Listy z zakątka włoskiego/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Listy z zakątka włoskiego
Pochodzenie „Biesiada Literacka” 1886 nry 8, 13, 16, 20, 24, 28, 31, 39, 43, 48, 52
Wydawca Gracyan Unger
Data wyd. 1886
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
LISTY Z ZAKĄTKA WŁOSKIEGO
PRZESYŁA
J. I. KRASZEWSKI.


W listach, książkach, rozmowach ciągle się teraz spotykamy z „przesileniem”, które ma nas uczyć przedewszystkiém oszczędności; w listach, książkach, rozmowach podają się też najrozmaitsze środki dla uniknienia rozbicia stanowczego. Idzie głównie o gospodarzy-rolników; słyszę i czytam ciągle o tém rozprawy, ale krótko a węzłowato, nikt nie podaje rady jasnéj i pewnéj.
Mamy właśnie przed sobą zeszyt (broszurę) pod tytułem: „Droga do oględnego wyjścia z kryzysu agrarnego, przez Z. K.” Odczytałem raz i drugi rady oględne i widzę ostatecznie, że autor w istocie się ogląda, ale znajdując mnóstwo drobnych napraw do wykonania, nie dotyka wcale radykalnéj reformy gospodarstw rolnych, która jest nieuchronną. Trzyma się on zawsze pszenicy i idzie mu tylko o jéj gatunek i t. p. Tymczasem z każdą chwilą będzie trzeba ją czémś zastępować, bo coraz trudniéj stanie się sprzedać równie czerwoną jak białą. W końcu musi ją coś zastąpić, co się w miejscu da przerobić na produkt pokupniejszy i do przewiezienia łatwiejszy. Ziarno, jedném słowem, trzeba zmienić na mięso, na krochmal, na cokolwiekbądź lepiéj się sprzedającego. Wszystkie paliatywa na przesilenie nie pomogą, i należy się uciec do środków radykalniejszych dla dźwignięcia gospodarstw naszych.
Kraj nasz od wieków słynął z obfitości ziarna i żywił niém często Europę zachodnią, ale czasy się zmieniły; przyszła konkurencya, gospodarstwo rolne na Zachodzie podniosło się ogromnie, a my po staremu na wielkich obszarach siejąc i zbierając, przy podrożeniu robotnika znaleźliśmy się w położeniu najsmutniejszém. Na uratowanie nas jednak, czerwona ani biała pszenica nie pomoże. Stosunki ekonomiczne kraju uległy zupełnéj zmianie i obok coraz gorzéj opłacającego się trudu około roli, jest ratunek wskazany w połączeniu przemysłu z gospodarstwem, w zwrocie ku przemysłowi, którego owoce nie potrzebując wychodzić zagranicę, długo jeszcze w samém państwie łatwy odbyt i ceny pożądane znaleźć będą mogły.
Jeden z gospodarzy w prowincyach zachodnich, któremuśmy wskazali hodowlą bydła i produkcyą mięsa jako najwłaściwszą dla zastąpienia dzisiejszego gospodarstwa rolnego i produkcyi ziarna, odpowiadając na list nasz, przyznał nam słuszność, ale zarazem dla corocznie prawie zjawiającéj się zarazy i pomorku, a niedostatku spółek asekuracyjnych, któreby hodowlą bydła ubezpieczały ― dowodzi nam niemożliwości wykonania. Wszystko więc tu zahacza się o brak ubezpieczeń, o które starać się naprzód potrzeba.
Wszystkie przesilenia, o jakich tylko marzyć można, zgromadziły się na nieszczęście i skupiły na tę chwilę przełomu; boć obok owego rolniczego mamy i ogromne w prawie narodów, jak widzimy z wydalania całych ludności zastępów, którego przecież istniejącemi prawami i tradycyami usprawiedliwić nie można. Że kończący się wiek XIX radykalnemi zmianami w pojęciach, zasadach i uznanych prawdach, w dziejach się zapisze, nie ulega wątpliwości; ostatnie pół wieku, które przeżyliśmy, w umiejętnościach, ich zastosowaniu, w naukach, w systemach nauczania i wojowania, niesłychanych dokonało przewrotów. Dożyliśmy, że w miejsce chrześciańskiéj zasady braterstwa, miłości i pomocy wzajemnéj, ogłoszono „walkę o byt” jako nieuchronną i jedyną podstawę życia; o braterstwie mowy już dziś niema, gdzie wszyscy są sobie z konieczności nieprzyjaciołmi. Jakie będą następstwa z wcielenia się prawd tych w społeczność, z przejęcia się niemi i uznania ich? ― przesądzać niepodobna.
Na pociechę tych, którym to smakować może, powiedzmy, że historya nas uczy, iż wszelka idea fałszywa nim reakcyą wywoła, dojść musi do absurdum. Mamy więc wszelką nadzieję, że ona wkrótce nastąpi.
W literaturze chwilowa stagnacya, spodziewamy się, na korzyść zwrotu do życia nastąpić musi; popłoch wydawców był przesadzony i nic go nie usprawiedliwia. Należy tylko rozpoznać czego dziś czytający wymagają i potrzebują, co ich zająć może. Nie wierzymy w to, aby ludzie myśleć i żywić myśl czytaniem nawykli, mogli się wyrzec obojga.
Wydawcy czasem narzekają na brak odbytu książek, któremu sami są winni. Pomimo zajęcia pilnego ruchem bieżącym wydawnictw i śledzenia nowości, są nowe książki, o których w lat parę dopiero publiczność się dowiaduje, iż się ukazały.
Nie od rzeczy będzie co następuje. Habent sua fata... libelli et homines. Któż sobie nie przypomina powieści Jadama, które słuszném powodzeniem przed kilkudziesięciu latami u nas się cieszyły? Czytaliśmy je z przyjemnością wszyscy i parę ich wydań dawniejszych świadczyło, że je cenić umiano; ale pan Adam Gorczyński i jako pisarz i jako artysta (rysownik krajobrazów) z zamiłowaniem oddając się sztuce, pracując wiele oprócz tego dla teatru ― nie szukał sławy ani rozgłosu, nie starał się o palmy i wieńce, pracował przez miłość dla sztuki i pracy, a tak mało potem się troszczył o los dzieł swoich, że dziś zatraconych rękopismów teatralnych jego dzieł odszukać trudno. Śmiało powiedzieć można, iż nierównie mniejszego talentu i zasługi ludzie zdobyli sobie nieskończenie większą sławę niż autor powieści Jadama.
Z mnogich jego rysunków, widoków Galicyi, współcześnie z Głowackiego ogłaszanych w pismach illustrowanych ówczesnych, „Przyjacielu ludu”, zbiorach różnych, ledwie dziś jest to i owo znaném, chociaż mnóstwo po nim szkiców i rysunków pozostało, świadczących o niezmordowaném zajęciu. Można powiedzieć, że mało jest przykładów takiéj niesprawiedliwości, jakiéj doznał Gorczyński od współczesnych sobie, chociaż on nigdy się nie poskarżył na nią.
Przysypanoby jego cichą mogiłę tém milczeniem, gdyby nie pobożna dłoń syna, która zapragnęła rodzicowi trwały pomnik postawić. Na to dosyć było przedruku dzieł ogłoszonych dawniéj lub dotąd pozostałych w rękopismach, dokonał tego sumiennie p. Bronisław Gorczyński, ale z równą ojcowskiéj skromnością, tak, że mało kto dziś wie, iż sześć tomów pism prozą i wierszem Adama Gorczyńskiego ukazały się w ciągu 1883―1885 roku. Dla dziejów literatury polskiéj w Galicyi jest to bardzo szacowny przyczynek, o którym nateraz choć kilka słów powiedzieć poczytujemy za obowiązek. Przejrzyjmy je choć pobieżnie, zachowując sobie swobodę powrócenia do pism Jadama, którego poczciwéj pamięci stała się krzywda.
Pierwszy tom Zbioru zawiera Powieści Jadama drukowane w r. 1883, drugi z tegoż roku Silva rerum. Niektóre z tych wdzięcznych nowelli, po wielekroć w rozmaitych publikacyach przedrukowywane były. Trzeci tom zawiera oryginalne legendy, powieści wierszem czeskie, tłumaczenia z Hanki, z Goethego i Szyllera. Gorczyński w tych przekładach nie ustępuje żadnemu ze swych spółczesnych współzawodników.
Czwarty tom daje nam już rzeczy całkiem nieznane, które jednakże na teatrach w Krakowie i Lwowie grywane bywały. Serya pierwsza zawiera: Luwitkę, dramat w pięciu aktach (z XIII wieku) wierszem i Wanda, w pięciu aktach z prologiem, Zbydowski i Zawisza, w aktach pięciu. Serya druga mieści w sobie: Artysta i książę, dramat w czterech aktach, Ojciec chrzestny, w trzech aktach (komedya), Olimpią (aktów cztery), pierwszy akt rozpoczętéj Ludgardy i tłumaczenie Romea i Julii. Zdumieć się potrzeba nad obfitością tych prac dramatycznych, które wszystkie są wierszem pisane i nie zbywa im na wykończeniu staranném; ale dziwniejsza jeszcze, że z kilkunastu dzieł różnemi czasami przedstawianych na scenach w Krakowie i we Lwowie, wiele zaginęło; takiemi są: Esterka, Bajbuza, Anglik, Żniwo zemsty; nie znalazły się one nawet w spuściznie przez syna odziedziczonéj, który ojcu swemu teraz wzniósł ten najpiękniejszy z pomników. Nic nie dowodzi, że współcześni Gorczyńskiego nie ocenili jak zasłużył, nie podnieśli; sam on skromnością swą przyczynił się do tego zaniedbania. Znajdzie się prędzéj czy późniéj uczciwy krytyk, sumienny człowiek, który zechce poświęcić rozbiorowi tych prac czas i trud. Niepodobna jest aby one tak pogrzebionemi zostały żywcem.
Stan naszéj krytyki obecny jest taki, że się jeszcze sprawiedliwości dla Gorczyńskiego od niéj spodziewać nie można. O krytykę dziś błagać i prosić potrzeba, bo literaci nie mają na nią czasu, czytają tylko to co muszą, analizują tylko te dzieła, które im albo wysoko nad ich wartość podnieść wypada lub pomimo téj wartości poniżyć bierze chętka. Skarży się na ten stan opłakany krytyki prof. Struwe, w przedmowie do świeżo wydanéj Estetyki barw, i ma słuszność ubolewać nad nim. Wszystko dziś musi się robić tak pospiesznie, nawał zajęć jest wielki, a literacki trud tak się mało opłaca.
Wydanie synowskie pism Jadama jest apelacyą do sądu przyszłości, który dla niego z pewnością wypadnie daleko łaskawszym niż owo milczenie, tém więcéj oburzające, że pomiędzy współczesnymi mu znajduje się wielu przechwalonych, którzy go nie dorastali.
Do bibliograficznych osobliwości, mało lub wcale nie znanych, moglibyśmy dodać dwa zeszyty pism Andrzeja Towiańskiego, wydane w Turynie, częścią po francuzku, w części po polsku, które mamy przed sobą. Pierwszy z nich nosi tytuł na okładce: Ecrits d’ André Towianski. Souvenir des réunions des serviteurs de Dieu, du 23 Janvier au 10 Fevrier 1870. Zeszyt pierwszy składa się z francuzkiego tłumaczenia pism Towiańskiego; drugi w znaczniejszéj części pisany po polsku, wyszedł u Bony w Turynie. Jest to, o ile wiemy, jedyna książka po polsku drukowana w tém mieście.




LISTY Z ZAKĄTKA WŁOSKIEGO
PRZESYŁA
J. I. KRASZEWSKI.

Gdy w listach od was czytam, że ogromne śniegi zasypują pola i drogi, że miewacie po dwadzieścia stopni mrozu: spojrzawszy na kalendarz, przypomniawszy sobie dawne dzieje, nie dziwuję się temu. Bywało tak nieraz, tęgie zimy nie są ku Północy bezprzykładne, w tém wszystkiém nic nadzwyczajnego niemasz; ale tu, gdzie się ludzie chorzy zwykli chronić, rachując na łagodność klimatu, stwierdzoną doświadczeniem długoletniém, tu marznąć i być ściganym przez wiatry mroźne, noce lodowate, dnie przejmujące chłodem... tu, w kraju Hesperyd! Rozpacz niemal porywa. Wszyscy zgodnie jednym głosem powiadają, że to fenomalne zimno jest całkiem wyjątkowém, że ono tu nigdy nie bywało, że przez szeregi lat długie nigdy nic podobnego nie widziano. A tymczasem my marzniemy; ponieważ chodzić na taki chłód i dnie wietrzne prawie niepodobna, przynajmniéj najniższemu słudze waszemu, a ruch dla niego jest wymaganiem do wielce problematycznego w najszczęśliwszych nawet warunkach odzyskania sił — potrzeba się potrosze rujnować na wóz, byle tylko się ruszać.
Szczęśliwy zbieg okoliczności dozwolił mi odbyć znowu po latach dwudziestu i kilku piękną bardzo, zachwycającą widokami przejażdżkę powozową z San-Remo do Nicy. Ostatnie to miasto, o którém „Figaro” pisze nieustannie, starając się z niego uczynić stolicę Riviery, może i was zainteresuje. Rzeczywiście, na tém rozciągniętém długo wybrzeżu kwiecistém, Nica dzisiaj panuje życiem, wytwornością, elegancyą, ale niemniéj ona, co dawniéj nie znała chłodów, nie wierzyła w istnienie mrozu — bywa na pięć minut przyprószona śniegiem!!
Ze wszystkich stacyj klimatycznych o których my tu codzień miewamy wiadomość, żadna przecie w tym roku nie była wolną od przymrozku lub śniegu, choćby na krótko bardzo, wyjąwszy najmniéj znajomego i nienależącego wcale do Riviery — bo korsykańskiego Ajaccio; ale o tém potem. Gdy deszcz ma nas nawiedzić, wówczas na godzinę przed wschodem słońca, z mojego okna widzę w porannéj mgle na dalekim horyzoncie — zarysowującą się Korsykę. Jedenaście godzin podróży statkiem parowym dzieli nas od téj wyspy.
Lecz powróćmy do Nicy, téj królowéj Riviery, która jako miasto ma swą zupełnie odrębną charakterystykę, służy bowiem przez znaczną część roku dla chorych, delikatnych i za miejsce uprzywilejowane bogaczy. Wszystko więc tu się urządza tak, aby gości ukochanych, płacących, zaspokoić najwykwintniejsze zachcianki. Pozawczoraj śnieg prószył ale były na menu hotelowém szparagi świeże i prześliczne poziomki... a więdniejące winogrona, mające jeszcze pozór świeżych prawie, sprzedawały się na ulicach...
Rozpusta!! potrzeba sobie szepnąć po cichu — rozpusta niestety... chociaż ekonomista, który śmieje się ze zbytniéj skrupulatności i sumienności dusz trwożliwych, tłumaczy poziomkę po franku i zupełnie ją uniewinnia.
Obok poziomek, winogron i szparagów, gdybyście widzieć mogli kwiaty!!
Ja pierwszego dnia po przybyciu na Rivierę, chociaż ją znałem dawniéj, nie mogłem się wydziwić i nacieszyć postępowi ogrodownictwa. Czegóż tu nie posadzono, nie zasiano i nie otrzymano, bez wielkich i długich kosztów i nudów aklimatyzacyi... Zbytek podsyca tu napływ bogatych cudzoziemców, a po części i sąsiedztwo Monte Carlo, gdzie od rana do wieczora ludzie ze szczęściem chodzą w zapasy i porażeni prawie zawsze – kończą rozpaczliwie... Ci co tu ważą tysiące, nie żałują kilkuset franków na wykwintne życia rozpieszczanie.
Wszystko więc tu nosi cechę odrębną; nikt się nie liczy, niema rzeczy zbyt drogich, zdzierstwo bezkarne panuje wszędzie, a dramat szału odegrywa się w najcudowniejszéj mise en scene, jaką sobie wyobrazić można.
Ogrody Monte Carlo zasadzone najrzadszemi i najpiękniejszemi w świecie roślinami, utrzymywane z królewskim zbytkiem, rozkładają się na grzbiecie gór tworzących na brzegu morza krajobraz, jakiemu równego znaleźćby było trudno. Piekło umieszczone wśród raju! Patrząc na to, zawraca się w głowie ze zdumienia i zachwytu.
Kto Nicy nie widział lat kilkanaście, zaledwie ją dziś poznać może – tak ona wypiękniała, rozrosła się, przyozdobiła. Rozpocząwszy od naszego bardzo skromnego San-Remo, cały ten sznur stacyj, willi, pałaców, ogrodów, plantacyj palmowych – zdaje się stworzonym ażeby oczarować ludzi, z których większa część nosi na twarzy bladéj wypisane: Morituri.
Mogą tu zasnąć wśród rozkosznego marzenia.
Jak w lecie Trouville i kilka innych miejsc uprzywilejowanych ściągają do morskich kąpieli świat wesoły i elegancki Paryża i innych stolic, tak zimą pod pozorem kaszlu, chorób piersiowych, katarów zbiegają się tu istotnie lub wymarzono chorzy, aby się rozerwać inaczéj niż w wielkiéj stolicy świata.
Nica daje więcéj swobody, dozwala jak Paryż popisywać się ze zbytkiem i wytwornością, ściąga wielce urozmaicone kosmopolityczne towarzystwo, i w pewnych wypadkach ułatwia występowanie, które w Paryżu jeszcze większych kosztów wymaga. Upodobanie w pobycie na wybrzeżu łatwo się tém tłumaczyć daje.
Nawet włoski karnawał obchodzony tu pod odkrytém niebem, ma swą zaciekawiającą oryginalność. I w tym roku, właśnie w sam ostatni wtorek, widzieliśmy dogorywającą tę zabawę ludową, któréj się tysiące cudzoziemców przypatrywało. Wszystkie miasteczka tu obchodzą karnawały, które jednego dnia poczynają się pochodami dziwnych wozów i rydwanów, kawalkat, orszaków ukostiumowanych, drugiego obsypywaniem się wzajem koriandolami z wapna i kredy, naostatek rzucaniem kwiatów i cukierków. Uliczne domina i ubiory nader skromne, jaskrawe tylko, maski nie wytworne, nie przeszkadzają bawić się doskonale. Na wozach jadą alegorye, uosobienia wypadków bieżących i najdziwaczniejsze koncepta.
Ponieważ pochody te mają dla obcych siłę przyciągającą, a miastom zależy na tém, aby przybyszów zbiegało się jaknajwięcej, municypalność dla wozów, kawalkat i wszystkiego tego co składa karnawałowe orszaki przeznacza nagrody, często nawet dosyć znaczne. Prawdą a Bogiem, zbyt wiele dowcipu i siły twórczéj nie znaleźliśmy w karnawałowych tutejszych popisach, bez planu zbitych w jednę dosyć nieforemną całość: niedźwiedzie jadące na osiełkach, olbrzymie imbryczki do kawy, procesye ogromnych poziomek, wyemancypowany wieloryb wieziony w tryumfie, cygańskie wesele z szatrą i całém gospodarstwem, oto próbki karnawałowych postaci. Ani złośliwości, ani satyry, ani śmielszéj myśli w nich pytać nie było trzeba.
Pomimo braku wszelkiéj wykwintności w téj zabawie, przypatrywali się jéj tego roku w Nicy, z zajęciem, książę Walii, książęta Orleańskie i wiele osób dystyngowanych. Myśmy też przesunęli się mimo tłumu, aby powziąć wyobrażenie z czego się on składał i mogliśmy tylko nadzwyczajną jego różnolitość rozpoznać. W maskach z delikatnego drutu, nawet angielki nie wahały się narazić na gradobicie koriandolów, których pełne woreczki niosły, aby mieć się czém bronić napaści.
Nazajutrz po tym karnawale, porozkruszanych kulek wapiennych, rozrzuconych kwiatów w ulicach śladu już nie było, oprócz na śmietniskach.
Dokuczliwe zimno w tym roku może kolonią chorych prędzéj niż zwykle rozpędzić, chociaż przed wyjątkową temperaturą nie wiedzieć dokąd się chronić.
Przecież groźny ten marzec kiedyś skończyć się musi. Nas w Nicei, oprócz znajomych i życzliwych ziomków, czekała bardzo miła niespodzianka w osobie znanego nam dotąd tylko z pism i nazwiska pana Józefa Tańskiego, pokrewnego autorki „Pamiątki po dobréj matce“, długoletniego współpracownika dziennika Les Debats, autora podróży około izby deputowanych (czasy Ludwika Filipa) i niedawno wydanych bardzo zajmujących Wspomnień.
Nie wiedzieliśmy wcale, iż pan Tański zimy przebywał w Nicy, gdy rzucony na stole bilet bardzo miłe nam odwiedziny jego nazajutrz zwiastował.
Z rachunku lat wyobrażaliśmy go sobie bardzo podeszłego wieku staruszkiem i zdziwiło nas, iż z powierzchowności wcale inaczéj nam go opisano. Nazajutrz mogliśmy się przekonać, iż wistocie mieliśmy przed sobą tego samego Tańskiego, już lat pono około osiemdziesięciu liczącego, ale tak krzepko, młodo, świeżo wyglądającego, iż mu by nikt dać nie śmiał wieku, który nosił tak lekko... To zdrowie i siłę winien pewnie p. Tański naprzód życiu żołnierskiemu, potem wstrzemięźliwości i pracy. Ostatnie dzieło „Wspomnienia“ nie chcemy przypuścić aby być mogło zamknięciem czynnego zawodu, który trud czyni nałogiem i potrzebą.
. Żal nam było bardzo, iż za pośrednictwem Tańskiego, który jest przyjacielem Alfonsa Karra, nie mogliśmy poznać osobiście literata-ogrodnika, który dotąd pióra nie rzuca. Karr uprawia tu jeszcze ogród; pożegnawszy Paryż, bawi go tylko od czasu do czasu, rzucając mu tomik kąsających swych szyderstw, którym za motto mogłyby służyć jego własne: Plus cela change, plus c’est la même chose.
Wieści z kraju dochodzą nas tu dosyć opieszale i ułamkowo; San-Remo nie ma naprzykład ani jednego miejsca publicznego, gdzieby większy zbiór dzienników obcych znaleźć można. Po hotelach w ogóle trzymają gospodarze tylko takie gazety, które zwykłemu zaludnieniu miłe są i potrzebne, a że anglicy i amerykanie stanowią podstawę tutejszego towarzystwa, Times, Daily News, Punch i t. p. przeglądy znajdą się wszędzie, gdy naszych dzienników nigdzie się dopatrzeć nie można. Mało też kto tu czyta i zabawia się literaturą, więcéj osób rozrywa się muzyką, młodzież Albionu rysuje i tworzy wodniste obrazy okolicy, studya palm i aloesów. W czasie karnawału kilka świetnych balów przerwało monotonią powszedniego żywota.
Nie zdziwi to nikogo gdy powiemy, że małe miasteczko na teatr wykwintny zdobyć się nie może, i nie myśli walczyć ani z Monte Carlo, ani z Nicą.
W Monte Carlo, dokąd już gra sama ściąga tłumy codziennie, teatr znacznym kosztem, muzyka doskonała, nic do życzenia nie pozostawiają. Czegóż bo niema w tém czarodziejskiém Monte Carlo? począwszy od złota a na krwi skończywszy!
Ostatni to bank gry hazardownéj w Europie, przeciwko któremu nieustannie się wznoszą protesty i zamachy, a on tymczasem w milczeniu ciągnie daléj: Rien ne va plus?
Kto widywał Homburg za jego świetnych czasów, dzisiejszemu zbytkowi i blaskom Monte Carlo dziwić się nie będzie. Towarzystwo, które się tu dziś zbiera, daleko mniéj świetne, mniéj wytworne, więcéj może roznamiętnione, nie umie grać z tą zimną krwią wielkiego pana i wielkiego gracza, jakim niegdyś u stóp Taunussu przypatrzeć się było można. Więcéj tu nieokrzesanéj teraz namiętności i dzikiego zapamiętania.
Walka przeciwko Monte Carlo trwa ciągle i przybiera czasem zabawną fizyognomią. Na pięknym, welinowym papierze, drukiem wytwornym zjawia się nagle jakieś: Echo du littoral, Journal des Etrangers, Moniteur, Revue i t. p. Program jego, wystylizowany szumnie, zapowiada wojnę przeciwko demoralizującéj rulecie oraz rouge et noire. Co tydzień powtarzają się też same diatryby, krwawe obrazy, odwoływania się do sumienia publicznego i t. p. Możnaby sądzić, że w końcu to grzmiące działo w proch Monte Carlo obróci, tymczasem spokojniuteńko gra idzie swym porządkiem, przy szczelnie opasanych stolikach, a gdy w końcu dokuczy nazbyt brzęczenie komara, kasa banku płaci redaktorowi nowo powstałego dziennika kilka tysięcy franków – i ostatni numer takiego Echa mieści już tylko ogromny anons o rozkoszach tego raju, który zwie się Monte Carlo!
Bank musi się tak bez przestanku opłacać, opędzać aby żywot swój przedłużyć. Nie ulega wątpliwości, iż w końcu sale te, pole popisu ostatnich igrzysk z losem, zamknięte zostaną i opustoszeją, ale kiedy to nastąpi obrachować trudno. Bank z wielką umiejętnością i zręcznością broni swych interesów; coroczny budżet wykazuje zysków miliony.
Są co utrzymują, że gdyby Monte Carlo i gra zamknięte zostały, całe wybrzeże przestałoby ściągać tak licznych gości i zwolna stacye klimatyczne straciłyby na wziętości. Jest to jednak wątpliwém, gdyż Rivierę czasu zimy zaludniają po większéj części chorzy istotnie, których klimat ten leczy, ale i to pewném jest, że gra przyczynia się tu do zaludnienia bliższych stanowisk. Mało jest nawet istotnie chorych, którzyby szczęścia spróbować nie chcieli.
Zapomniawszy o grze saméj, w ogrodach stworzonych przez nią rozkochać się można. Na skałach rzuconych daleko w morze, z całą fantazyą młodzieńczą natury bawiącéj się przerabianiem ziemskiéj skorupy, piętrzące się tarasy opasane galeryami, poprzecinane marmurowemi wschodami, zielenią się florą najszczęśliwszych klimatów... Lasy palm, kaskady zielone bananów, mnóstwo odmian dziwacznych kaktusów, niezliczona moc wonnych wijących się roślin, glicyn, bonginvilli, passiflor, najeżone ostremi sztyletami swych liści juki... w oczach niemal cudem rozrastające się balsamiczne eukalyptusy składają się na zachwycające klomby. Pierwszy tu raz przybywając wzrok się co chwila zatrzymuje na zupełnie nieznanych gościach podzwrotnikowych, rosnących z taką swobodą jakby były u siebie w domu. Cały to świat nieznany roztacza się przed zdumioną źrenicą; tak przybrany krajobraz przybiera jakiś wyraz zupełnie nowy, nie chce się wierzyć temu, co oko ogląda. Wszystko to żyje nie osłaniane, nie przykryte, nie pielęgnowane prawie; chce się przed cudem uklęknąć... Wprawdzie co lat kilka padają ofiarami klimatu najpiękniejsze okazy, ale cóż jest wieczném?
Koszta jakich wymagało stworzenie Monte Carlo, z trudnością dałyby się obliczyć. Musiano skały łamać, ziemię nawozić, drogi tworzyć, wodę sprowadzać i z tysiąca najrozmaitszych jednostek składać nigdy niebywałą całość. Na lazurowém tle morza, ta mozaika zieloności coraz odmiennych, liści wycinanych i rzeźbionych z nieskończoną form rozmaitością, kwiatów najfantastyczniejszych rysunków – grupy tych drzew, z których każde ma charakter odmienny, składają się na obraz niezmiernego przepychu i zachwycającego wdzięku.
Dodać należy woń najdziwniejszą tych wszystkich pootwieranych kielichów, datur, heliotropów, pomarańcz i całych pól fiołkami zasianych. Nigdzie tyle kwiatów nie rozkwita i nie więdnieje co tutaj... w styczniu już pachniały konwalie i kwitnęły bzy białe.
Wprawdzie, wyszedłszy poza granice tych sztucznie stworzonych ogrodów rajskich, w gaje oliwne, które całe te góry niegdyś okrywały – natura miejscowa znacznie się wydaje uboższą, ale i ona ma wiele właściwego sobie smętnego wdzięku... Fiołek jest rodem z téj ziemi i na niéj też najcudniéj się rozmnaża; w lasach dziko kwitną hiacynty i narcyzy.
Całe gospodarstwo i dochód ubogich tutejszych posiadłości stanowią oliwki, cytryny i pomarańcze, których kwiat pono więcéj przynosi niż owoce. Oliwkami zasadzone są ogromne przestrzenie a trud około nich wielki i stosunkowo przychód bardzo mierny; podmurowywanie drzew na stokach pochyłości, mierzwienie ich korzeni, zbiór drobnego owocu z wątłych gałązek, wymagają wiele zachodów i trudu. Przecięciowo stare drzewo oliwne, po tém wszystkiém, daje około dwudziestu franków dochodu. Cytryny też doskonałe są zabezcen, a pomarańcze, nie zbyt cenione, w handlu z portugalskiemi, hiszpańskiemi, maltańskiemi równać się nie mogą.
Kraj więc ten, pomimo swojego uroku, jest ubogi a lud biedny; wśród klimatu najłagodniejszego życie jest najtwardszém.
Bije północ, czas pióro położyć... Niebo iskrzy się gwiazdami, pogoda zdaje się być pewną na jutro, ale czy zimny Mistral nie zawieje i nie zamknie nas w domu??




LISTY Z ZAKĄTKA WŁOSKIEGO
PRZESYŁA
J. I. KRASZEWSKI.

Choćbyśmy chcieli zapomnieć o meteorologicznych zjawiskach tego roku wyjątkowego, który stara przepowiednia zwiastuje jako mający wywołać jęki całego świata (totus mundus vae clamabit) niepodobna ich pokryć milczeniem. Po cztery dni nie dochodziły do nas poczty... i w zaspach śnieżnych stały u was pociągi, natomiast na Uralu miała być prześliczna wiosna, a tu Riviera na chłód i słoty narzekała. Jakże się nie poskarżyć? Codzień najmniéj razy kilka słyszę z ust miejscowych ludzi, że takiéj zimy nie pamiętają. Zimy! ale oto i wiosna już w kalendarzu, a chłodny wietrzyk nie ustaje. Dobiegamy jednak do końca marca i mamy w kwietniu nadzieję.
Z dzienników widzę, że wyście tam w śniegach byli zakopani – myśmy ich tu nie widzieli, ale chłód się czuć dawał, w ogrodzie Hesperyd, pokrytym niebem chmurném, było bardzo nieładnie.
Przy tak smutnie zawiedzionych nadziejach, jedyną pociechą była praca. Myśl uciekała ku wam i rozpamiętywała, co się tam dzieje; najmniejszy dziennik i najpospolitszą wiadomostkę zużytkowywało się do szczętu. Boleliśmy z wami i niepokoili się... ale i na pocieszających oznakach nie zbywało; dla nas samo rozbudzające się życie na prowincyach, tworzenie się małych ognisk samoistniejszych – stanowi z nich jednę. Pamiętamy bardzo dobrze te czasy, gdy wszystko czerpano ze stolic, i mowy być nawet nie mogło o tych objawach żywota i ruchu, jakiemi dziś są lokalne dzienniki. Można je sobie lekceważyć lub widzieć w nich utwory fantazyi i przypadku, dla studyującego stan społeczeństwa i zmiany jakie w jego organizmie miejsce mają — nie są one fenomenem obojętnym. „Gazeta Łódzka”, „Kaliszanin”, „Gazeta Lubelska”, „Gazeta Kielecka”, „Korespondent Płocki”, „Tydzień” i wszystkie inne prowincyonalne, choćby najmniéj napozór znaczące pisemka, są dla nas niezmiernie ważnym symptomem, signa temporis. Znaczą one dobitnie, iż w łonie społeczeństwa, niedawno jeszcze skrzepłego i mało się poruszającego, poczyna się proces nowy, mający tworzyć grupy, które wydzielają się z masy ogólnéj, same chcąc czuwać nad warunkami swojego bytu. W drobnych grupach jest wyraz wieku, gdy w tworzeniu się olbrzymich całości trudno jest postęp lub drogę do niego upatrzeć.
Życie to w mniejszych ogniskach się rozbudzające, dziennikarstwo prowincyonalne, wystawy lokalne, teatry, tworzenie się samoistnych stowarzyszeń dla handlu, przemysłu, rolnictwa, rozpowszechniania oświaty — zwiastują erę nową. Nie można zaprzeczyć, że w formach w jakich się tu objawia praca społeczna, daje się widzieć analogia wielka z wytworzonemi gdzieindziéj, tak że możnaby o naśladownictwo posądzić. Chociaż życie się nie naśladuje ani zapożycza... wszędzie stan podobny wyradza też same lub podobne do siebie fenomena.
Większe dzienniki nasze powinnyby zwrócić baczniejszą uwagę na tych młodszych braci; decentralizacya dziennikarska, literacka, na którą chcielibyśmy ściągnąć oczy – nie jest fenomenem osamotnionym i tłumaczy się wyżéj wspomnionemi usiłowaniami do podźwignięcia o własnych siłach interesów grup pojedyńczych... Myliłby się, ktoby w tém upatrywał dążność do rozbicia, rozproszenia i walki o byt, którą dziś widzieć chcą wszędzie; symptom to tylko przygotowujący organizm przyszłego społeczeństwa, które z grup sympatycznych, dobrowolnie skupionych składać się musi. Związek z sobą takich drobnych całości jest zadaniem przyszłości, a przynajmniéj pewnego okresu, który ją ma zgotować...
W związku z tym objawem decentralizacyi jest na polu literatury ożywione badanie i zwrócona szczególniéj baczność na gwary, dyalekta, właściwości językowe rozmaitych prowincyj, zakątków, obszarów – jako to: mazurów, kaszubów, mieszkańców Tatrów i t. p. Prawo to obywatelstwa świeżo nadane gwarom, które się dawniéj za zepsutą mowę uważały, jest także znamieniem wieku; oznacza bowiem poszanowanie narodowości nie już w świetnych jéj objawach, ale nawet w najskromniejszych.
Zbieranie materyałów do wielkiego słownika, który Akademia umiejętności opracować będzie zmuszoną, wiele już językowych poszukiwań tego rodzaju poznać nam dało w wydawanych jéj rocznikach.
W wielkich kwestyach żywotnych, które zarówno u nas jak w innych krajach rozwiązania oczekują, nie widzimy aby postęp jakiś rzeczywisty gdziekolwiekbądź uczyniono. Przyszłe kolonie, zarówno jako osady wychodźców i jako place handlowe, zaprzątają teraz niemal wszystkie państwa europejskie, obawiające się zarówno przeludnienia jak braku odbytu na owoce swéj pracy. Za przykładem Anglii i Francyi, idą teraz inne państwa, a szczególniéj dla Niemiec, które długo koloniami wcale się zajmować nie chciały, wiele pozostało do czynienia, aby świeżo zrodzonemu podołać zadaniu.
Mnóstwo prac przygotowawczych, do których obfite znalazły się materyały, ukazuje się teraz w tym przedmiocie; wkrótce literatura jego tak się stanie w Niemczech bogatą, jak w innych działach nauki i praktyki życia. My także, którym przed pół wiekiem emigracya i kolonizowanie były pojęciami prawie niezrozumiałemi, bo przywiązanie do ziemi rodzinnéj nikomu marzyć nie dozwalało, aby ją miał dobrowolnie opuszczać, my także liczymy już, niestety, w Ameryce na sta tysięcy tych wydziedziczonych, którzy w pocie czoła uprawiają pustynie. Osady te mają już swoje kościoły, szkoły, a nawet dziennikarstwo, które w ostatnich czasach urosło i coraz przyzwoitszych nabiera kształtów.
Tylko smutna ostateczność do takiego przesiedlenia się zmusić może.
............
Bolesną dla nas wiadomością list przerwać jesteśmy zmuszeni. W chwili gdy to piszemy, sędziwy patryarcha poetów naszych Bohdan Zaleski na śmiertelném łożu żywot kończy... Lekarze zwątpili aby mógł się podźwignąć z niego. Wiadomo, że poeta ociemniał był prawie i musiał się poddać zdjęciu katarakty, która niechybnie by się poszczęściła, gdyby po jéj odbyciu przypadkowe potrącenie zrenicy, nie spowodowało jéj wypłynięcia. Nieszczęście to, jak wszystko co go w życiu spotykało, Zaleski znosił z tym prostoty pełnym heroizmem chrześcianina, który całe jego życie znamionował. Na te ostatnie godziny zgromadziło się wszystko, co moc ducha jego w całym blasku ukazać mogło.
Zięć jego Okińczyc, przy którym mieszkał w Villepreux, oddawna chory, w sam dzień Świętego Józefa osierocił starca, zostawiając mu tylko troskę o pozostałą rodzinę... Zdaje się, że na pogrzebie Zaleski, który nie dał się w domu zamknąć, przeziębił się, a silne wzruszenie i poczucie sieroctwa dopełniło reszty... Gorączka, z któréj przeszło ośmdziesiąt-letniemu dźwignąć się niepodobna, obaliła go.
W pierwszym liście, który nam smutną o tém przyniósł wiadomość, wszelką nadzieja była stracona, zgon zdawał się cochwila oczekiwany. Tymczasem Bohdan oprzytomniał raz jeszcze i gdy powtórny list był wysłany, wprawdzie lekarze nadziei żadnéj nie czynili utrzymania go przy życiu, ale stan był dziwnie zmieniony: chory na przemiany, z zupełnym ducha spokojem, to modlitwy odmawiał, to próbował nucić przypomnienia ukraińskich pieśni. Dzieci i wnuki otoczyli łoże starca, który z łagodnością cudowną znosił cierpienia téj ostatniéj walki, co nas na inny, lepszy świat przeprowadza...
Gdy to piszemy, pobożny wieszcz musiał zapewne zamknąć powieki, już dawno nieczułe na światło dzienne... Przyjaciel Mickiewicza, jeden z tych co pierwsi zanucili hymn nowéj poezyi, Zaleski pozostawia po sobie imię i wspomnienie niepokalane.
Była to dusza czysta, święta, jasna...
W pieśni ma on swój język i oryginalność własną, która się naśladować nie dała. Był on jednym z tych co w sobie dar Boży, ducha poezyi szanować umieli i płocho nim nie szafowali. Nie łatwo tworzył, ani rzucał w świat łatwo poezye swoje; czynił to z poczuciem kapłaństwa, z trwogą niemal, z najsumienniejszym namysłem.
Spuścizna po nim niewielka liczbą kart, ale ważna tém, iż u niego słowo każde jest wyrazem głębokiego namysłu i istotnego natchnienia. Jako człowiek był to najmilszy w świecie, przyjaciel wierny, ojciec czuły – mąż pełen prostoty i czciciel prawdy. W żywocie jego próżno by szukać było czegoś wytworzonego sztuką, obrachowanego dla siebie, jakiegoś starania o osobistość własną – żył dla kraju, dla rodziny, dla przyjaciół tylko.
Z nim schodzi do grobu ostatni wieszcz jutrzenki nowéj ery – odrodzenia...
Od téj mogiły starca nie będzie niewłaściwém zwrócić oczy na młodzież, która nam przyszłość obiecuje. Odebraliśmy razem z Krakowa dwie publikacye peryodyczne, które wydaje młodzież akademicka, „Rocznik filaretów” (wskrzeszonych) i „Ziarno”. Pierwszy z nich szczególniéj zasługuje na podniesienie znaczenia jego; książka to rozmiarów poważnych, tom o przeszło siedmiuset stronicach, poświęcony głównie opracowaniom historycznym, który o nowéj szkole badaczów dziejów naszych najchlubniejsze daje świadectwo. Są tu rozprawy, których żaden by się z dojrzałych pracowników nie powstydził. Nie będziemy spierać się o to, czy właściwém było do tego zbioru dodać na wstępie i u końca cokolwiek poezyi, bez któréj rocznik by się mógł obejść łatwo. Z prac zawartych w historyczném dziele, wymienić należy, Ignacego Rosnera: Kronikę węgiersko-polską, rzecz sumiennie i umiejętnie wykonaną; Skaradka Stosunki polskie po śmierci Leszka Białego; Rubczyńskiego: Wielkopolska pod rządami synów Władysława Odonicza; z bliższych zaś czasów, Marylskiego: Rzecz o jenerale Malczewskim.
Do historyi literatury mamy Łepkowskiego: poezyą polską na nagrobkach; nieznane polskie i łacińskie wiersze politycznéj treści z XVI wieku, wydane przez Korzeniowskiego, wnuka poety; pobyt Kochanowskiego zagranicą i t. d. W artykułach historycznéj treści więcéj jest dojrzałości, metody, szkoły dobréj niżby się po młodych występujących w szranki pisarzach spodziewać było można. Jedno tylko da się niemal im wszystkim zarzucić, co zawdzięczają raczéj téj szkole z której wyszli niż własnemu usposobieniu: opracowania ich mają tę wadę, którą i u mistrzów ich znajdujemy – zbytnią rozwlekłość, nadużycie słowa, rozpisywanie się szerokie tam, gdzie równie jasno, może dobitniéj można było wyłożyć rzecz ograniczając się i szczędząc tych pośrednich stopni w wywodach sprawy, które umysł cokolwiek już wprawny pomija, jako się same z siebie dorozumiewające. Być może, iż profesorom wykładającym z katedry dla mniéj przygotowanych słuchaczów, koniecznością jest szerzéj się rozwodzić nad genezą każdego wniosku; być bardzo może, iż profesorowie właściwości wykładu swego z katedry, bezwiednie przenoszą do ogłaszanych prac historycznych; ta obfitość słowa jednak, to omawianie zbyt troskliwe, nic czytelnikowi nie zostawiające do dopełnienia — raczéj wadą niż przymiotem nazwać się może.
Jest ono cechą naszéj nowéj szkoły, która głębszą się okazać usiłuje; jest nią niekiedy wistocie, ale też często czytelnika nuży powtarzaniem tego, co on z łatwością przyswoił sobie, i od czytania w końcu odstręcza.
Obok „Rocznika Filaretów”, drugiego pisma peryodycznego młodzieży „Ziarna” postawić nie można; jest ono więcéj beletrystyce poświęcone i tylko jako zapowiedź godne wspomnienia.
Szczęśliwe rozstrzygnięcie konkursu imienia Bogusławskiego, które dwa imiona nowe wprowadza w szranki z najlepszą wróżbą przyszłości, po tylu a tylu zawodach doznanych na konkursach, obudza zajęcie i ciekawość zwłaszcza tém, iż uwieńczeni pisarze dramatyczni dotąd nikomu znanymi nie byli. Jest to od dawna pierwszy konkurs, który wydał pożądany owoc; bogdajby ten, który ogłosiła „Gazeta Rolnicza”, równie dał szczęśliwy rezultat...
Dochodzą nas aż tu dźwięki koncertów warszawskich i odgłosy o wystawach dzieł takich jak Munkaczego „Chrystus przed Piłatem”, którego powinszować wam należy. Do ocenienia własnych mistrzów, gdy już dziś niepomierne szafowanie tém imieniem weszło w zwyczaj, potrzeba ażebyśmy też znali obcych. Tacy jak Munkaczy wskażą najlepiéj jak my swoich szanować mamy. Matejko kończy pono „Dziewicę Orleańską”, która wykonaniem i treścią sąd o nim obcym uczyni możliwym; wyjaśnień dla nich nie będzie potrzeba. Obcy mogli nie zrozumieć „Grunwaldu” lub „Hołdu pruskiego”, ale sąd prawdziwych znawców o „Dziewicy Orleańskiéj” da nam miarę wielkiego ich twórcy.




LISTY Z ZAKĄTKA WŁOSKIEGO
PRZESYŁA
J. I. KRASZEWSKI.

Smutno. Zkądkolwiek wiatr powionie przynosi wiadomości o stratach, śmierci, katastrofach, cyklonach, wyganianiach, prześladowaniu lub prawach wyjątkowych, gdyż pospolite prawa nie starczą aby społeczności zapewnić bezpieczeństwo. Przepowiednia owa wielkanocna totus mundus vae clamabit sprawdza się, chociaż nie w taki sposób jak ją pojmowano. Skarżą się wszyscy począwszy od rolników, kupców, przemysłowców aż do najnieszczęśliwszego proletaryatu, to jest do tych, co pracą pióra na chleb powszedni zarabiają.
Wszystko to jednak nie byłoby straszném i mogłoby się uważać za przejściowe, gdyby zarazem prawdy wiekuiste, to w cośmy wierzyli i kochali, nie były zaparte i zaprzeczone.
Miłość bliźniego dotąd zdawała się obowiązkiem niewątpliwym, który pogańska nawet i bezkonfesyjna moralność uznawała; dziś interes państwowy nawet od tego uwalnia i niemiłosiernych rozgrzesza. W imię interesów narodowości, któreśmy się uczyli wszystkie uznawać i szanować, dziś się wojna pomiędzy niemi usprawiedliwia i t. p. Przykładów nie potrzebujemy.
Nad wszystkie klęski te, moralne są dotkliwsze; nie dziw więc może, iż nutą wieku jest pesymizm.
Pomimo smutnych tych objawów, ludziom którzy pewnych zasad trzymali się i w nie wierzyli, przystało nie wątpić o nich i spokojném okiem patrzeć w przyszłość. Sursum corda!
Wśród klęsk i utrapień szukajmy w czemś pociechy. Około siebie i w sprawach naszych wprawdzie znaleźć ją trudno, lecz stan ogólny świata porównywając dzisiejszy z przebytym – znajdziemy w czém czerpać otuchę. Dobrobyt ogólny niewątpliwie się powiększył, nauka świetnemi chlubi się zdobyczami, z każdą chwilą mnożą się wynalazki, które na przyszłość obiecują wiele. Jeżeli nie wszystko natychmiast właściwie jest zużytkowaném – nie odbiera to nadziei, iż się pomyłki naprawią.
Ja się cieszę najmniejszą polepszenia oznaką, tak, że widoczne postępy jakie uczyniło u nas ogrodnictwo, pod szczęśliwą inicyatywą p. Jankowskiego, ogrodnictwo, które przed laty wskazywałem w Resurrecturich jako możliwe źródło dochodów, jest dla mnie przepowiednią, że i w innych pracy gałęziach potrafimy znaleźć drogi i zaczniemy być czynnymi. Kraj nasz od wieków za przeważnie rolniczy uważano, zwano go spichrzem Europy, ale stosunki społeczne i ekonomiczne w owych czasach były inne; dziś zmiany polityczne, ogólne prądy czasu – zmieniły też warunki bytu. Tam gdzieśmy nie mieli współzawodników w produkcyi, teraz do walki nawet stanąć nie możemy, musimy więc oglądać się za nowemi środkami utrzymania bytu i zużytkowania sił naszych.
Przeistoczenie stosunków ekonomicznych kraju nigdy nie przychodzi łatwo i bez prób a strat, do których i my być przygotowani powinniśmy. Czytając o naradach, o kwestyonaryuszach, o zakładanych fabrykach, o coraz nowym przemyśle, za którego produkcye haracz płaciliśmy zagranicy – serce rośnie. Nie powinniśmy więc wątpić, że z owego tak nazwanego przesilenia wyjdziemy zwycięzko, dopóki środków do tego szukamy. O dwu tylko najgłówniejszych warunkach wszelkiéj pracy nie powinniśmy zapominać: o niezbędnéj konieczności stowarzyszeń i spółek, i o równie nieuniknionéj potrzebie wszelkiego rodzaju asekuracyj.
Gdyby dziś zachodnie gubernie miały towarzystwa ubezpieczeń bydła od zarazy, gospodarstwa znacznieby się już zmieniły. Trzecim warunkiem, ściągającym się do wszelkich czynności ludzkich jest: rachowanie się z czasem, bez którego nic się nie dokonywa. Nie należy ani się spodziewać, ani wymagać aby reformy stosunków, zmiany w nich mogły przyjść nagle, piorunowo, odrazu. Stopniowanie jest koniecznością. Tylko ci, których nadzieje spoczywają na Monte-Carlo, gracze, wyobrażają sobie, iż jedną stawką można się odrazu zbogacić, przerobić, poprawić. A nie wszyscy gracze jadą do Monte-Carlo, wielu ich gra w domu, odrazu ryzykując co mają na niepewne rachuby.
Pospiech z jakim się w naszéj epoce odbywa wszystko, co dawniéj szło powolniejszym trybem, przyczynia się do wymagania szybkiego działania tam nawet, gdzie ono naturze rzeczy jest szkodliwém. Grzeszymy właśnie tém, że wytrwale nie umiemy pracować, i łatwiéj nam o wysiłek potężny niż o stałą, spokojną pracę. Ci co do niéj nie są zdolni, jadą do Monte-Carlo.
Pomimo szczeréj chęci nie powtarzania się w listach naszych, są rzeczy, które albo przypominać musimy lub do nich powracać z powodu, iż pozostają w zawieszeniu. Taką jest tu sprawa pomnika wielkiego wieszcza, która dotąd w dziwny sposób zagmatwana, na rozwiązanie i wprowadzenie w czyn czeka.
Komitet nie zawyrokował dotąd, czy nowy konkurs ma być ogłoszonym, czy jeden z projektów wykonanym, czy cała sprawa na nowo się ma rozpocząć, lub... inaczéj zwrócić aby się rozwiązania doczekała. Nie można mieć za złe zwłoki i rozmysłu, byleby one raz do czegoś stanowczego doprowadziły.
Przez długi czas nieśmiertelny twórca Bozkiéj Komedyi, Dante, nie miał żadnego we Włoszech pomnika. W Rawennie u grobu jego nie było go, wystawiony późniéj w Santa Croce, długo raził złym smakiem i miernością. Teraz dopiero wzniesiono przed kościołem monument lepiéj odpowiadający znaczeniu tego wieszcza; i ten jednak wielu nie zaspakaja.
Możemy się spodziewać zawczasu, iż to co postawimy Mickiewiczowi, nie wszystkim zda się odpowiedniém stanowisku, jakie on w naszéj literaturze zajmuje. Idzie o to, aby przynajmniéj śmieszném nie było i dziwaczném. Na monument przystrojony dodatkowemi figurami, grupami, allegoryami pieniądze zebrane nie starczą; starajmy się choć o jeden posąg piękny, któryby nie raził zbytnio miernością lub pospolitością swoją. Na coś jednak raz przecie należy się ważyć i począć.
Na zebranie znaczniejszego jeszcze funduszu, zdaje się iż nie wiele rachować można; ostygł pierwszy zapał, zwątpienie opanowało umysły, w samém pojęciu zadania zaszły zmiany, które do odżywienia sprawy się nie przyczynią.
Pod tytułem: „Za pozwoleniem. Jeszcze coś o pomniku dla Mickiewicza powie Chryzostom Ladzic (nowogrodzianin)” wyszło w Krakowie parę stronic, których autor wnosi, ażeby Mickiewiczowi usypać kopiec, gdy na pomnik się zgodzić i wznieść go nie umiemy.
Dziwi nas to, iż pisząc jeszcze coś o pomniku, nowogrodzianin nie chciał się zapoznać lepiéj z tém, co już o nim pisaném było – bo myśmy też już wnosili usypanie kopca i rzucenie na nim posągu. Myśl to więc przynajmniéj nie nowa.
Czy my się na cokolwiekbądź zgodzić potrafimy – dziś już powiedzieć nie umiemy. Bądźcobądź pomnik, który tyle miał nianiek, piastunek, opiekunek... daj Boże aby wyszedł z rąk ich jakbyśmy go widzieć pragnęli.
Rezultat konkursu imienia Wojciecha Bogusławskiego, kilka udatnych dramatycznych prac St. Rzewuskiego i innych zwrócić zmuszają na teatr uwagę. Lam mu wyrzuca, że w ogóle wpłynął i wpływa na smaku zepsucie; my wskazujemy na to zamiłowanie i posługiwanie się sceną, jako na symptom, którego by charakter i znaczenie zbadać należało. Jest-li to początek końca, i zapowiedź, że w literaturze epoka się dramatem zamyka?
Cóż daléj? język powszechny, telegramy zamiast poezyi, stenografia, mimika, balet, ognie sztuczne, trudno zgadnąć. Na scenie wszystko teraz zmieszane i poplątane, tragedya z farsą, komedya z dramatem, a w miejscu ideałów, jako szczyt doskonałości, wierne naśladowanie konania, choroby, skutków trucizny i t. p.
Z tém wszystkiém teatr ma siłę atrakcyjną, gdy literatura potrzebuje się odżywiać skandalem, żeby ją pozyskać. Romans, powieść, poemat pod pozorem szukania prawdy, zapożyczają się u fotografa, sztuka zniża się do rzemiosła. Pomimo to rozpaczać nie potrzeba, że doszedłszy ad absurdum i do skrajnych niedorzeczności zawrócimy na lepsze drogi.
Mnogie korespondencye ze wszech stron przez ziomków rozproszonych po nich pisane, poniekąd dają już miarę ile to sił naszych, oderwanych od miejsca dla którego przeznaczone były, błąka się i szuka zajęcia, ale potrzeba samemu wyjechać i popatrzeć, aby rozmiary tego absenteizmu obliczyć i szkody, jakie on nam wyrządza, ocenić.
Niema kraju, miasta, osady, stacyi gdzieby ziomka się nie znalazło. Niekiedy to wykolejenie i wygnanie tłumaczy się koniecznościami nienormalnego zaprawdę stanu naszego w ogóle, bardzo często jednak prowadzi fantazya i fałszywe wyobrażenie, że warunki pracy gdzieindziéj łatwiejsze, a ona sama korzystniejszą, nadewszystko prędzéj skutkującą być może.
Do tych szukających zajęcia dołączyć potrzeba pragnących tylko spokoju i używania. Z pierwszymi wychodzą z kraju siły, któreby do podniesienia dobrobytu jego przyczynić się mogły, z drugimi kapitały i ta klasa społeczeństwa, która w organizmie jego tak jest jak inna potrzebną. Obchodzą się wprawdzie bez niéj niektóre, ale życie idzie łatwiéj i harmonijniéj tam, gdzie na nich zbywa.
Emigracye wszelkiego rodzaju odbierają nam bardzo wiele i, co gorzéj, zwiastują rozkład, który poprzedza zupełne przetworzenie się społeczności, zatracenie tradycyi, wynarodowienie. Po latach kilkunastu powracający nawet na ziemię rodzinną już do niéj przyrosnąć tak łatwo nie mogą i być użytecznymi, a przynoszą z sobą obyczaje, nawyknienia, których przejęcie niezawsze jest pożądaném.
Śmiało powiedzieć można wędrując, że niema znaczniejszego punktu w Europie, większego miasta, gdziebyśmy ziomków naszych nie spotkali. Jednym z nich pozostało już tylko nazwisko, jako świadectwo pochodzenia; drudzy władają zaledwie połamanym językiem własnym; są naostatku tacy, którzy wszelki stosunek z krajem zerwali i całkiem zobojętnieli dla niego. Rozbitków tych pełno wszędzie. Wprawdzie niektórzy z nich doszedłszy do znośnego położenia przez pracę, przestają tęsknić i zapominają o obowiązkach, ale wielu a wielu najsmutniejszym w świecie upadkiem świadczą, że emigrować nie byli powinni, nie czując się na siłach.
W dodatku społeczność, która przyjmuje tych wędrowców, czyni to prawie zawsze z niechęcią, nie mogąc im przebaczyć, że zajęli miejsce, zjadają chleb dla miejscowych przeznaczony. Wkupić się do niéj potrzeba ścierając z siebie co człowiek ma najdroższego: znamiona swego pochodzenia, braterstwa.
Przed półwiekiem, gdyśmy my rozpoczynali życie, emigracya była rzadkością, osobliwością, wyjątkiem a uważała się za nieszczęście, za karę – wielu wolało cierpieć najdotkliwiéj niż się ważyć na nią, gdy dzisiaj tak łatwo się rzuca młodzież na losy... a tyle jéj ginie. Życia też rodzinnego węzły ściśléj łączyły z sobą, z chętniejszą pomocą spieszyliśmy jedni drugim – a dziś! a dziś!
Gdy losy nieszczęśliwe rozkładają społeczność naszę – nic w tém dziwnego, są dziwne konieczności dziejowe – ale gdy sama społeczność dobrowolnie się rozkłada, rozdziela, przestaje spójną tworzyć całość – naówczas zwątpić można o przyszłości. Zdrowe tylko organizmy mogą sobie obiecywać życie.
Wypędzają nas dziś zewsząd – do Monte-Carlo, jako niepoprawionych graczów, którzy chcą być winni szczęściu to, co tylko praca daje. Wiecież co to jest owe Monte-Carlo? Skała rzucona w morze, z klimatem niemal zwrotnikowym, na któréj rosną palmy i bujają kaktusy, zasadzona rozkosznemi ogrodami, zabudowana przepysznemi gmachami i kusząca kupami złota, które lśnią się na stołach. Mnóstwo osób przybywa tu nie dla gry, ale dla widzenia czarownego miejsca, w którego atmosferze duszącéj, trującéj żyć przecież niepodobna.
Jest coś istotnie strasznego w tém jawném urąganiu się moralności i eksploatacyi ludzkiéj słabości, nikczemności, rozpusty. W całym świecie zakazano pokusą szatańską psuć młodzież i zawracać głowy słabe; tu daje to życie, stanowi byt i uchodzi bezkarnie. Szulernia publiczna znajduje nawet obrońców, którzy rozumują, że gdy gra jest namiętnością dla wielu nieprzezwyciężoną, lepiéj ażeby ona zaspakajała się w takim domu tolerancyi, pod nadzorem władzy, niż pokątnie, jak w paryzkich klubach.
Akcyonaryusze Monte Carlo, zyskujący na grze przecięciowo 20 milionów rocznie, mają czém opłacić obrońców, dzienniki i rozgrzeszenie. Zgorszenie naszém zdaniem tém większe, gdy obok rulety stawią wspaniały kościół i tulą się pod opiekę jego. Faryzeusze!
Niema tu na stacyach klimatycznych dokoła nikogo może, ktoby do Monte-Carlo nie pojechał dla ciekawości, a Molochowi na ofiarę choćby dwudziestu franków nie poniósł. Uchowaj Boże wygraną: rodzi się chętka, budzi namiętność i prowadzi często do ruiny i rozpaczy. Niema tygodnia, żeby tutejszy dziennik Echo du littoral nie dowiedział się o jedném, dwu samobójstwach. Namiętność gry rozpala inne... Szczęśliwy gracz płaci w sąsiednim hotelu trzydzieści franków za porcyą szparagów, w porze niewłaściwéj; leje się najdroższe wino i najdoskonaléj umalowane syreny zawracają głowy pijanym. U stolika tego niema już ani wstydu, ani wiary w nie, ani sumienia.
Zaczyna się od przegrania własnych pieniędzy, a kończy na kradzionych.
Wystawcież sobie to piekło gorączką palące swą ofiarę – rozłożone w raju zieloności, wśród najcudowniejszych kwiatów, drzew, wśród woni i dzwięków orkiestry wirtuozów, otoczone wszystkiém, co przyciągnąć i upajać może...
Powiadają, że zewsząd się sypią prośby o zamknięcie domu gry, że Francya miałaby prawo się tego domagać i wykonać to, a tymczasem z roku na rok trwanie banku się przeciąga i ofiarami ludzi, rodzin, sumień zapisuje w pamięci.
Paryzkie dziennikarstwo zaleca tolerancyą... a jeżeli głos istotnie donośny się odezwie przeciwko zgorszeniu – owe dwadzieścia milionów mają środki na stłumienie go. Mówią, że w pobliżu wychodzące gazetki wszystkie milczące, pobierają za neutralność swą coroczny żołd; interes zresztą wszystkich tych stróży zdaje się związanym z bytem Monte-Carlo. W inseratach znajdują się bardzo zręcznie ułożone zalecanki cudownego miejsca, w którém wszystkie rozkosze raju są nagromadzone. Pieniądz jest tu wszechwładnym.




LISTY Z ZAKĄTKA WŁOSKIEGO
PRZESYŁA
J. I. KRASZEWSKI.

Lat temu niewiele, a zdaje się jakby upłynęły wieki.
Byłem na obiedzie w Miłosławiu, tym domu w Poznańskiém, który kiedyś należeć będzie do dziejów kraju wewnętrznych, gdy dzieje te pisać przyjdzie pora.
Był to dzień jakiś świąteczny, stół gościnnego dworu, któremu nigdy nie zbywało na zasłużonych starych wojskowych, na wychowankach pani, na znajdujących tu przytułek czasowy wędrowcach — obsadzony był gęsto; obiad nadzwyczaj obfity, smaczny, wytworny nawet wywoływał ze strony gości pochwały i przypominania się poufałe do powracających półmisków. Najwybredniejszy smakosz nic by mu do zarzucenia nie miał, chociaż był w czysto polskim stylu.
Rozmowa o kuchni zawiązała się nie wiem jak. Pani domu uśmiechała się i żartowała.
— Trzeba żebyście panowie wiedzieli, dodała, że wszystkie te przysmaki na które tak jesteście łaskawi – są pochodzenia domowego, nic tu niema przywiezionego, importowanego z zagranicy. Ogród, lasy nasze, gospodarstwo dostarczyły materyału; jedno tylko wino, niestety, nie nasze, ale i to by się doskonale miodem dało zastąpić.
Wszczęła się ztąd rozmowa o środkach oswobodzenia się z niewoli zagranicznych płodów, za które, jak świadczą sprawozdania posłów weneckich, miliony wychodziły z kraju. Zgodziliśmy się na to wszyscy, iż należało starać się o wystarczenie samym sobie, i że to jest rzeczą możliwą.
Dziś gospodarka wszystkich niemal narodów dąży do tego, aby z kraju wyprowadzić jaknajwięcéj, a do niego jaknajmniéj potrzebować. Szczególniéj u nas, gdzie zbytek nie tylko był grzesznym jako zbytek, ale wymagał koniecznie aby go pochodzenie zagraniczne piętnowało, u nas cośmy nawykli płodami wyrobów obcych żywić się, odziewać, zabawiać, posługiwać we wszystkiém, należałoby pomyśleć o reformie i zaspokojeniu potrzeb własnych siłami własnemi.
Że to jest najzupełniéj możliwe, nie ulega wątpliwości najmniejszéj, potrzeba tylko ażeby wszechmocna pani moda, tak samo jak niegdyś paryzkiego na każdym strzępku wymagała stempla, zażądała krajowego... jako dowodu dobrego tonu i smaku. Miliony wychodzące z kraju, zubożające nas, pozostałyby w nim, a w dodatku przemysł by się podnieść musiał, i z nim wykształcenie, dobrobyt, oświecenie klasy pracującéj.
Wielka jest potęga mody; jéj winniśmy może iż wszelka starzyzna, do któréj długo nie przywiązywaliśmy żadnéj prawie ceny, poszukiwaną być zaczęła, zbieraną i studyowaną. Znaleźli się jéj miłośnicy i dziś pamiątki dawne znajdują pomieszczenie i poszanowanie. Na nieszczęście przyszło zamiłowanie starych pamiątek tak późno, że ich dziś zagranicą szukać musimy, bo je wprzódy wykupiono i wywleczono. Z podziwieniem znajdujemy, po muzeach i zbiorach obcych, najszacowniejsze pomniki naszéj przeszłości.
Lecz powróćmy do dotkniętego wyżéj zadania: starczenia samym sobie.
Najwięcéj przemysł by zyskał, gdybyśmy starać się o to zaczęli. Surowego materyału do wyrobów wszelkiego rodzaju, prawie bez wyjątku kraj nasz dostarcza łatwo; idzie tylko o przetworzenie go pracą na dzieło użyteczności i kunsztu. Znamię ostatniego najtrudniejszém jest do uzyskania, bo z niém mnóstwo drobnych wiąże się warunków, które tylko trudem i umiejętnością wydobycia ich pozyskać się dają. Kilka gałęzi wszakże przemysłu z kunsztem ściśle związanego, już w latach ostatnich do pewnego stopnia nader się szczęśliwie i obiecująco rozwijać zaczęły, do tych należą rzeźba na drzewie, malowanie na porcelanie, majoliki i t. p.
W innéj sferze za podźwignięciem się ogrodownictwa, zaczęły się poruszać inne drobne, dotychczas za podrzędne i kobiece uważanego gospodarstwa wyroby: serów, makaronów, krochmalów, konfitur i konserw... Niegdyś u nas przemysł tego rodzaju tylko na miejscową się konsumpcyą przygotowywał, dla napełnienia apteczki; nie rachowano na korzyści z tych drobnostek, które łatwo stać się mogły przecie źródłami znacznych dochodów. Dziś się przekonywać zaczynamy, że małe rzeczy w wielkiéj ilości, wielką też rubrykę mogą stanowić.
My się tém pocieszamy. Znikają i rozdrabiają się latifundia, ale na ich ruinach powstaje mnóstwo drobnych ognisk nie tylko pracy, dochodów ale życia; za tém idzie, że mnóstwo wyrobów któreśmy byli zmuszeni za drogie pieniądze sprowadzać z zagranicy, będziemy robić w domu a może nawet sprzedawać.
Należałoby tylko skorzystać z doświadczenia naszych sąsiadów, niemców, których przemysł poszedł naprzód tą drogą, że dla zwyciężenia konkurencyi, produkował tanio i licho. Dopiero porównanie na wystawach powszechnych płodów przemysłu niemieckiego, z francuzkiemi i angielskiemi, przekonało, że tanio a źle może trwać tylko krótko. Zwrot w tym względzie w Niemczech jest widoczny.
My, że dopiero poczynamy, nadać możemy rodzącemu się przemysłowi taki charakter jaki zechcemy. Od pierwszéj impulsyi przyszłość zależeć będzie; a że tu naśladownictwo i zapatrywanie się na tryby i wzory nieuchronne, baczyć będziemy musieli, gdzie ich mamy szukać... Najlepszym dowodem tego, że przemysł u nas ma wielką przyszłość przed sobą jest to, iż zagraniczni kapitaliści rozpatrując się w położeniu, wolą zakładać u nas fabryki niż w domu u siebie. Na początek nic przeciwko temu mieć nie można, przemysł ten obcemi kapitałami żywiony, w początkach obcym zapewne, już wprawnym robotnikiem posługujący się – może nam służyć za wzór, nie obejdzie się bez pracy rąk miejscowych i wdroży je do nowego sposobu zarobkowania. Niemiecka fabryka, choćby zapałek, wywoła naszę własną; ale ostatecznie trzeba się o to starać, aby cudzoziemcy, jeżeli z tym charakterem pozostać pragną, byli tylko czasowymi nauczycielami a nie wyzyskiwali nas, na naszym własnym gruncie.
Że kraj nasz do przemysłowych przedsięwzięć nadaje się tak dobrze jak inne, a w wielu względach lepiéj, że ma ogromne zasoby sił surowych, nietkniętych, niezużytkowanych, tego dowodzić nie potrzebujemy. Na materyałach nam nie zbywa, nie jesteśmy w tém położeniu co Włochy, którym brak węgla kopalnego tak się dotkliwie czuć daje; nie zbywa nam na żelazie, które więcéj jest dziś warte niż kopalnie złota; mamy jeszcze drzewo, chociażeśmy go nadużyli i znaczną część zniszczyli zabezcen.
Brak nam więc tylko woli, wykształcenia, kapitału, wytrwałości. Z wyjątkiem kapitału, którego mamy najmniéj i najgorzéj go używamy, reszta jest do zdobycia łatwą.
Dzisiejsze doktryny zechcą nam dowodzić, że nasze plemienne wyposażenie jest takie, iż nam na polu spekulacyi i przemysłu nigdy nie da walczyć naprzykład z sąsiadem teutonem; ale w tém więcéj jest obyczaju i wiekowego zastoju niż plemiennego ubóstwa. Położenie, stosunki, ziemia, klimat, wojny i niepokoje nie dozwoliły nam rozwinąć tego co dała natura, nałóg wiekowy nie puszcza naprzód i tamuje pochód, a mimo to zdolni jesteśmy zastosować się do nowych wymagań czasu i jak byliśmy rolnikami, tak przemysłowcami być potrafimy.
Dziś czas rozpocząć lub nigdy.
Że się nam w początkach może nie powodzić, że poniesiemy klęsk wiele, że konkurencyi starszych i doświadczeńszych nie podołamy z razu, nic nie dowodzi. Zrażać się tém byłoby największym błędem. Zresztą dziś ten kierunek przemysłowy jest dla gospodarstw rolnych nieodzownie potrzebnym, bo gospodarka rolnicza bez pomocy i związku z przemysłem się nie ostoi.
Zaczynajmy bodaj od pomniejszych przedsiębierstw, od zabawek dla dzieci, zapałek, krawatów, a nie bawmy się w niemożliwe zajęcia jak naprzykład jedwabnictwo, które uważam za zupełnie chybione. Być może iż z kłopotem wielkim, wysiłkiem i pracą potrafimy wychować jedwabniki i wyprodukować coś nieosobliwego jedwabiu, ale z klimatem i warunkami jego walczyć nie warto, gdy tyle użyteczniejszych rzeczy jest do zrobienia, z daleko większą łatwością. Możemy mieć i jedwabniki i ananasy, ale na co się to zdało, gdy tańszy jedwab i ananasy dadzą nam kraje w których one są zrodzone.[1]
Warunkiem też naszego przemysłu poczynającego jest, aby naprzód zaspokajał potrzeby ogólniejsze a nie zbytkowne, ażeby wytwarzał to, co jest powszechnie używaném i niezbędném. Dodać i to należy, że powinien szczególniéj zwracać uwagę na te gałęzie, które w kraju już istnieją w zarodzie, a są na nizkim rozwinięcia stopniu.
Gdy to piszemy w San-Remo, znaczniejsza część stacyj klimatycznych na Rivierze zupełnie opustoszała. Pozostali tylko chorzy, którzy ciepła więcéj potrzebują a ono w tym roku opóźnia się wszędzie, nawet w San-Remo. Ludzie powtarzają powieść o roku wyjątkowym, a panna A. Tripplin upewnia, że ilekroć zimę we Włoszech spędzała, zawsze jakoś trafiała na wyjątkowe lata.
Trochę chłodnego wietrzyku nie przeszkadza jednak figom dojrzewać, nasplikom japońskim już być dojrzałemi, mamy poziomki z gruntu i małe czereśnie; ogromne ilości cytryn doskonałych wychodzą właśnie ztąd, rozsyłane po całym świecie. Na drzewach pełno ich jeszcze i pomarańcz, nieszczególnych, z których się tu robią marmelady, a pomarańcze nie zrzuciwszy jeszcze owoców z siebie, zakwitają; kwiaty z niesłychaną obfitością okrywają rośliny wszędzie. Takiego bogactwa ich nie widuje się nigdzie.
Zaledwie pobyt w stacyach się kończy, następują kąpiele, wody i szukanie chłodu od skwarów letnich. Człowiek tak jest w ogóle w XIX wieku rozpieszczony, że nie mogąc walczyć z klimatem, przenosi się z miejsca na miejsce, żadnego nie zagrzewając. Jak ten sposób życia wpływać musi na ludzi, nie potrzeba wywodzić; odrywa on od własnego kraju i wdraża do kosmopolityzmu, ale o tém innym razem. Dziś najpilniejsza jest przestrzedz wszystkich wyjeżdżających do wód, że tam gdzie my niemiłymi gośćmi, na łasce i niełasce, tolerowani zaledwie być mamy, tam garnąć się, jechać i zdrowia nawet szukać nam się nie godzi. Szczęściem niema wód, które by zastąpione innemi być nie mogły, a państwo austryackie, z obfitością źródeł w Galicyi, z Karłowemi-Wary, Krynicą, Szczawnicą, Iwoniczem, Trenczynem, Gastejnem i t. p. starczy na najrozmaitsze choroby, nie licząc Ciechocinka, Buska, Druskienik etc. Bez Ems, Wiesbaden, Kissingen, Homburga wybornie się obejść można.
Wszelkim wymaganiom słusznym chorych naszych już krajowe wody odpowiedzieć mogą; nie mają one może elegancyi zagranicznych, ich wykwintności, urozmaicenia w zabawach, ale z każdym rokiem urządzenie ich zyskuje. Dosyć tu wskazać Krynicę, postawioną na tak znakomitym stopniu przez d-ra Zieleniewskiego, Iwonicz i wszystkie niemal źródła galicyjskie. We wszystkich względach pobyt w nich milszym i zdrowszym dla nas być powinien niż tam, gdzie się wpraszać potrzeba i obawiać co godzina możliwéj ekspulsyi.


Pozwolicie mi, ażebym na zadane mi listownie pytanie pana Tepeki, wedle życzenia jego, drogą dziennikarską odpowiedział, używając pośrednictwa Biesiady.
P. Tepeka żąda odemnie rozwiązania trudności, co ze starych obyczajów, zwyczajów, nawyknień, słowem tradycyi należy zachowywać a co godzi się zmienić i zreformować?
Pytanie to niesłychanie trudne do rozjaśnienia ogólną jakąś formułą; lepiéj może uczuciem i instynktem niż rozumowaniem da się rozstrzygnąć. Panu Tepece odpowiemy zdarzeniem, które sobie w téj chwili przypominamy.
Rodzeństwo pewne odziedziczyło, po zmarłym dziadzie staruszku, mnóstwo najrozmaitszego remanentu, wartości wielce różnéj. Przyszło do uporządkowania i podziału.
Jeden ze spadkobierców z powodu, że bardzo wiele się znajdowało po zmarłym rzeczy zdających się nie mieć żadnéj wartości, wniósł, aby naprzód co się na nic nie zdało odrzucić. Wzięto się do roboty i różnéj starzyzny, łomu, niepozornego sprzętu, gałganów, rupieci oddzielono precz, rozdano i darowano. Tym sposobem podział znacznie był ułatwiony — cieszyli się wszyscy.
Gdy potem przyszło do poszukiwania pozostałości i tych skarbów, których się po zmarłym spodziewano, ze zdumieniem przekonali się spadkobiercy, że nie było tak jak nic.
Jeden z nich poszedł się poskarżyć proboszczowi, który wysłuchał opowiadania z uśmiechem.
— Samiście winni, iż nic nie znajdujecie — rzekł w końcu. Wiecież gdzie stary chował skarby swoje? właśnie może w tych rupieciach, któreście lekceważyli, utajone być mogły. Stara poduszka skórzana, wyszarzane suknie i t. p. kryły w sobie może najwyższéj wartości skarby.
Tak było w istocie; ci co pobrali łachmany zbogacili się niemi.
Znaczenie przypowieści téj łatwe do wyłuszczenia. Nie wiemy co w tradycyach i obyczajach drogiego jest i tajemnicze słowo przeszłości zawiera, lepiéj więc zachować relikwie niż je wyrzucać na śmietnisko... Widzimy na anglikach szanujących tak święcie narodowe tradycye, iż one wcale postępowi nie stoją na zawadzie. Lekkomyślnością byłoby największą pozbywać się tego, co nigdy odzyskaném być nie może.




LIST Z ZAKĄTKA SZWAJCARSKIEGO
PRZESŁAŁ
J. I. KRASZEWSKI.


Listom tym z zakątka dostał się tytuł zupełnie usprawiedliwiony, chociaż piszący je ciągle prawie, miotany tą siłą nieuniknioną, którą każdy z sobą na świat przychodząc przynosi, z miejsca na miejsce wędrować musi. Są to wszędzie i zawsze zakątki mniéj więcéj zaciszne, począwszy od willi na Nordstrasse, celi w Magdeburgu, aż do mieszkania w zakładzie kąpielowym w Schinznach, zkąd list ten piszę.
San Remo też inaczéj jak zakątkiem na Rivierze nazwać się nie może. W téj chwili, chociaż wiatr powiewa chłodny, na tém wybrzeżu obawiają się skwarów, i co żyło ucieka... tak, że główna ulica w San Remo przedstawia widok smutny, jakby wymarłego miasta. Więcéj niż połowa magazynów i sklepów zamknięta i znaki z nich nawet pozdejmowane, hotele opustoszone, ludzie szukają gdzieindziéj zarobku i powietrza. Zdaje mi się jednak, że ten skwar, od którego ztąd uciekają, istnieje tylko w wyobraźni włochów, obawiających się więcéj gorąca niż zimna. Z meteorologicznych bowiem zapisek widzę, że te upały nie tylko nie są dokuczliwsze niż u nas, ale zawsze powiewem od morza ochłodzone, znośniejsze są niż czasem zaduchy nasze.
W Schinznach, u kąpieli siarczanych, zkąd pismo to wyprawię, nietylko gorąca niema ale w połowie czerwca przepalenie w piecu wcale jest przyjemném. Zapomniałem o tém, że rok „wyjątkowym” się zowie, i że oderwana gdzieś z pod bieguna ogromna góra lodowa, płynąc ku nam, ciepło nam kradnie.
Mnie na myśl przychodzą kroniki, w których meteorologicznych wyjątkowych lat pełno, mrozu w lecie a ciepła w zimie... Szczęśliwi ludzie trafiają na powietrze ogrzane, gdy go potrzebują, lub chłodne, gdy go ich zdrowie wymaga – a ci co nigdy na żadnéj loteryi życia nie wygrywają, spotykają fenomena przeciwne...
Schinznach jest tak dobrym zakątkiem, iż pewnie z czytelników moich mało kto słyszał jego nazwisko; pomimo to jest od natury hojnie obdarzoną miejscowością (kanton argowijski), która ma źródło siarczane, na trzydzieści kilka stopni ogrzane w łonie ziemi. Godzina niespełna drogi koleją żelazną dzieli je od Zurichu; stowarzyszenie udziałowe ma tu zakład – jedyny tylko, w którym do pół tysiąca osób pomieścić się może pod jednym dachem i znajduje, oprócz bardzo wytwornie urządzonych kąpieli, zaspokojenie wszystkich potrzeb życia. Rozumie się, że do nich liczę czytelnią, obficie zaopatrzoną, zbiór dzienników i muzykę, skromnych rozmiarów ale dobrą. Okolica, o ile ją w czasie deszczem przerwanéj przejażdżki mogłem widzieć, bardzo ładna i obficie ruinami starych zamczysk przyozdobiona. Byle nam tylko słońce światła i ciepła nie skąpiło!
Towarzystwo składa się, jak zwykle u wód tego rodzaju, do których się nie przyjeżdża dla zabawy i roztargnienia, z osób rzeczywiście chorych, a los i przypadek kierują ich doborem. Niewielkie oddalenie od granicy Francyi ma tu podobno przeważnie sprowadzać gości téj narodowości, a mniéj daleko niemców, którzy teraz tam tylko uczęszczają, gdzie przewagi są pewni i gdzie nie słyszą brzmienia obcego języka. Szowinizm jest wyrazem francuzkim, ale choroba która się tak zowie nie samym francuzom jest właściwą; częstokroć nawet szowinizm nie starczy i inne by należało dać nazwisko stanowi umysłów w kraju upojonym swoją siłą i potęgą. Ale to do nas nie należy – Guarda e passa.
Czytam w dziennikach waszych i cieszę się, że w tym roku ziemkowie nasi jadący do wód po zdrowie, postanowili szukać leczebnych źródeł na własnéj ziemi lub w Słowiańszczyźnie. Galicya mianowicie dostarczyć może, w połączeniu z Czechami, wszelkiego rodzaju wód uzdrawiających. Zarzucano naszym zakładom tego rodzaju, iż nie są urządzone odpowiednio wymaganiom dzisiejszego rozpieszczenia, lecz niema lepszego sposobu podniesienia ich nad napływ gości, który zmusza do staranniejszego zagospodarowania się i daje środki po temu. Zresztą zakładom takim jak Krynica, Iwonicz, Szczawnica, dziś już nic zarzucać nie można, jeżeli się nie wymaga zanadto. Słuszna jest, ażebyśmy nie prosili o gościnność tam, gdzie nas zaledwie przyjmować raczą aby mieć przyjemność, gdy im się podoba, wyganiać i rozpędzać. Ale i o tém dosyć — Guarda e passa.
Z Krakowa dochodzą nas sprawozdania o pierwszych wrażeniach wywołanych wielkim obrazem Matejki — Dziewicą Orleańską, który po kilkudniowéj wystawie powędrował już na Berlin do Paryża. Z uniesieniem oglądano go tam, zakrótko. Obraz oceniony jest na 400,000 franków.
Myśląc o nim, przebiegałem, w przejeździe przez Medyolan, miejscową włoską wystawę stałą sztuk pięknych, w nowym gmachu, który sobie miejscowe stowarzyszenie artystyczne, Societa per le belle arti, wybudowało. Od pobytu przed laty kilku we Florencyi jest to pierwsza wystawa, jaką się nam we Włoszech widzieć zdarzyło. Z żywém zajęciem, pomimo że na piętro trudno wdrapać się było i piersiom tchu zabrakło, poszedłem ją oglądać.
Rozwój sztuki w naszych czasach, rozkwit jéj u nas, zamiłowanie w dziełach artystycznych, nowa epoka w pojęciach piękna i warunków twórczości – wszystko to razem czyni dziś sztukę w ogóle pociągającą i daje jéj miejsce tak znaczące w dziejach społeczeństw cywilizowanych, iż więcéj niż kiedykolwiek zwrócona na nią uwaga nikogo dziwić nie powinna. Nie jest już ona zabawką bezmyślną, ale symptomem życia i najlepszą miarą stanu duchowego narodów, które ją mniéj lub więcéj szczęśliwie uprawiają.
Ostatnia nasza we Florencyi wycieczka na wystawę, smutne po sobie zostawiła wspomnienie: upadek był w niéj widoczny! Nie z wielką więc nadzieją poszliśmy oglądać wystawę medyolańską, ale znaleźliśmy ją daleko widzenia godniejszą niżeśmy przypuszczali. Uderzyło w niéj najwięcéj, że dwie szkoły stały bardzo dobitnie naprzeciw siebie: stara ze swemi tradycyami i nawyknieniami, nowa z techniką odrębną na posługach naturalistycznéj czy realistycznéj teoryi. Ostatnia oczywiście głównie ściągała oczy. Bardzo wiele obrazów weszło na wystawę tak zaledwie naszkicowanych, tylko na uczynienie wrażenia w pewnéj odległości obrachowanych, a zblizka tak ohydnie namazanych, że trudno się wydziwić odwadze, z jaką je dano na widok publiczny. Lecz o to mniejsza, chociaż wiele jest przesady w téj niby nowéj technice, która nic nie ma za sobą, prócz że od wielu sumiennych studyów uwalnia; główną cechą szkoły nowéj malarstwa, że pod pozorem szukania prawdy, zrzeka się wszelkiego wyboru i porywa na temata najtrywialniejsze, najsmutniejsze, nic nieznaczące lub wstrętliwe.
Profesor Cezar Tallone wystawia postać naturalnéj wielkości mężczyzny lat średnich, w łachmanach, brudnego, z twarzą najpospolitszą w świecie, bez wyrazu, rozpostartego na stołku i trzymającego w ręku próżne fiasco od wina. Namalowane to chłopisko doskonale; na jasnym murze ściany tynkowanéj, z silą i energią występuje tak, że czyni złudzenie żywego obdartusa, którego w domu na ścianie trzymać i patrzeć na niego byłoby prawdziwą męczarnią; ów Beone z wirtuozyą wielką jest odtworzony, ale nie pojmuję jak z nim żyć będzie mógł nabywca obrazu.
Cztery obrazy znakomitego artysty Eleutera Pagliano, dowodzą, że z natury maluje wszystko, co tylko obrazowi jest potrzebném, z łudzącą prawdą i pracowitością niezrównaną: aksamity, atłasy, bronzy, klejnoty, suknie ze wszelkiego możliwego materyału są zachwycające wykonaniem doskonałém. Jedna z większych kompozycyj przedstawia pożegnanie Napoleona z Józefiną; Napoleon woskowa figura czy manekin, Józefina toż samo – czynią wrażenie czegoś trupiego, strasznego tak, że można by zapłacić aby na to nie patrzeć. Prawdy w egzekucyi więcéj być nie mogło, ale też ani mniéj życia; uganianie się za tém trompe l’oeil zabiło je.
Na niektórych krajobrazach nakładania kolorów nożem, rozmazywania palcem, skrobania gretuarem, nie dozwalają rozeznać nic; potrzeba zdala wpatrzeć się dobrze aby zrozumieć, że to jest piasek, kamienie, połamane drzewo, błoto, suche gałęzie i budynki architektury pierwotnéj; temat osobliwszy, wykonanie odpowiadające mu. Nic dziwaczniejszego nad wybór tematów i motywów, zdających się umyślnie stawić niemożliwe zadania artyście, z których poezyi dobyć, w których myśli dopytać niepodobna.
Rozpatrując się po wszystkich salach, wśród których są rozwieszone obrazy najskrajniéj sobie przeciwnych szkół, nie można jednak nie przyznać, że we wszystkich są rzeczy piękne w swym rodzaju i jeżeli nie myślą, bo o to trudno, to techniką znakomitą się odznaczające.
Najpiękniejszém dziełem i ozdobą wystawy całéj jest średniéj wielkości obraz, nabyty (wraz z wielu innemi) przez właściciela dziennika Secolo, profesora Muzzioli, wystawiający Baccanalo, a raczéj scenę karnawałową z dwu osób złożoną. Za tło jéj służy marmurowy jakiś portyk okryty rzeźbami, odmalowany z nadzwyczajném mistrzowstwem, tak, że dwie postacie mężczyzny i kobiéty niemal nikną zaćmione marmurem. Oprócz tego mężczyzny postać, w skróceniu niesłychanie trudném rzucona, świadczy o umiejętności wielkiéj p. Muzzioli. Kilka scen rodzajowych, pejzażów i portretów odznaczają się także.
. Nie one jednak biją w oczy ale owoce nowéj szkoły, która maluje jak widzi, nie wybiera, nie opuszcza, nie układa nic, a w technice postępuje sobie z nieograniczoną swobodą. Są pomiędzy jéj dziełami istnie poczwarne, ale są i takie, których twórców żal tylko... W ogóle czuć życie w téj wystawie, widać poza nią walkę pojęć i teoryi, a to jest zawsze szczęśliwém znamieniem. Najpoczwarniejsze obrazy więcéj mówią od oklepanych i banalnych. Chociaż ostatnia przez nas widziana wystawa we Florencyi, była urządzoną w pobliżu klasztoru Św. Marka, w którym żył Fra Angelico, medyolańska teraźniejsza nieskończenie ją przewyższa. W dziale rzeźby, szczególniéj doskonałością obrobienia marmuru, włosi nie obawiają się żadnego spółzawodnictwa. Bronzów jest mało i nic zbyt się odznaczającego, oprócz dwóch wspaniałych płaskorzeźb, wystawiających wjazd Napoleona III do Medyolanu, i bitwę pod Magenta, profesora Fr. Barzaghi. W obu tych pięknych kartach, przeznaczonych do pomnika, ustawienie figur na planach różnych i ugrupowanie ich znakomite.
Nie możemy się o tém rozpisywać dłużéj, ani mówić o samym gmachu umyślnie zbudowanym dla wystaw, przez stowarzyszenie prywatne. Patrząc na elegancki pałacyk, na jego wdzięczne przyozdobienie, z serca westchnęliśmy do Boga, aby naszemu „Towarzystwu popierania sztuk pięknych” dozwolił sobie równie piękne i wygodne gniazdko wymościć...
To zajęcie losami sztuki i artystów spotykamy dziś po wszystkich krajach, we wszystkich ogniskach życia duchowego, a w Paryżu, który Albert Wolff nazywa stolicą sztuki La capitale de l’art, miłośnictwo dzieł starych i nowych dochodzi do szału, który ceny pewnych szkół i pewnych ulubieńców mody do nadzwyczajnéj wysokości podnosi. Lecz żeby się dobić tych cen à la Meissonier, na to potrzeba niekoniecznie może nawet geniuszu ale umiejętności w pozyskaniu rozgłosu... w staniu się modnym. Oto mały przykład.
W Medyolanie, odwiedzając hr. Brochockiego, uderzony byłem na wstępie nadzwyczaj pięknie pomyślanym i odmalowanym obrazem. Był to naturalnéj prawie wielkości portret kobiéty klęczącéj w kościele, z książeczką do nabożeństwa, na modlitwie. W ciemnéj sukience, bez żadnych ozdób, kobiéta skromnie nadzwyczaj wyglądająca, akcesoryów uderzających żadnych, ale wyraz jéj, harmonia kolorytu, wykonanie staranne a nie suche, nadewszystko duch owiewający to dzieło sztuki, podnosiły je w moich oczach bardzo wysoko. Spytałem, unosząc się nad niém, o imię artysty; Brochocki z uśmiechem ukazał mi na krzesło i szafkę w dziwacznym, oryginalnym ale niesmacznym jakimś stylu, niby maurytańskim, wyrzeźbione i ozdobione intarsiami. „Autorem obrazu jest zarazem autor tych krzesełek“ rzekł do mnie. „Na Boga! ale dlaczegóż nie maluje raczéj!“ zawołałem. „Bo malarstwo nie dałoby mu chleba“ odpowiedział gospodarz. Nieprawdaż, że to ciekawe... a smutne?
Lecz dosyć już o sztuce. Śmierć nieodżałowanego poety naszego Bohdana Zaleskiego, daje nam nadzieję drogiéj po nim spuścizny, któréj zebraniem, uporządkowaniem i wydaniem z pobożnością i poszanowaniem zajmują się synowie jego i przyjaciele. Rękopisma niedrukowane są stosunkowo dosyć liczne: poemat „Potrzeba Zbarażska“ około dwóch tysięcy wierszy, „Złota duma“ około tysiąca, urywki, drobne pieśni i t. p. Dodać do tego należy korespondencyą, któréj zebranie i rozpatrzenie potrzebuje dosyć czasu.
Wszystko to razem zapewne wejdzie do pełnego wydania dzieł Zaleskiego, które rodzina wykonać powinna, choćby dla zebrania potrzebnego nakładu na pomnik, który się należy wieszczowi. Miło będzie każdemu, nabywając „Słowicze pieśni“ dorzucić grosz do grobowca jednego z tych ludzi, co po sobie pamięć zostawili czystą jak łzę...
Lepiéj by było ażeby wydanie pełne i ostateczne poezyj tych podjęła rodzina sama i osoby przez nią do tego dzieła pobożności wybrane niż nakładca obcy, który nawet w téj chwili, tak zwanéj stagnacyi, nie łatwo by się znalazł, a podejmując się wydania miałby naturalnie naprzód własny interes na względzie. Wstęp i przedmowę, o ile wiemy, powierzono Teofilowi Lenartowiczowi, a resztą zająć się ma pono wybrany na ten cel komitet. Wiemy z doświadczenia przy wydaniu Oratoryum, którego nadzór był nam przez Zaleskiego powierzony, jak on wiele wymagał szczególniéj co do poprawności, jak często przestawiony przecinek boleśnie mu się czuć dawał, należy więc zadość uczynić temu poszanowaniu jego dla dzieła ducha.
Kończę smutną notatką meteorologiczną: mamy tu zimno i zimno, niebo chmurne, a smutny stan barometru nie daje nawet nadziei polepszenia. Mówią sobie wszyscy, pocieszając się, że to rok wyjątkowy i ostatni taki...




LIST Z ZAKĄTKA SZWAJCARSKIEGO
PRZESYŁA
J. I. KRASZEWSKI.

Jest-że co smutniejszego na ziemi nad zapomnienie? – nad grobowe milczenie obojętności? A pamięć ludzka tak słaba i niestała, że nawet się dziwić nie można, gdy nas opuszcza w chwilach, których by mogła być pociechą. Tu w tym zakątku głuchym częsty brak listów i dzienników daje przedsmak zupełnego wymazania z pamięci kraju, który się tak kochało. Napróżno sobie powiada człowiek, że przeszło pół wieku męcząc ludzi sobą – powinien zrezygnowany przyjąć milczenie i zapomnienie. Gdy którego dnia z Bruggu poczta nie przyniesie żadnéj życia oznaki – smutek ogarnia okrutny... Próżno się to tłumaczy i uniewinnia letnią wilegiaturą.
W dziennikach obcych, których tu jest dosyć, napróżno by chcieć szukać czegoś o kraju. Wiadomości z zagranicy są szczupłe, niedokładne, a najczęściéj ich brak zupełnie.
Z Paryża dochodzi nas wieść o śmierci żony Aleksandra Chodźki, która zapewne zmusi już sparaliżowanego starca, potrzebującego opieki nad sobą, schronić się do domu przytułku Świętego Kazimierza. Szczęśliwa młodzież, która się tylko kształcić wyjeżdża do stolic europejskich, z plonem powraca na zagon własny – i bodaj go nigdy nie opuszczała. Najtwardsze życia warunki pod własném niebem znośniejsze są jeszcze niż tułactwo pod obcém... Wynosi się z domu miłość ku niemu, ale obcy ludzie i nowe wrażenia uciskają i człowiek mimowoli staje się istotą o startém piętnie, która się wychodźcem, tułaczem, wygnańcem nazywa. Rozbitek ten często, jeżeli nie zawsze, pozbawiony węzłów, które by go ściśléj łączyły z krajem rodzinnym, obojętnieje, stygnie, nawyka do nowéj społeczności, jaka go otacza – i dla nas zostaje straconym.
Potrzebaż przypominać, że działalność człowieka najświetniejszą zawsze, najpożyteczniejszą jest na własnym gruncie?
Serce mi się ściska, patrząc jak po najciaśniejszych zakątkach mnóstwo jest wszędzie téj braci naszéj, skazanéj na zatracenie wśród gęstego tłumu obojętnych. Nawet tu w Szwajcaryi, gdzie życie tak trudne, bo sami szwajcarowie zmuszeni są dla zarobku opuszczać swe piękne góry i jeziora, niema prawie mieściny i kąta, gdzieby nas nie było.
W samém Schinznach, które jest małą osadą, zaledwie mogącą nazwać się wioską, niema wprawdzie nikogo, ale w Baden, na drodze do Zurichu, już kilka osób znajdziemy, a nierównie więcéj ich w stolicy kantonu.
Schinznach, kąpiele siarczane, w wielu chorobach skórnych i reumatyzmach bardzo skuteczne swemi wodami, już oddawna znane być musiało z leczebnych własności — bo oto szyba, bardzo pięknie malowana i wyrzynana z r. 1697 świadczy o znaczeniu miejsca tego. Jest to jedyna zapewne historyczna pamiątka w osadzie téj nad Aarem, ale cała okolica, wszystkie niemal wzgórza otaczające zasiane są ruinami starych zamczysk...
Tuż ponad Schinznach sterczą mury starożytnéj wieżycy i resztki zamczyska Habsburg... Zamek jest dziś własnością kantonu i – horreo referens – kanton wypuszcza dzierżawą mieszkalne mury, w których chłop utrzymuje szynk piwa. Musi on kwitnąć na gruzach tych, bo wszystkim wiadomo, że szwajcarowie nawet bawarczykom nie ustępują w zalewaniu się płynem Gambrynusowym. Dla turystów zapewne oprócz piwa znajdzie się mleko i bułki. Od lat kilku Habsburg zwiedzany częściéj zaprowadził u siebie księgę do zapisywania się dla podróżnych, w któréj, jeżeli się nie mylimy, arcyksiążę Rudolf i z pewnością arcyksiężna Walerya (de Habsburg et de Lorraine) — złożyli tu imiona swoje. Widok z wyżyn zamkowéj wieży na kraj zielonością prześliczną odziany, przerznięty rzekami i strumieniami, dziwnie rozległy i piękny.
W dzień pogodny, wyjechawszy przez sąsiedni Brugg do Czterech Lip, zwykłéj gości tutejszych przejażdżki popołudniowéj, z góry cudowny się widok rozwija przed oczami zdumionemi. Cała dolina nad Aarem, na pagórkach i u ich podnóża zamki i miasteczka, Habsburg, Landsshin, Wildeck, Wildau, wśród morza zieloności, a na horyzoncie, jakby we śnie, zdala gdzieś, niby w obłokach, cały łańcuch Alp ze wszystkiemi szczytami swemi pokrytemi białemi śniegu płaszczami... Righi, Jungfrau, aż do Monte Rosa... sterczą dumnie, opasując widnokrąg.
Widok z Pau na Pireneje, daleko bliższe, jest majestatycznéj także piękności, i tutejszy przypomina go wielce, ale charakter obu różny. Pireneje zarysowują się ostrzéj i nie widać ich tylko cząstkę, gdy tu alpejski ten świat w obłokach, niezmierną zajmuje przestrzeń.
Praktyczny szwajcar szynkujący tu piwem i mlekiem, dla podróżnych ma też bardzo dobrą, wielkich rozmiarów perspektywę, przez którą pozwala, moyennant finance, przypatrywać się mglistym gór wierzchołkom...
Wszędzie wogóle, gdzie grosz jakiś bez narzucania się i natręctwa zyskać można, szwajcar nigdy nie zaniedbuje przygotować co potrzeba, aby go zarobić.
Kraju fizyognomia odrębna, mnóstwo starych domostw wieśniaczych z ogródkami, prawie ubogich z pozoru ale czyściutkich i dobrze zagospodarowanych. Budowy ich często oryginalne i doskonale do potrzeb miejscowych zastosowane. Ludność wogóle wygląda bardzo skromnie, bez najmniejszego starania o strój i powierzchowność – kobiéty w odzieży ubogiéj — dzieci boso i biednie, ale wszystko to wesołe, dumne niemal i czujące swą niezależność. Typ ludności tutejszéj dziwnie starty, niewyraźny i powiedzmy otwarcie — brzydki. Ani mężczyźni ani kobiéty nie odznaczają się – nawet młodzież jakaś niemłoda, zmęczona pracą... Napróżno się szuka choćby jednéj twarzy przystojnéj, znaczącéj, wybitniejszéj. Nie jednéj z kobiét trudno oznaczyć wiek, między dwudziestu a pięćdziesięciu latami prawie się nie różniący niczém. Z tém wszystkiém człowiek się godzi tu z tą ciężką dolą ludzką, nie słysząc skarg i widząc spokojną rezygnacyą, trud nieustający, przejednanie się z losem szwajcarów.
Czytam w dziennikach opis uroczystości odsłonięcia pomnika, poświęconego nareszcie Lamartinowi. Mimowoli na myśl przychodzi, że od czasu jak myśmy się zaczęli krzątać około monumentu Mickiewicza, mnóstwo posągów o których mowy nie było, zaprojektowano, miano czas obmyśleć, wykonać i postawić, my zaś nie wiemy jeszcze dotąd, kiedy i co i przez kogo zrobionego wielkiemu naszemu wieszczowi wzniesiemy. Napróżno prasa nasza, któréj cierpliwość wyczerpana została, domaga się jakiegoś końca. Odpowiada nam komitet upartém milczeniem. Przyznam się, że każdy numer nadchodzących dzienników chwytam z niecierpliwą ciekawością szukając, czy w którym z nich nie znajdę co nareszcie o losie pomnika Mickiewicza... Reforma donosi, że komitet uznając wielkie trudności w dokonaniu dzieła – odroczył znowu ostateczny wyrok i myśl rzuconą została powierzenia wykonania staraniom i kierunkowi Akademii Umiejętności lub – Wydziałowi krajowemu?! Rzecz tedy ad calendas graecas odłożona... Widoczna, że nie wiemy co robić! Smutne to nad wyraz wszelki, ta nieporadność nasza... Wstrzymujemy się od dawania wszelkiéj rady.
Chciałbym coś wam opowiedzieć a choćby tylko zregestrować najnowsze nowości... Znajduję w ich spisie mnóstwo książek naukowych, popularyzujących naukę, trochę dramatów i sporo nowelli, których zbiór szybko bardzo rośnie w rękach p. Paprockiego. Przeważnie są to pisarze galicyjscy, których księgarnia ta wydaje... Nowella, któréj przepowiadaliśmy jéj powodzenie, ma wcale utalentowanych u nas pisarzy — ale każdemu z nich ojca, matkę, wzór i źródło natchnienia dało by się wynaleźć — oryginalności im braknie więcéj niż talentu. Prawda, że w tych szczupłych ramkach trudno zdobyć się na rzecz całkiem nową pod jakimkolwiek bądź względem. Naturalizm i realistyczny kierunek panują wogóle w nowellach naszych... Gdyby nam one Daudet’a jakiego przyniosły... ale autor Listów z Młyna począł od historyi Du petit Chose, to jest od arcydzieła.
Przyjacielska ręka na kilkudziesięciu kartkach zapisała wspomnienie Wład. Ludw. Anczyca... Zmarły życzył sobie aby go pochowano na tém wzgórzu, gdzie niegdyś stała pogańska świątynia, a późniéj Słowo Boże głosił Wojciech święty. Zapóźno dowiedziano się o jego woli ostatniéj i tablicą tylko pamiątkową w kościołku św. Salwatora na Zwierzyńcu pod Krakowem, uczczono pamięć człowieka pracowitego, skromnego, obdarzonego talentem niepospolitym, który w szczęśliwszych okolicznościach byłby świetniéj mógł zajaśnieć na tém polu, które uprawiał. Upominek z uroczystości odsłonięcia i poświęcenia tablicy pamiątkowéj, zawiera oprócz opisu uroczystości, starannie zebraną wiadomość o życiu i pracach zmarłego. W końcu broszury dołączone wyliczenie wydanych i niedrukowanych utworów autora Tyrteusza, daje obraz jego działalności od r. 1848 do 1884. Talent ten, zmuszony pracować na chleb powszedni, w znacznéj części pochłonęły dzienniki i redakcye pism, których on był duchem ożywczym i najdzielniejszym współpracownikiem. Niewiele mu pozostawało czasu i swobody myśli aby tworzyć, a jednak mamy po nim poezye i dramatyczne dzieła, które imię jego zapiszą na kartkach lat ostatnich. Ludowy dramat z życia wiejskiego on stworzył i był w nim jedynym! Żaden z jego naśladowców nie zbliża się nawet do autora Chłopów arystokratów i Emigracyi. Gdyby był miał po temu czas i swobodę umysłu — Anczyc i w innych rodzajach dramatu byłby się odznaczył i stanął obok najcelniejszych naszych komedyopisarzów. Cześć poczciwéj pamięci człowieka, którego życie było jedném pasmem pracy wytrwałéj i pożytecznéj.




LIST Z ZAKĄTKA SZWAJCARSKIEGO
PRZESŁAŁ
J. I. KRASZEWSKI.

Szwajcarya należy do tych szczęśliwych krajów, które z powodu ich piękności, ozdobnéj fizyognomii, fenomenów natury, malowniczości... od bardzo dawna poczęły być zwiedzane i opisywane, malowane i odtwarzane na wszelki sposób. Zewnętrzna też fizyognomia kraju jest wszystkim znaną, ale ta Szwajcarya oklepana nie mieści w sobie całéj, a często daje wyobrażenie o niéj fałszywe. Tysiące właściwości ginie niepostrzeżonych lub zmazanych, a mało jest w Europie krajów, które by miały ustrój tak sobie właściwy i do żadnego innego niepodobny.
Przekonywam się o tém na każdym kroku. Z tego com pisał w przeszłym liście, muszę naprzód sprostować com powiedział o wesołości i zaspokojeniu swym losem szwajcarów. Mówię tu o kantonie Argowijskim; pewném jest, że tutejsi mieszkańcy losu swojego, jakikolwiek on wypadł, nie mienialiby na żaden inny, ale na twarzach ich i w obyczaju nie widać wcale zadowolenia i spokoju. W ciągu tych miesięcy spędzonych w istotnym zakątku Argowijskiego kantonu, nie słyszałem wesołego śmiechu, nie widziałem prawie rozjaśnionych twarzy. Nawet dzieci są poważne i smutne, bo nawet one już na chleb powszedni ciężko pracować muszą. Pomimo usilności międzynarodowego trudu, starań i zabiegów o ulepszenia, ziemia, stosunkowo do swéj ceny, nawet kiedy ją sam właściciel własnoręcznie uprawia, nie daje więcéj nad trzy lub mało co nad trzy procenta.
Nie umiano mi wytłumaczyć pewnych nawyknień gospodarskich, niezgodnych z zasadami racyonalnego gospodarstwa rolnego, które widzę tu zachowujące się jeszcze. Tak naprzykład łąki naturalne, okryte trawą zasianą przez Pana Boga, zajmują znaczne obszary, gdy też same przestrzenie paszą zasiewaną i sztuczną zajęte, dałyby stosunkowo nierównie więcéj korzyści. Bydło, którego hodowla zdaje się tu najgłówniejszém zadaniem, piękne jest, dobrze wypasione, ale starannego utrzymania nie widać na niém, szczotka chyba rzadko bardzo skóry jego dotyka; biedna krowa, skutkiem równouprawnienia, chodzi w zaprzęgu obok wołu. Narzędzia rolnicze, pługi i t. p. niekoniecznie są najlepszych wzorów; część żniw jeszcze prastarym sierpem się dopełnia. Czuć jakieś zacofanie.
Dom rolnika szwajcarskiego zwykle pod jednym dachem mieści wszystkie gospodarskie budowy, razem z sobą połączone w całość form prastarych, nie piękną ale oryginalną. Wystające dachy okrywają przystęp do domu, przed którym przygotowujący się nawóz, narzędzia rolnicze, wozy i zaprzęgi ustawione się znajdują. Niektóre z tych domostw są widocznie bardzo stare i starannemu tylko utrzymywaniu zawdzięczają ten żywot przedłużony.
Odwieczność ich potwierdzają olbrzymie obok nich drzewa (orzechy włoskie), które dachy ich ocieniają. Przyczółki okrywa często gruby już pień winnéj latorośli, a w oknach niektórych zachowały się błony w ołów oprawne. Przeglądają przez nie kwiatki, niekiedy firanki bieluchne, ale o krok obok zasadzony do wypasienia wieprz wygląda także — czy mu pokarmu nie przyniosą.
Ludzie, którzy się kręcą obok tych budowli, wozów, ogrodów i t. p., kobiéty i mężczyźni odziani są zwykle bardzo ubogo, często mniéj niż skromnie; w święta nawet i niedziele strój, wyjąwszy cokolwiek ozdobniejszy kobiécy, starym obyczajem z łańcuszkami i srebrnemi klamerkami — prosty jest i niewykwintny. U dzieci na drobnych ich nóżętach trzewiczki z podeszwami grubemi, podbite gwoździami wielkiemi.
Bardzo wielu włościan z okolicy przychodzi w niedziele i święta do Schinznach dla nabożeństwa w kaplicy i przysłuchywania się potem muzyce, przy szklance dobrego piwa. Wszyscy ci goście, którym wstęp do zakładu nie jest wzbroniony, przyodziani są tak jakby w Niemczech na niedzielę nie ubrał się najbiedniejszy wyrobnik; a są to właściciele mniéj więcéj rozległych posiadłości.
Wspomniałem już o typie miejscowéj ludności – jest on pozbawiony wszelkiego wdzięku. Mężczyzni, dosyć małego wzrostu, przysadziści, niezgrabni, ruchów powolnych, niekiedy do karykatury się zbliżają. Pomiędzy kobiétami zdarza się spotykać twarze już w młodości tak stare, iż wieku ich właścicielek oznaczyć nie podobna. Urodziły się one staremi. Flegmatyczna jakaś obojętność jest najpospolitszym ich wyrazem.
Około ogromnego zwykle domostwa, mieszczącego w sobie pod jednym dachem dom mieszkalny, kuchnią, składy paszy, siana, zboża, narzędzia gospodarskie, stajnie, obory, w małym ogródku przyjacielsko się łączą z sobą cebule z liliami białemi, krzaki róż i kapusta, marchew i rezeda.
Z wielkiém staraniem tuż przygotowujący się nawóz, pod samemi prawie oknami, nie musi uprzyjemniać pobytu.
Kraj w téj części kantonu Argowijskiego, w któréj Schinznach jest położone, bardzo piękny, a w lipcu jeszcze zielony jak na wiosnę. W lasach olbrzymie, przepyszne buki, zachwycają wzrostem i kształtami. W ogóle drzewa są tu bardzo piękne i wdzięcznie się grupują. Gdzieniegdzie bluszcz, który w lasach całą ziemię okrywa, oplata je swą leciuchną siatką ciemno-zieloną. Nie jest to włoski, bujny bluszcz zdrajca, który w swych objęciach dusi pochwyconą ofiarę, ale wątła i słaba roślina szukająca podpory, nie wspinająca się ani wysoko, ani zbyt silnie. Oprócz niego krzewów, podszywających lasy, gąszcze bujne. Około miast w ogródkach, dosyć tu upowszechnione kaliny właśnie rozkwitają. Z owocowych drzew najpospolitsza tu jabłoń, którą i drogi wysadzane, ale owoce jéj małe, biedne i starania o nich nie widać.
Na wzgórzach wystawionych na południe winnice dosyć rozległe, ale wino krajowe, kwaśne i słabe, niczém się nie zaleca. Nie zawsze też winogrona dojrzewają.
Okolica Schinznach obfituje w stare zamczyska, rozsadzone na gór wierzchołkach, które krajobrazowi nadają charakter poważny. Lasy pięknie zachowane, pojedyńcze drzewa wspaniałe, szczególniéj włoskie orzechy przepyszne, które i Calame chętnie studyował dla ich piękności; wzgórza zarosłe, zielone łąki, brzegi Aaru skaliste, obwieszone bluszczami, składają się na motywa ładnych obrazków.
Wyczerpano wprawdzie szwajcarskie widoki pospolite, z łańcuchem Alp śnieżnych w oddali, z jeziorami i jodłami na pierwszym planie, ale artysta znajdzie tu jeszcze wiele nietkniętych zakątków.
Zamki wszystkie prawie są własnością kantonów, które je puszczają dzierżawą, niekiedy osób prywatnych.
W okolicy téj p. Michalski, mający plantacye tytuniu na Sumatrze, który kilkanaście lat spędził w Indyach, posiada bardzo ładny zameczek, wyrestaurowany przez anglika, w którym zwykle zamieszkuje. Otacza go kilka morgów łąk i rodzaj parku z pięknemi drzewami. P. Michalski nigdzie by pewnie przyjemniejszego i tańszego nie mógł znaleźć mieszkania jak w Hilfikonie. Za całą tę posiadłość, ze sprzętami nawet i urządzeniem, zapłacił tylko 70,000 franków, co wedle tutejszéj stopy procentowéj, przedstawia dochód około trzech tysięcy. Ma za to rezydencyą wspaniałą, zabudowania rozległe i pobyt przyjemny. Klimat zimową porą zbyt ostry nie jest, mrozy nie trwają długo.
Szwajcarowie, korzystając z osiedlenia się p. Michalskiego, wybrali go nadzorcą szkółek ludowych, nad któremi czuwać jest obowiązany. Nie potrzebujemy mówić nawet, że tu wszyscy bez wyjątku muszą umieć czytać i pisać. Języki francuzki, niemiecki, włoski żyją obok siebie w najpiękniejszéj zgodzie braterskiéj i pokoju; nikomu przez myśl nie przejdzie na korzyść jednego rugować drugi i prześladować. W wielu pogranicznych miejscowościach ludność mówi dwoma językami. Szwajcarski język niemiecki (deutsch) jest dyalektem zupełnie od innych odmiennym, i właśnie gdy to piszemy, wychodzi starannie, nowo opracowany słownik jego, nie pierwszy już.
Zbyt wielkiego ruchu umysłowego niema w kraju, który w krwawym czoła pocie na chleb powszedni pracować musi; jednakże Genewa, Zurich, Bern i t. p. skupiają wiele młodzieży, i żywo się naukami zajmują. Szkoda wielka, że mimowolnie zafarbowuje się tu nawet nauka społecznemi teoryami i polityką. W każdém małém nawet miasteczku, znajduje się drukarnia, wychodzi mały dzienniczek.
Ubóstwo szwajcarów, w tym przynajmniéj kantonie, który poznać mieliśmy sposobność, ma swój odrębny, właściwy charakter, piętnuje ono ludzi powagą i smutkiem, nie wywołując skarg i narzekań na losy. Szwajcar przyjmuje dolę, jaka mu jest przeznaczoną, z rezygnacyą chłodną, umysłem wyższym nad nią. Nie obchodzi go to wiele, że się nie może wystroić wykwintniéj, ani jeść smaczniéj, ani mieszkać przestronniéj. Jego biedne domostwo praojcowskie, w którém się urodził, gdzie na świat przyszły jego dzieci – droższe mu nad marmurowe pałace, których nikomu nie zazdrości.
Tak samo, o ilem mógł z rozmowy z szwajcarami różnych stanów zmiarkować, nie mają ambicyi próżnéj, któraby ich nęciła tytułami i położeniem wysokiém; nie widać w nich też téj demokratycznéj buty, która jest jéj równoważną z przeciwnego krańca. Oceniają położenie każde, mało przywiązując wagi do tego, co w niém jest formą próżną i okazem tylko. W sługach, w przekupniach, aż do wyrobnika, nie znajdujesz zbytniéj uniżoności, ani zbytniéj dumy, ale uderzający chłód i obojętność.
Zurich, miasto najbliżéj położone od Schinznach, jest dosyć ożywione i pięknie zagospodarowane. Uniwersytet i szkoła politechniczna sprowadza tu dosyć młodzieży, przemysłu różne gałęzie i gałązki kwitną; między innemi ta drobna rzeźba na drzewie, która teraz ze Szwajcaryi i Tyrolu przeszczepiona została w nasze Tatry. Jak bardzo wiele rękodzieł, wyroby te, których pierwsi twórcy włożyli w nie trochę myśli i wdzięku, żyją dziś, z niewielu wyjątkami, przerabianiem, naśladowaniem, kopiowaniem coraz słabszém. Rzadko się zjawia ktoś coby nowe wlać mógł życie i silił się na pomysł oryginalny. Można więc przewidywać, że stawszy się rzemiosłem, rzeźba ta straci urok jaki miała, a który jéj tylko uczucia kropelka, myśli iskierka nadać mogą.
We wszystkich składach widzi się też same przedmioty, formy, ozdoby, motywa z mniejszą lub większą zręcznością wykonywane. Tak samo po pokojach kopiują się do nieskończoności obrazy jedne, których szablony dla kopistów trzyma często nadzorca i użycza ich początkującym.
Monumentów miasto nie posiada, oprócz posągu niedawno wzniesionego Melanchtona. Pytałem o kościół katolicki, mówiono mi, że jest tylko jedna kaplica, kościół zaś ma być w rękach staro-katolików.
Najbliższą małą mieściną przy Schinznach jest Brugg; (właściwie zapewne Brücke, od starego mostu na Aarze tak nazwany) w położeniu malowniczém. Tuż sławny, wielki zakład dla obłąkanych, który ma być znakomicie urządzony i utrzymywany z wielką pilnością. Pomiędzy Brugg a Zurichem, Baden sławny kąpielami ciepłemi, do którego zjeżdża dość liczny kontyngens gości co roku. Jest więc dokąd robić wycieczki i co oglądać, byle pora lepiéj im sprzyjała niż w tym roku, bośmy prawie dnia pogodnego nie mieli.




LIST Z ZAKĄTKA SZWAJCARSKIEGO
PRZESŁAŁ
J. I. KRASZEWSKI.

Nowy zakątek, ale Szwajcarya jeszcze; nowa stacya klimatyczna, wsławiona pięknością uroczą położenia, zdrowém i miłém do oddychania powietrzem, naostatek i winogronami, któremi się tu osłabieni kurują... Montreux. Z Schinznach, gdzie kąpieli brać nie mogłem a nadaremnie czekałem na ciepło i pogodę, po kilku tygodniach wypoczynku przeniosłem się tutaj, ale na winogrona potrzeba było czekać, a ciepło tak upragnione zjawiło się tu, ironicznie szydząc z nas, w postaci nieznośnych skwarów, dochodzących do 30 Reaumura w cieniu. Oddychać było trudno, winogrona tymczasem pomaluteńku dojrzewały.

Lat temu już sporo, byliśmy raz w Montreux, również z zamiarem kurowania się winogronami i przekonaliśmy się, że właściwéj, dobrze urządzonéj kuracyi winogronami niema nigdzie oprócz Meranu. Bylibyśmy i my tam podążyli, gdyby... gdyby nie wypadało przez grzeczność zapytać, czy nam tam będą radzi. Otóż odpowiedziano nam, że możemy sobie jechać, ale gospodarz o tém wiedzieć nie chce, zajęty, nie ma czasu; przytem należało spełnić pewne formalności — więc skończyło się na tém, że dogodniéj było wybrać blizkie Montreux.
Niech mi przytem wolno będzie powiedzieć słówko o tém leczeniu.
Jest rzeczą pewną, że ono skutek błogosławiony wywiera, że odżywia, rzeźwi, sił dodaje i na obieg krwi ma wpływ wielki. Mówimy o tém z doświadczenia, ale potrzeba kuracyą tę wziąć na seryo i wykonać ją ze ścisłością, w warunkach w jakich ona jedynie skutkować może. Potrzeba do tego winogron soczystych, nie mięsistych, dojrzałych, dostatecznie słodkich i świeżych, a nakoniec należy stosowną zachować dyetę.
Zdaniem naszém wszystkie te wymagania tylko jeden Meran w zupełności zaspokaja, a klimat nie pozostawia nic do życzenia. Winogrona kuracyjne są doskonałe i dostaje się je w godzinach zwykle oznaczonych, zawsze świeżutko ściętych i przyniesionych.
W Montreux zaczyna się kuracya od winogron sprowadzanych pocztą, a potem przedłuża winogronami miejscowemi, które dzień, dwa i trzy leżą czasem na słońcu, więc świeże nie są. Nie bierze się też tu tak ściśle, jakiemi winogronami się leczy: jednego dnia dostać można najlepszych, drugiego trzeba się bardzo miernemi zaspokajać. Mowy nawet o tém niema jak w Meran, ażeby kilka razy na dzień dostarczano świeżych. Kuracye też tu odbywają się bez przywiązywania do nich zbytniéj wagi, ale dlatego, że jeść winogrona i patrzeć na śliczny krajobraz a przytem mieć w kursalu muzykę, bale, teatrzyk francuzki, różne zabawki i rozrywki... to wcale nie do pogardzenia. A nuż jeszcze powietrze i winogrona pomogą?
W ciągu tych lat, które dzielą dwa dozuane przez nas zawody w Montreux, miasteczko urosło prawie na miasto i niezmiernie się na swą korzyść odmieniło. Stary hotel pod Łabędziem istnieje przy dawnéj swéj sławie, niedaleko od niego jest i stary Monney, ale oprócz nich moc wielka nowych hotelów i pensyj dozwala wybierać co się komu podoba i co do jego kieszeni przypada. Różnica może wynosić od 6 franków do 15-stu. Montreux z rozmaitemi nazwiskami swych części, jak Vernix, Glyon i t. p. Clarens tuż blizko, Vevey, a w drugą stronę wybrzeże aż do zamku Chillon i Villeneuve pełne są willi, pensyj, hotelów i t. p.; wszystko to ciśnie się nad brzeg jeziora Leman, okrywa przecudną zielonością, ozdabia wytwornie i dla chorych zmienia w jeden ogród czarownéj piękności. Wszystkie niemal domostwa okrywają od dachów do ziemi glicyny, klematysy, wino, bluszcze, jaśminy, róże, powoje i bignonie. Wegetacya ta nie ma tego charakteru afrykańskiego, który odznacza San Remo i Rivierę, palmy i kaktusy, araukanie a nawet eukalyptusy tu nie rosną, ale europejska flora bogata, bujna, mająca dla nas coś swojskiego i sympatycznego, piękniejszą nad tutejszą być nie może. Dla oczów te krajobrazy alpejskie, ogromne jeziora, lasy gęste, strumienie i wodospady – składają się na krajobrazy nadzwyczaj urozmaicone, wspaniałe i urocze.
Mimowolnie przychodzi tu co krok na myśl jeden z najbardziéj utalentowanych tłumaczów tego alpejskiego świata, Calame, którego dzieła najlepiéj, najwierniéj a przytem najpoetyczniéj odtwarzają tutejszą naturę. W chwili gdy ten pejzaż szwajcarski był już oklepany, wyczerpany, gdy się stał banalnym i niesmacznym powtarzany szablonowo ze swemi kilku efektami światła, Calame ciągle studyując naturę, szukając motywów, potrafił go odświeżyć, odżywić, stworzyć na nowo. Dosyć tu przypomnieć wschód słońca na Monte Rosa i dostępne wszystkim krajobrazy jego znajdujące się w Muzeum lipskiém.
Montreux, na wybrzeżach Lemanu, jest jedném z najpiękniejszych miejsc i najbardziéj wsławionych. Sezon tutejszy poczyna się z d. 1 września, a przedłuża do wiosny, gdyż wiele rodzin spędza tu zimę.
Stosunkowo do pomniejszych stacyj klimatycznych na Rivierze, Montreux jest wyposażone obficiéj pod pewnemi względami, ma dogodności ale ma i niedostatki dotkliwie się czuć dające; dosyć jest wymienić brak dorożek, które też sobie płacić każą bardzo drogo. Tramwaj konny, bez szyn, przebiega przestrzeń od Chillonu do Vevey kilka razy na dzień, ale nie zaradza złemu.
Dla chorych na piersi, którym oddychanie powietrzem górskiém się zaleca, urządzono bardzo starannie koléj drucianą (funiculaire), taką samę jaka prowadzi na Wezuwiusz, na Righi i t. p., windującą na Glyon, z którego widok jest wspaniały i powietrze na wyżynie bardzo łagodne. Osobom jednak nerwowym, wrażenie jakie wywiera sam proces podnoszenia się w górę nad przepaścią, nie zawsze jest do zniesienia. Mówią, że bezpieczeństwo jest zupełne i nie wątpimy o tém, ale nie mniéj wrażenie przerażające. Wiele osób, dla łatwiejszego oddychania, część dnia spędza na górze. Montreux dzisiejsze ma niezmierną ilość willi, pensyj i hotelów, mniéj więcéj drogich. Sklepy i magazyny starczą na potrzeby podróżujących, są nawet bardzo wytworne.
Należy też wspomnieć o źródle mineralném alkaliczném, które wielkiéj sławy dotąd nie używa. Źródło to służyło za pretekst do założenia kursalu, w którym się zbierają goście, mając w nim restauracyą, kawiarnię, czytelnię, bilard, muzykę i wszystko to, co zwykle dają podobnego rodzaju zakłady. Opłata tygodniowa bardzo skromna.
Jak wszędzie tak i tutaj jesteśmy reprezentowani przez kilka osób osiadłych stale i dosyć znaczną liczbę przybywających na kuracyą co roku. W Clarens, obok Montreux, mieszka już od lat wielu, znany naszym chorym doktor L. Miniat, który co najmniéj raz w tydzień ich odwiedza.
Z powodu dosyć szybkiego rozrostu miasteczka, place do budowania i domy w Montreux są w dosyć wysokiéj cenie, osobliwie w środku miasta, gdzie sklepy ściągają. Zachwycające w istocie położenie, powietrze, dogodności wszelkie, spokój, klimat czynią pobyt tutaj bardzo przyjemnym, a niewielkie oddalenie od Genewy, Lozanny i większych miast szwajcarskich, wychodzi także na korzyść Montreux.
O życiu umysłowém, duchowém w kolonii chorych, którym zaleca się raczéj spoczynek i rozrywka niż praca, mowy być nie może; jednakże księgarnie w Montreux i Vevey, o ileśmy je mogli rozpatrzeć, są daleko lepiéj zaopatrzone niż na Rivierze. W księgarniach, które się tytułują „francuzko-niemiecko-angielskiemi”, od Zurichu widoczny jest zmniejszający się znacznie wpływ Niemiec: nowości niemieckie ani obfite, ani bardzo świeże; powiększéj części autorowie tylko znani i wzięci, i chleb powszedni dla podróżujących – przewodniki, literatura tania i lekka. Heysego nowelle znajdą się wszędzie, bo czują to nawet księgarze, iż one nie zestarzeją się i pozostaną z literatury współczesnéj, razem z G. Freytagiem i niewielu innymi. Język jednak niemiecki i tu jeszcze rozpowszechniony dosyć, choć francuzki jest już niejako urzędowym, miejscowym. Francuzi i niemcy spotykają się tu na neutralnym gruncie, unikając tylko zbyt częstego zaglądania sobie w oczy. Z podróżujących niema prawie jednego niemca, który by po francuzku nie umiał; z francuzów taki, który choć troszeczkę mówi po niemiecku jest osobliwością, prawie fenomenalną. Włochów już się tu prawie nie spotyka.
Zresztą cóż można nowego powiedzieć o Montreux, które jest i u nas lepiéj znane niż inne stacye klimatyczne. Wspomnienia Rousseau, tu i w Genewie są jeszcze dosyć żywe, ale uczucia jakie obudzały, zmieniły się znacznie. Cały ten ruch reformatorski umysłów z końca XVIII w., który miał tylko apologistów i wielbicieli, albo ludzi na wiarę cudzą czczących w nim wielki krok do postępu, surowiéj dziś jest sądzonym i odartym z wielkiego uroku. Taine i Renan, ludzie niezaprzeczenie do zacofanych liczyć się nie mogący, występujący z surową krytyką doktryn XVIII w. i ich następstw, najlepszym są znakiem kierunku ducha wieku.
Pobożnych pielgrzymów do Ferney liczba się zmniejsza, a to co się drukuje z nowszych źródeł o Rousseau i Voltairze, raczéj się przyczynia do odjęcia im uroku, jaki mieli dla pokoleń poprzedzających, niż do odżywienia go. Posągów wystawiono już im tyle, że o nowych myśleć niema potrzeby. We Francyi wznoszenie ich wszystkim, nawet zapomnianym znakomitościom, w téj chwili weszło, możnaby powiedzieć w modę, bo tu wszystko modą się staje.
Słyszymy, że szczęśliwszy od Mickiewicza Bohdan Zaleski, już ma zapewnione wzniesienie pamięci swéj pomnika w Krakowie, którym być ma Bojan Welońskiego. Myśl jest szczęśliwa, bogdajby tylko nie zaszły przeszkody, które by wykonaniem jéj zachwiały. Kraków stanowczo stroi się monumentalnie i posągowo, co charakterowi jego odpowiada. Dokoła królewskich grobów stają jak cienie przeszłości wielcy mężowie. Ponieważ mówiąc o posągach, wyszliśmy z Montreux, nie mamy ochoty już powracać do niego.
Są przedmioty o których od lat wielu w korespondencyach ubolewania i pragnienia nasze powtarzamy, w nadziei, że może nakoniec w szczęśliwéj godzinie ktoś zechce spełnić na co oddawna oczekujemy. Mówiliśmy i w „Biesiadzie“ o konieczności wydania wreszcie jakiegoś starego dzieła historycznego, kroniki i t. p. z illustracyami pomnikowemi, na wzór tych wszystkich historyj rzymskich, greckich, francuzkich, niemieckich, które zostały ogłoszone ostatniemi czasami. Obfitego materyału mogłyby dostarczyć znane nasze zbiory sztychów i rysunków, i illustracye peryodyczne. Od lat dwudziestu ciągleśmy takiéj historyi się domagali od wydawców naszych i bylibyśmy sami może wydanie jéj przedsięwzięli, biorąc za tekst kronikę polską Bielskiego, gdyby... gdyby nie koszta tego przedsiębierstwa, których nie mogliśmy ponieść.
Otóż, gdy my dotąd nie zrobiliśmy nic, w języku niemieckim ukazała się próba podobnie illustrowanéj historyi naszéj, godna wzmianki i bliższego z nią zaznajomienia się. Grote w Berlinie, wydający historyą powszechną w pojedyńczych obrazach, między innemi zamieścił w niéj Rossyą, Polskę i Inflanty aż do XVII wieku, przez d-ra Schiemann’a, archiwistę miasta Rewla. Historya ta, któréj szczegółowe ocenienie i krytyka zawiele by nam miejsca zabrały, jest illustrowaną pomnikami, zabytkami przeszłości.
Pod względem ich obfitości i dostateczności, wieleby zarzucić można, co do wyboru nic prawie. Portrety, budowy, miniatury z rękopismów, jak: Pontyfikal Ciolka, Krakowska księga cechów Bema i t. p. mogłyby być liczniejsze, więcéj by się zapożyczyć mógł illustrator we wzorach sztuki średniowiecznéj, z których ledwie korzystał, ale to co tu dał jest już wcale dobrym początkiem tego, czego my nie przestajemy życzyć sobie i spodziewać się. Poczynając od pamiątek przedhistorycznych, od szczątków najstarszych u nas budowli, od zabytków kunsztu złotniczego, monet, pieczęci, portretów — mamy łatwy stosunkowo do zebrania cały szereg illustracyj, któreby aż do końca XVII w. nas doprowadziły, nie potrzebując ratować się żadnemi artystycznemi domysłami i wymysłami.
Pierwsza taka historya nasza, illustrowana tém co po sobie zostawiła przeszłość, że u nas by powodzenie miała wielkie, niema wątpliwości. Tymczasem nikt nie ma odwagi jéj przedsiębrać, tak samo jak do niedawna jeszcze nikt nie miał odwagi włożyć kapitału w przedsiębierstwo nawet najdotykalniéj korzystne.
Gniewamy się potem straszliwie i czujemy obrażonymi, gdy ktokolwiek bądź ośmieli się wynurzyć to zdanie, że nam na duchu przedsiębierczym zbywa, że do prowadzenia interesów nie mamy ani talentu wrodzonego, ani wytrwałości nieodzownie potrzebnéj.

Dnia ośmnastego września zbiera się międzynarodowy kongres w Genewie, poświęcony rozbiorowi kwestyj tyczących własności literackiéj i artystycznéj. Własność ta, już określona i uznana przez niektóre państwa, traktatem zawartym zapewnioną została. Prace kongresów wyświeciły ją; cel jest w części osiągnięty. Montreux od Genewy dzieli trzy godziny podróży koleją, a mało co więcéj statkiem parowym; w Montreux winogrona nam stanowczo nie służą, jedźmy więc choćby powitać członków kongresu. Dotąd gorąco było nieznośne, ale słońce świeciło jasno, w sam dzień podróży niebo się pokryło szaremi chmurami, wiatr zawiewa chłodny, ale wszystko do podróży gotowe. Siadamy na nowiuteńki, świeżo przed kilku dniami dopiero sprowadzony statek, La France, i płyniemy.
Komu nie służy szczęście, ten i w drobnych życia obrotach doznaje przykrego zawodu. Obiecywaliśmy sobie wiele po téj podróży, którą potrzeba było odbyć w salonie na dole, bo wicher na pokładzie wytrwać nie dopuszczał; dopiero dopływając do Genewy niebo się rozjaśniło trochę. Stara znajoma nasza zdala przynajmniéj nie zmieniła fizyognomii, przybył jéj tylko pomnik dziwaczny ks. Brunświckiego, na wzór pono Skaligerowskiego w Weronie utworzony, który ma kosztować parę milionów, si fabula cera – ale możnaby zapłacić aby na niego nie patrzeć.
Miasto odziedziczyło po księciu dwadzieścia kilka milionów franków, gdyż połowę tylko zapisu mogło uzyskać; druga połowa została w Brunświku, a procesować się o nią nie radzono.
Z tych milionów Genewa już pono nic nie ma; wystawiła wspaniały teatr, kilka szkół, wydała je na rzeczy użytku publicznego. Możnaby nazwać miasto Kalwina – grodem szkół; niema ulicy, placu, gdzieby obejrzawszy się nie spotkało jakiéjś szkoły, instytutu, kolegium i t. p. Dodamy, że wszystkie te zakłady przyjmują uczniów bezpłatnie, że nigdzie ani szeląga się od ucznia nie wymaga.
Widzę nawet szkołę zegarmistrzowstwa wspaniałą.
Sztuka podobno najmniéj dotąd kwitła na tym gruncie, ale na szkole sztuk pięknych nie zbywa. O okolicy nad brzegami jeziora Leman mówić byłoby zbyteczném; krajobrazy to są rzadkiéj piękności, któremi się oko zachwyca. W Genewie mam nadzieję widzieć Jeża, który tu od lat kilku mieszka; gdzież zresztą niema ziomków rozproszonych? W uniwersytecie prof. Laskowski, którego mieliśmy przyjemność poznać niegdyś na wystawie w Paryżu, wykłada anatomią, równie się odznaczając jak Nęcki w Bernie.
Pochlubić się nimi możemy.[2]




LIST Z ZAKĄTKA WŁOSKIEGO
PRZESŁAŁ
J. I. KRASZEWSKI.

Myślę co tam się u was dzieje, przypominam sobie jesień naszę, piękną lub brzydką, i porównywam ją do tutejszéj. U was chłodny deszczyk jesienny lub śnieżek już pruszy, przymrozek ścina ziemię i modeluje grudę, a tu są dnie jeszcze tak skwarne niemal, że oddychać ciężko i burze przechodzą jak w czasie kanikuły. W nocy ochładza się powietrze, ale zaledwie promień słoneczny się ukaże, zaczyna się spieka. Spodziewaliśmy się pięknéj jesieni, bodajbyśmy się nie zawiedli, jak na bardzo wielu spodziewaniach naszych.
W San-Remo dotąd jeszcze pusto, ale w miasteczku ruch przygotowawczy się rozpoczyna. Zamknięte latem magazyny otwierają się, czyszczą, malują, stroją. Nie wszyscy kupcy powracają. Miałem w roku przeszłym na drodze, którą codzień przejeżdżałem (bo chodzić trzeba mi się jeszcze uczyć) sklep starożytnika; dziś na miejsce jego wniosła się modniarka z Paryża. Napozór są to dwa sprzeczniki: antykwaryusz i modniarka! ale wistocie w obu magazynach taż sama króluje – moda.
Z pewnością m-lle Lolla de Paris lepiéj wyjdzie na kapeluszach niż jéj poprzednik na skorupkach kosztownych, których mało co albo wcale nie sprzedawał. Miał on rzeczy wcale ładne, ale ceny piękniejsze były niż one, stawali czasem przechodnie, spoglądali, wchodzili zapytać o cenę i uciekali przestraszeni. Były figurki porcelanowe, wątpliwego pochodzenia, po tysiąc kilkaset franków!
Starożytności są w modzie i tak; niema teraz domu, salonu, gabinetu, buduaru, w którychby cennych, starych fraszek nie było. Umyślnie wydany illustrowany dykcyonarz uczy amatorów, co i poczemu kupować należy, ale nie daje środków rozpoznania, co jest prawdą a co fałszem i naśladowaniem. Zresztą prawdziwe czy podrabiane te ciekawostki są niezbędne – moda je zaleca.
Nigdy też tylu handlujących zabytkami przeszłości nie było; począwszy od krzemieni i przedhistorycznych szczątków, aż do sprzętów z czasów Ludwika XV i XVI, od książki i sztychu do pierścieni i klejnotów, do kościelnych naczyń — czego tu niema na sprzedaż! i czego też nie sfałszowano!
Fałszerstwo, podrabianie nasz wiek podniósł do znakomitéj doskonałości.
Wina robią bez winogron, autografy wielkich mężów piszą na strychu, w pracowniach ludzi, którzy mrą z głodu. Fotografia, chemia, galwanoplastyka, w pomoc przychodzą tym artystom, którzy kłamstwem żyć muszą.
Niejedno ich dzieło wymaga studyów, poszukiwań, wzorów, których zebranie według pewnéj metody uskuteczniać się musi.
Kiedy niekiedy wśród tych kosmopolitycznych rupieci, coś naszego się natrafia. Lat temu kilka ogłoszono na sprzedaż w Alzacyi łyżkę srebrną z wizerunkiem i napisem „Zygmunt III”; dostała się ona do nas. W tym roku w Genewie przechodząc około zbioru antykwaryusza, spostrzegliśmy na wystawie siostrę jéj rodzoną; zkąd się tu wzięła, ta druga, z Zygmuntem Augustem?? Bóg to jeden wie, ale że należały obie do jednego jakiegoś szeregu łyżek i są pochodzenia równoczesnego — nie ulega wątpliwości.
Na Zygmuncie III, popiersie króla w płaskorzeźbie jest bardzo dobrze wykonane, wedle znanych sztychów; na Zygmuncie Auguście wizerunek króla mniéj staranny, ale herb królestwa bardzo piękny.
Zdaje się, że łyżki te składały jakiś tuzin królów rozproszony. Pospolite u nas były łyżki podobne z dwunastu Apostołami, a mógł też być tuzin panujących.
Antykwarz genewski, oprócz Zygmunta Augusta, miał kilka łyżek z Apostołami i jednę z Karolem V cesarzem, dosyć oryginalną.
W roku przeszłym w San Remo było aż dwa magazyny starożytności, ale jeden z nich był bardzo ubogi. Drugi, który zastąpiła modniarka, należał do tych wędrownych, gnieżdżących się na lato po wodach, a na zimę w stacyach klimatycznych, które czasem są dosyć dobrze zaopatrzone w rzeczy nierównéj wartości.
Wszyscy sprzedający prawie odznaczają się wielką nieznajomością swego przedmiotu – z wyjątkiem porcelany i ceramiki w ogóle, z którą są nieco więcéj oswojeni. Na porcelanie nowéj i staréj zarabia się często; sewrska i saska przodują, a że saska swoje własne stare wzory naśladuje często wcale nieźle, nic nie przeszkadza dać je za stare.
Nie wiem ilu antykwarzy liczy Paryż, ale zdaje się, że niema ulicy na któréj by coś w rodzaju sklepu starożytnika bric à brac nie było.
Czytam w jednym z ostatnich numerów Biesiady ubolewanie nad tém, że się rozprzedają pamiątki nasze, a cenne zbiory rycin, monet, ksiąg idą rozrzucone po rękach. Smutno na to patrzeć — to prawda, ale zwykły to los wszystkich ludzkich rzeczy, a z tego co jest w obiegu dopełniają się, tworzą zbiory nowe. Szkoda, wielka szkoda spadku po ś. p. Procie Lelewelu, którym on za życia nie mógł rozrządzić tak, aby się zachował w całości; szkoda zbioru Podczaszyńskiego, kolekcyi sztychów i rysunków Hipolita Skimborowicza, ale z nich zbogaciły się inne kolekcye.
Przechowywanie i pomnażanie starych zabytków, dzieł sztuki, w rodzinach tylko bardzo zamożnych może być zapewnione z pokolenia w pokolenie, przywiązaniem ich do majoratów. Widzieliśmy przez czas bardzo długi takie cenne galerye, księgozbiory i kolekcye w Anglii, ale teraz i tam najbogatsze z nich, których sprzedaż przynosi miliony, ulegają losowi powszedniemu i rozchodzą się po świecie.
U nas zbieranie zabytków, wedle pewnéj metody i planu, jest rzeczą stosunkowo nową, a najstarszym zawiązkiem muzeów były skarbce kościelne i pańskie, jak Radziwiłłowski w Nieświeżu. Skarbiec katedry na Wawelu i Częstochowski stoją dziś na czele kościelnych. Familijne zbiory prywatne tam, gdzie grasowały wojny i najazdy, a majoratów nie było – rozpraszać się musiały samemi podziałami na głowy.
Nie tyle ubolewać należy nad rozpraszaniem zabytków, jak nad losem niepokończonych notat i materyałów do prac starożytniczych i historycznych. Nie wiemy, co się stało z tak pracowicie i umiejętnie zbieranemi wiadomościami archeologicznemi prof. Podczaszyńskiego, co z szacownemi badaniami dziejów miasta Warszawy Sobieszczańskiego.
Nie każdemu jak ś. p. Julianowi Bartoszewiczowi Bóg dał syna, umiejącego spadek po ojcu uszanować, ocenić i zużytkować.
Notat Sobieszczańskiego żal nam bardzo, a długie lata o ich losie nie słychać.
Równocześnie z wiadomością, iż pod przewodnictwem d-ra Smolki, kilku z młodzieży akademickiéj wybranych udaje się do Rzymu, dla badania w archiwach watykańskich, odbieramy ogłoszenie o zawiązaném we Lwowie towarzystwie historyczném, którego honorową prezydenturę oddano prof. Ks. Liske. Statut jego już został potwierdzony przez namiestnictwo. Celem stowarzyszenia jest popieranie rozwoju nauk historycznych, ze szczególném uwzględnieniem dziejów Rusi Czerwonéj. Środkami odczyty publiczne i wydawnictwo pisma peryodycznego, oraz popieranie innych wydawnictw naukowych, będących z dziejami w związku.
My szczególną przywiązujemy wagę do pisma peryodycznego, wyłącznie dziejom poświęconego, którego potrzeba dawno się czuć dawała. Skupiałoby ono i przez to ułatwiało studya historyczne, w najpełniejszém ich znaczeniu, z tém wszystkiém, co pomocniczém jest do nich. Zadaniem pisma szczególniéj powinny być wskazówki źródeł i sprawozdania z prac tyczących się dziejów nietylko w kraju ale i zagranicą. „Przegląd historyczny“ francuzki, doskonale redagowany, za wzór mógłby służyć. U nas źródła ogłoszone tak są rozproszone, tak się mieściły gdzie mogły, nie gdzieby były powinny, że ich wyszukać trudno.
Pismo to, które by archeologią, paleografią, sfragistykę i t. p. obejmowało, byłoby wielkiego użytku, a choć na zbyt szybkie rozpowszechnienie jego liczyć trudno, bodaj z ofiarą wydawać je potrzeba.
Czytamy także wezwanie do zawiązania towarzystwa imienia Mickiewicza, któreby zarazem zajęło się studyami nad życiem jego i dziełami, oraz pomnikiem. Sprawy pomnika poruszać już nie potrzebujemy; niech Bóg ma w swéj opiece to dzieło, na które najtrudniejsze u nas do wynalezienia znalazły się fundusze.
Co się tyczy badań nad życiem i dziełami Adama Mickiewicza, stowarzyszenie zapewne pomocném dla nich być może. Podobne mu towarzystwa Dantejskie, Shakespeara, Goethego, wydają zbiorowemi siłami roczniki. Nasze stowarzyszenie ograniczać się zapewne nie będzie studyami nad Mickiewiczem i dziełami jego, ale obejmie wszelkie badania odnoszące się do historyi literatury.
Z nowym rokiem zapowiada się kilka pism peryodycznych nowych, chociaż te, które istnieją, zbyt świetnym bytem pochlubić się nie mogą. Mybyśmy nieledwie woleli pokrzepienie się tego co jest, niż narodziny wątłych nowości, które nim się pokrzepią lub zginą, walczyć będą musiały z chwilą obecną jakiegoś zobojętnienia i ostygłości. Wydawnictwa w ogóle u nas nie zawsze szczęśliwie są pojmowane i umiejętnie przedsiębrane; i do tego potrzeba nie tylko dobréj woli, ale pewnéj znajomości warunków. Najczęściéj u nas podejmują się zadania bez odpowiednich funduszów i bez rachuby na czas, bez którego współpracownictwa nic się nie tworzy. Fundusze nietylko materyalnie ale duchowo bywają niedostateczne; rachuje się na abonentów, na powodzenie nagłe, na szczęście jakieś, a gdy po walce mniéj więcéj przedłużonéj źle się powodzi, zamiast starać się wzmódz siły, zaprowadza się oszczędności, które w chwili przesilenia dobijają.
Narzekania na publiczność i czytelników, w części usprawiedliwione może, nie są w ogóle słuszne. Pismo które odpowiada potrzebie istotnéj znajduje zawsze czytelników, jak tylko się da poznać i obudzi zaufanie; lecz aby się dać poznać i zdobyć ufność czas jest nieodzownie potrzebny. Naostatek każde pismo stoi współpracownikami, a nie surogatami ich, wypisami, rozczłonkowanemi książkami z których się lepią artykuły i t. p. Mamy i u nas przykłady pism na dobie, którym się powodziło i powodzi; w ogóle jednak więcéj tu prób niefortunnych niż sukcesów. Życzymy tym, którzy zamyślają o wydawnictwach rzeczy nowych, aby poważnie i chłodno rozważyli i ich potrzebę i środki, jakiemi rozporządzają.
W nekrologii naszéj zapisujemy z boleścią imiona Jana Królikowskiego i prof. R. Hadziewicza. Sztuka nasza straciła w nich dwu mistrzów, którzy na wdzięczność i poszanowanie zasłużyli. Królikowskiego pogrzeb dowiódł jak go ocenić umiano; Hadziewicza też imię zapisze historya sztuki naszéj, jako sumiennego i poważnego pracownika, który ze spokojem i wytrwałością, nie idąc za chwilowemi prądami wieku, szedł raz obraną drogą. Obrazy jego rosnąć będą w cenie; są między niemi utwory wysokiéj wartości, któremi każdy zbiór europejski mógłby się poszczycić. Muzeum krakowskie odziedzicza podobno bardzo piękny portret matki malarza.




LIST Z ZAKĄTKA WŁOSKIEGO
PRZESŁAŁ
J. I. KRASZEWSKI.

Jedném ze znamion cywilizowanego człowieka jest rodząca się w nim potrzeba związku duchowego z całym światem, świadomości jego rozwoju, potrzeba życia nie tylko własnym żywotem ale razem życiem całéj ludzkości.
Widzimy to na najwyżéj wykształconych narodach, na tych które są najczynniejsze na polu pracy. W Anglii, w Ameryce niema prawie człowieka, któryby się nie starał każde uderzenie pulsu życia ogółu odczuć a przynajmniéj zapisać je w pamięci. Ten nałóg, zdrowy i pożyteczny, o żywotności świadczący, zaspakajają wszelkiego rodzaju pisma peryodyczne.
Krąg rozjaśniających się dla człowieka przestrzeni jest zawsze w prostym stosunku do jego wykształcenia i siły żywotnéj. Klasy te w społeczeństwie, które się zamykają w ciasném kółku powszednich stosunków, nie pragnąc wyjść za szczupły ich zakres, stoją nieruchome i zacofane.
Czytanie więc, oświadomienie się z tém co się gdzieindziéj dzieje po świecie, jest, można powiedzieć, warunkiem ruchu i pracy dla lepszéj przyszłości. Tam gdzie niema rozbudzonego życia tego – panuje stagnacya jeszcze i ludy nieczytające do czynnych zaliczyć się nie mogą.
Jak potem przykrém się staje dla znałogowanego do wiadomości o życiu człowieka, pozbawienie nagłe tego chleba powszedniego, przekonać się łatwo, gdy wypadek jaki na nieco dłuższy czas otoczy milczeniem i ciemnością. Mieliśmy tu właśnie kilka dni takich, gdy, w skutek powodzi i deszczów, koleje żelazne doznały uszkodzeń i wszelkie prawie stosunki ze światem zerwane zostały.
W wielu miejscowościach dzienniki dość długo nie dochodziły wcale, a lokalne musiały się ograniczyć na wyliczaniu klęsk, jakich doznał kraj prawie cały. Są one bardzo wielkie i nie rychło się dadzą wynagrodzić. W krajach górzystych siła wody nie dająca się obrachować, jest wiecznie zawieszonym mieczem Damoklesa, którego upadku uniknąć nie podobna. Spadł on właśnie na znaczną część Włoch. Teraz dopiero dochodzą zewsząd smutne wieści o ogromnych stratach, jakie kraj poniesie.
Ja powracam do dziennikarstwa, którego posłannictwa nigdzie może dotykalniéj nie można poznać jak we Włoszech; tu czytają wszyscy i bez swego małego dzienniczka nie obchodzi się najuboższa miejscowość. Potrzeba widzieć jak chwytają ten pokarm najbiedniejsi i jak ten nałóg czytania powoli ale skutecznie wpływa na wychowanie mas. Wprawdzie źli ludzie wyzyskują to zdrowe pragnienie wiedzy niekiedy w sposób niepoczciwy, ale czegóż się nie nadużywa i jakaż świętość nie da się świętokradztwem skalać?...
Dziennikarstwa rozwój biorąc za rodzaj criterium postępu i rozwoju ogólnego, nie spuszczamy z oka stanu jego u nas – żaden tu symptom nie jest obojętnym. Decentralizacya, jaka się objawia zakładaniem coraz nowych pism peryodycznych, należy do pocieszających znamion. Na czele ich postawić można „Dziennik Łódzki”, bardzo dobrze redagowany, któremu nic życzyć nie trzeba nad wytrwanie i zapewnienie bytu; oprócz niego wychodzą „Gazeta Lubelska” codzienna, „Kielecka” dwa razy w tygodniu się ukazująca, „Radomska”, „Kaliszanin” dwa razy tygodniowo, „Tydzień Piotrkowski”, „Korespondent Płocki” dwa razy. Słychać o wznowieniu „Echa Łomżyńskiego”, które wychodzić ma od Nowego roku. Włocławek i Częstochowa mają tylko ogłoszenia.
Pomnażanie się tych organów życia wielce jest pocieszającém, a chociażby one w pierwszéj chwili nie odpowiadały zadaniu swemu, dają przynajmniéj świadectwo żywotności.
Równie znaczącym jest upadek, zwłaszcza gdy on dotyka pisma mające posłannictwo ważne jak „Wszechświat”, który niedostateczne obeznanie ogółu z naukami przyrodoznawstwa tyczącemi tak umiejętnie, tak pracowicie stara się dopełnić, rozjaśnić tém co przynosi. Z boleścią czytamy w dziennikach groźbę, że mógłby przestać wychodzić; znak by to był, żeśmy nie zrozumieli potrzeby, konieczności, obowiązku utrzymania pisma tego, którego nic u nas nie zastąpi. Smutna ta przepowiednia bodajby się nie sprawdziła![3]
Przed Nowym rokiem zwykle zapowiadają się narodziny pism nowych, nie zbywa też u nas na zachciankach o nie, ale więcéj byśmy życzyli wzmocnienia tego co istnieje niż zbytniéj konkurencyi, która często nic nie dowodzi oprócz żyłki spekulacyjnéj.
Zapowiedziane wydawanie pisma historyi poświęconego przez tworzące się towarzystwo we Lwowie, na którego czele stoi prof. Liske — witamy z radością, gdyż potrzeba jego oddawna się czuć dawała, bardzo dotkliwie. O innych w Warszawie się oznajmujących wydawnictwach, specyalnie poświęconych różnym gałęziom umiejętności, wolimy nie wspominać, gdyż ani chwila obecna, ani usposobienie ogółu dla pism ograniczonych programem ciaśniejszym, wcale się nie nadaje.
W wydawnictwie naszém w ogóle stagnacya, która trwa już dosyć długo, dotąd szczęśliwszego rozwiązania się nie doczekała. Nie mamy pod ręką żadnych cyfr statystycznych, lecz i bez nich widać i czuć, że się większa część czynnych przedsiębierców wstrzymuje, wyczekuje i ogranicza niezbędném. Jedno z ognisk, niegdyś bardzo ważnych, prawie całkowicie wygasło: ze śmiercią czcigodnego J. K. Żupańskiego, Poznań stracił człowieka, którego nikt zastąpić nie może. Ostatni czynny, śmiały i rozumiejący zadanie swe wydawca, któremu tyle zawdzięczamy, resztkę życia poniósł z sobą do grobu. Dziennikarstwo też tamtejsze, którego trudnych warunków życia nie zaprzeczamy, wzrostem i rozwojem pochlubić się nie może.
Dziennik poznański chlubi się wprawdzie, iż od Nowego roku we własnéj drukarni będzie się odbijał, ale wolelibyśmy ażeby zapowiedział ulepszenie w redakcyi, która oprócz paru korespondentów niczém się nie zaleca. Wegetuje Dziennik, nie żyje. Inne pisma o niewiele go prześcigają. Smutny stan finansowy Wielkopolski i na peryodycznéj prasie widzieć się daje; uczymy się z niéj tylko jak oszczędnie pismo codzienne redagować można.

Dzienniki całéj Europy zajęte są poszczącymi w Paryżu pp. Succi i Merlalti. Cóż na to powie wasz Stępkowski, że dziś dowiedzioném zostało, iż człowiek tylko o wodzie trzydzieści dni bez pokarmu wytrzymać może. Z tego przynajmniéj ten wniosek się wyciągnąć daje, że wszyscy jedliśmy i jemy daleko więcéj niż dla utrzymania życia potrzeba; jeśli się nie mylimy, powinno to wpłynąć przynajmniéj na określenie inne dyety rych i teoryi odżywiania. Gdy Tanner a potem Succi rozpoczynali swe posty i zapowiedzianą ilość dni wytrzymali nie tracąc siły, nie chciano wierzyć, szukano w tém podstępu i oszukaństwa; dziś gdy fakta świadczą, iż wistocie długie powstrzymanie się od pokarmów jest rzeczą możliwą – szukają teoryi, któraby ten fenomen wytłumaczyć mogła. Widzimy na przykładach, że człowiek nie potrzebuje bynajmniéj tak wielkiéj ilości pokarmów, jaką zwykł spożywać; wnieść ztąd łatwo, że nadużycie ich ciągłe wyczerpuje siły, osłabia i życie skraca. Zmienić więc w ogóle nasz sposób odżywiania i odjąć od niego wszystko zbyteczne — zdaje się następstwem konieczném. W tym czasie przesilenia, w porę przychodzi oszczędność jaka z tego wyniknie – stół mniéj będzie kosztowny. Paryż, we wszystkiém szukający rozrywki, z gorączkową ciekawością zbiega się do Grand Hôtel, puka do drzwi, zarzuca pytaniami poszczących — są oni w modzie... Jeden z nich, Succi, wyzyskuje to zajęcie sobą, pokazując się za pieniądze; drugi jest bezinteresownym ofiarnikiem dla nauki – nie dziw, ma to być bowiem artysta... Zamiast jeść, rysuje i maluje po dniach całych.
Ponieważ hypnotyzm i władza woli obcéj nad człowiekiem, któremu poddać może panujący nad nim czyny najtrudniejsze do spełnienia, jest na porządku dziennym eksperymentatorów, któż wie czy i w téj sile żywotnéj, opierającéj się postowi, jakichś fenomenów hypnotycznych nie trzeba szukać?
W sprawie hypnotyzmu z chlubą przypomnieć należy, iż nasz d-r Ochorowicz, z którego doświadczeń u nas niedawno uśmiechano się dwuznacznie, dziś u obcych pomiędzy inicyatorami naukowych badań w tym przedmiocie poważne zajmuje miejsce. W domu nie chciano go za profesora, poruszano ramionami gdy pisał o zjawiskach cholery, a we Francyi badania jego drukują i akademie zajmują się niemi. Nie pierwszy to dowód, że u nas krytyka w ogóle, chcąc sobie nadać powagę, surowszą jest niżby być powinna, namiętniejszą niż przystoi, nad tém szczególniéj co swoje pastwiąc się bezkarnie. W ocenianiu czynności ludzkich w ogóle krytyce zarzucić trzeba, iż rzadko rozumie właściwe swe zadanie, którém jest wyszukiwanie raczéj stron dodatnich niż ujemnych dzieła. Dzieje się zaś przeciwnie: każdy sprawozdawca wytyka słabości i usterki, a pomija co podniesioném być powinno.
Na nowe dzieła u nas i zagranicą się ukazujące niema miejsca w téj korespondencyi, chociaż nieraz wielką mam ochotę choćby donieść o ukazaniu się ich, bo i o tém źle zrozumiana oszczędność wydawców częstokroć bardzo późno czytelnikom znać daje. Wyjątkowo więc notuję dwa nowe wspomnienia o naszym Chopinie. Autorem opowiadania z życia wielkiego kunsztmistrza jest, znany we Francyi z kilku dobrze przyjętych romansów, hr. Wodziński. Rzecz ta zapewne i po polsku się ukaże, więc się o niéj obszerniéj rozpisywać nie potrzebujemy. Drugie wspomnienie znaleźliśmy w pamiętniku tylko co ogłoszonym Ernesta Legouvé (członka Akademii). (Soixante Ans de Souvenirs, 1-re partie, ma jeunesse. Paris, Hetzel, 1886, 8, 384 pp.)
Legouvé poświęcił parę rozdziałów przyjacielowi swemu Berliozowi; w jednym z nich, tak charakteryzuje Chopina: „Raz wieczorem Berlioz przychodzi do mnie: Chodź, odzywa się, pokażę ci coś, czego nigdy nie widziałeś, i kogoś, którego nie zapomnisz nigdy.“
„Wchodzimy na drugie piętro małego hotelu i znajdujemy tam młodego człowieka bladego, smutnego, ubranego bardzo wytwornie, mówiącego z małym akcentem cudzoziemskim, z oczyma ciemnemi słodyczy i przejrzystości niezrównanéj, włosami kasztanowemi, prawie tak długiemi jak Berlioza, spadającemi mu także na czoło.
„Kochany Chopinie, przedstawiam ci mojego przyjaciela Legouvé. Był to wistocie Chopin, przed kilku dniami przybyły do Paryża. Pierwsze wejrzenie na niego poruszyło mnie, muzyka jego zmieszała jak coś zupełnie nieznanego.
„Nie mogę lepiéj określić Chopina jak przyznając mu, że był „wdzięczną bardzo trójcą“. Jego osoba, gra i dzieła tak się z sobą godziły, tak nierozdzielnie były połączone, jak rysy jednéj twarzy. Dźwięk osobliwy, który wydobywał z fortepianu, zupełnie był podobnym do wejrzenia oczu jego; delikatna, nieco chorobliwa twarzyczka odpowiadała melancholicznéj poezyi nokturnów; elegancya i wykwintność z jaką się ubierać lubił, tłumaczyła wytworność i dystynkcyą znacznéj części dzieł jego. Czynił na mnie wrażenie potomka Webera, urodzonego z księżniczki – to troje zlewało się u niego w doskonałą całość.
„Geniusz jego nie rozbudzał się wcześniéj aż o pierwszéj z północy. Do téj godziny był tylko uroczym pianistą, gdy nadeszła noc łączył się z orszakiem duchów powietrznych, istot skrzydlatych, wzlatujących wśród mroków nocy letniéj.“
Legouvé powiada, że najmniejsza drażniąca go w towarzystwie nuta nieharmonijna, osoba niemiła, strój niesmaczny, głos niesympatyczny robiły na nim takie wrażenie, iż grać nie mógł.
Z Lisztem, pomimo serdecznéj przyjaźni, Chopin nie czuł się swobodnym, nie ufał mu. Gdy po koncercie w Paryżu Legouvé oznajmił mu, że Liszt się ofiarował napisać o nim sprawozdanie, Chopin się skrzywił. – Wolałbym, rzekł cicho do Legouvégo, ażebyś to pan napisał. — Mylisz się, przerwał Legouvé, zobaczysz, że cię królem pianistów ogłosi. – Tak, dodał Chopin, będę królem może ale w jego cesarstwie!
Ktoby się chciał dobrze przygotować, a w dodatku i przyjemnie do zwiedzenia Neapolu, a szczególniéj Pompei i Herkulanum, możemy mu polecić d-ra A. Sas’a „Italiana“ (Lwów, nakład własny). Książeczka to małych rozmiarów, ale owocem będąca głębokich studyów. Nie przepisana z Bedekerów, lecz samoistnie opracowana, umiejętnie i zajmująco. O Włoszech pisze się bardzo wiele i nic łatwiejszego jak coś napisać o nich – ale ażeby to coś nowém było, trzeba mieć i talent i odwagę Stendhala, i dobyć z siebie myśli, a nie przypomnień z książek.
Autor Italianów, szczególniéj starannie i z głęboką znajomością przedmiotu, kreśli życie i obyczaj dawnych rzymian, opierając swój obraz na wykopaliskach, które są nieoszacowaną illustracyą. W niektórych szczegółach, jak naprzykład o doskonałości malowideł pompejańskich, które w większéj części są niedołężnemi, szablonowemi kopiami słynnych oryginałów — można się posprzeczać z autorem, ale może też ostatnie lat kilkanaście wydobyło coś istotnie artystycznie wykończonego.
Obraz Neapolu, cudu S. Januarego, fizyognomii ulic, wybornie skreślony; ale też d-r Sas nie kilka tygodni, ale lat kilka żył tu i uczył się. Mała to cząstka tego, co o Neapolu napisać można; wiele ciekawych stron pozostało nietkniętych.







  1. Ponieważ w innych artykułach czytelnicy nasi spotykali się z opinią wprost przeciwną a zachęcającą do uprawiania jedwabnictwa, przeto decyzyą pozostawiamy specyalistom, którzy potrafią patrzeć praktycznie, bez uprzedzenia. Red. B. L.
  2. Kraszewski był rzeczywiście na kongresie w Genewie, gdzie jako jeden z wice-prezesów honorowych, zajął miejsce prezydyalne. Rzewna była scena powitania się dwóch koryfeuszów polskiej powieści: Kraszewskiego i Jeża; Jeż zbliżył się do gościa, który o własnych siłach powstać nie może, uściskał go i zamienili z sobą kilka słów poufnych.
  3. Naszczęście „Wszechświat” jeszcze raz uratowany. Redakcya zapytała się siebie, „być albo nie być?“ i odpowiedziała – „być... czujemy, że bronimy naszéj grzędy i nie ustąpimy póki tchu w piersiach stanie; rozwijać i ulepszać naszę pracę najwytrwaléj będziemy, dopóki starczy nam życia.” Za słowami nastąpił zaraz czyn – złożono rs. 2,000 na koszta przyszłorocznego wydawnictwa. Cześć takim pracownikom! B. L.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.