Lord Jim (tłum. Węsławska)/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1904
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.


Otaczała nas najzupełniejsza cisza. Mgła jego odczuć wisiała między nami, jakby walką jego wewnętrzną miotana, a po przez nią nią ukazywał mi się on nie pod własną postacią, lecz jak jakaś symboliczna istota w obrazie. Chłód nocy przygniatał mu członki, jak płytą marmurową.
— Rozumiem — szepnąłem więcej dlatego, by sobie samemu dowieść, że mogę otrząsnąć się z tej bezwładności, niż dlaczego innego.
— Przed zachodem słońca „Ozondala” zabrała nas na swój pokład — mówił chmurnym tonem — płynęła wprost na nas, musieliśmy tylko siedzieć spokojnie i czekać.
Po długiej przerwie rzekł:
— Opowiedzieli swoją historyę. — Znowu nastała chwila przygnębiającej ciszy.
— Wówczas dopiero zdałem sobie jasno sprawę ze wszystkiego i powziąłem postanowienie — dodał.
— Nic nie powiedziałeś? — szepnąłem.
— A cóż mówić miałem? — również szeptem spytał.
— Lekkie drgnienie. Zatrzymany parowiec. Skonstatowane uszkodzenia. Wzięto się cicho do spuszczania łodzi, by nie wzbudzać popłochu. Gdy pierwszą łódź spuszczono, parowiec zatonął jak kawał ołowiu... czy mogło być coś jaśniejszego? — zwiesił głowę — i straszniejszego?
Usta mu drżały gdy patrzył mi prosto w oczy.
— Skoczyłem... czyż nie tak?... To był fakt, a reszta, to już wszystko jedno!
Załamał na chwile ręce, spojrzał na prawo i lewo i szepnął:
— To jakbym oszukiwał zmarłego.
— Tam umarłych nie było — rzekłem.
Na te słowa oddalił się odemnie, oparł się o balustradę, jakby podziwiając piękność i spokój nocy. Z kwiatów płynęła balsamiczna woń. Po chwili wrócił do mnie szybkiemi krokami.
— To wszystko jedno — powtórzył.
— Może być — rzekłem. Zaczynałem rozumieć, że nie dorównywam mu, bo zresztą cóż ja wiedzieć mogę.
— Umarły, czy żywy był on, nie mogłem wiedzieć tego napewno — rzekł. — Żyć musiałem, prawda?
— Zapewne, tak, jeżeli się z tego punktu zapatrujesz — bąknąłem.
— Rad byłem, rozumie się — mówił, myśląc o czem innem. — Zeznawali — wyrzekł powoli podnosząc głowę. — Czy pan wiesz, jaka była moja pierwsza myśl, gdym ich słuchał? Doznałem ulgi, ucieszyłem się, dowiedziawszy się, że te krzyki... czy mówiłem panu, że słyszałem krzyki? Nie? Otóż słyszałem... krzyki o pomoc, straszne... okropne. Imaginacya, przypuszczam. A jednak, nie mogę pojąć... tamci nie słyszeli. Pytałem się ich później. Wszyscy mówili... nic! Nic? A ja słyszałem je, nawet wówczas. Powinienem był wiedzieć, że to niemożliwe... ale ja nic nie myślałem... tylko wsłuchiwałem się. Bardzo słabe jęki, ale słyszałem je dzień w dzień. Nareszcie, jeden z majtków podszedł do mnie i rzekł:
— Patua... francuski statek... dopłynęli szczęśliwie do Aden... śledztwo... sąd... przygotowane dla was pomieszczenie w „Domu marynarzy”. Przechadzałem się z nim po pokładzie i rozkoszowałem się ciszą. Nie było więc krzyków. Imaginacya! Musiałem mu uwierzyć. Nie słyszałem nic już więcej. Nie wiem, jak długo mógłbym to znieść. Stawało się to coraz przykrzejszem... chciałem powiedzeć... głośniejszem.
Zamyślił się.
— Więc krzyków nie było! Niech i tak będzie. Ale światła! Przecie światła znikły! Nie widzieliśmy ich więcej. Gdyby były, rzuciłbym się w morze i popłynąłbym ku nim krzycząc... błagałbym, by mnie znów przyjęli na pokład... Miałbym okazyę... czy wątpisz pan?... A zkąd wiedzieć, co ja czułem?.. Jakiem prawem pan wątpi?... O mało co nie zrobiłem tego... czy pan rozumie? — tu głos zniżył. — Nie było jednego światełka, jednego błysku — mówił smutnie. — Czyż pan tego zrozumieć nie może, że gdyby było jedno światełko, nie widziałbyś mnie pan tutaj? Widzisz mnie pan... i wątpisz?
Zaprzeczyłem głową. Ta kwestya świateł niewidzialnych, pomimo, że parowiec był tylko o ćwierć mili oddalony, mogła być przedmiotem do dyskusyi. Jim upierał się przy tem, że nie widać było nic po pierwszem przejściu ulewy; tamci tożsamo opowiadali oficerom z „Avondali”. Rozumie się, że słuchano ich i kiwano głowami z uśmiechem powątpiewania. Stary jakiś kapitan, siedzący przy mnie na sądzie, nachylił się do mnie, szepcząc:
— Rozumie się, kłamać będzie!
A właściwie, nikt nie kłamał; nawet ten główny maszynista, opowiadając o światełku na maszcie, gasnącem jak rzucona zapałka. Człowiek w takim stanie podniecenia, w jakim oni byli, mógł dojrzeć tlącą się iskierkę, gdy rzucał ukradkowe poza siebie spojrzenia, a oni nie widząc jej, mogli sobie tylko tem wytłómaczyć, że parowiec zatonął. Było to widoczne, a zarazem uspokajające. Przewidziany fakt nadchodził tak szybko, że widoczny był pośpiech. Nic dziwnego, że nie szukali oni innego wytłómaczenia. A prawdziwe wyjaśnienie było bardzo proste, i jak tylko Brielly wzmiankował o niem na sądzie, nikt już więcej tą sprawą się nie zajmował. Jeżeli pamiętacie, parowiec został zatrzymany, a tył wysoko podniesiony. Gdy orkan uderzył weń, przechylił się mocno na przeciwną stronę i tym sposobem światła jego stały się zupełnie niewidzialne dla ludzi, znajdujących się w łodzi po tej jego stronie.
Bardzo być może, że gdyby światła były widzialne, robiłyby one wrażenie niemej prośby — a blask ich, przebijając cienie nocy, posiadałby tajemniczą potęgę ludzkiego spojrzenia, mogącego obudzić uczucia litości i wyrzutów sumienia. Mówiłoby: „Jestem tu... jeszcze tu...”, bo cóż może powiedzieć więcej oko porzuconej ludzkiej istoty?
Ale parowiec odwrócił się od nich, jakby z pogardą. Patrzał teraz uparcie na nowe niebezpieczeństwa na otwartem morzu, których tak dziwnym sposobem uniknął, aby zakończyć swe życie na przystani, pod cieniami siekier i młotów. Jaki był ostateczny los pielgrzymów, znajdujących się na jego pokładzie — nie wiem, ale nazajutrz, około dziewiątej, zjawił się statek francuski; zeznanie komendanta stało się publiczną własnością.
Skręcił on trochę z drogi, by się przekonać co się dzieje z tym parowcem, tak groźnie pochylonym nad powierzchnią morza.
Wywieszona była flaga, widać było, że parowiec znajduje się w strasznem niebezpieczeństwie, ale kucharze przygotowali ranny posiłek, a pokład natłoczony był ludźmi; wszyscy oni patrzyli na zbliżający się statek, a żaden głos nie wyszedł z ich ust, jakby czarem jakimś do milczenia zmuszonych.
Komendant francuski wołał na nich, ale nie otrzymał odpowiedzi, a przekonawszy się przez lunetę, że tłum na pokładzie nie wygląda jak zadżumiony, zdecydował się wysłać łódź.
Dwóch oficerów weszło na pokład, usiłowali rozmówić się z Arabem, ale do ładu z nim dojść nie mogli: groza położenia sama przez się biła w oczy.
Zdumieni byli widokiem martwego białego człowieka, w skurczonej pozycyi, leżącego na pomoście.
Fort intrigué par ce cadavre — opowiadał mi oficer francuski, którego przypadkiem spotkałem w kawiarni w Sydneju. Był on na tym statku i doskonale pamiętał całą sprawę, chociaż niemało lat upłynęło od tego czasu.
Co prawda, muszę to zaznaczyć, że ta sprawa dziwną miała moc, opierała się czasowi i słabości pamięci ludzkiej; z niezwykłą żywotnością przebywała w mózgach ludzkich i na końcu ich języka. Miałem tę wątpliwą przyjemność, że po latach całych, w oddaleniu niewiem już ilu mil, wychodziła ona zawsze na stół przy najlżejszej aluzyi. Dziś naprzykład, zkąd doszło do rozmowy o niej? Ja w tem towarzystwie jestem jedynym marynarzem, ta sprawa tylko w mojej pamięci pozostać mogła, a jednak wypłynęła na wierzch.
A jeżeli dwaj ludzie nieznani sobie, ale obznajmieni z tą sprawą spotkają się w jakimkolwiek punkcie świata, to zanim się rozejdą, rozgadać się o niej muszą.
Ja tego Francuza nigdy a nigdy przedtem nie widziałem, a po upływie godziny rozmawialiśmy jak starzy znajomi, chociaż nie należał on również do bardzo rozmownych.
Siedział on sobie spokojnie nad szklanicą, napełnioną jakimś ciemnym płynem. Mundur jego trochę był zniszczony; on sam ciężki, o szerokich nabrzmiałych policzkach, wyglądał na człowieka zażywającego tabaczkę. Znajomość nasza rozpoczęła się tem, że on mi podał przez stół gazetę, której nie potrzebowałem.
Powiedziałem: Merci.
Zamieniliśmy parę nic nie znaczących uwag i nagle, zanim pojąłem, jakim sposobem doszliśmy do tego, wpadliśmy na tę historyę i on mi opowiadał, jak bardzo „zdziwieni byli widokiem tego trupa”. Okazało się, że mój oficer należał do załogi statku, który wyratował Jima i jego towarzyszów.
W restauracyi, gdzieśmy siedzieli, trzymano rozmaite zagraniczne trunki, widocznie dla wygody oficerów marynarki. Francuz, popijając jakiś ciemny płyn, zapewne cassis à l'eau, kiwał głową, zaglądając jednem okiem do wnętrza szklanki.
Impossible de comprendre... vous concevez — rzekł.
Łatwo pojąłem, jak mi trudno było połapać się w sytuacyi. Żaden z przybyłych łodzią oficerów nie znał dobrze angielskiego języka, nie mogli się więc porozumieć.
— Tłoczyli się wokoło nas — opowiadał oficer. — Utworzyło się koło autour de ce mort opisywał. Należało się zabrać do rzeczy najważniejszej. Ludzie ci zaczynali się niepokoić... Parbleu! Tłum taki... wystawiasz to pan sobie? — dodał z filozoficzną pobłażliwością. — Co się tyczy miejsca uszkodzonego w parowcu, radził nie dotykać go, uważał to za rzecz najbezpieczniejszą. Jak można najprędzej, linami przywiązano Patuę do statku, sterem naprzód; w tych okolicznościach, było to rozsądne rozporządzenie, gdyż manewr ten zmniejszył ciężar w miejscu uszkodzonem, wymagającem wielkiej ostrożności.
Byłem pewny, że w tych rozporządzeniach mój nowy znajomy odegrał główną rolę; wyglądał na człowieka, któremu zaufać można, na wytrawnego marynarza, chociaż gdy tak siedział, trzymając grube palce na brzuchu, przypominał jednego z tych poczciwych, zatabaczonych proboszczów wiejskich, do których uszu zlewane są wszystkie grzechy, cierpienia, wyrzuty sumienia całych generacyi kmiotków. Wyraz spokoju i prostoty, malujący się na ich twarzach jest jakby zasłoną, rzuconą na tajemnicę bólu i rozpaczy. Stosowniejszą dla niego byłaby wytarta sutanna, zapięta aż pod obfitym podbródkiem, niż ten surdut z epoletami i metalowemi guzikami. Szeroka jego pierś podnosiła się miarowo, gdy mi opowiadał o tej ryzykownej sytuacyi, w jakiej się teraz znaleźli; bezwątpienia, jako marynarz muszę to dobrze rozumieć.
Powiedziawszy to, pochylił się zlekka ku mnie, i wydymając wygolone wargi, odsapnął lekko.
— Na szczęście — ciągnął dalej — morze tak gładkie było jak ten stół, a powietrze tak nieruchome jak tu.
Rzeczywiście gorąco tam było i duszno; policzki mi pałały, jak gdybym był tak młodym, że mogłem rumienić się i czuć się zakłopotanym.
A kierowali się, jak opowiadał, do najbliższego angielskiego portu, gdzie kończyła się ich odpowiedzialność Dieu merci...
Wydął trochę policzki.
— Bo, proszę pana, przez cały czas holowania tonącego parowca trzymaliśmy dwóch ludzi na straży z siekierami w rękach, by natychmiast przecinali liny, gdyby parowiec opuścił ciężkie powieki, tą mimiką podkreślając myśl swoją.
— Cóż pan chcesz! Robi się, co można. — Przez chwilę zachował zupełną nieruchomość z wyrazem rezygnacyi pełnym.
— Dwóch ludzi na stanowisku przez trzydzieści godzin. Dwóch! — powtórzył, podnosząc trochę prawą rękę, wystawiając dwa palce. Był to pierwszy giest, jaki wykonał.
To dało mi sposobność do zauważenia, że miał bliznę na dłoni — najwidoczniej pochodziła ona od postrzału, a gdy wskutek tego odkrycia baczniej przyglądać mu się zacząłem, spostrzegłem krysę na skroni, gubiącą się w szpakowatych włosach — ślad cięcia pałaszem zapewne.
Znów założył ręce na brzuchu.
— Pozostałem na pokładzie tej... tej... jakże tam... Oh! Pattu! C’est bien ça. Pattua! Merci. To dziwna, jak człowiek zapomina. Otóż pozostałem na pokładzie tego parowca trzydzieści godzin...
— Pan to zrobiłeś? — krzyknąłem.
Patrząc na swe ręce, wydął trochę usta.
— Uważano za konieczne — rzekł, podnosząc powoli brwi, by jeden z oficerów pozostał na zagrożonym parowcu, by miał oko zwrócone na wszystko, by porozumiewał się znakami z holującym statkiem... rozumiesz pan? Zresztą i moje takie było zdanie. Łodzie ratunkowe na naszym statku były przygotowane... ja również na tym parowcu pomyślałem o środkach ratunku... Enfin! Zrobiło się wszystko, co było w możności naszej. Położenie delikatnej natury. Trzydzieści godzin! Przygotowano dla mnie posiłek. Ale co do wina... rób co chcesz, ani kropli!...
Dziwnym sposobem, nie zmieniając wyrazu twarzy, nie ruszając się, wyraził całą głębię swego niezadowolenia.
— Ja... rozumiesz pan, bez szklanki wina przy jedzeniu jestem do niczego!
Lękałem się, by zbytecznie nie rozgadał się o tem nieszczęściu, bo chociaż nie poruszył palcem, ani skrzywił się, dał do zrozumienia, jak bardzo drażni go samo wspomnienie o niem. Ale po chwili zapomniał o wszystkiem.
Oddali ładunek „władzom portowym” jak się wyraził. Niezmiernie był zdziwiony, że z takim spokojem przyjęto go.
— Zdawałoby się, że takie dziwne zguby odwożone nie są dzień w dzień. Wy, jednakże, dziwni jesteście — dodał, opierając się o mur i wyglądając tak nieodpowiednio do wyrażenia jakichkolwiek uczuć, jak wór z otrębami.
Zdarzyło się, że w tym porcie stał właśnie okręt wojenny i parowiec indyjskiej floty, francuz nie ukrywał podziwu nad szybkością, z jaką łodzie tych dwóch okrętów oczyściły Patnę z pasażerów.
Rzeczywiście, jego ospały sposób obejścia wyrażał wszystkie uczucia: posiadał on tajemniczą, cudowną moc wywołania nadzwyczajnego efektu za pomocą środków niedostrzegalnych, co jest ostatnim wykazem najwyższej sztuki.
— Dwadzieścia pięć minut, z zegarkiem w ręku... dwadzieścia pięć minut, ani sekundy więcej.
Składał i rozkładał swe palce, nie odejmując rąk od żołądka i wywołał tem większe wrażenie, niż gdyby ramiona w górę wyrzucał.
— Cały ten tłum przeniesiono na wybrzeże ze wszystkimi manatkami, na parowcu została tylko straż, z marynarzy złożona, i ten interesujący nieboszczyk. To wszystko stało się w dwadzieścia pięć minut...
Ze spuszczonemi oczami i głową na bok przechyloną zdawał się jak smarkacz delektować kawałkiem ładnej roboty. Nie mówiąc nic więcej, przekonywał słuchacza, że jego uznanie niemałą posiada wartość i w końcu objaśnił mnie, że mając rozkaz pospieszać do Tulonu — odpływali wkrótce, tak, że wiele rzeczy z tego epizodu życia mego pozostały dla mnie niewyjaśnionemi!