Lord Jim (tłum. Węsławska)/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1904
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.


Po dwóch latach takiego oswajania się z niebezpieczeństwami morskiemi znalazł się na pełnym oceanie i wchodząc w krainy, tak dobrze znane jego imaginacyi, zdziwił się, przekonawszy się, że są zupełnie z nadzwyczajnych przygód ogołocone. Odbył wiele podróży. Poznał magiczną jednostajność istnienia między niebem a wodą; musiał znosić krytyki ludzkie, prozaiczną surowość obowiązków codziennych, dającą chleb — ale których jedyną nagrodą jest prawdziwe umiłowanie swej pracy. Ta nagroda omijała go. A nie mógł już cofnąć się, gdyż nic tak nie wiąże, złudzeń nie pozbawia, a zarazem niewoli, jak życie na morzu. A przytem przyszłość jego w dobrych przedstawiała się barwach. Będąc dżentelmenem poważnego nastroju ducha, łagodnym w obejściu, posiadał głęboką znajomość swych obowiązków; z czasem, chociaż jeszcze bardzo młody, został pomocnikiem kapitana na pięknym okręcie, nie przeszedłszy nawet przez próby, wystawiające na światło dzienne wewnętrzną wartość człowieka, natężenie temperamentu i gatunek substancyi, tworzącej jego jestestwo; to świadczyło o tajemnej prawdzie jego dążności i aspiracyi, nie tylko dla innych, ale dla niego samego.
Raz tylko w ciągu całego tego czasu miał przedsmak tego, czem grozi rozhukany ocean. Ta prawda nie tak często się przejawia, jak ludzie myśleć mogą. W niebezpieczeństwach huraganu rozmaite są odcienia i to tylko od czasu do czasu okazuje się jawnie, cała ponura gwałtowność, złych zamiarów — to coś nieokreślonego, co zmusza umysł i serce ludzkie do wierzenia, że ta komplikacya wypadków, te żywiołowe siły rzucają się na niego z całym rozmysłem złośliwości, z siłą, przechodzącą wszelką kontrolę, z nieokiełznanem okrucieństwem, pragnącem wydrzeć z niego wszelką nadzieję, obawę, ból wyczerpania i żądzę spoczynku; co chce zmiażdżyć, zniszczyć, zniweczyć wszystko, co on widział, znał, kochał, używał, lub nienawidził; wszystko, co jest bezcenne i konieczne: promienie słońca, pamięć, przyszłość — co chce zmieść cały ogromny świat raz na zawsze z przed oczu jego, przez prosty, a bezlitosny czyn pozbawienia go życia.
Jim, obezwładniony ciosem spadającego nań masztu na początku tygodnia, o którym jego szkocki kapitan zwykł był później powtarzać: „Ludzie! to cud, doprawdy, jak okręt mógł przeżyć to wszystko!" spędził wiele dni wyciągnięty na grzbiecie, oszołomiony, przybity, zgnębiony, przechodząc męki, jak na dnie przepaści, w której niema ukojenia. Nie dbał o to, jaki będzie koniec i w chwilach przytomności był na wszystko obojętny. Niebezpieczeństwo, gdy nie jest widziane, posiada nieokreśloność myśli ludzkich. Bojażń, cieniem się kryjąca imaginacya, wróg ludzi, rodzic wszelkich strachów, niepodsycana zapada w spokój wyczerpanych wzruszeń. Jim po za mieładem, panującym w potrząsanej kajucie, nie widział nic. Leżał, patrząc na otaczające go spustoszenie i rad był, że nie potrzebuje iść na pokład, ale od czasu do czasu jakiś niezwalczony niepokój chwytał go; dyszał i wił się pod kołdrą i wówczas bezmyślna brutalność istnienia, związana z agonią takich odczuć, napełniała go rozpaczliwem pragnieniem ucieczki za jakąkolwiek cenę. Następnie wróciła piękna pogoda i nie myślał już o tem więcej.
Powstał jednak kulawy i słaby i gdy okręt przybył do jednego ze wschodnich portów, musiał pójść do szpitala.
Powoli wracał do zdrowia, więc go pozostawiono w szpitalu. Było tylko dwóch jeszcze pacyentów pod opieką białych ludzi: jakiś marynarz ze złamaną nogą i dostawca kolejowy sąsiedniej prowincyi, tknięty jakąś tajemniczą chorobą podzwotnikową, który utrzymywał, że doktór jest osłem i leczył się patentowanemi środkami, przemycanemi przez oddanego mu sługę. Ci dwaj opowiadali sobie nawzajem życie swoje, grali trochę w karty, lub leżąc na fotelach, w szlafrokach, ziewali dzień cały, nie mówiąc ani słowa.
Szpital stał na wzgórku i łagodny wietrzyk, wpływając przez okna zawsze szeroko otwarte, przynosił łagodność nieba, obezwładnienie ziemi, to czarowne tchnienie wschodnich wód. Były tam w nim balsamiczne wonie, suggestye nieskończonego spokoju, dary wiecznych marzeń.
Jim patrzył poprzez gąszcze ogrodów, dachy miasta, ponad palmami rosnącemi na wybrzeżu, na tę przystań upstrzoną wysepkami, oblaną wspaniałemi promieniami słońca, ze swemi okrętami, podobnemi zdala do dziecinnych zabawek, z tą błyszczącą ruchliwością, przypominającą jakąś świąteczną paradę, i ze sklepieniem niebios wieczystego, wschodniego spokoju, ze słodkim uśmiechem wschodnich mórz, władających przestrzenią aż po daleki widnokrąg.
Gdy tylko mógł chodzić bez kija, poszedł do miasta, szukając sposobności dostania się do domu. W danej chwili nic się nie nadarzało, więc naturalnie zawarł znajomość w porcie z ludźmi swego po wołania. Natknął się na dwa rodzaje takich ludzi Jedni nieliczni i rzadko widziani prowadzili tajemnicze życie, zachowali niespożytą energię, z temperamentem rozbójników morskich, a spojrzeniem marzycieli żyli w jakimś chaosie planów, nadziei, niebezpieczeństw, przedsięwzięć, wyprzedzających cywilizacyę; śmierć ich zdawała się być jedynym pewnym wypadkiem w tej fantastycznej egzystencyi. Większość zaś ludzi była tak, jak on sam, rzucona tu przez jakiś przypadek, i pozostała w charakterze oficerów na miejscowych okrętach. Wstrętną im była teraz myśl służby u siebie z jej trudniejszemi warunkami, surowszem pojęciem obowiązków i niebezpieczeństwami burzliwych oceanów. Nastroili się do wiecznego spokoju morza i nieba wschodu.
Polubili krótkie wędrówki, wygodne fotele na pokładzie, liczne załogi z tuziemców złożone i wyróżnianie z powodu białości skóry. Drżeli na myśl o ciężkiej pracy i pędzili wygodne życie oczekując niby lada chwila nowych rozkazów, służąc Chińczykom, Arabom, metysom—dyabłom samym gotowi służyć, gdyby praca lekką była. Wiecznie opowiadali o jakichś szczęśliwych wypadkach: jak ktoś tam otrzymał dowództwo statku, idącego do Chin — rzecz bardzo przyjemna; to znów w Japonii ktoś dobrze sobie żyje; tamten zaś we flocie syamskiej używa; w tem wszystkiem co mówili — w czynach swoich, w spojrzeniach, w całych postaciach — zdradzali punkt słaby, świadczący o pewnem zepsuciu, o postanowieniu przesunięcia się przez życie spokojnie i przyjemnie.
Jimowi ten plotkujący tłum, niby marynarzy, wydawał się z początku nie istotami ludzkiemi, lecz cieniami. W końcu jednak ciągnął go widok tych ludzi, dziwił się tym pozorom szczęścia przy tak małej dozie obowiązków, przy zupełnym braku niebezpieczeństw i przygód. I z czasem, obok początkowej pogardy, powoli zbudziło się nowe uczucie; i nagle porzucił myśl wracania do domu, a zapisał się na pomocnika kapitana na parowcu Patua.
Patua, był ta lokalny parowiec stary jak wzgórza, długi jak chart, zjedzony rdzą więcej niż porzucony dzban do wody. Należał do Chińczyka, wydzierżawiony był przez Araba, a komendantem na nim był rodzaj renegata Niemca z południowej Nowej Walii, bardzo wyklinającego publicznie swą ojczyznę, ale który na wzór zwycięzkiej politycznej siły Bismarka, brutalizował wszystkich, których się nie obawiał i przybierał minę „żelaznego” człowieka, w połączeniu z purpurowym nosem i rudemi wąsami. Gdy parowiec został wymalowany na zewnątrz, a wybielony wewnątrz, mniej więcej ośmset pielgrzymów znalazło pomieszczenie na jego pokładzie. Wpływali oni do niego trzema drogami, wpływali pchnięci wiarą i nadzieją otrzymania królestwa niebieskiego, wpływali z nieustannym hałasem i tupotaniem bosych nóg, bez słowa, bez szemrania, bez jednego po za siebie spojrzenia; i gdy usunięto wszystkie belki, dzielące pokład na części, rozleli się po nim na wszystkie strony, zajęli przód i tył jego, przelewali się na dół przez ziejące otwory, zapełnili wszystkie wewnętrzne kryjówki okrętu — nakształt wody napływającej do cysterny, napełniającej wszystkie szpary i pęknięcia, podnoszącej się powoli aż do brzegów. Ośmset ludzi, mężczyzn i kobiet z wiarą i nadzieją, z przywiązaniem serdecznem i wspomnieniem zebrało się tam, przybywając z północy, południa, z nad granic wschodu, depcząc po dróżkach z „jungli” prowadzących, idąc wzdłuż rzek, przeprawiając się w małych łódeczkach z wyspy na wyspę, znosząc cierpienia, napotykając dziwne zjawiska, trapieni dziwnemi obawami, podtrzymywani jednem tylko pragnieniem. Przybywali z samotnych szałasów, z ludnych osad nadbrzeżnych wiosek. Na głos jednej idei porzucili swe lasy, wyręby, opiekę rządów swoich, powodzenie, nędzę swą, otoczenie od lat młodzieńczych i groby ojców. Przybyli pokryci pyłem, potem, sadzą, łachmanami — silni mężczyźni na czele całych rodzin, chudzi starcy, spieszący naprzód bez nadziei powrotu; młodzi chłopcy z nieustraszonemi oczami, patrzącemi ciekawie; nieśmiałe małe dziewczątka ze zwichrzonemi, długiemi włosami; zakwefione kobiety, tulące do piersi, owinięte w brudne chusty dzieci — nieświadome pielgrzymki wymagającej wiary.
— Spojrzyj na to bydło — rzekł Niemiec-dzierżawca do swego nowego pomocnika.
Arab, wódz tej pobożnej podróży, przyszedł ostatni. Szedł powoli na pokład, piękny, poważny w białej szacie i szerokim turbanie. Szła za nim cała gromada służących, niosąc jego pakunki; Patua podniosła kotwicę i odpłynęła od przystani.
Przepłynęła między dwiema małemi wysepkami, objechała miejsce, gdzie żaglowce zarzucają kotwice, zatoczyła półkole w cieniu jakiegoś wzgórza i znalazła się obok szeregu wzdymanych wiatrem żagli.
Arab, stojąc na przodzie parowca, głośno odmawiał modlitwy za podróżujących po morzu. Wzywał łaski Wszechmocnego na tę podróż, błagał o Jego błogosławieństwo dla pracy ludzkiej i tajemnych pragnień ich serca; przy zapadającym zmierzchu parowiec pruł spokojne wody cieśniny; a tam w dali, w tyle parowca, latarnia morska, postawiona przez niewiernych na zdradliwej mieliźnie, zdawała się mróżyć swe oko płomienne, patrząc na odpływający parowiec, jakby szydząc z jego pobożnych zamiarów.
Przepłynęła cieśninę i Patua dążyła dalej prosto do morza Czerwonego, pod spokojnem, palącem, niezmąconem żadną chmurką niebem, spowita gorejącemi promieniami słońca, zabijającemi wszelką myśl, przygnębiającemi serce, niweczącemi całą wolę i energię.
A pod tą groźną wspaniałością nieba tego morze błękitne i głębokie pozostało spokojne, bez jednego ruchu, bez jednej zmarszczki, gęste, stojące, martwe. Patua z lekkim świstem płynęła tą równiną świetlaną a gładką, rozwijała czarną wstęgę dymu na tle jasnego nieba, a po za sobą, na wodzie, pozostawiała białą wstęgę piany, niknącej natychmiast, jak jakie widmo, pozostałe na martwem morzu po widmie parowca.
Każdego ranka słońce jak gdyby zawarło ugodę z tym dążącym na pielgrzymkę parowcem, z cichym a nagłym wybuchem światła ukazywało się zawsze w tem samem miejscu, w tyle parowca, o południu doganiało go, zlewając skoncentrowany żar swych promieni na pobożne zamiary ludzkie, przechylało się dalej i zapadało tajemniczo do morza wieczór za wieczorem.
Pięciu białych żyło w przyjaźni na parowcu oddzielonym od ludzkiego ładunku. Rozciągnięte płótno tworzyło biały dach nad pokładem, od końca do końca, i niejasny pomruk, cichy szept smutnych głosów zdradzał jedynie obecność tego tłumu ludzi na tym olbrzymim przestworze wód. Takie były te dnie spokojne, gorące, ciężkie, znikające jeden po drugim w przeszłości, jak gdyby wpadały w przepaść wiecznie otwartą; a parowiec, samotny pod słupem dymu, trzymał się stale jednego kierunku, czarny, dymiący w tym świetlistym bezmiarze, jakby spalony ogniem, lecącym nań z pozbawionego litości nieba.
Zapadająca noc błogosławieństwem się zdawała.