Literatura trumien
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Literatura trumien | |
Pochodzenie | Wiadomości Literackie – 1933 rok – nr 44 – str. 1 | |
Data wyd. | 8 października 1933 | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Kiedy, półtora roku temu, miałem w Krakowie odczyt o Wilonie, w antrakcie powiedziano mi, że jakaś pani życzy sobie ze mną mówić. Wyszedłem do drzwi, ujrzałem starszą osobę, czarno ubraną. Powiedziała mi swoje nazwisko. Przypomniałem sobie jak przez mgłę nazwisko i nawet rysy: to była kobieta wplątana niegdyś w życie Przybyszewskiego, jedna z najsympatyczniejszych zjaw — bo można tak powiedzieć — owej tragikomedji cieniów. Mówiono, że to był pierwowzór Bronki ze „Śniegu“. Oświadczyła, że nie chce mi zabierać czasu, ale że przygotowała list. Dzwonek wezwał mnie na estradę, otworzyłem list aż po odczycie. W liście, nieznajoma donosiła, że pragnie mi wręczyć pewne papiery i zwierzyć pewne rzeczy; prosi, abym ją odwiedził nazajutrz. Jechałem wczesnym rankiem dalej, napisałem tedy z drogi z propozycją listownego porozumienia. Nie dostałem odpowiedzi. W kilka miesięcy potem, w dobie najzawziętszych ataków na mnie w związku z zagadką śmierci Mickiewicza, zjawiła się czarna dama u mnie w Warszawie. Od pierwszych słów, owionęła mnie jakaś nawpół realna tylko atmosfera przeszłości.
— Proszę pana, — rzekła, — przychodzę do pana w sprawie… Widzi pan, ja bardzo kochałam tę biedną Dagny… To był najszlachetniejszy, najpiękniejszy człowiek jakiego znałam. Kiedy ją zamordowano, to ja jeździłam do Tyflisu po małego Zenona… Emeryk zostawił listy, zrobiłam odpis tych listów. O całej tej rzeczy pisano tak brzydko, tak nieprawdziwie… Chcę panu oddać te listy; takbym pragnęła, aby pan zrobił z nich użytek… I te dwie pośmiertne fotografje.
Mówiła o wypadkach sprzed lat przeszło trzydziestu tak jakby to było wczoraj, jakby te „brzydkie plotki“ krążyły właśnie teraz i jakby było najpilniejszą rzeczą położyć im koniec. Czuć było, że to wszystko jest dla niej dziś. Są takie egzystencje, które zatrzymują się w pewnym punkcie.
Uderzył mnie ten zbieg okoliczności: znów jakaś trumna woła o swoją prawdę. Ale gdzie ta prawda? Tutaj zwłaszcza jest ich tyle… Niby w jakiej sztuce Pirandella, mijają się one, spotykają na chwilę, znów rozchodzą, patrzą na siebie obcym, nieprzeniknionym wzrokiem. Ten dramat, który rozegrał się na tylu planach, geograficznie nawet jest tak niepochwytny: Berlin, Kraków, Paryż, Skandynawja, Kaukaz…
Rozmawialiśmy chwilę o dawnych wypadkach, poczem czarna dama pożegnała się, zostawiając mi plik papierów. Przeczytałem je. Nie były dla mnie niespodzianką. To był tak dobrze mi znany styl epoki: fałszywa literatura, a prawdziwe trupy. Zadumałem się nad temi listami. Jest to rzecz, która zawsze mnie uderza, do jakiego stopnia zawsze wszystko jest inaczej. Każda rzecz ma wiele fizjognomij, ale ta, którą przyjmuje publiczność, jest, z reguły prawie, najmniej podobna…
Nie chodzi tu oczywiście o korygowanie „plotek“: tak oddawna są już nieaktualne! Ale, bądźcobądź, pewne fakty weszły w literaturę, związały się poniekąd z jej epoką. One dopiero pozwalają rozumieć atmosferę, która była znowuż owej epoki literackiej tak ważnym współczynnikiem.
(Miałem tego świeży dowód. Odwiedził mnie „agrégé“ francuskiego uniwersytetu, który, pisząc profesorską pracę o Przybyszewskim, przybył do Polski, aby uzupełnić materjały. Oryginalne, nawiasem mówiąc, jest, że pierwsza monografja o Polaku, który zdobył rangę pisarską w Niemczech, będzie pracą profesorską Francuza. Otóż, jak mi mówił, pociągnęło go do Przybyszewskiego zwłaszcza owo tło, które tak zbliża polskiego pisarza do francuskich „poètes maudits“ z rasy Baudelaire‘a, Rimbauda, Verlaine’a).
Dam zatem tylko parę słów komentarza do listów, które przytoczę. Wiosną r. 1901 Dagny Przybyszewska wyjechała z synkiem na Kaukaz, powierzona przez męża wspólnemu młodemu — zbyt młodemu — przyjacielowi. Mąż miał jechać razem, ale narazie nie mógł… z powodu interesów, które go zatrzymały; obiecał podążyć niebawem. Odprowadził ją na kolej w towarzystwie kilkunastu osób; wszyscy żegnają najserdeczniej Dagny. Młoda kobieta, przybywszy do Tyflisu, czeka; codziennie wychodzi na stację: może tym właśnie pociągiem przyjedzie Stach? Pewnego dnia, gdy siedzi na krześle, zabija ją kula rewolwerowa, wymierzona w tył głowy… Tuż potem, zabójca odbiera sobie życie.
To rzeczywistość, to fakty. Ale w tem ich streszczeniu ileż jest niedomówień! Ileż szufladek, sekretów. Stach, Dagny, jego życie, jej życie… Jakież to skomplikowane. Pisząc powieść, autor bardzo sobie ułatwia zadanie: wymyśli kilka osób, określi je, ograniczy, zamknie w pewnych ramach, dociągnie okoliczności do swoich intencyj, wszystko mu się zgadza w rachunku psychologicznym, choćby najzawilszym. Lecz prawdziwe życie, i to w tej epoce i w tem środowisku, tak lubującem się w gordyjskich węzłach i węzełkach! Zbyt trudno byłoby to wszystko skomentować bez nowych niedyskrecyj; i zapewne niema potrzeby.
Ale, patrząc na te fotografje, zacząłem sobie mimowoli przypominać. Władek Emeryk. Znałem go z Krakowa, znaliśmy go wszyscy. Najbliżej trzymał się z Włodziem Perzyńskim. Miał wówczas — w r. 1898 — lat dziewiętnaście czy dwadzieścia; ładny chłopiec o ufnych, jasnych oczach, poczciwy, dziecinny, oddany. Przylgnął do Przybyszewskich jak duży pies. Niezbyt inteligentny, raczej naiwny, był jedną z natur, dla których zetknięcie z sugestywnym „demonizmem“ Przybyszewskiego mogło być szczególnie niebezpieczne. Brał wszystko zbyt dosłownie.
Emeryk miał swój prestige jako „syn miljonera“. Czasem miewał w istocie, jak przystało synowi miljonera, jakieś pieniądze, ale częściej pożyczał — z wdziękiem zresztą — od krakowskich biedaków koronę na obiad. Jak się później dowiedziałem, sytuacja jego była taka: ojciec jego, Polak, prowadził w Rosji śmiałe interesy, miał na Kaukazie górę manganu; pertraktował z Anglikami o sprzedaż, chodziło tylko o drobną różnicę w cenie: ot, różnica jakichś stu tysięcy rubli. Naraz, w czasie tego targu, odkryto w Australji olbrzymie pokłady manganu, góra p. Emeryka straciła z dnia na dzień wartość. Z miljonowych snów — zero. Sądzę, że i ten podkład finansowy mógł odegrać rolę w tragedji młodego syna manganu.
Przebywał wówczas w Krakowie niedługo. Pił wódkę (jak wszyscy), deklamował wiersze, może i pisał jakie… Wyjechał, wezwany przez ojca, który chciał położyć kres tej cyganerji. Odnalazł Przybyszewskich w parę lat potem w Warszawie, wówczas gdy ich stosunki domowe były bardzo powikłane. W pierwszym numerze „Chimery“ — w styczniu 1901 r. — rozpoczął się druk „Synów ziemi“, jednego z owych utworów, w których Przybyszewski brzydko nadużywał przywileju „Dichtung und Wahrheit“. Z wiosną wyłonił się ów projekt wyjazdu na lato na Kaukaz.
Wyjazd Dagny odbył się pod ponuremi auspicjami. Na kilka dni przedtem, klan przybyszewszczyków wstrząsnęło samobójstwo Stanisława Korab-Brzozowskiego. Był on jednym z najbliższych Przybyszewskiego, a w ostatnim czasie bardzo zażyły z Emerykiem.
Znów stanęła mi w pamięci tak zapomniana twarz Brzozowskiego. Zapomniana rychło przez wszystkich, dość niesprawiedliwie. Dziwny los człowieka, który stracił swoją fizjognomię, poniekąd przez złośliwość imienia i nazwiska. Zatracił się między swoim imiennikiem (nie krewnym), „prawdziwym“ Stanisławem Brzozowskim, a młodszym swoim bratem Wincentym (Vincent de Korab), który go przeżył i który zyskał w swoim czasie znaczny rozgłos pół-osobisty pół-literacki. Zabawne się to wyda, ale takie rzeczy mają znaczenie. Nazwisko, przy którem trzeba objaśniać, że to „nie ten Stanisław Brzozowski, tylko inny“, i „nie ten, tylko brat“, rychło staje się dla ogółu niecierpliwiące, wspominają je niechętnie, zapominają skwapliwie.
A przecież Stanisław Brzozowski — chociaż „nie ten“ — miał dane aby go zapamiętano. Bardzo młodo, lwowianin ów zwrócił uwagę w krakowskiem „Życiu“ swemi poezjami; potem, dał szereg tęgich przekładów z poezji francuskiej. Niektóre jego wiersze, odlane z doskonałego kruszcu, utkwiły mi w pamięci; np. początek wiersza Verlaine’a, idealnie spolszczony, o tak czystej i szerokiej melodji: „Oto jest święto zboża, oto święto chleba, w mej wiosce, którą dzisiaj oglądam na nowo“…
Ale i osobiście Brzozowski miał warunki potemu, aby utrwalić swoją fizjognomję czy legendę. Syn starego patrjarchy, Karola Brzozowskiego, który oglądał jeszcze „żywego Mickiewicza“ w Konstantynopolu, urodzony z matki francuskiej Syryjki gdzieś na Wschodzie, realizujący — jak szeptano — w życiu tragedję „De profundis“, któryto poemat może zaciążył na jego losach, — poeta spowinowacony z francuską sztuką epoki t. zw. „dekadentyzmu“, miał lat dwadzieścia kilka gdy skończył żyć. Wydano garść jego wierszy… wspólnie, w jednym tomie, z wierszami brata. Cóż za los dla poety, dla indywidualisty!
(I wciąż szczególny zbieg okoliczności. Niemal w tej samej chwili gdy kreśliłem to wspomnienie, zjawiła się u mnie znowuż kobieta, tym razem bardzo młoda. Oświadczyła, że jest polonistką, i że, jako temat pracy doktorskiej, obrała sobie Stanisława Brzozowskiego — tego właśnie, nie tamtego — ale że nie może, poza sztywnym choć bombastycznym nekrologiem „Chimery“ której Brzozowski był sekretarzem, znaleźć literalnie nigdzie nic, najmniejszego śladu; przyszła więc do mnie w nadziei, że zdoła się czegoś dowiedzieć. Niewiele to było czem mogłem się z nią podzielić. Może ci, którzy byli bliscy Brzozowskiemu, zwłaszcza we Lwowie, zgromadziliby jeszcze jakieś materjały?)
Śmierć Brzozowskiego też miała styl epoki. Opowiadał mi ją jeden z jej — można rzec — uczestników. Poeta sprzedał resztkę szczupłego dobytku i zaprosił na kolację paru przyjaciół. Wiedzieli, — czy raczej czuli, — że ta kolacja jest dla niego ostatnią. Nad ranem, wstał od stołu, pożegnał się spokojnie i wyszedł. W jakiś czas potem, biesiadnicy zakradli się pod drzwi jego pokoju i zajrzeli przez dziurkę od klucza. Leżał na podłodze martwy.
O, jakże w tem wszystkiem znać lwi pazur mistrza! To pożegnanie bez słów, ci przyjaciele zaglądający przez dziurkę od klucza, czyż to nie jest jakby wyjęte z powieści Przybyszewskiego? Cytowałem już raz ten znamienny ustęp z „Homo sapiens“:
„Szedł długo za Grodzkim, aż wreszcie spostrzegł go, jak znikł w parku. Falk osłabł tak, że musiał się oprzeć o ścianę aby nie paść. Wszystko w nim było tak naprężone, że najdelikatniejszy szmer sprawiał mu ból. Słyszał wdali turkot dorożki, posłyszał — jakiś śmiech… drżał coraz silniej, zęby mu szczękały. Teraz musi się to wreszcie stać. Zamknął oczy, teraz… teraz… Serce mu się ścisnęło. Dławił się.
„…Może Grodzki chciał tylko sobie z niego zakpić. — Naturalnie, że się nie zabije!“ — powtarzał wściekły.
W tej chwili posłyszał wystrzał.
Tak, to ów demon, ciekawy, złośliwy i żarłoczny, czający się w dobrym i współczującym „Stachu“ był półświadomym inscenizatorem snujących się za nim tragedyj…
Zastanawiałem się nad naturą samobójstw, tak częstych w owej epoce w kołach intelektualnych. Dużo samobójstw — więcej może niż kiedykolwiek — jest dziś; ale mają inny charakter, jakiś bardziej konkretny: strata majątku, bankructwo, brzydkie afery… Wówczas było więcej samobójstw, można rzec, psychologicznych; były całe łańcuchy samobójstw, jakby jakieś infekcje psychiczne. Były kobiety, których wszyscy bliscy ginęli tragicznie. Może to tragizm życia, tak mało mający wyładowania w ówczesnej pokojowej, mieszczańskiej i szarej epoce, szukał sobie ujścia na tej drodze? Kiedy życie realne było tak wątłe, wytwarzał się przerost życia imaginacyjnego; jedni żyli drugimi, słabsi karmili się przeżyciami silniejszych, chorowali na nie, ginęli czasem od nich. Na Brzozowskiego czyhało samobójstwo podwójnie: raz że należał do takiego „łańcucha lwowskiego“, który w niedługim okresie wydał kilkanaście gwałtownych zgonów, a po wtóre, przez Przybyszewskiego, który szerzył tę infekcję prawie że świadomie, który narkotyzował się atmosferą śmierci.
Później, wtajemniczeni łączyli samobójstwo Brzozowskiego z czynem Emeryka. Mówiono o jakichś tajnych między nimi rozmowach, o wymienianych ślubach, na tle nieszczęsnej miłości do jednej kobiety. Starszy z tych dwóch dzieciaków miał 25 lat…
Ci, którzy odprowadzali Dagny na kolej, mieli wrażenie pogrzebu. To likwidował się poetyczny okres przybyszewszczyzny. Potem — ostał się jej „ino sznur“…
Ale, powtarzam, psychologizowanie na ten temat byłoby niewczesne. Poprostu więc, spełniając prośbę osoby która mi je wręczyła, ogłaszam listy pozostawione przez zabójcę Dagny, Władysława Emeryka:
Kochany Stachu! Co ja ci mogę powiedzieć!! Nie wiele.
Zrobiłem to, co Tyś powinien był zrobić. Ona wiedziała o wszystkiem. Początkowo chciała — następnie matka w niej zagórowała… zanadto kocha Zenona. Więc musiałem odłożyć i zabijam Ją w chwili, gdy się najmniej tego spodziewa. Chciała do Ciebie pisać, że wie iż ja Ją zabiję, że uważa to za konieczność i jedyne wyjście i że Cię kochała zawsze i kocha. Bo tylko ciebie przez całe życie kochała.
Wiedz, że cię czczę, że ubóstwiam, że kocham. Wiem jednak, że mnie przeklniesz i to jest moją rozpaczą.
Stachu! Zabijam Ją dla niej samej.
O, gdybyś mógł mnie nie przeklinać.
Zabieram ci Matkę.
Nie wiem, co ci życie zgotuje; jakim będziesz, jakie będziesz miał o niej pojęcie. Zdania najdziwniejsze, jakie o Niej usłyszysz, literatura już istniejąca i ta co zapewne jeszcze powstanie, nie dadzą ci obrazu, nie dadzą może źdźbła prawdy. Zanadto nie z tego świata istotą była, za wiele metafizycznego było w Niej, by ją można było uchwycić, zesyntezować. „Nad morzem“ ojca twojego jest najwyższą Jej apoteozą, ale nie wszystkiem. Nie mojem zadaniem i nad moje siły dać ci w tych niewielu słowach coś wyczerpującego. O tem że była jedynym wszechmocnym przejawem absolutu, że Bogiem była, dowiesz się skądinąd. Chcę tylko powiedzieć, że traktowana po ziemsku, była święta. Była dobrocią samą w sobie i miała jeszcze dobroć królewską, płynącą z pogardy. Ty jeden byłeś dla niej wszystkiem. Ona, królowa pierwsza i jedyna, korzyła się przed tobą, uważała, że cały cel przeznaczenia co Ją tu postawiło — wydanie ciebie.
Ja ci ją zabieram.
Wyrządzam ci krzywdę straszną, niezmierną. Może życie będziesz miał przez to złamane. Nie mogę inaczej, nie mogę przez wzgląd na Nią. W wieczności, kiedy się spotkamy, albo mnie zrozumiesz i przebaczysz, albo mnie znienawidzisz. Drżę na myśl. Nie, Ty zrozumiesz i nie będziesz mnie przeklinał.
Bardzo, bardzo cię kochający
Zenonowi Przybyszewskiemu gdy skończy lat 20 ma doręczyć Mielczarski.
Warszawa, Wielmożny Pan Franciszek Fiszer, Al. Jerozolimskie, 43, m. 8.
Kochany Panie!
Staje się to, czego pan się najmniej spodziewał, a co było koniecznem, jedynem i nawet postanowionem oddawna.
Lecz skoro pan żyjesz, obejdą Pana i sprawy ziemskie. Interes, który mieliśmy razem zrobić, zrób pan ze wspólnikiem moim, Antonim Kellerem (Tyflis, Grand Hotel). Jest to człowiek bezwarunkowo uczciwy i może mu pan kompletnie zaufać. Postawi pana na nogi i zrobi go bogatym człowiekiem, tylko spiesz się Pan.
Połowę dochodu, jaki pan uzyskasz, oddasz pan Zenonowi Przybyszewskiemu. To jest moja prośba, mój testament. Wierzę, że mogę panu zaufać.
Kocham pana bardzo. Nie wspominaj pan o mnie źle, podobnie innym. Robię rzecz straszną, lecz inaczej nie mogę. Ściskam pana.
Cóż za szekspirowska buffonada życia! Pokazałem kopję tego listu Fiszerowi teraz, po trzydziestu latach. Okazało się, że oryginał nigdy go nie doszedł. Trzeba było słyszeć, jak ten nieuleczalnie biedny nakształt Hioba — pozatem podobniejszy do Falstaffa niż do Hioba — Franc zakrzyczał na całą kawiarnię „Ips“ swoim tubalnym głosem: „Po pierwsze, o żadnym interesie nic nie wiem. A po wtóre, Zenon Przybyszewski jest dziś wielki pan, dyplomata, puszcza konie na wyścigach, i ja mu mam oddawać połowę majątku!!“.
Wreszcie, czwarty list, sprawy techniczne. Ten list datowany jest na pięć dni przed zabójstwem:
Jesteś jednym z najuczciwszych ludzi, jakich znałem. Mam do ciebie bezgraniczne zaufanie. Wierzę, że wypełnisz święcie wszystko, o co cię poproszę i że po latach o słowach mych pamiętać będziesz.
Lecz zacznijmy od początku.
Tobie, jako najbliższej mi osobie w Tyflisie, wypadnie przyjemność zajęcia się pogrzebem, pogrzebami raczej. Frajda niewielka, przyznaję, lecz innej rady niema.
Przedewszystkiem, pomyśl o Zenonie.
To dziecko jest niezmiernie wrażliwe i kocha Matkę jak żadne inne nie kochało nigdy; przeto odczuje jej stratę ogromnie i bardzo możliwe jest, że się ciężko rozchoruje. Więc trzeba wnet po fakcie odwieźć je do pp. Szmideckich, których o zajęcie się nim w liście do nich proszę. Sprowadzić doktora i nie wypuszczać go z pod opieki lekarskiej przez czas dłuższy.
O nim tyle na razie. Przejdźmy do kwestji pogrzebu. Po zrobieniu protokółu policyjnego, po umyciu ciał, ciało pani Przybyszewskiej proszę natychmiast czemś przykryć (lub włożyć do trumny, jeżeli takowa już będzie) i nikt absolutnie niema prawa jej oglądać. Żadnych gapiów nie dopuszczać, nikogo! Pani P. ma być pochowana jak najlepiej, słowem: dobra trumna, porządny katafalk, dobre miejsce na cmentarzu. Z czasem na Jej mogile stanie pomnik — bacz więc, by się pozycja ku temu nadawała (P. Przybyszewska jest chrześcijanką, na imię ma Dagny). Moją mość może oglądać każden, komu to przyjemność sprawi. Chowajcie mnie gdzie chcecie i jak chcecie. Również, jeśli się uda, urządź, by sekcji z pani P. nie robili. Nie ulega przecie wątpliwości, że ja ją zabiłem, pocóż sekcja? Mogiłę pani P. i jej wnętrze zasyp żywemi kwiatami, różami przeważnie…
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Wierzycieli moich, wszystkich bez wyjątku, proszę upewnić, że zostaną zapłaceni. Spis ich podaję w liście ojcu, a on ureguluje moje długi, zresztą drobne…
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Wiem, że będziesz bogatym człowiekiem. Otóż, zaklinam cię na wszystko, co masz najdroższego, część swego majątku dasz Zenonowi Przybyszewskiemu w imieniu Matki jego. Wierzę, że tak postąpisz. Ja mu zabrałem matkę. Tyś moim przyjacielem. Zrób, co możesz dla niego. Powiedz mu w przyszłości, gdy dorośnie, że go bardzo kochałem.
No, żegnaj, złoty mój, kochany.
Tyflis, 16/29 maja 1901.
W wilję dnia, w którym przyszła depesza o zabójstwie, Przybyszewski mówił komuś — jako o fakcie — o śmierci Dagny. Telepatja.