ciałem ni duchem nie pragnę. Byłoby to téż życzenie daremne, wysiłek próżny; bo nic przeszłego nie powraca.
W naturze i świecie, fenomena się powtarzają, lecz niedostrzeżenie, zawsze z pewnemi modyfikacyami.
Tak, jak dnie nasze, dziś dwudziestocztero-godzinne, niegdyś liczyły się po siedmnaście godzin, a kiedyś będą ich miały dwadzieścia siedem — i więcéj — wszystko, co się powtarza, maleje, rośnie, zmienia się, choć dla nas różnice są niedostępne.
Ciągła metamorfoza, a raczéj ciągły rozwój, jest prawem ogólném, które tak dobrze rządzi bytem kuli naszéj, jak i żywota ludzkości i człowieka.
Ci, co ludzkość radziby zawrócić i, do kołka ją przywiązawszy, kazać się jéj paść, jak bydlęciu, w jedném miejscu, nie więcéj mają rozumu od prostych pastuchów. Daruj mi trywialne porównanie, ludzkość zadarłszy ogona musi leciéć, gdzie jéj świeże wonieją pasze.
Zatém powiesz mi, że z Heglem trzymam — Alles was ist, ist vernünftig? nie koniecznie to, co jest nawet rozumném się wyda, ale nie mniéj jest nieuniknioném i do rozumnego — prowadzi.
Przyznaję ci się, że choćby mi osobiście najniewygodniéj było z tém, co jest, godzę się z niém, bo widzę w tém konieczność. Zaprawdę lepiéj nam było w dawnym świecie naszym, miléj, swobodniéj i horyzonty stały przed nami jaśniejsze; ale cóż znaczą nasze drobniuteńkie jednostki w tém ogromném gospodarstwie Bożém na ziemi? Cegiełkami jesteśmy w wielkim gmachu, a młotek murarza obija nas według potrzeby, nie pytając, czy nas boli.
Wszystko to jeszcze ogólniki — mój drogi — chciałeś przedewszystkiém historyi, nie mojéj ale téj, któréj byłem świadkiem i cząstką, historyi literarackiéj tych lat czterdziestu ośmiu. Wiesz co? żyłem tak jakoś prędko, śpiesząc się, biegnąc, nie spoczywając, żem po drodze nawet wiele wspomnień pogubił. Z trudnością-by téż opowiedziéć się dało cośmy przeżyli od 1829 roku. Pamiętasz nasze Mickiewiczem zachwyty? od tego się duchowe życie poczęło. Nie tylko u nas, wszędzie się zrywano do czegoś nowego, żywego, lepszego; Francya wielką wychodziła z zastałości swéj i klassycyzmu; żyły nawet ospałe Niemcy po trosze; w Anglii królował jeszcze Byron i Shelley, nie licząc Walter-Scotta.
Młodość nasza przypadła na to przebudzenie się ogólne i dla tego była tak rozbudzona sama. — To, co z nowych źródeł tryskało, czystą się wydawało ambrozyą ustom spragnionym napoju.
Zważ-że proszę, iż z tego stanowiska dziś zeszliśmy na takie przepicie się nektarem, że już go dziś niektórzy zowią trującą miksturą. Byrona mało kto czyta dzisiaj, Shelley’a prawie nikt, Walter-Scotta naśladowcy i falsyfikatorowie popsuli; młodzież dzisiejsza przekłada Słowackiego nad Mickiewicza. Ze świata owego francuzkich nowatorów pozostał jeden siwowłosy Wiktor Hugo na wyłomie, jako senator Rzeczypospolitéj. Gdybyśmy się obliczyli téż z utopiami literackiemi i socyalnemi, które w grób poszły! Co trupów!... Mówiłeś mi: cóż dziś lepszego mamy? Na to ci nie odpowiem inaczéj, tylko, — żeśmy do lepszego na drodze i w pochodzie.
Za naszych czasów literatura miała niemal inne zadanie: była pokarmem wybranych; dziś jest to strawa dla mass. Pojmujesz, że gdy w ogromnym kotle warzy się krupnik dla całego pułku, nie będzie on nigdy tak delikatnym, jak zupka, którą kucharz Francuz na jeden talerz gotuje dla bankiera. Dziennikarstwo urosło niepomiernie na gruzach literatury, — mówiłeś mi; — Prawda! lecz dziennikarstwo jest potrzebą i formą wieku; ono właśnie jest tym kotłem, w którym dla pułków krupnik się przysposabia. Wszyscy narzekają na zepsucie języka, na zaniedbanie stylu, na wady właściwe dziennikarstwu, zmuszonemu dawać śpiesznie, a przez to często i niedogotowane kawałki. Prawda i to; lecz dziennikarstwo jest w kolebce, szczególniéj u nas; a rosnąc z potrzeby społeczeństwa, nie oblicza się z siłami, porywa częstokroć nad nie, i grzeszy nieopatrzną zapalczywością tylko, któréj pobudek nie godzi się potępiać.
Z tego wyjdziemy, — mam nadzieję. Tymczasem, to potępione dziennikarstwo roznosi, jeśli nie światło, to jego pragnienie, budzi do życia, i, non vi sed saepe cadendo, wywiera wpływ, jakiego literatura w swéj formie dawnéj nie mogła mieć nigdy. Czém są koleje i telegrafy dla komunikacyi, handlu i spraw powszednich, tém dziennikarstwo dla oświaty. Od telegramów nie wymagamy stylu; możemy przebaczyć dziennikarstwu częste jego zaniedbywanie się i usterki. Niech nas tylko Bóg uchowa, byśmy zamiast poprawiać się i ulepszać redakcyą, mieli, wzorem amerykańskim, iść ku zupełnemu pogardzaniu wszelkiéj poprawności i przyzwoitości formy.
Dotknąłem, zdaje mi się, w tym początku listu mojego, kilku kwestyj, o któreśmy potrącili w rozmowie. Nie wyczerpuję ich, bo do nich powrócę jeszcze pewnie. Przypominasz sobie Kuryera Wileńskiego naszych czasów, Dziennik Marcinkowskiego, Tygodnik wreszcie, — nie zaprzeczysz mi, że to, co dziś w zamian mamy, daleko jest z wyższego tonu i lepsze. W jedném ci słuszność przyznaję: to że, gdy za naszych czasów wszelka literatura peryodyczna (i inne téż), miała na celu popieranie pewnych idei, rozwijanie pojęć, rozpowszechnianie zasad, słowem: cel duchowy; dziś duchowym swym charakterem dąży do — zarobku przedewszystkiém. Cecha to wieku. Choć się XIX w. nie zupełnie przyznaje do tego, w jego teoryi z pieniędzy i dobrobytu rodzi się wszystko, dobrobyt więc jest dlań suprema lex. Któż dawniéj na jakiém piśmie zarabiał? dokładano do każdego, utrzymywały się ofiarami. Dziś fundują się pisma dla zarobku, a barwę biorą i ludzi do redakcyi, którzy za najlepsze doń służyć mogą narzędzie. Spytasz mnie, czy i to uniewinnić będę się starał? Jeśli nie uniewinniam to tłómaczę sobie i patrzę na to obojętnie. Ci, co na pismach spekulują, są zabiegliwszymi pośrednikami pomiędzy niémi a publicznością. Gdyby nie oni, nie rozeszłyby się pisma, które zawsze oświacie ogólnéj korzyść przynoszą. Na zjawienie się téj klassy przemysłowców, częstokroć nader trafnym obdarzonych sądem — piśmiennictwo i oświata zyskują. Padają ich ofiarą może wyzyskiwane narzędzia, literaci a tout faire, aleśmy wyżéj powiedzieli, że ofiary z jednostek nie mogą wchodzić w rachunek. Los piszących polepszył się może stosunkowo nieco, nie tak jednak, aby im dozwolił budować Ville Montceristo i zbierać miliony Wiktora Hugo. Nasza, łatwa do przeliczenia, publiczność czytająca, nie dozwoli nigdy pracującym i żyjącym z pióra tylko, dojść do jakiejkolwiek zamożności. W Niemczech już, których literatura nie stała się europejską, jak francuzka, proleraryat literacki, głodny i bosonogi, jest bardzo liczny.
U nas im więcéj zdolnych pracowników przybywać będzie, nawet zręcznych robotników i podrabiaczy — tém naturalnie trud się mniéj będzie opłacał. Jednostki więc i tu paść muszą ofiarą. — Summa pracowników zwiększyła się znacznie; talenta, które na wyrobieniu, wprawie, zręczności zawisły, niepotrzebujące dróg szukać nowych, mnożą się z dniem każdym. Nie jest to bez korzyści dla ogółu.
Znam nie jednego dziś pracownika u nas, w Galicyi, w Prusiech, który, gdyby z tąż summą wykształcenia i talentu wystąpił był w r. 1829, nieochybnieby rozgłośne zyskał imie — teraz ledwie się może przecisnąć i wybić nieco ku górze.
Poziom naówczas był inny, massy stały niżéj. — To téż niecierpliwi młodzieńcy, którym się nudzi siedziéć w cieniu, wyprawiają częstokroć hece, aby na wyżynę się dostać! — Rzuca się nie jeden, pluje i krzyczy w niebogłosy — nadaremnie.
Szukanie dróg nowych udaje się czasem, częściéj zawodzi; lecz nie ganimy tych, co się rzucają w gąszcze, — mogą komuś przetorować drogę, choćby sami poginęli.
Niech cię mój optymizm nie razi, tak, jak ja ci twego pessymizmu nie mam za złe. Ze światem trzeba się pogodzić, albo z niego wyłączyć. Gdybyśmy już nie mogli się z nim razem poruszać, nie bylibyśmy tu potrzebni. Ciężéj to przychodzi nam starym, niż młodym; ale się wleczmy, usque ad finem.
Odarto nam z poezyi nasz stary świat — prawda — lecz kopią się źródła, z których ona znowu wytryśnie. Chwila to przejścia, a mamy w podróżnych manierkach napoju starego po trosze.
Zarówno mnie, jak tobie, żal tego braterstwa chrześciańskiego ludzi i téj ewangelii, któréj się dzisiejsze pokolenie, dla walki o byt, zaparło; ale wierzę jak najmocniéj, iż to obłęd chwilowy. Mówiłem wyżéj, że nic nie powraca, — twierdzę to zawsze; lecz do chrześciańskich zasad i idei wrócimy, pojmując je jaśniéj, szerzéj, przyjmując je w całéj pełni. Co było martwą literą, stanie się czynem i życiem; co było zwichnięte — wyprostuje się; co wykoszlawiono — odzyszcze kształt pierwotny. Czy my tego dożyjemy? a! o tém bardzo wątpię, ale cóż to ma do rzeczy? myśmy prószynkami niepostrzeżonemi. Żywot ogólny ludzkości tak jest łańcuchem ogniw z sobą spojonych spleciony, że się ubytkiem jednostek nie zrywa, — zastępują je inne, a gdy nawet cała cywilizacya jakaś ulegnie kataklizmowi, przychodzi miejsce jéj objąć druga, choćby da capo coś zapomnianego rozpocząć miała... I tak daléj.




II.

W krótkiéj rozmowie naszéj, dotknąłeś téż powieści i nadzwyczajnego jéj rozrostu w literaturze; przyrzekłem ci na to obszerniejszą listową odpowiedź.
Przedewszystkiém jednak, choćbyś mnie nazwał fatalistą, powiem ci to moje przekonanie, że, jak na łące w pewnéj porze i klimacie rosną pewne kwiaty, tak w piśmiennictwie przychodzi pora na trawę, na stokroć, na łotocie i macierzanki. Pisarze nie tworzą dowolnie rodzajów, — są posłuszni natchnieniu wieku, głosowi wewnętrznemu. Patrzymy teraz u nas na tak samo nagłe, niespodziane, obfite rozrastanie się dramatu, chociaż warunki jego bytu wcale nie są na pozór przyjazne.
W dawnych historykach znajdziesz zawsze to dziecinne tłómaczenie i przypisywanie epokę stanowiących wypadków kubkowi wody, bólowi zębów jakiegoś bohatera, lub innéj mizernéj przyczynie. Tak samo w dawnych dziejach literatury ludziom przypisywane jest tworzenie pewnych prądów, trzebienie dróg nowych i t. p. Narzędzia czasu wzięte tu są za przyczyny, które w jego łonie leżały. Człowiek, jak we wszystkich swych czynnościach, cząstka społeczeństwa, silniejszym i wrażliwszym ny organizmem, staje się prawie mimo wiedzy wyrazem wieku swojego. — Kto go najlepiéj i najpełniéj pojął czy uczuł (bo oboje się trafia) — ten się staje wodzem, przoduje, tworzy i wiedzie za sobą, natychmiast prąd wieku odczuwające, tłumy. — Nikomu więc nie godzi się przypisywać stworzenia w literaturze jakiejś formy albo jéj rozpowszechnienia. Gdyby ona nie odpowiadała potrzebom czasu, próżne-by były usiłowania. Powieści nie stworzył nikt; stała się ona sama, bo była potrzebną.
Działanie na massy jest takie samo, jak dziennikarstwa, forma tylko przystępniejsza i łatwiejsza do strawienia. Zakres i zadanie powieści są niesłychanie rozległe. Miss Martinet probowała w niéj pomieścić ekonomią polityczną; Verne — astronomią i historyą naturalną. Próby te na nieszczęście wypływają ze złego zrozumienia warunków powieści, która tak być powinna nauczającą, jak życie samo, mieszcząc w sobie nie extrakt naukowy, ale obraz żywy z całą jego rozmaitością, z tłem, z niebiosy, z postaciami i akcessoryami. Powieść specyalna, prawnicza czy zoologiczna, podobną jest do rysunku bukietu lub stworzenia na ciemném dnie jakiéns, bez związku z niczém. — Ażeby życie zrozumieć, potrzeba je brać, jak jest, ze wszystkiemi jego przybory, i tylko w takim razie artystyczną całość można utworzyć. Malowanie bukietów jest sobie experymentem i zabawką.
Stendhal powiedział to kiedyś naiwnie, że romansopisarz powinien być zwierciadłem chodzącém po gościńcu. Dowcipnéj téj definicyi brak jednego, co najmniéj, przymiotnika, — musi on być zwierciadłem rozumném i smakiem obdarzoném; inaczéj mogłoby czasem odbijać bezbrzeżną kałużę błota, która, jako cząstka, byłaby usprawiedliwioną, jako obraz cały — śmieszną i niedorzeczną. — W téj realistycznéj definicyi mieści się jednak tłómaczenie zadania powieści, — wykład jéj wpływu, pojęcie jéj rozpowszechnienia.
Wiek nasz jest epoką przyswajania i oświaty mass o ile one przyswojone i oświecone być mogą.
Zastrzedz bowiem należy, iż nierówność organizacyi, niejednomierność narzędzi sprawia zawsze i wszędzie, iż w massach pozostaną — odpadki, które się ani przyswoić użytecznie społeczeństwu, ani bardzo rozświecić nie dadzą.
Powieść ma zadanie ułatwienia wielkiéj większości poznania społecznych stosunków, rozpatrzenia się w rozmaitych pojęciach o zadaniach epoki, podania myśli i wiadomości strawnych ogółowi. — Zbliża ona do siebie te sfery, które w życiu nie łatwo się z sobą stykają i ledwie ocierają o siebie; daje poznać wady, przymioty, powołania i obowiązki klas różnych, uczyć powinna wyrozumiałości jednych względem drugich, praktycznie wykładać organizm społeczeństwa. Wszystkiego tego musi ona dokazać nie z katedry, dogmatycznie, nie z pedanteryą pedagoga, ale jakby od niechcenia, tak samo jak świat żywy, ukazując różne strony życia. — W rzeczywistości one wychodzą nieco zmieszane, splątane, kryjące się wzajemnie; powieściopisarz ma obowiązek i prawo kłaść pewny akcent na to, co ma wagę, dobitniéj wyrażać, co chce, by wyszło mu na jaw.
W tém właśnie szkopuł jest największy, aby zamiast podkreślać prawdy, nie karykaturował ich i nie przedstawiał w świetle fałszywém.
Tak, według nas, pojęte być powinno znaczenie powieści, i dla tego jest ona chciwie czytaną, że celu tego po niéj spodziewa się ogół. Wielu pisarzów, szczęśliwym obdarzonych instynktem, nie zdając sobie jasno sprawy ze swojego zadania, spełnia je wszakże bardzo szczęśliwie. Tu, zarówno jak w poezyi, znajdziecie bajarzy natchnienia i reflexyi.
Powieść, która maluje życie w całéj pełni jego, ze wszelkiemi objawami, z mnogiemi szczegóły, ażeby była i artystycznie piękną i życiowo prawdziwą, musi się opierać na ogromnych studyach i doświadczeniu. Wprawdzie siła ta twórcza, która się intuicyą nazywa, rzeczywisty dar Boży, wypełnia często genialnie braki, którym doświadczenie nie starczyło, lecz to tylko, co jest przeżyte, co było studyowaném, dobrze odmalowaném być może.
Ile razy pisarz, nawet najdzielniéj uposażony, rzuca się na obrazy, których na oczy nie widział, z któremi w żywotnym nigdy nie był związku, czuć w nim, że tworzy bez pomocy natury. Jest to, co się w malarstwie zowie, de pratique. Talent, który się zamyka w sferze sobie znanéj, poufałéj, pewien jest, iż fałszywéj nie wyda nuty; geniusz, co się puszcza w sfery nieznane, tworzy śliczne fantazye, lecz zarazem niebywałe istoty... Losem tych istot jest zawsze, że, jak Atala Chateaubriand’a, sztuczném życiem obdarzone, prędko się stracą.
Niezmierny zasób wiadomości i dar spostrzegawczy potrzebny jest więc powieściopisarzowi. Karr, jako ogrodnik, krytykował niegdyś swych współtowarzyszy powieściarzy, iż mu owoce i kwiaty kładli w swych obrazach, nie właściwie do miejsca i pory. Jest to drobnostka, ale zawsze w pięknym koncercie nuta nieczysta, fałszywa.
Mniejsza o kwiaty, moglibyśmy w naszych, francuzkich i niemieckich powieściach wskazać mnóstwo śmiesznych, z nieznajomości krajów, ludzi, miejsc, wypływających omyłek. Powieściopisarz albo encyklopedystą być musi, lub się powinien ograniczyć sferą znaną, w któréjby najmniejszy szczegół nie był mu obcy. — Jak do powieści historycznéj, tak do współczesnéj, potrzebne są niezmierne studya, studya nie powierzchowne, ale o ile możności głębokie — bodaj całéj encyklopedyi — i to nie z lexykonów... Trzeba się uczyć niemal rzemiosła, gdy się ma o rzemieślnika potrącić; trzeba obyczaje chwytać, fiziognomie właściwe rozumiéć; niemal pył tego gościńca, którym bohaterowie przejeżdżać mają, z jego barwą, wonią i własnościami...
Są to drobnostki! Tak, ale z drobnostek tylko składają się całości, — życie organiczne całe jest w niedojrzanéj komórce zarodkowéj. To forma!! powiecie? Tak, forma, ale bez formy niema ducha i treści, — ciała nie znamy bez duszy, a o duszy bez ciała nie wiemy dotąd na naszym świecie.
Od téj artystycznéj formy, jeśli chcesz, przejdźmy do saméj treści i zadania; od kolorytu do rysunku.
Zadaniem jest niezaprzeczenie malowaniem[1] prawdy; idzie tylko o to jak się tę prawdę pojmuje. Mamy prawdę idealną, prawdę realistyczną, kawałek prawdy wzięty za całość i stanowiący doskonały fałsz, prawdę malowaną, prawdę zbrukaną, osłonięta mgłą, rozświeconą do połowy; prawdę wreszcie przez stosunek jéj do połączonych z nią części, niewłaściwie zestawionych, jak dawniéj się wyrażano wyszpoconą.
Wybór tych różnych gatunków od usposobienia pisarza, smaku jego, sumienia i tysiącznych wpływów zależy.
Jedni idą posłuszni prądowi chwilowemu, porwani nim, w przekonaniu, że odpowiadają wymaganiom epoki; drudzy, dla oryginalności, rozgłosu, przez wstecznictwo i kaprys, walczą przeciw ogólnemu kierunkowi — inni sami nie wiedzą dobrze, gdzie idą.
Jednakże, powiedzmy prawdę, nikt tu nie grzeszy; prawdy te rozmaite dla pewnéj przeciwwagi, jako hamulce, są może potrzebne. W naturze rzeczy, w wymaganiach życia są te przerozmaite krzyżujące się kierunki.
Szkodliwém rzeczywiście jest tylko to, co jest, za pozwoleniem, głupiém, bo przystaje do umysłów, które nic lepszego przyswoić sobie nie mogą i w obłęd je wprowadza, czyni z nich odpadki: — szczęściem produkcye, które niedorzecznością grzeszą, życia długiego nie mają. Pewnemu zaś procentowi odpadków, niestety, zapobiedz niepodobna.
Wyszliśmy jednak prawie z pierwszego przedmiotu, bo to co mówię, nie do samych daje się zastosować powieści.
Dzisiejsze narzekanie na zbytnie krzewienie się powieściopisarstwa jest niesłuszne. Tak samo, jak u nas, rozrasta się ono w Niemczech, w Anglii, we Francyi. — Nie jest to rzecz nowa; długie wieki ludzkość żyła baśnią i powieścią w różnych formach, mieszcząc w niéj owoc swego doświadczenia, zdobyte prawdy i pia desideria.
Forma tylko dziś się zmieniła. Przebiegając romanse greckie, powieści wschodu, średniowieczne Gesta romanorum, nowellistów włoskich, romansopisarstwo francuzkie, angielskie, widzimy jak proste opowiadanie, które w początkach ograniczało się nagromadzeniem faktów i zestawieniem niespodzianek, cudowności — przechodzi w coraz bardziéj szczegółowy, zabarwiony obraz. — Na wschodzie opowiadający ogranicza się kilku małemi wskazówkami w malowaniu, spuszczając się na fantazyą słuchacza; — późniejsi wykończają więcéj szczegóły, starają się o realizm, usiłują z baśni zrobić dotykalną prawdę.
Co wpłynęło na tę zmianę formy? Odpowiemy bez wahania — poezya dramatyczna, scena.
Dramat przeszedł w powieść i nadał jéj tę nową barwę. Pisarz, dla zdobycia najlepszéj prawdy, rzucił się do naśladowania efektów scenicznych, zaczął całe sceny, rozmowy, stanowcze momenta dawać in extenso, zamiast ich treści.
Zatém poszło, iż, dla zharmonizowania figur z otoczeniem, trzeba było i tło, i dekoracye teatru tego malować w sposób łudzący. Za czasów Shakespeara dość było napisu — Las — Ulica; tak samo u starych bajarzy wspominano tylko, iż rzecz się działa nad morzem, a na niém szalała burza. Następnie zaczęto opisywać i morze i burzę.
Powieść, któréj interes początkowo skupiał się w wypadkach i kontrastach ich — w skelecie budowy, zaczęła się mniéj troszczyć o perypetye dramatu, przywiązując wagę największą do scen samych, do pojedyńczych rozwijającéj się czynności momentów. Doszliśmy do tego, że co nowellista włoski na czterech stronnicach obejmował, dziś się ledwie we czterech tomach pomieści.
Tam główną rolę grały losy, fatalizmy, wypadki, u nas ludzie i charaktery. Gdy Bret-Hart wprowadza trzęsienie ziemi jako czynnik do powieści, razi to nas, — dawniéj był to zupełnie uprawniony motyw. Dawniéj téż pojmowano ludzkość, jako gromadkę dzieci, dozorowaną z wysoka, na którą rózga czy piorun spadały z góry, gdy się rozswawoliła; dziś rozumiemy ją jako obdarowaną pewnemi władzami i wolą i zostawioną samą sobie.
U Shakespeara jeszcze sprawiedliwość ta, karząca i nagradzająca bez zwłoki, występuje wybitnie, jako dozorca nad studentami, — my widzimy w złém samém zaród i nasienie jego kary.
Pod wpływem pojęć tych, musiała się i powieść odmienić. Człowiek występuje w niéj samoistniéj, a interwencya opatrzności jeżeli nie zupełnie usuniętą, to w żelazne prawo zmienioną została.
Pojmujesz, mój drogi, że napomknąwszy o tém tylko, zbyt się rozszérzać nie mogę. Widzisz, że zadanie powieści daleko mi się przedstawia poważniéj, niż tobie powieść sama. Zgadzam się z tobą, iż wielka mnogość tego rodzaju produkcyj zupełnie mu nie odpowiada. Na pozór jest to rodzaj tak łatwy, tak przystępny dla każdego, że ktokolwiek jako tako piórem włada, chętnie się porywa do napisania powieści. — Dopiero w wykonaniu, a raczéj po nieudanéj próbie, autor się przekonywa, iż tę rzecz, tak niezmiernie prostą, nadzwyczaj trudno zrobić z niczego.
Jedynym resursem tych, co daru obserwacyi i intuicyi nie mają, jest naówczas portretowanie z natury. Pisze się pamflet jaskrawy zamiast poematu prozą i — ze zdziwieniem wielkiém odkrywa, że natura może być nienaturalną, żywiuteńka prawda nieprawdziwą, a fotografia kłamstwem.
Stworzyć zaś z niczego prawdziwy i żywy świat, któregoby wszelkie drobne szczegóły były w harmonii z sobą, zaludniony postaciami, obdarzonemi siłą do życia, i logicznémi; na jego tle z pomocą tych figur rozwinąć dramat, który by miał warunki pewnéj całości, którego składowe części wymiarami-by się z sobą godziły, w którymby naostatek mieszkała myśl jakaś i dusza, a ciało nie przerastało jéj, ani ona nie zabijała powłoki; — a! wierz mi, że nie tak jest łatwo, jak się młodym zapaśnikom z trochą stylu i zasobem fantazyi zdawać może.
Mnóstwo niedojrzałych owoców, spadających z drzewa, zawiązków, gniłek, robaczliwek i śmiecia, nie dowodzi, by drzewo się na nic nie zdało. — Spadnie z niego mnóstwo takich nieudałych embryonów, ale pewna liczba dojrzeje i nakarmi. — Z taką samą lekkomyślnością rzucają się u nas dziś powołani i nieudolni na dramat, rodzi się odpadków wiele — coś jednak przeżyje i zostanie.
W naszych powieściach dwie uderzają rzeczy: częstokroć myśl a priori powzięta, uczciwa, szlachetna, jest niezgrabnie wcielona i sterczy jak kości chudego człowieka z pod skóry; w innych malatura jaskrawa zdradza nieznajomość pierwowzorów. — Ci, co w salonach nie bywali, odwzorowują je z teatru i książek; ci, co z ludem nie obcowali, naśladują język jego, ale nie rozumieją charakteru.
Pierwszy szczególniéj casus często się spotyka. Sterczące tu kości niepowabném czynią ciało. Kto się chce uczyć anatomii, woli już wygotowany szkielet, niż coś, co życiem już nie jest, a kościotrupem nie stało się jeszcze. Myśl zawarta w powieści powinna się w nią wcielić; jest ona jak ten płyn żelazisty, którym podlewają hortensye, aby je zmusić kwitnąć niebiesko; trzeba, by go roślina wzięła w siebie, a kwiatka malować po wierzchu się nie godzi.
W żywym świecie myśl się ciągle przejawia w najdoskonalszéj formie artystycznéj, choć nigdzie nie sterczy nago.
Jak w ogóle dla całéj sztuki, tak dla powieści kwestya realizmu, do któréj przyszliśmy, jest bardzo ważną; — jest to kwestya miary i wyboru. Nie dotknę jéj dzisiaj, bo-by mi zbyt wiele miejsca zabrała. Tak zwany realizm, który się zjawił w sztuce razem z fotografią, jako rzecz nowa, — dla zagorzałych i płytkich umysłów jest ostatniém słowem artyzmu; — dla nas on tylko pierwszém nowego zwrotu. Spożytkowanie fotograficznéj prawdy w sztuce obwarunkowane jest wielce, musi być w niém miara. Lecz wszelka nowość, jak nowalia każda, obudza niepomierny apetyt: objadają się nią zwykle do wstrętu, i dopiero uczą się — miary.
Dwie wielkie sztuki tajemnice, stosunek i miara, dostępne są tylko istnie wyższym organizacyom; tłum nie rozumie stosunku i nie zna miary. Tajemnice te i w powieści stanowią prawidła główne... Lecz — wrócimy może jeszcze do tego...
Pamiętasz Massalskiego Podstolica, któremu kości wyglądały, choć tak poczciwą miał fizys! Ani słychu o nim, a współczesne Skarbka humorystyczne powieści i dziś jeszcze smak mają.




III.

Z kolei, jak mi na myśl przychodzą, biorę motywa naszéj gorączkowéj, przerywanéj rozmowy, abym je lepiéj rozwinął; bośmy wśród natłoku wspomnień i obfitości zadań, jakie się nastręczały, nic wówczas roztrząsać nie mogli. Rzucaliśmy sobie nawzajem pytania, jak się czasem dobywa po długiéj podróży z sakwy wszystko, co się w niéj nagromadziło. Przypomnij sobie, iż mowa była, między innemi, o oryginalności literatury naszéj i samoistnym jéj rozwinięciu. Nie zaprzeczałem i nie przeczę, iż w szczegółach wykonania, w domowym materyale wziętym do ciesielki, wiele swojego własnego umieliśmy zużytkować; co do niezawisłości ducha i dążeń, pozwól mi się obszerniéj nieco rozpisać.
W całym dziejów przebiegu, mało bardzo znajdujemy narodów, które-by miały ducha inicyatywy i postawione były w okolicznościach, czyniących możliwą zupełną oryginalność natchnienia i formy. Literatura jest tylko ostatecznym życia wyrazem; w niéj to tylko być może, co w niém było. — Grecya, naród, który na polu sztuki najwięcéj stworzył, nie była obcą wpływom Wschodu; Rzym przyjął cywilizacyą grecką; szczątki klassycznego świata służyły za podstawę cywilizacyi i sztuce chrześciańskiéj. — Niemcy kształcili się na Włochach i Francuzach.
Chińczycy tylko, oderwani od wszelkich wpływów zewnętrznych, stworzyli sobie dziwaczny świat osobny.
Spojrzawszy na wykopaliska z epok przedhistorycznych, i tam widzimy cywilizacyą, wspólną wielkiéj massie narodów, które, choć mogły bojować z sobą, wiele rzeczy zapożyczały od siebie. My, i z położenia geograficznego, i przez wprowadzenie chrześciaństwa z Zachodu, zawczasu wcieliliśmy się do cywilizacyi, ze źródeł latyńskich płynącéj. Z drugiéj strony byzantyjski Wschód odbijał się na nas także, — tu się spotykały i łączyły dwa prądy i dwa wpływy. Od X wieku począwszy, literatura łacińska, przeważnie monastyczna, krzewi się u nas. Jest ona europejską, wspólną całemu katolicyzmowi, który duchowo panował światu i z jedną wiarą jedno téż łacińskie piśmiennictwo wprowadzał z sobą wszędzie. Na téj literaturze średniowiecznéj łacińskiéj wszystko u nas się rodzi, z niéj płynie; węzeł, zadzierzgnięty u kolebki, nie zrywa się już wcale. Gdy w Europie łacinę zastępuje francuzczyzna, i u nas téż zajmuje ona jéj miejsce. — Jesteśmy we spółce życia z narodem, przewodniczącym cywilizacyi.
Nie sądzę, ażeby nas ten związek upokarzał i krzywdził. Niemcy, co się dziś wypierają wpływów romańskich, mają w języku samym niezgluzowane świadectwo, że im, więcéj może niż my, ulegali. Losy kraju, który nigdy prawie spokoju zupełnego nie miał, tłómaczą, dla czego na bujniejszą literaturę nie mogliśmy się zdobyć. Aż do XVII wieku jednak nie było u nas wcale stagnacyi[2] dopiero od czasów Jana Kazimierza do końca panowania Sasów grzyby rosły na nas, i nie zbudziliśmy się aż w XVIII w. — Najprawowitszy reprezentant odrodzonéj literatury za Stanisława Augusta, Krasicki, jest nawpół Francuzem, nieco pomnym łaciny. — Odbija się u nas każdy ruch, zmiana smaku, każdy symptomat, dający czuć się na Zachodzie, we Francyi. — Dmochowski, który jest tylko mniéj udolnym dalszym ciągiem Krasickiego, idzie w jego tropy i nawet na klassyczną literaturę patrzy przez szkła francuzkie.
Tak dochodzimy aż do owéj sławnéj walki ze szkołą romantyczną i nowego zwrotu Mickiewiczowskiego.
Geniuszowi wielkiego poety nic nie ujmując, godzi się jednak przypomniéć, że duchem i formą spokrewniony on jest z Byronem i z nową literaturą niemiecką. Wpływ zmieniony, źródła są nowe; ale tylko treścią swojską poezya ta jest naszą, — szkoła należy do europejskiéj i z nią się ściśle łączy.
Jest to autonomia kraju, który w ścisłém przymierzu pozostał z obcą potęgą. — O wpływie, jaki literatura niemiecka i Byron wywarł na Mickiewicza, zbyt się rozszerzać nie potrzebujemy, — jest on dotykalny, widoczny, niezaprzeczony. Formy ballad, sonetów, poematów świadczą o tém. Nie odejmuje to ani genialności poecie, ani oryginalności, czerpanéj z treści, wziętéj na własnéj ziemi. — W Słowackim, przy brylantowéj szacie, wpływ ten jest wybitniejszym jeszcze; najmniéj go widać w Zygmuncie Krasińskim. Ten jest może najwięcéj sobą, a choć europejskim jest wieszczem i odczuwa nie tylko nasze, ale bóle świata całego — nie daje na siebie oddziałać nikomu. W młodzieńczych jego pracach czuć naśladownictwo; gdy raz dorósł i zmężniał, nie przestaje być samym sobą.
Literatura nasza więc do dnia dzisiejszego jest czém była — gałązką europejskiéj w. XIX. Nie możemy mieć pretensyi do zupełnéj odrębności, a jak w innych sferach życia, tak tu, co zatętni na zachodzie, u nas się echem odzywa. Częstokroć jest to fenomenem smutnym, szkodliwym, lecz nieuchronnym, — są związki ducha, które się zerwać nie dają. Wyzwolenie literatury naszéj pozorne zależy na tém, iż ona z własnych jedwabników zebranym jedwabiem tka materye na wzór liońskich.
Do niewielkiéj bardzo liczby pisarzy, na których obcy wpływ najmniéj, nic prawie widocznym nie jest, należy niedawno zmarły Aleksander hr. Fredro. Przyrównywano go do Moliera, tymczasem okazuje się z własnych jego notat, że już tworzyć był zaczął, gdy się z nim poznał po raz pierwszy. We Fredrze swojskiém jest wszystko. Komedya to, dramat, obrazek, czysto zawsze polski, nawet formą. Nie daje się to do niczego odnieść, z niczém porównać. — Komedye francuzkie XVIII w. już daleko kunsztowniejszéj są budowy, i więcéj osnute na intrydze; Fredro buduje wszystko na charakterach, nie troszczy się o zawikłania, bo i bez nich zająć potrafi. Artystyczne wykonanie okrywa wszystko. W prostocie środków, jakich używa do wywołania effektu scenicznego, jest coś Shakespearowskiego. Takiego zaniedbania w rusztowaniu sceniczném nie znajdujemy nigdzie, ale je pokrywa królewska purpura tego wykonania, słowo wydłutowane misternie, jak te portyki z czasów renesansu, których linie są niezmiernie proste, ale tysiącem figurynek i arabesków tak ozłocone, iż się widzi tylko, jak cacko wypieszczoną, całość.
Po Mickiewiczu, Słowackim i Krasińskim, zmagań się na oryginalność jest mnóstwo, więcéj jeszcze powszedniego naśladownictwa (czasem bezwiednego) pierwowzorów. — Szukanie nowych dróg dziwactwem i niesmakiem się kończy. W najświeższéj literaturze naszéj już nie wpływ francuzki, ale najrozmaitszy postrzegać się daje. Nie jest to chwila twórcza, — wszędzie żyje się na starych zagonach resztkami dawnego posiewu. Anglia od Byrona i Shelleya nie ma geniuszu, coby na nowe prowadził drogi; we Francyi jeszcze się utrzymuje szkoła Wiktora Hugo; w Niemczech panują Schiller i Goethe. Wszystkie usiłowania znalezienia kierunku nowego były i są napróżne.
Tak samo u nas. — Zwrot nowy, światło nowe, forma nowa, która zawsze tylko z treścią razem przybywa, nie są na zawołanie. — Tymczasem, (jest to los wszystkich ludzkich spraw), spożywa się, łata, przerabia spuścizna dawna. Coś nakształt téj chłopskiéj sukmany, która dostaje się z ojca najstarszemu synowi; potém odziewa chłopaka niedorosłego, okrywając go po pięty; potém obcięta staje się kubraczkiem, a łachmanem osłania kołyskę. — Z naśladowców i przerabiaczy mało co pozostanie, wodzowie ocaleją tylko. — Winniśmy Mickiewiczowi i nowéj szkole poszanowanie swojego własnego materyału, wydobycie go, oczyszczenie, obrobienie. Nie jest on jeszcze nam tak blizko i dobrze znanym, abyśmy o jego samorodności wyrzec mogli. — Mamy i tu wiele przyniesionego ze Wschodu, napływowego z Zachodu, — i bóstwo indyjskie, i posążek etruski znajdzie się w naszych mogiłach. — Obojgu życie nasze nadało odrębną fizyognomią, znaczenie — umiało je przyswoić, ochrzcić, przeistoczyć. Oryginalność i odrębność nasza cała jest w tych piętnach, jakieśmy wycisnęli na tém, co do nas przychodziło, — w sposobie zużytkowania i ocenienia. — I strój, i dom polski składał się z rozmaitych obcych nabytków, przecież miał własną fizyognomią i charakter.
Zresztą tak było wszędzie i zawsze. Narody żyły i żyją zamianą pojęć, wyrobów, dzieł kunsztu, narzędzi. Dzisiejszy rozwój sztuki dowiódł niezaprzeczenie, żeśmy mieli usposobienie do jéj uprawy, — brakło nam warunków, abyśmy tworzyć mogli. Kura nie wysiaduje jaj, gdy nie ma spokojnego i ciepłego kąta.
Tak u nas było: na wylężenie dzieła sztuki nie mieliśmy nigdy potrzebnéj ciszy i swobody. Aż do najostateczniejszych czasów obozowała Polska na własnéj ziemi, na którą zajeżdżał kto chciał, od Tatarzyna począwszy do Szweda, — swój i obcy gospodarzył, jak mu się podobało. Na stopie wojennéj spędziliśmy lat kilkaset, a w takim stanie na sztukę się zdobyć oryginalną niepodobna. Miasta nie obwarowane, słabo obronne, tak samo stały otworem jak wioski. — Poezya, sztuka, tylko wśród pokoju i dostatku zakwitają; pierwszego nam absolutnie brakło, na ciele i duchu, drugi bez pierwszego płodnym być nie mógł. Obrazy, rzeźby, artystów sprowadzano z za granicy; u nas na wyrobienie ich brakło czasu, miejsca i sposobności.
Jak dalece każdy żywszy prąd europejski na nas się odbijał, dowód mamy na reformie religijnéj, która, zaledwie w Niemczech kiełkować poczęła, wnet się wszczepiła u nas i tak bujno wzrosła, iż nie wiedziała gdzie się ma zatrzymać. Groził nam przez nią rozkład zupełny. Z obawy téj fermentacyi niebezpiecznéj, gdy wszystkie drzwi pozamykano i odcięto nas od Europy, życie się zatrzymało, przyszło odrętwienie; a gdy nam głowy i ręce rozwiązano za Stanisława Augusta, okazało się, żeśmy lat dwieście przespali. Stały pola odłogiem, trzeba było pokarm z za granic prowadzić.
Nie naszą jest winą ten brak samoistości, ta uległość wpływom nieuchronnym; stokroć-by było szkodliwszém zamknięcie się w sobie, odcięcie od świata i zerwanie z nim, — mamy tego dowód w epoce stagnacyi i odrętwienia, poczynającéj się z XVII wiekiem.
Za to siłę przyswajania, assymilowania, przerabiania karmi na krew i soki własne, mieliśmy i mamy potężną, a gardzić nią ani jéj lekceważyć się nie godzi. Jest ona życia warunkiem. Narody, które się wyłączają z ludzkości i zasklepiają w sobie, zamierają i giną. Są one jak ludzie na głód skazani, którzy własny tłuszcz trawią, dopóki go staje, aż w końcu, wycieńczeni, padają.
Uganianie się za oryginalnością, czy to treści czy formy, raczéj zgubne jest, niż korzystne; oryginalność przychodzi sama, ale się nie zdobywa. — Forma zaś tak jest nieodłączną częścią treści, iż się bez niéj pojąć i oddzielić od niéj nie daje. Narzucona sztucznie, jest odzieżą, gdy skórą być powinna.
Wiele-by się zresztą powiedziéć dało w ogóle o oryginalności i samoistości, których pojęcia znacznie ograniczyć-by się powinny. — W każdym pisarzu daje się odróżnić wpływ nieuchronny wykształcenia i wzorów od indywidualnego jego piętna; wszędzie jest ogniwo, co łączy z przeszłością, i to, co na jednoczyć z przyszłością — jeżeli dzieło do łańcucha wielkiego należy. Zgubionych pierścieni, połamanych ogniw — pełno.
Człowiek i naród, wzięty pojedynczo, staje się niezrozumiałym; pierwszego bez społeczeństwa, którego jest częścią, drugiego bez ludzkości, do któréj należy, pojąć niepodobna...




IV.

Mówmy jeszcze o przeszłości. W krótkiéj naszéj z sobą po latach tylu rozmowie, i o latach tylu, rzuciłeś mi kilka razy pytanie: Czy pamiętasz?? Powinieneś przecie wiedziéć z doświadczenia, że pod koniec życia lepiéj się pamięta jego początki, niż pozawczorajsze dzieje. Bo téż naówczas na tkance mózgu, jeszcze niezapisanéj, głębiéj się wyciskała każda głoska żywota.
Nawzajem ja ci zwrócę twoje pytanie: czy pamiętasz? i dodam do niego nazwisko professora Hipolita Klimaszewskiego? Czy przypominasz sobie jego czarne, błyszczące oczy, ognia pełne, kruczy włos i uśmieszek twarzy kwitnącéj młodością? Była to sympatyczna postać. Tylko co naówczas wyszedł był jego Trembecki z komentarzem, pierwociny literackiéj pracy wielce obiecujące. Klimaszewski zbiérał współpracowników do swojego noworocznika; uśmiechała mu się przyszłość, był zdolny, pracowity, zapału pełen, studyami uniwersyteckiemi dobrze przygotowany do literackiego zawodu. Przebyliśmy z sobą długie a ciężkie godziny u Św. Piotra na Antokolu i u Św. Ignacego; Klimaszewski znikł mi z oczu zupełnie. Pamiętałem o nim tylko jako o człowieku, co mnie pierwszy skusił do pisania, zaprzągł do swojego Noworocznika i zachęcił do pracy. Przez długie lata nic nie wiedziałem o nim; głucha wieść chodziła, że zmarł z cholery za granicą. Po latach trzydziestu prawie, dowiedziałem się, że żyje. Literackiéj pracy jego nigdzie śladu nie było. Troska o chleb powszedni zaprzęgła go naprzód w obowiązki nauczycielskie; nieporozumienie jakieś i trochę buty szlacheckiéj nie dało mu dotrwać na miejscu. Gdym się o nim dowiedział, byłem w podróży, z Rzymu na Paryż powracając do kraju; postanowiłem zatrzymać się w Marsylii, aby dawnego znajomego pozdrowić. Zajmował miejsce w Ekonomacie kolei żelaznéj Morza Śródziemnego; słyszałem, że był żonaty. Nie dając mu wprzód wiedziéć o sobie, pojechałem. Niepodobieństwem było, aby mnie poznał po latach trzydziestu; przecież probowałem, czy mu głos mój, resztki dawnéj fizyognomii, wspomnienia, które dobyłem z przeszłości, nie przywiodą na pamięć nazwiska. Nie odgadł mnie; musiałem powiedziéć kto byłem. Uściskaliśmy się serdecznie.
Któż wié? ja-bym go téż pewnie, w ulicy gdzieś spotkawszy, nie poznał! Zmienionym był bardzo. Czarny ów kruczy włos posiwiał znacznie; oczy ogniste patrzały chłodno i spokojnie; młodzieńcza postać stężała i zmężniała; nabrał ciała, — ubyło mu ducha. Siedział nad ogromnemi księgami rachunków, gdy przyszedłem. Z kilku wyrazów zamienionych domyśléć mi się było łatwo, że literacki zawód porzucił, że pracy się wyrzekł, że cyfry te i rachunki, męka codzienna prozaicznych obowiązków, odjęły mu wszelką ochotę do zajmowania się tém, co dawniéj było dlań celem głównym.
Pamiętał ową różaną jutrzenkę uniwersyteckich czasów, lecz za mgłami dnia dusznego nie widział słońca. Człowiek to był co jak zégar stanął, i wskazywał godzinę, na któréj ręka losu sprężynę złamała.
Osamotniony, znękany, biedny, zapoznał się gdzieś z prostą, niemłodą kobietą, która maleńki, lichy domek z ogródkiem miała na przedmieściu w Marsylii, i z nią się ożenił. Mówił mi tylko o tém, że miał własne figi i winogrona. Domeczek był ciasny, ubogi, lichy; szukałem w nim książek, — nie było ich; gazeta tylko leżała na stoliku. Z rozmowy łatwo się przekonałem, że wcale nie wiedział, co się na świecie, w literaturze naszéj i obcéj działo. Zachował wszystkie pojęcia 1830 r., wszystkie wyobrażenia owych czasów, uczucia nieostygłe. Chwila ta zapisała się na nim, jak na płycie kamiennéj, która już nic więcéj, nic nowego przyjąć nie mogła. Zdawał się nawet nie pragnąć wielce oświadomić się z tém, co się działo, pisało, drukowało? czy były jakie postępy? co stało się z ludźmi i ideami? Wobec Francuzów zmuszony stawać w obronie swoich, stronę tylko jasną widział w przeszłości; a gdym mu późniéj przesłał kilka nowszych książek, w których surowsze nieco sądy o nas były zawarte, oburzył się na nie, jak na zbrodnię. Oprócz Klimaszewskiego, spotkałem późniéj kilku z dawnych naszych towarzyszy, losami, podobnemi jego losom, odciętych od życia społeczeństwa naszego i spetryfikowanych w latach 1830 — 1832 i t. p. Służyli mi oni za miarę ogromnego odstępu czy postępu, jaki od tych lat uczyniliśmy. Dla tegom wspomniał o zmarłym już dziś (parę lat temu) Klimaszewskim, abym żywy ci przykład przytoczył.
Dodam, zachowując drogą mi pamięć jego, że wysłużywszy sobie w ciężkiéj służbie kolei emeryturę maleńką, (parę tysięcy franków, jeśli się nie mylę), sprzedawszy ów domek z ogródkiem, gdzie rosły figi i winogrona, wyniósł się, zapewne w okolice, z których żona jego pochodzić musiała, do departamentu Gard, o godzinę drogi od Valence, i tam w Bagnols-sur-Cézé zmarł biedny. Namawiałem go do pisania pamiętników, i wiem, że je rozpoczął, — z pewnością coś po nim z nich zostać musiało. Pokój mu w nieznanej mogile. Klimaszewski był dla mnie niemal przerażającym fenomenem istoty, którą znój życia, walka o byt, pozbawiła celu życia. Nie miał już ani ochoty do niego, ani ciekawości, ani dawnego gorącego ducha. Laudator temporis acti, gniewał się, gdy na obrazie jasnym przeszłości, który wyniósł z sobą jak świętość, wskazywano mu skazy i plamy. Piosnka z dawnych lat, wspomnienie osób, które kanonizował i ozłacał, wywoływały jeszcze łzy i uśmiech, — teraźniejszość była mu obcą. Anim mógł mu tego miéć za złe, bo kto w pochodzie zatrzyma się i opóźni, idących przodem nie dogoni. On tak siadł spocząć w swym ogródku przedmiejskim, a świat sobie daléj poszedł bez niego.
Spotkawszy się, byliśmy jak ludzie, co języka wspólnego zapomnieli; on mi mówił rzeczy, które dla mnie strupieszały i w proch poszły, jam mu powiadał inne, które go oburzały i gniewały. Chciało mi się płakać, patrząc na tę ruinę intelligencyi dobrowolną, zrezygnowaną, niepoczuwającą się do upadku. A ileż podobnych naliczyćby można, które odosobnienie, znękanie, zgnuśnienie poobalało! Została mu z dawnych czasów łacina i miłość literatury starożytnéj, która, jak on, skamieniałą była. Pamiętał wiersze Horacyusza i cytował je; cały ruch późniejszy literatury krajowéj pozostał mu zupełnie obcym. Tłómaczy się to łatwo tém, że materyalném było niepodobieństwem być z nim w związku.
Dziwniejszém nad to wydało mi się, że filolog, professor, komentator, literat z powołania, żadną literaturą się nie zajmował, — marsylski dziennik jeden (Semaphore) służył mu za pokarm powszedni i — starczył.
Na nim po raz pierwszy rozmierzyłem przestrzeń, jaką idee nasze o nas samych, o przeszłości, sądy o ludziach i wypadkach przebiegły, jak punkt widzenia jego niesłychanie się różnił od naszego. Smutne dzieje i studya lat kilkudziesięciu z zapatrywania się apologetycznego na przeszłość wyjść nas zmusiły. Klimaszewski nie rozumiał mnie, ilekroć wystąpiłem z krytyką, szczególniéj tych postaci, które dlań już były kanonizowane i nietykalne. Nie wchodził w to wcale, czym miał dowody na poparcie przekonań; oburzało go zuchwałe targanie się na te zwłoki przeszłości, których się tknąć nie godziło.
O jakże żywo mythus o Anteuszu przychodził mi na myśl, kiedym patrzał na niego! jakże innym byłby ten człowiek, gdyby stopy jego nie wgrzęzły w obcą ziemię, choć gościnną, lecz z którą zrosnąć się, zespolić niepodobna. Węzeł, co go z życiem rzeczywistém wiązał, pękł; pozostało życie sztucznie podsycane ze snami o przeszłości.
Odżył trochę, gdym mu przypomniał, jak mu się to oczy iskrzyły na widok pierwszego egzemplarza jego Noworocznika, na którego czele Rypiński wylitografował illustracyą do tłumaczenia ballady, Bóg i Bajadera. Noworocznik ten był w istocie wypadkiem znaczącym w Wilnie, gdzie wydawnictwo w ogóle źle bardzo stało. Klimaszewski musiał go drukować własnym kosztem: ani stary Zawadzki, ani Teofil Glücksberg, ani Marcinkowski, ani Manes Romm i Zymel, nie byliby się podjęli wziąć go na barki swoje. Jeśli się nie mylę, współcześnie Wrotnowski drukował tłómaczenie jednego z romansów Fenimore’a Cooper’a, którego transport, w żółtych świeżych okładkach, spotkawszy w ulicy, z weneracyą mu się przypatrywałem. Budził się pewien ruch w literaturze, ale jeźli kto, to wydawcy mu nie dowierzali. Zawadzki drukował dzieła uczone, kosztem autorów po większéj części: Glücksberg, ruchliwszy nieco, nie dobrze wiedział, co miał poczynać. Marcinkowski, zajęty Kuryerem i Dziennikiem, rzadko się na co ważył i ostrożnie. Wydawcy kalendarzy i książek do nabożeństwa, Zymel i Romm, nie byli skłonni posunąć się o krok daléj.
Ruben Rafałowicz chodził jeszcze naówczas po ulicach ze staremi książkami pod pachą, ale z królewską dumą arystokraty.
Za przykładem Mickiewicza rymowano wiele, literatura formy popularnéj jeszcze sobie znaléźć nie mogła, ale już powieść się zapowiadała. W powietrzu była potrzeba jakiegoś pokarmu dla coraz rozszérzającego się czytelników koła.
Ze wszystkich wileńskich przedsiębierców, Glücksberg, siedzący w owych podziemiach uniwersyteckich, które pamiętasz, najwięcéj miał ochoty porwać się na cóś, coś robić; brakło mu człowieka, coby nim pokierował. Klimaszewski swą odwagą wydawniczą drugich pobudził nieco. Były to jeszcze czasy prenumeraty i rozdawania biletów, na które wszyscy narzekali. Brano je niechętnie, lecz gdy raz książka nadeszła, szlachcic z nią postępował jak z zapłaconym w restauracyi bifsztekiem — zjadł, czy mu smakowała czy nie. Wkrótce potém Manes i Romm ważyli się na bibule ćwieczkami coś odbić, a ubodzy żydkowie roznosili to po dworach i zaściankach. Pamiętam jeszcze w tych czasach przepisywane poezye Mickiewicza przez oszczędność, bo kupowanie książek nie było we zwyczaju. Mało kto na to grosz chciał wydawać.
Pamiętasz ówczesnego Kuryera? De mortuis nil nisi bene. Za to Dziennik Marcinkowskiego był wcale dobry na swój czas; część jego naukowa stała na wysokości wymagań, i była redagowana starannie. Ale w końcu zdaje mi się, że do niego dokładać przyszło, tak mało liczył abonentów. Obok prądu, jaki nadał Mickiewicz poezyi i kierunku idealnego, przypomnisz sobie pewnie owe znane naówczas parodye cyniczne poezyi Adama, i szyderskie, zimne dowcipy Szydłowskiego, który za wyrocznię uchodził. Rodziła się jakby opozycya przeciw romantyzmowi, ale w zarodzie zamarła. Mickiewicz miał naśladowców, wielbicieli, a razem z nim Goethe i Byron; poemata Walter-Scotta, znalazły wybornych tłumaczy. Literatura francuzka prawie zupełnie była ignorowaną, nowe jéj rozbudzenie się jeszcze do nas nie doszło. Gruntowniejszych wiadomości i jaśniejszych pojęć szukano u Niemców.
Obok Klimaszewskiego, czy przypominasz téż sobie drugiego zapowiadającego się literata i poetę, wydawcę Rimembranzy, poczciwego, ale przejętego sobą Krzeczkowskiego, w którym prof. Borowski znajdował talent? I ten tak prawie zszedł bezpotomnie, nie wiele zostawiwszy po sobie, oprócz kilku przekładów z włoskiego, bo do tego języka powziął był miłość szczególną. Może to mu wyjednało względy pana Leona, który sam nad hiszpańskim pracował i Don Quichota swego mozolnie wykończał. Wiersz Krzeczkowskiego twardy był i niezręczny, ale on sam czuć tego i widziéć nie chciał. Z wielkim zapałem rwał się do literatury, z równym do życia, świetne przed sobą rojąc jego widziadła. Biedny!... Kogoż mam jeszcze tu wspomniéć? Doktora Rosołowskiego chyba! Nie mam już pod ręką owych dwu noworoczników, któreby innych, zapomnianych dziś imion dostarczyć mogły. Gdybyśmy je dziś przejrzeli, przekonalibyśmy się, że istotnie i treść, i forma od tych lat wiele zyskała, postąpiła wiele. Wszystko to jest dziełem Adama, który pierwszy wyłamał się z ciasnych szranek ku światłu i życiu, i stanął poezyami swojemi na wyżynie Goethego i Byrona, duchem sięgnął ku nim. Jagiellonidę zastąpił Wallenrod i Dziady. Przez wyłom, którego on dokonał, poszli wszyscy, co do pochodu siłę mieli. Padł-li kto w drodze? toć los zwykły, że w walce giną zapaśnicy.
Dzisiejsi młodzi poeci, choćby duchem niedorośli mistrzów, spójrz, jaką mają formę udatną, z jakiém staraniem rzeźbią najlżejszą robótkę swoję, jak to dźwięczy, lśni się, tęczowemi kolorami mieni cudnie! Porównaj samę techniczną, że tak powiem, stronę poezyj dawnych naszych z przedmickiewiczowskich czasów, z nowemi, — przekonasz się, że pod względem artystycznym zyskaliśmy wiele. Z następców, wyjąwszy Słowackiego, który tę formę jeszcze wypieścił więcéj i wykwiecił, nikt już oryginalnéj, własnéj nie ma. Zawsze to jeszcze ten ton z którego on śpiewał, ten sam styl i kształty. Niektórzy z naśladowców tylko chcąc, jak mówi Shakespeare, „przeherodzić Heroda“ znalazłszy miejsca ciemne w Adamie, stali się umyślnie niezrozumiałymi, aby ich głębokimi sądzono; inni wytworność formy posunęli do manieryzmu i przesadnéj elegancyi; — ale pod względem sztuki poezya zyskała niezmiernie. Pol i Syrokomla ośmielili się jedni trochą polskiéj rubaszności romantyczne mroki rozjaśnić.
Co do treści, niewiele téż daléj zaszliśmy od drogi przez Adama utorowanéj; typami nowych poematów są zawsze „Dziady, P. Tadeusz, Wallenrod“. Od jego czasów do dziś dnia jedna się snuje przędza, rozmaicie barwiona.
W ostatnich tylko latach, jeśli nie w poezyi, to w prozie, a szczególniéj w obfitéj literaturze dramacznéj, daje się dostrzegać pewne lekceważenie stylu i zobojętnienie na doskonałość artystyczną. Któryś z naszych pisarzy dramatycznych utrzymywał, że na scenę nie warto jest pisać wierszem; — od tego aforyzmu do drugiego, że dla sceny nie warto się na styl bardzo zmagać i wysadzać, krok był tylko. W dziennikarstwie téż, które wypieka chléb na dzień jeden, zaniedbanie się widoczne. Lecz, przypomniawszy sobie płody Kiszki-Żgierskiego i kompanii, jeszcze narzekać nie możemy. Bywało gorzéj.
A gdy już i Kiszka-Żgierski wyszedł na scenę, czemużbym i o Krysztalewiczu nie wspomniał, którego deklamującego, śpiewającego i tańcującego poezye swe w kawiarence pokątnéj, naprzeciw Św. Jana, przypomnisz sobie! fizyognomię smętną i na pół obłąkaną, wykrzywione buty i wytarty frak, opięty na chudém ciele, z oddętą kieszenią, cenne zawierającą manuskrypta, których arkusz dziesięć groszy kosztował. Niezmiernie żałuję, że pamiętników, które dla mnie pisał, a których stosy były, nie zachowałem potomności. W braku wypadków, zajmowały w nich wiele miejsca sny i widzenia. Tyle tylko sobie przypomniéć mogę.
Daruj, że ten list zająłem cały nieporządnie zszytemi przypomnieniami, — et haec olim...




V.

Wracam jeszcze do powieści, o któréj rozroście wspominałeś. Mówiłem wyżéj, jak go sobie tłómaczę. Nie u nas tylko forma ta się tak przyjęła i znalazła uznanie: we wszystkich literaturach europejskich stało się toż samo, i jest najlepszym dowodem, że mamy do czynienia nie z płochém usposobieniem ogółu, ale z potrzebą naszego wieku.
Nie potrafię wyliczyć całego zastępu wybornych powieściopisarzy angielskich; nie potrzebuję ci przypominać francuzkich; nie chcę nareszcie obrachowywać ci niemieckich. Szwecya, Dania, Hiszpania, Włochy, mają ich także podostatkiem. Powieść w literaturze nie jest zresztą nowym przybyszem: przypomnij sobie Boccaciusza, Cervantesa, Scuderi, Richardsona, Goldsmitha, Voltaire’a. U nas się ona zjawiła późno: naprzód w poetycznéj formie „Banialuki“ i „Argenidy“, późniéj, z Krasickim, w „Doświadczyńskim“ i „Podstolim“. W czasach Sejmu czteroletniego próbowano się nią posługiwać w tendencyjnych powieściach „Rzepisze, matce królów“, „Goworku“ i kilku innych. Krasicki jest w niéj zarazem moralistą i malarzem, odwzorowuje swój czas i wypowiada czego życzy dla przyszłości. Tam gdzie kreśli obyczaje wieku, nie ma sobie równego między współczesnymi; nauki jego są nieco rozwlekłe i chłodne. Znać w nich już wiek podeszlejszy, w którym były pisane. Historyczny romans Niemcewicza ma wartość i dzisiaj; jego „Lejbe i Siora“ także. Z późniejszych, Skarbek się odznacza. Tak więc, od Krasickiego począwszy, nieprzerwaném pasmem ciągną się już powieści u nas, wszystkie niemal raczéj dla celu jakiegoś, niżeli dla sztuki przedsiębrane.
Nie myślę pisać historyi powieściopisarstwa naszego; poprzestaję więc na tych kilku wzmiankach. Próbowali sił swych w tym rodzaju niemal wszyscy znaczniejsi literaci nasi, z mniejszém lub większém szczęściem. Czytano ich chętnie, a co ważniejsza, powieść miała wpływ wielki, jeśli nie największy, na pojęcia, na obyczaje, na utrzymanie związku z przeszłością. Znaczna część czytelników uczyła się na niéj dziejów, chwytała przynajmniéj ich fizyognomią.
Mniejszym był wpływ takich powieści jak „Podstolic“, (Massalskiego), w których lekarstwo w mixturze nadto czuć było.
Pierwszych wydań „Jana z Tęczyna“, „Pojaty“, „Dodosińskiego“, romansów Bronikowskiego, dziś już nie widać prawie: tak je czytano, rozrywano i wyczytywano. One pierwsze z salonu przeszły do przedpokoju i garderoby, na folwarki.
Nie wspomniałem o „Malwinie“, o „Julii i Adolfie“, bo to były płody czysto salonowego sentymentalizmu, chorobliwe i niesmaczne. Zawróciły one może kilka głów, ale nie mogły trwałego wywrzéć wrażenia, bo czuć je było fałszem.
We wszystkich tych fazach, jakie powieść przechodziła aż do dni naszych, widzę ją zawsze nastrajającą się do smaku ogólnego europejskiego, tak samo, jak poezyą. Użycie do niéj żywiołów domowych z razu jest bardzo nieśmiałe; czuć, że przeszłość za mało jest znaną i zbadaną, aby dała z siebie sok żywotny wycisnąć. Barwy są mętne, niepewne, lub zbyte tonami neutralnemi i mało oznaczonemi. Niemcewicz pierwszy w „Janie z Tęczyna“. opierając się na pilniejszych studyach przeszłości, ośmiela się na dobitniejszy koloryt. Bronikowski téż, gdzie mu na studyach zbywa, odważniejszym jest w wypełnianiu braków.
Dziś mamy już cały zastęp pisarzy wprawnych, umiejętnie, śmiało, niekiedy, jak Kaczkowski, z wielką potęgą intuicyi malujących, szczególniéj niezbyt odległą przeszłość, któréj tradycye żywe sięgają.
Jeślim nie wspomniał wyżéj o H. Rzewuskim, to dla tego, iż, mimo wielkiéj potęgi talentu swego, ile razy miał do czynienia z tém, co przeżył, lub zasłyszał z ust żywych — jest nadzwyczaj nierównym sobie — i po-za sferą sobie właściwą, prawie bezsilnym. Nie zupełnie bez przyczyny posądzano go o powtarzanie rzeczy słyszanych i podchwyconych, pamięcią nadzwyczajną, z ust ojca.
To, co żywe i całe mu przyszło z kądkolwiekbądź, oddawał z dobitnością wielką; z głębszéj przeszłości, ilekroć się w nią posunął, życia dobyć nie umiał — przebierał ją tylko w kontusz ojcowski. Z Rzewuskim na myśl mi przychodzi Michał Grabowski, nierównie większy artysta, kunsztmistrz, lecz uboższy w pomysły.
Korzeniowskiego powieść współczesna, jako obraz obyczajowy, jest przewyborną, siłą intuicyi przechodzi wszystkich, oprócz Kaczkowskiego.
Zapytasz mnie może: co właściwie zowię tą siłą tajemniczą? Źle się wyraziłem, cząstkę biorąc za całość; winienem był to nazwać siłą twórczą po prostu. Potęga to, któréj pisarz nie nabywa, którą w sobie wykształcić może i podnieść, ale jéj nie nada sobie, jeśli nią natura nie obdarzyła. W danym wieku, na daném tle, na epoce znanéj i zbadanéj, znaléźć typy jéj właściwe, odgadnąć je, stworzyć, ze wszystkiemi koniecznemi ich przymiotami i wadami, tak, by czuć było, że wyrosły z łona jéj, a nie zostały narzucone — nazywam siłą twórczą.
Gdy żywe te postacie stanęły przed poetą, wniknąć w nie tak, wcielić się, aby w każdym danym razie znaléźć rozwiązanie, jak one musiały postąpić? co logicznie wynika z ich charakteru i z wpływu epoki? — zowię intuicyą.
Intuicya ta, władza wcielenia się, Awatar artystyczny, który poetę zdolnym czyni wnijść i w psa podwórzowego i w bohatera, w konia i w dziecię, tak, by im nie narzucić myśli, ruchu, głosu fałszywego — jest geniuszu potęgą. Probierzem każdego talentu staje się ta siła. Niektórzy wcielają się łatwo w charaktery sympatyczne, innych nie umiejąc sobie przyswoić i pojąć; drudzy barwy współczesne nadają utworom epok odległych. Intuicya jest większą lub mniejszą, pełniejszą lub niedostateczną; tylko geniusz zdoła w najdrobniejszy szczegół, w biegnącą po niebie chmurę, w niedostrzeżony pyłek wibrujący w powietrzu, wlać życie im właściwe. Są ludzie, tak cudowną obdarzeni potęgą, iż intuicyą tą zgadują istoty, których nigdy badać ani postrzegać nie mieli zręczności; lecz — bardzo wielka część talentów miernych, zastępuje ten dar obserwacyą drobnostkową lub odbijaniem wzorów nie z życia, ale z literatury branych.
Wielka, może największa, liczba pisarzy powieści, tak samo jak dramatycznych, natchnienie czerpie z drugiéj ręki; — własnéj intuicyi i siły twórczéj nie mając, posiłkują się stworzonemi już typami, które z małemi zmianami odtwarzają słabiéj a dziwaczniéj.
Tak się dzieje wszędzie. Ileż to odbić zjawiło się po „Notre-Dame“, W. Hugo i „Ostatnim dniu skazanego“.
Ile potomstwa zostawili po sobie bohaterowie romansów Walter Scotta, Hoffmanna i pani Sand!
W istocie, tylko geniusz jest twórczym; talent musi się ograniczyć na waryacyach z danego tematu. Geniusz tylko potrafi się tak zrosnąć z epoką, wnijść w proch i kości strupieszałe, by z nich żywe i prawdziwe wywiódł postacie. Świat i żywot jego cały, w najrozmaitszych swych przeobrażeniach, są rządzone prawem niezmienném; wszystko tu jest ściśle logiczne i konieczne. Umysł wyższy, który albo zbadał to prawo, albo cudem je odgadnął, z jednego szczątka odtwarza całość. Jest to ten rezurrekcyonizm Cuvier’a, który z zęba odgaduje zwierzę, z tą różnicą, iż geniusz nie uczy się, ale ma widzenie wieszcze, że jemu dosyć dotknięcia epoki danéj, aby prąd życia jéj uczuł w sobie.
Ci, którym brak téj siły twórczéj, uciekają się zwykle do wzorowania z żywéj natury, do portretowania. Tak powieść przeradza się w pamflet. Mieliśmy przykłady jego u siebie. Ma prawo powieściopisarz, jak malarz, typ żywy zużytkować, lecz w sposób twórczy, biorąc z niego co typem jest, a odrzucając indywidualne cechy.
A że typami nie godzi się zaludniać powieści, więc indywidualność im musi własną nadać siłę.
Jako dzieło sztuki, powieść nie jest łatwiejszą, ani mniéj cenną od innych rodzajów poezyi. Szatę tylko zwykle przywdziewa mniéj wykwintną i trwałą, czując, że im silniéj ma przemówić do współczesnych, tém słabszą ma nadzieję przeżyć ich i przetrwać chwilę, dla któréj stworzoną została.
Ilekroć jest obrazem teraźniejszości i dotyka zagadnień, wypowiada pojęcia i uczucia chwili — (gdy zadania ludzkości nie są w niéj potrącone) zostaje co najwięcéj historyczną po niéj pamiątką. Niezmierna chyba uroda artystyczna zbawia ją od zapomnienia. Czytaż kto dziś „Heloizę“, „Pamelę?“ „Don Quixote“ szczęśliwéj formie ocalenie winien.
Dodajmy tu szczególną uwagę, że dowcip, uśmiech, szyderstwo, sceptycyzm, negacya, — dłużéj żyją i pozostają, niż najwznioślejszych uczuć wyrażenie. Uczucia i idee dodatnie o świecie, zmieniają się, zużywają, ustępują jedne drugim; negacya i niewiara, niestety, wiekuiście żyją.
Wszystko, co dodatnie, z natury rzeczy niepełne jest, niecałe; bo ludzkość idzie, zdobywa i odkrywa coraz nowe światy, — gdy sceptycyzm jest właśnie bodźcem do pochodu. Jemu z żadnego ze źródeł, różdżką cudowną wywiedzionych ze skały, nie smakuje woda; on pędzi do szukania krynic nowych. Romans humorystyczny, satyryczny, dowcipny dłużéj się czytać daje, niż poważny. Rabelais nie zestarzał wcale; a cóż się stało ze Scuderami, a nawet d’Arlincourtem?
W powieściach postacie dodatnie, jasne, wielkie, są nieskończenie trudniejsze do malowania, niż błazenkowate, drobne, czarne. Najczęściéj się trafia i na obrazach i w romansach, że główni bohaterowie są chybieni. Poeta, usiłując im niemal nadludzkie nadać oblicze, czyni je bezmównym ogólnikiem, zimną maską, nie śmié ich uczynić ludźmi i tworzy posągi, którym tchu i ruchu braknie.
W naszéj literaturze ściśléj odznaczyć się dają tylko dwa rodzaje powieści: historyczna i współczesna, obyczajowa; w angielskiéj, niemieckiéj, francuzkiéj, rozmaite próby stworzyły oddzielne niemal działy, powieści wiejskich (Dorfgeschichten), kryminalnych, sensacyjnych, tendencyjnych i t. p.
W Niemczech, sielskie historyjki, w rodzaju Auerbacha, już się przejadły i musiały odżywić nową dozą realizmu, aby podniebienie łechtały. W Anglii, po cudownych prawdą obrazkach Dickens’a, romans sensacyjny uciekł się do narkotycznych środków, żeby pociągnąć ku sobie.
W Niemczech téż tych powieści spannend, zasadzonych na jątrzeniu ciekawości, na draźnieniu zawikłaniami spożywa się mnóztwo po czytelniach. Pokarm to niezdrowy, a zwłaszcza, gdy, jak w wielu francuzkich i niemieckich, za podstawę mu służy zbrodnia, za sprężynę policyjne jéj dochodzenie; gdy bohaterami są ludzie, których tylko rozpasana namiętność i temperament czynią zajmującymi. Mieliśmy niedawno przykład w procesie Francesconiego, zabójcy pocztyliona, który myśl zbrodni powziął z romansu Gaerstaeckera, jak zła książka okropne wydać może owoce. Powieść, malując obraz swojego czasu, musi nieraz odbić i najczarniejsze jego zakątki; lecz te brudy i kały brać za temat i zadanie, aby niemi ciekawość i zajęcie obudzić, jest niemal występkiem. Tam, gdzie massy na wpół wykształcone czytają wraźliwie, nieoględne słowo najstraszniejsze skutki pociągnąć może za sobą.
Realizm, w sztuce całéj się rozgaszczający, który z fotografią wszedł do malarstwa, z obrazów przechodzi teraz do literatury. Jako środek jest on i potężnym, i potrzebnym; jako cel — mógłby zabić tę sztukę, w imię któréj otrzymuje swe prawo obywatelstwa. Wywiera on w początkach wrażenie wielkie, pomaga do uprzytomnienia, do nadania prawdy szczegółom; lecz wybór ich musi być poddany prawidłom pewnym i miéć granice. Zasada ta, że naturalia non sunt turpia, mogłaby doprowadzić za daleko.
Dowcipny koncept Mich. Grabowskiego, może najtrafniejszy z tego wszystkiego, co w życiu powiedział — rozróżnienie sztuczki od sztuki, realizm miéć powinien na pamięci. My zaledwie pierwsze próby tego rodzaju i to świeżuteńko nabyte mamy w literaturze; jak daleko zajdziemy na téj drodze — nie odgadnę. Że się z niéj zawrócić późniéj będzie potrzeba — to pewna.
Mógłbym tu jeszcze, gdy mowa o powieści, słowo powiedziéć o typach naszych, szczególniéj z niedawnéj przeszłości, które najczęściéj występują.
„Soplica“ Rzewuskiego i wydany przed kilkudziesięciu laty Pamiętnik Paska“, służyły za protoplastów kreacyom późniejszym, w których zamaszystość, rubaszność, junactwo, jest rysem głównym. Jest w nich wiele prawdy, bo typy takie istniały, żyły i były dosyć pospolite; jednakże za jedynych wyobrazicieli przeszłości stawić ich nie podobna. Pozostało skazówek wiele, z którychby nie mniéj prawdziwe, nie mniéj oryginalne, a może nie mniéj téż sympatyczne wyprowadzić się dały. W tych postaciach wszystkich uczucie, namiętność, zakorzeniony obyczaj bezmyślny, główną cechę stanowią. Męztwo ich jest szalone, wiara i pobożność ślepa, surowość niekiedy posunięta do okrucieństwa, namiętności niepohamowane, — rozum zaledwie widoczny: wszystko to nadaje barwę wielką, lecz, choć dla rozmaitości, już-byśmy w świecie szlacheckim coś nowego wyszukać powinni. Rzewuskiego szlachcic miał braci może trochę podobnych do siebie, ale czémś téż różnych. Jakie się typy polskie urobiły z tego w literaturze niemieckiéj u Heinego, Freytaga, a teraz u Sacher-Masocha i Francoza — wiemy.
Przeszliśmy z bohaterów na karykatury, a samiśmy po trosze temu winni, bo sami nie ledwie karykatury stawiliśmy na pierwszym planie.
W powieści współczesnéj różnego rodzaju spekulatorowie, przemysłowicze, dorobkowicze, ludzie goniący za groszem, występują jako typ epoki.
Tym czasem u nas są to dotąd tak wyjątkowe zjawiska, że się powtarzanie ich w dramatach i powieściach zaledwie da usprawiedliwić.
Wiele, wiele, mój drogi stary kolego, o powieści-by się powiedziéć dało, gdybym ja sam ich tyle nie napisał i nie był w téj sprawie obżałowanym.
Blizko przez pół wieku opowiadam w nich to, co do koła słyszę, na co patrzę, co odczuwam. Niektóre z opowiadań tych dla mnie samego stały się już niemal historyą — tak świat w nich z natury malowany dziwnie się odmienił. Z „Latarni czarnoksięzkiéj“ nie został nikt, wszystko poszło do grobu, nie mówiąc już o dawniejszych; nie znajdzie się dziś ani Ulana, ani Jermoła, ani Ostap Bondarczuk i Jaryna. Powieść, ile razy jest wierném odbiciem czasu, choćby z innych względów straciła na wartości, zachowa pewną cenę, jako dokument historyczny.
Jest-li co szacowniejszego do obrazu obyczajów za Stanisława Augusta nad początek „Doświadczyńskiego“?
W chwili, gdy ten list kończę, powieść nie ledwie schodzi na drugi plan, zepchnięta przez dramat i komedyą. Jako czynnik cywilizacyjny, scena działa żywiéj, silniéj, potężniéj pewnie od powieści; lecz zakres jéj czynności jest warunkami scenicznemi bardziéj ograniczony. Wrażenie silne z natury swéj prędzéj się rozprasza i ściéra. Dramat zaś dzisiejszy, tak, jak go stworzyli nowi pisarze: Dumasowie, Sardou i w ogóle Francuzi, przeważnie się opiera na zawikłaniach, na ściąganiu effektów, charakterami tylko posługując się jako narzędziami. — Ścieśnia to jeszcze granice, w których się obraca.
Przypominasz sobie pewnie na Bernardyńskim Zaułku, Wiktora Każyńskiego, u mnie deklamującego, grającego raczéj sceny z komedyi Fredry. Jest-że dziś jedna choćby komedya nowa, z któréjby sceny jakiéj nauczyć się i powtórzyć ją brała ochota?! Najstraszniejsza to dla nich krytyka.
Na scenie wywołują one effekt, robią wrażenie, szczególniéj gdy je Modrzejewska, Popielówna, Żółkowski, Hoffmanowa, Rapacki, Królikowski lub Rychter odegrają; lecz wrażenie to ściera się wprędce, więcéj będąc przywiązane do akcyi, niż do słowa, które nie jest jéj wyrazem, ale narzędziem. U Moliera, u Fredry, każde słowo ma znaczenie, jest odcieniem; u nowych pisarzy ledwie w głównych sytuacyach przywiązuje się do niego waga pewna. Pojęcie akcyi w dramacie stało się dziś trywialniejsze, brutalniejsze, — duchową ona nie jest, ale cielesną, mechaniczną. Poziom znacznie się obniżył pod tym względem, nawet od czasów Szekspira. Wiek pozytywizmu potrzebuje akcyi na kułaki.




VI.

Nie miałem czasu odpowiedziéć ci na pytanie: czy piszę pamiętniki? Już z tego samego, żem ci żadnéj nie dał na to odpowiedzi, wnosić możesz, iż dotąd wcale téj myśli nie miałem. Zachęcano mnie nieraz, abym je przedsięwziął; byłbym się może dał przekonać o obowiązku zostawienia wspomnień nie o sobie, ale o ludziach, z którymi żyłem i obcowałem, z którymi mnie literackie szczególniéj łączyły stosunki, — gdyby... gdybym czas znalazł na to. Pamiętniki się piszą zwykle, gdy się już nic innego do roboty nie ma, gdy się odpoczywa i przypomina. Nie wyrzekłem się jeszcze dosyć świata tego i marności jego, bym w spokoju i ciszy wspomnieniami się karmił. Wir czynnego życia, który mnie porwał zawczasu, trzyma mnie i niesie jeszcze.
Nie przeczę, że w takim pamiętniku nie jedno mętne pojęcie o mnie dałoby się wyklarować; lecz, powiedz mi, warto li tak bardzo zajmować się sobą i myśléć: co się stanie z duchową po nas spuścizną? Pomogłyż komu pamiętniki? obroniłyż go one od fałszywego sądu i namiętnego wyroku? Daleko bardziéj zajmującą stronę tych pamiętników stanowiłyby wizerunki współczesnych współtowarzyszów broni, bo z tych mało którego nie znałem. Z pierwszych lat trzydziestu zachowałem w porządku listy ich, które się kiedyś może przydadzą; z późniejszych czasów stosy ich leżą nie ułożone, i wątpię, bym znalazł kogo, coby je chciał, mógł i umiał rozklassyfikować. Z tych mnogich, mnogich postaci, co się w przeciągu lat pięćdziesięciu przesunęły przed oczyma mojemi, znaczniejsza część już w grobie spoczywa. Wspomniałem wyżéj Klimaszewskiego, Krzeczkowskiego, Rosołowskiego.
Spotykałem późniéj po świecie prawie wszystkich, którzy, jak ja, literaturą się zajmowali: w mojém „Athenaeum“ począł pisać Syrokomla; na Wołyniu poznałem Mich. Grabowskiego, Hołowińskiego, Rzewuskiego, Kons. Podwysockiego, ks. Chołoniewskiego, Fr. Morawskiego. Korrespondowałem, wojowałem, kłóciłem się i godziłem z całym tym zastępem ludzi, co stali w szeregach naszych. Pominąłem wyżéj jeszcze hr. Gustawa Olizara, K. Kaczkowskiego i nieskończoną liczbę dii minores.
Łączyły mnie przyjazne stosunki późniéj z Libeltem, Kremerem, Bielowskim, choć ich widywałem rzadziéj. To, cobym mógł napisać o Syrokomli, zawarłem w wydaném o nim wspomnieniu. Kilka téż słów napisałem o Henryku Rzewuskim, a więcéj powiedziéć bym nie chciał.
Miałem to szczęście, żem prawie wszystkich czynniejszych pracowników mógł nieco bliżéj poznać i zdobyć jaśniejsze pojęcie o tych gwiazdach, które zdala świecą częstokroć silnie, choć są zblizka ciałami bez własnego blasku. Bije na nich światłość słoneczna wieku, którą oni odzwierciedlają. Nigdy z człowieka nie trzeba absolutnego sądu wydawać o pisarzu.
Człowiek i pisarz stanowią wprawdzie całość nierozdzielną, jednią zupełną; ale z normalnego stanu i bytu wnosić o zdolności, którą spotęgowuje chwila natchnienia — nie godzi się. W życiu spotyka się nieustannie ludzi bardzo pospolitych na oko, którzy w godzinach swych twórczych podnoszą się do wysokości nadzwyczajnéj.
Tysiąckroć miałem sposobność przekonać się o tém w życiu. Biada ludziom, co na geniusze pozują starannie, ilekroć obcują z kim i wychodzą ze swéj sypialni i szlafroka! Można do téj komedyi reprezentacyi nawyknąć, lecz dzieje się to zawsze z ujmą rzeczywistych sił, jakie się na nią szafuje, i z krzywdą prawdy. Raz w życiu miałem szczęście spotkać się z takim wielkim mężem, Michelet’em, i nigdy nie zapomnę tortury, na jaką się biedak narażał, aby odegrać swą rolę.
Wierzcie mi: prawdziwe geniusze gardzą temi maluczkiemi środkami imponowania i są pospolitymi ludźmi w pospolitém życiu.
Natchnienie, ubłogosławienie, extaza — nie przychodzą na zawołanie i nie trwają zawsze: są to stany wyjątkowe, jak gorączka. Powtarzam: biada tym, co nie mając gorączki, chcą się zawsze rozgorączkowanymi wydawać! Przyzwoitym człowiekiem można i trzeba być zawsze; wielkim mężem jest się przez czyny, nie przez miny.
Miałem bardzo wielu przyjaciół w literackim świecie; ze smutkiem jednak wyznać muszę: nie miałem między nimi przyjaciela. Stawała na przeszkodzie moja — nazwijmy to niezgrabnością lub jak chcesz — niezręczność, czy zbytnia otwartość: nigdym się do żadnego obozu, do żadnego stronnictwa zaprządz nie dawał. Przychodziła więc, wśród najlepszych stosunków, chwila, gdym, szanując przekonanie cudze, podzielać go nie mógł i wypowiadał to otwarcie.
Takem się, po dosyć przyjaznych stosunkach, zmuszony był z żalem rozstać z hr. Rzewuskim, z Mich. Grabowskim, z wielu innymi. Pomimo to z Hołowińskim aż do jego zgonu, z ks. Chołoniewskim także zachowałem do końca przyjacielskie porozumienie. Poczciwy, serdeczny Syrokomla nie zwątpił o mnie do zgonu.
Głośnych i cichych nieprzyjaciół obfitością los mnie obdarzył. Jestem przekonany, że gdy głos mój zamilknie, znajdzie się ich więcéj jeszcze, bo naówczas swobodniéj będą mogli wypowiedziéć, co się im podoba. Nikt bezkarnie blizko pół wieku nie pracował z pewném powodzeniem i skutkiem; reakcya przeciw każdemu w danéj chwili przyjść musi. Komu jéj los oszczędził za życia, temu gwałtowniéj jeszcze na grób się kamienie posypią. Z pod tego prawa ogólnego nikt wyjętym nie jest. Za twierdzeniem idzie z konieczności przeczenie, — po wieńcach przyjść musi chłosta. Najnieszczęśliwsi są ci, których zabija milczenie i zapomnienie. Wszystko to jest w porządku tego świata i uniknąć tego niepodobna. Nie należy się więc do zbytku troszczyć o to, co — nieuchronne.
Młode pokolenie, występując na plac, musi go ze starych kości i czaszek oczyścić, jeżeli ich nie użyje za piedestały pod nogi. Nieboszczyk Korzeniowski, po pamiętnéj krytyce Klaczki, mówił z tym ironicznym uśmiechem, który się tak często po jego ustach przesuwał:
— Co chcecie! młodzież ma prawdziwą satysfakcyą, gdy może starym plunąć na łysinę.
Pozwól, bym z tego plwania wziął assumpt do powiedzenia słów kilku o teraźniejszéj krytyce. Mamy w chwili, gdy to piszę, we wszystkich rodzajach pisarzy wielkiego niezaprzeczenie talentu i zasługi; zbywa nam, prawie całkowicie, na poważnéj krytyce. Z wyjątkiem Kaźm. Kaszewskiego, Tyszyńskiego, niekiedy prof. Tarnowskiego, jeżeli nad nim nie panuje jakieś parti pris, fantazya i chęć świetnego popisu, — krytyków wcale nie mamy. Krytyka poważna, sumienna, rozumna w całém znaczeniu tego wyrazu, nie spotyka się w pismach; mamy apologie lub wyroki absolutnie, apodyktycznie potępiające. Młody, występujący dopiéro, krytyk całą siłę swą skupia, aby wynaléźć i pokazać słabe i ułomne strony; sądzi bowiem, że to go podniesie. To, co najważniejszém w krytyce: wykazanie strony pięknéj, jasnéj, dzieła, zupełnie jest zaniedbane; krytyka jest jednostronną, ujemną. Ale taka właśnie jest najłatwiejszą i najlepiéj popłaca. Ogół przyjmuje ją najchętniéj, — pojmuje najłacniéj, — opłaca najsowiciéj.
Połowa najmniéj najważniejszych pomników piśmiennictwa naszego nie została wcale ocenioną, lub zaledwie pobieżnie i fałszywie rozpatrzoną. Mnóstwo pism, które albo wpływ wywarły, lub miały doń prawo, a dla szczególnych okoliczności nie uzyskały go — zapomniano i zaniedbano.
Są znowu mnogie już dziś krytyki, głębokie bardzo, które, zapuszczając sondy w prawo i lewo, po-za przedmiotem, rozpościerają się po bokach, latają w obłokach, nagromadzają słów bez liku — i, po prostu, bredzą, sądząc, że im będą mniéj zrozumiałemi, tém się wydadzą rozumniejszemi.
Ci, co ich czytać czasu i cierpliwości nie mają, wolą uznać ich niezmierną mądrość i przenikliwość, niż miéć z niemi do czynienia. Znam jeden taki rozbiór dzieł pewnego znakomitego muzyka, który jest arcydziełem w swoim rodzaju, bo nic się z niego nauczyć nie można, a w powodzi szumnych i posplatanych kunsztownie wyrazów utopić się musi, ktokolwiek w nie wpadnie. A! i w tém trzeba-by więcéj sumienia, mniéj próżności i chęci popisu, mniéj blagi i komedyi, mniéj pozowania na mądrość, a więcéj uczciwego rozmysłu i — prawdy.
Sprawa sumienia w literaturze, w krytyce, jak we wszystkich życia czynnościach — jest największą, najświętszą sprawą: przekonanie najsprzeczniejsze z naszém poszanuje każdy; ale humbug, blaga i kuglarstwo oburzają. Grzeszyła nim niegdyś Francya za panowania Napoleona III, który był mistrzem-kuglarzem i najznakomitszym komedyantem swojego wieku. Skończyła się farsa smutnie; a i w literaturze epoki humbugu, niesumienności, kuglarstw, smutne przynoszą owoce.
Krzyczymy na panegirystów bezmyślnych XVIII wieku, którzy całe wory słów, jak plewę pozłacaną, sypali pod nogi mecenasom; u nas dziś tak samo sypią się słowa brzęczące, a puste częstokroć, pod nogi publiki, co się mecenasem stała. Z wielu krytyk jak najjawniéj czuć i widać, że autorowie ich tego, o czém piszą, nie przeczytali sumiennie, — przebiegli powierzchownie, i — pewni bezkarności, na tle kilku uchwyconych drobnostek snują, co im się żywnie podoba.
Nad lichą krytykę, mającą pozory poważne, a czczą i pustą, niéma w świecie nic łatwiejszego. Największe arcydzieło daje się, przy pewnéj zręczności manipulacyi, zmieszać z błotem. Strony ujemne są wszędzie, jeśli się ich znaczenie podniesie, zabiją one najpiękniejszą rzecz w świecie. Trochę dowcipu, odrobina erudycyi tuzinkowéj, dużo zuchwalstwa i wrzawy — effekt zrobią zawsze.
W literaturach obcych mamy najlepszy dowód, że rzeczywiście znakomite rozbiory i krytyki tylko tam się znajdują, gdzie analiza ma do czynienia z dziełem obudzającém poszanowanie. Zmusza ją to do głębszych studyów, do pewnego pomiarkowania, do surowszego ważenia się z każdém słowem, do większego baczenia na szczegóły. Takiemi krytykami szczycą się Shakespeare, Goethe, Dante, Schiller, Molière, Montaigne i t. p. Ale nawet z mniéj wybitnych postaci ktokolwiek z poszanowaniem i miłością był traktowany przez krytykę, choćby mu ona nie dodała, choćby ujęła blasku, zawsze do poznania lepszego przyczynić się musiała.
Dwa te czynniki są koniecznie krytyce potrzebne, równie jak smak, przenikliwość i bystrość pojęcia. Surowość może być w danych razach koniecznością sumienia, ale nie jest warunkiem wszelkiéj krytyki. Wniknąć w pisarza, rozjaśnić proces jego kreacyi, wykazać i to, co w nim jest wielkiem i potężném, i co słabém i ułomném, — obojga starając się wskazać przyczyny — to zadanie krytyka. O ile wiek i wpływy jego do kollaboracyi należały — jest również obowiązkiem.
W literaturach obcych mamy wzory niepospolite studyów krytycznych, na których nam zbywa zupełnie. Być może, iż się do tego przyczynia i to, że tło, na którém, w związku z niém, muszą występować postacie pojedyncze — jest nierozjaśnione. Kochanowskiego nie zrozumié, kto nie zna wieku jego i otoczenia, a my wcale nie możemy powiedziéć, byśmy już tę epokę mieli w pełni i żywo przedstawioną. Kilka jéj figur ledwie błyszczy nam jaśniéj. Tak samo Klonowicza może fałszywie, choć dramatycznie pojmujemy, stosunków ówczesnych nie zbadawszy bliżéj. Mamy dotąd szkielety i posągi; żywych wielkości naszych nie znamy. Kochanowski, uciekający od dworu i dostojeństw, śpiewający na grobie Urszulki w Czarnolesiu, stający w obronie przyjaciela; Klonowicz, w walce z Jezuitami, w których szpitalu życie kończy: są to legendy, widma — którym wiele braknie, byśmy z niemi w ściślejszy związek ducha weszli.
Nie mówię już o najbliższych nas poetach, z których jeden tylko Słowacki winien temu, że bliższéj nie miał rodziny — iż się szczerzéj o nim ozwać śmiała krytyka. Połowa żywota Mickiewicza zasłoną przed nami zaciągnięta, Krasińskiego blade oblicze ledwie się zarysowuje. Tymczasem my, co dłużéj nieco żyjemy i widzimy, jak się tworzą legendy, baśnie i najdziwaczniejsze pojęcia z faktów rzeczywistych, których sami, świadkami ich będąc, najlepiéj charakter ocenić możemy — my z góry już przewidziéć możemy, że, po upływie lat kilkunastu lub kilkudziesięciu, widma naszych zmarłych znakomitości do niepoznania zostaną przetworzone.
Nieuniknione to może prawo. Z materyału pozostałego po zmarłych naród tworzy sobie idealne postacie, jakich potrzebuje, które odpowiadają pragnieniom jego i pojęciom. Historya składa się niemal cała z takich posągów, w których więcéj się odbija naród, co je stworzył, niż pozioma i znikoma prawda rzeczywista. Są nieszczęśliwi, którym po zgonie namiętność jakaś obcina uszy i łamie kości; są inni, których obdarza przymiotami, jakich nie mieli, a przynajmniéj je potęguje i zolbrzymia.
Po latach stu, dwiestu, prawda już jest prawie niedoścignioną; można wówczas zarówno potępić jak bronić Nerona i prawie beatyfikować Lukrecyą Borgia.
W historyi literatury, jak w innych częściach dziejów — zmyśleń i przekształceń mnóztwo. Materyał współczesny nawet zabarwiony jest różnie; naleciałości w nim pełno. Jakiéj-że to przenikliwości potrzeba, aby pod grubą warstwą rozmaitych pobielań, stanowiących skorupę, pierwotnéj rzeźby domyślić się rysów! Znałem w życiu ludzi, których już tak przerobiono po zgonie, iż są do — niepoznania.
Człowiek się z tylu składa części różnych, wpływów i sił rozmaitych, iż ocenienie go — zawsze niesłychanie trudne. Wiele w nim własnego, nie mniéj obcego przyswojonego, zresztą w życiu częstokroć niéma téj ścisłéj logiki pozornéj, któréj się wymaga od tego, co kreśli wizerunek pośmiertny. Ludzie się mienią i przeradzają, są sobie nierówni w różnych życia godzinach: o tém biografia i krytyka wié mało i tknąć częstokroć nie śmié anomalij pewnych, aby jéj nie zadano fałszu i niekonsekwencyi.
Mało jest bardzo pisarzy i artystów, którzy-by od razu, zbrojni jak Minerwa, z głowy Jowisza wyszli na świat. Najfałszywsze w świecie to zdanie, że charakterem geniuszu jest jego zjawianie się nagłe w całym blasku. Przeciwnie, badanie dowodzi, iż największe geniusze posiadały siłę tę, którą ma i ludzkość: wzrastania, kształcenia się, doskonalenia. Mierność przychodzi na świat, jaką ma pozostać; brak jéj téj władzy, tego przymiotu najuprzywilejowańszych istot, że mogą rosnąć i potężniéć. Słyszę to twierdzenie o Mickiewiczu, że od razu stanął na wyżynie, jaką miał zająć — jest ono z gruntu fałszywém: pierwsze poezye Mickiewicza ani się go domyślić dozwalają; w innéj sferze widzimy geniusz Rafaela, wychodzący z pieluch Peruginowskich, aż do „Transfiguracyi“. Shakespeare ma widoczne epoki wyrabiania się i wzrostu.
Lecz — przerwijmy; niech na dziś dosyć tego będzie. Jeżeli się jeszcze spotkamy kiedy, choćby znów na tak nieznośnie krótką chwilę, i jeżeli inne wspomnienia dadzą nam mówić o tém — opowiem ci lepiéj żywemi słowy kilka epizodów ciekawych z literackich moich wędrówek po świecie, a między innemi, pamiętnemi bardzo, Kontrakty Kijowskie, w czasie których Michał Grabowski usnął znużony przy czytaniu pierwszych rozdziałów „Listopada“ Rzewuskiego. Wszyscy niemal naówczas osądzili to dzieło za chybione. Pocichu mówiono, że powinien się trzymać téj cudnéj formy Soplicowskiéj, tak szczęśliwie znalezionéj. Ci sami późniéj ludzie unosili się nad „Listopadem“.
Czytał naówczas ułamek swoich pamiętników hr. Gustaw Olizar, a te się powszechnie podobały; Hołowiński mieszkał na probostwie, i po całych dniach pełno było u niego. Życie niemal gorączkowe zwiastować się zdawało jakby nową erę szczęśliwą. Rzewuski, którego „Listopad“ nie uczynił wrażenia, wystąpił z „Mieszaninami“. O tém kiedyś potém.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Wydaje się, że zamiast malowaniem winno być malowanie.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak znaku interpunkcyjnego.