Lord Jim (tłum. Węsławska)/Rozdział XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lord Jim |
Redaktor | Franciszek Juliusz Granowski |
Wydawca | Franciszek Juliusz Granowski |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Emilia Węsławska |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Mało spałem, zjadłem pośpiesznie śniadanie i po lekkiem wahaniu się postanowiłem, że obejdzie się dziś mój okręt bez rannej inspekcyi.
Było to brzydko z mej strony, bo chociaż mój pomocnik był nieocenionym człowiekiem, ale był skłonnym do czarnych przywidzeń i jeżeli o zwykłej godzinie nie otrzymał listu od żony, to nie posiadał się z gniewu i zazdrości, kłócił się ze wszystkimi i albo płakał w swej kajucie, albo puszczał wodze swemu temperamentowi, co do buntu prawie doprowadzało załogę.
Zrozumieć tego nigdy nie mogłem. Pobrali się przed trzynastu laty, a ujrzawszy ją raz, uczciwie mówię, nie mogłem pojąć, jak może człowiek tak waryować dla podobnie niepociągającej istoty.
Nie wiem doprawdy, czy dobrze zrobiłem, nie dzieląc się z biednym Selwinem myślami swemi, on robił sobie małe piekiełko na ziemi, ja pośrednio również cierpiałem nad tem, ale jakieś fałszywe poczucie delikatności powstrzymywało mnie od zwierzeń.
Małżeńskie stosunki marynarzy ciekawym byłyby przedmiotem do rozmowy, mógłbym wam opowiedzieć... ale tu ani miejsce, ani czas odpowiedni — zajmujemy się Jimem — a on był nieżonaty.
Jeżeli jego sumienie, czy duma, jeżeli te nadzwyczajne duchy i surowe cienie, towarzysze młodości jego, nie pozwalają mu uciec od kary śmierci, to ja, którego o takie towarzystwo posądzać nie można, muszę koniecznie pójść patrzeć, jak potoczy się jego głowa. Skierowałem swe kroki do sądu.
Nie miałem nadziei, bym został bardzo zbudowany lub wzruszony, zainteresowany, lub przerażony chociaż; póki człowiek żyje, jakaś porządna groza, odczuta od czasu do czasu, bardzo zbawienną jest w skutkach. Ale również nie spodziewałem się odczuć — takiego zgnębienia!
Cała gorycz kary dotkliwie uwypuklała się.
Rzeczywistem znaczeniem przestępstwa jest to złamanie wiary, jaką ogół ludzkości obdarza cię i z tego punktu widzenia — Jim niezwykłym był zdrajcą, ale egzekucya jego odbyła się w bardzo pospolity sposób.
Nie było wysokiej szubienicy, ani szkarłatnego sukna (czy mają szkarłatne sukno w Tower Hill? Powinniby mieć), nie było grozą przejętych tłumów, oburzonych na winowajcę i wzruszonych do łez losem jego — ani śladu ponurych wyrzutów sumienia.
Gdy szedłem, słońce jasno świeciło, zbyt wielka jasność jego nie dawała ukojenia, po ulicach przewalała się mieszanina różnobarwna, jak w zepsutym kalejdoskopie: żółto, zielono, niebiesko, tu błysnęła brunatna nagość nieokrytego ramienia, tu przesunął się wóz z czerwonym baldachimem, oddział krajowej piechoty przemaszerował pośpiesznie, tam znów policyant krajowiec, w ciemnym swym mundurze, spojrzał na mnie swemi tajemniczemi, wschodniemi źrenicami.
Pod cieniem samotnego drzewa, na dziedzińcu sądowym włościanie, zainteresowani w sprawie napadu, siedzieli w malowniczej grupie, przypominając jakąś chromolitografię obozowiska z książki opisującej podróż na Wschód.
Brakło tylko smugi dymu na dalszym planie, i pasącego się na trawie stada bydła.
Za nimi wznosił się żółty mur, przewyższający drzewa, o który odbijały się promienie słoneczne.
Izba sądowa ciemną była, zdawała się obszerniejszą.
W górze poruszały się miarowo wentylatory.
Tu i ówdzie udrapowana postać, wysokością nagich ścian zmniejszona, stała nieruchomie między szeregami pustych ławek, jak gdyby zaabsorbowana w pobożnem rozmyślaniu.
Oskarżony, który przegrał sprawę, otyły czekoladowej barwy człowiek, z ogoloną głową, z nagą połową piersi, siedział uroczyście nieruchomy; oczy tylko świeciły, biegając w około, a nozdrza przy oddechu gwałtownie się poruszały.
Brierly upadł na krzesło, miał minę człowieka całonocną pracą wyczerpanego. Pobożny kapitan żaglowca wydawał się podnieconym i kręcił się niespokojnie, jak gdyby z trudem powstrzymywał chęć zerwania się i wezwania nas wszystkich do modlitwy i skruchy.
Głowa głównego urzędnika, blada, porządnie uczesana, przypominała głowę ciężko chorego człowieka, którego wymyto, wyczesano i ułożono na łóżku.
Usunął na bok szklankę z kwiatami — a chwytając w obie ręce długą ćwiartkę sinawego papieru, przebiegł ją oczami, wyciągnął ramię na brzeg stołu i czytać zaczął głośno, równym, wyraźnym, obojętnym głosem.
Na Jowisza! Wszystkie moje niedorzeczne myśli o rusztowaniu i toczącej się z niego głowie — niczem były! Rzeczywistość, zapewniam was, gorszą była od ścięcia głowy. Skończyło się! Myśl ta przygniatała wszystkich olbrzymim ciężarem, nie miała w sobie też nadziei spokoju i bezpieczeństwa, jakie następuje po spadnięciu topora.
Z tej całej manipulacyi wiał chłód wyroku śmiertelnego i okrucieństwo wyroku wygnania!
Dziś jeszcze się na to tak zapatruję, możecie więc pojąć, jak to odczułem wówczas. Może dla tej przyczyny, nie mogłem się zmusić do uważania tej sprawy za skończoną.
Ona we mnie pozostała, chętnie o niej rozprawiałem, jak gdyby nie była ostatecznie roztrzygniętą: osobiste zdanie — międzynarodowe zdanie — na Jowisza!
Ten Francuz naprzykład! Zapatrywania się jego kraju wypowiedziane były spokojnie, z tą określoną frazeologią, jakiej użyłaby maszyna, gdyby mówić umiała.
Głowa głównego urzędnika wyłaniała się z po za papieru, czoło tak białe było, jak alabaster.
Kilka zapytań podano sądowi.
Pierwsze odnosiło się do kwestyi, czy parowiec pod każdym względem zdatny był do odbycia podróży?
Sąd odpowiedział przecząco.
Następny punkt, przypominam sobie, roztrząsał sprawę, czy w chwili wypadku parowiec właściwie był kierowany i pozostawał pod opieką dobrych marynarzy? Odpowiedziano: tak, Bóg raczy wiedzieć dlaczego, następnie oświadczono, że właściwej przyczyny wypadku nie odkryto.
Jakieś pływające szczątki rozbitego okrętu zapewne.
Pamiętałem i ja, że w owym czasie zawiadomiono o zniknięciu norweskiej barki, naładowanej drzewem; takie barki bardzo często przewraca orkan i one pływają miesiące całe — tworząc rodzaj morskich syren, czyhających na okręty i rozbijających je w noc ciemną.
Takie błąkające się trupy są dość pospolite na północnym Atlantyku, który nawiedzany jest wszystkiemi okropnościami morza — mgłą, lodowemi górami, zatopionemi okrętami i ponuremi, długotrwałemi wichrami, które wysysają jak wampiry siłę, gniotą ducha, odbierają wszelką nadzieję i człowiek się czuje pustą skorupą.
Ale tam — na tych morzach — wypadek był dość rzadki i wyglądał jak specyalna niełaska Opatrzności, pragnącej śmierci jednego biedaka, a na Jima sprowadzającej — gorzej niż śnierć.
Zamyśliłem się o tem i czas jakiś słyszałem tylko głos urzędnika, nie rozumiejąc słów
Ale po chwili zacząłem odróżniać pojedyncze wyrazy: ...najzupełniej nie pamiętając o swych obowiązkach... mówił.
Następnego zdania nie usłyszałem i znów... „... porzucając w chwili niebezpieczeństwa tak ludzi, jak ich majątki, pieczy ich powierzonych...” mówił urzędnik i umilkł.
Ponure spojrzenie ponad papierem rzuciła para oczu. Pospiesznie spojrzałem na Jima, jak gdybym się obawiał, że mi zniknie z oczu. Bardzo spokojny — ale stał tam jeszcze. Cały w słuch się zamienił.
„Dla — tego...” — zaczął uroczyście urzędnik.
Wzrok Jima zawisł na ustach jego.
I wypłynęły słowa w ciszy, uniesione pędem poruszanego wentylatorami powietrza, a ja, śledząc, jakie na nim robią wrażenie, chwytałem tylko urywki przemowy urzędnika.
... Sąd... Gustaw N. N.... komendant... urodzony w Niemczech... Jakób... N. N.... pomocnik... świadectwa unieważnione!
Nastała cisza. Urzędnik położył papier, a pochylając się na poręcz fotelu, zaczął swobodną z Brierlym rozmowę. Powstano, zaczęto wychodzić, ja również skierowałem się ku drzwiom. Na dziedzińcu stanąłem spokojnie i gdy Jim mimo mnie przechodził, schwyciłem go za rękę i zatrzymałem.
Rzucił mi takie spojrzenie, jak gdybym był od powiedzialny za to, co się stało; jak gdybym był wcieleniem złego w życiu.
— Wszystko skończone — bąknąłem.
— Tak — odparł ochrypłym głosem.
— A teraz niech się nie ośmieli żaden człowiek...
Wyrwał mi rękę. Patrzyłem za nim, jak odchodził.
W długiej ulicy czas jakiś był widzialny. Szedł powoli, zdawało się, że z wysiłkiem utrzymuje się na lini prostej. Właśnie w chwili, gdym go tracił z oczu, pewny byłem, że się zachwiał.
— Zgubiony człowiek — rzekł ktoś po za memi plecami.
Obróciwszy się, ujrzałem Australczyka, którego znałem trochę; nazywał się Chester.
On również patrzył za Jimem.
Chester miał niesłychaną objętość w piersiach, mahoniowej barwy gladko ogoloną twarz i dwa krzaczki szpakowatych wąsów, sterczących nad górną wargą.
Przechodził rozmaite koleje, był dzwonnikiem, kupcem, poławiaczem wielorybów i, jak sam mówił, wszystkiem, czem człowiek na morzu być może.
Ocean Spokojny, północny i południowy, był właściwym gruntem jego działalności, ale przywędrował w te okolice, gdyż pragnął nabyć jaki niedrogi statek dla siebie.
Opowiadał, że znalazł gdzieś wyspę, bogatą w guano, ale dostęp do niej przedstawiał wiele niebezpieczeństw.
To istna kopalnia złota — ale niema gdzie nawet kotwicy zarzucić, a przy tem huragany są na porządku dziennym. Powtarzam, że to więcej warte niż kopalnia złota, a nie mogę znaleźć ani komendanta, ani właściciela okrętu, chcącego tam dopłynąć. Postanowiłem więc sam zająć się tą sprawą... Dla tego celu potrzebował statku i wiedziałem, że przeprowadza układy z firmą Partee o stary okaz, anachronizm mórz, o sile dziewięćdziesięciu koni.
Patrzył ze znajomością rzeczy na Jima.
— Bierze to bardzo do serca? — spytał pogardliwie.
— Bardzo — odparłem.
— To nic z niego nie będzie — zaopiniował. — Z takiego ciasta człowiek wyjść nie może. Należy patrzeć na rzeczy tak, jak się one przedstawiają. Inaczej nic na tym świecie nie zrobisz. Ot, ja naprzykład, nigdy nic do serca nie biorę.
— Tak — odparłem — widzisz pan rzeczy takiemi, jakiemi one są.
— Ot, chciałbym, by tu przyszedł mój wspólnik — to ciekawy człowiek. Znasz pan mego wspólnika? Stary Robinson. Nie znasz pan? Toż przecie sławny Robinson. Przemycił większą ilość opium i schwytał więcej wielorybów, niż jakikolwiek inny żywy człowiek.
Powiadają, że on wskazywał drogę żaglowcom, gdy mgła tak gęstą była, że tylko sam Stwórca mógł odróżnić jednego człowieka od drugiego. Będziemy eksploatowali razem to guano. Taka sposobność zrobienia majątku nie zdarzyła mu się jeszcze w życiu.
Przyłożył usta do mego ucha.
— Ludożerca! Tak go powszechnie nazywano przed laty. Pamiętasz pan tę historyę. Rozbił się okręt, prawda; siedmiu marynarzy wydostało się na wybrzeże i podobno nie osobliwie ze sobą żyli.
Są ludzie niezmiernie kłótliwi, nie umiejący radzić sobie w chwilach ciężkich — biorący rzeczy nie tak, jak należy, a jakiż tego rezultat? Rozumie się zły! Kłótnie, swary, a jak nie, łeb zostaje rozbity. Taki gatunek ludzi najlepiej pod postacią trupów się przedstawia,
Chodziły wieści, że łódź okrętu „Wolverine” ujrzała go klęczącego na wybrzeżu, nagiego jak go Bóg stworzył i śpiewającego jakieś psalmy; śnieg prószył wówczas. Gdy łódź się zbliżyła na długość wiosła — zerwał się i zmykać zaczął. Goniono za nim godzinę przynajmniej, nareszcie jeden majtek rzucił kamieniem, który trafił za ucho i powalił uciekającego. Sam był na wybrzeżu? Rozumie się. Ale czy ta historya jest prawdziwą, czy tamta, Bóg raczy wiedzieć.
Nie robiono tam żadnych poszukiwań.
Zawinięto go w płótno żaglowe i uniesiono jak najprędzej, noc zapadała, burza groziła, z okrętu co pięć minut strzelano na odwrót.
Po trzech tygodniach ani byś odgadł, że miał taką przygodę. Nie zwracał najmniejszej uwagi na to, co ludzie gadali, zaciął usta i pozwolił im krzyczeć. Martwił się, że stracił grube pieniądze w tej katastrofie, a cóż go mogły obchodzić przezwiska, dawane mu przez ludzi? Ot, taki człowiek jest niepotrzebny! Podniósł rękę i dawał znaki komuś, idącemu ulicą.
— Potrzebował pieniędzy, więc dopuściłem go do współki. Grzechem byłoby odrzucać taką osobliwość i — zostałem okradziony! Zapiekło mnie to do żywego, ale ponieważ mam zwyczaj zapatrywać się na rzeczy tak, jak się one przedstawiają, więc powiedziałem sobie: jeżeli muszę koniecznie dzielić się, to już wolę z takim człowiekiem, jak Robinson! Pozostawiłem go w hotelu, przy śniadaniu, a sam przyszedłem do sądu, bo mam pewną myśl.
— A! dzień dobry, kapitanie Robinson... ...Mój przyjaciel... kapitan Robinson.
Wychudły patryarcha, w białem ubraniu i czapce z zielonym daszkiem na głowie, trzęsący się ze starości, zbliżał się ku nam i stanął, wspierając się rękami na lasce od parasola. Długa, biała broda spadała mu na piersi. Zmrużył pomarszczone powieki i patrząc na mnie ze zdumieniem, mówił uprzejmie, chwiejąc się:
— Dzień dobry panu. Jak się pan ma?
— Trochę głuchy — rzekł mi Chester.
— Jakto, więc ciągnąłeś go sześć tysięcy mil w celu kupienia taniego statku? — pytałem.
— Rzuciwszy jedno na niego spojrzenie, obwiózłbym go dwa razy wokoło kuli ziemskiej — odparł z wielką energią Chester.
— Teraz statek naszą będzie własnością, bo czyż to moja wina, że wszyscy właściciele statków i wszyscy komendanci w całej Australii okazali się gromadą głupców? Raz w Anklandzie trzy godziny rozmawiałem z jednym człowiekiem.
— Przyślij okręt — mówiłem — przyślij okręt. Dam ci połowę pierwszego ładunku, eksploatacya kosztować cię nie będzie, chcę puścić interes w ruch.
A on na to:
— Nie zrobiłbym tego, choćby na świecie całym nie było innego miejsca na zużytkowanie mojego okrętu!
Skończony osieł! stały mu na przeszkodzie skały, prądy i to, że żadne towarzystwa ubezpieczeniowe nie chciałoby tu ryzykować, a nie rozumiał, co zarobić może w przeciągu trzech lat. Osioł! Prawie na kolanach go błagałem.
— Do dyabła wszystkie przeszkody, skały, huragany — mówiłem. — Zastanów się, toż tam jest guano, plantatorowie cukru bić się o nie będą — powiadam ci!... Ale cóż z głupcem poradzisz?
— Wymyśliłeś jakiś nowy kawał, Chesterze — rzekł.
Dobry sobie... kawał!... — ryczeć chciałem ze złości. Spytaj pan kapitana Robinsona...
Zetknąłem się z drugim właścicielem okrętu — otyłym jegomością w białej kamizelce, było to w Wellington; ten znów myślał, że chcę urządzić szwindel na wielką skalę.
— Jak widzę, głupca jakiegoś szukasz — rzekł — ale ja jestem teraz zajęty. Żegnam.
Pragnąłem schwycić go za bary, zgnieść i wyrzuzić przez okno jego własnej kancelaryi. Ale nie zrobiłem tego. Łagodny, słodki byłem, jak ksiądz.
— Pomyśl pan nad tem, zastanów się — rzekłem — jutro przyjdę po odpowiedź.
On coś bąknął o tem, że cały dzień będzie po za domem. Na schodach gotów byłem tłuc głową o mur z rozpaczy. Kapitan Robinson może zaświadczyć. Wściekałem się, myśląc o tej cudowne-substancyi, marnującej się tam, substancyi, któraby trzcinę cukrową popędziła pod obłoki. Toż to przyszłość Queenslandu!
W Brisbane, gdzie po raz ostatni próbowałem przeprowadzić swe plany — nazwali mnie maniakiem. Idyoci!
Jedyny rozsądny człowiek, jakiego tam spotkałem, był woźnica, który mnie woził po mieście Przypuszczam, że to był jakiś zmarnowany geniusz. He! Kapitanie Robinson? Pamiętasz, mówiłem ci o tym woźnicy w Brisbane, prawda? Ten chłop miał cudowne oko do takich interesów. Widział to wszystko jak na dłoni. Rozmowa z nim istotnie była przyjemnością. Pewnego wieczoru, po piekielnym dniu, spędzonym na układaniu się z właścicielami okrętów, byłem tak zgnębiony, że zawołałem:
— Muszę się spić. Zawieź mnie gdzie chcesz, muszę się spić, albo zwaryuję.
— Siadaj pan — rzekł.
— Doprawdy, gdyby nie on, nie wiem, coby się ze mną stało. He! Kapitanie Robinson!
Dał szturchańca w bok swemu wspólnikowi,
— He! he! he! — śmiał się stary, patrząc bezmyślnie na ulicę, poczem niepewny, zamyślony wzrok skierował na mnie.
— He! he! he!... — oparł się mocniej na parasolu i wpatrzył się w ziemię.
Nie potrzebuję mówić, że kilka razy usiłowałem oddalić się, ale Chester udaremniał moje zamiary prostem chwytaniem mnie za surdut.
— Chwileczkę. Mam myśl.
— Jakąż jest, u dyabła, myśl twoja? — wybuchnąłem w końcu.
— Jeżeli myślisz, że mnie wciągniesz...
— O nie... zapoźno, choćbyś pan sam chciał. Mamy już parowiec.
— To chyba widmo parowca — rzekłem.
— Nic nie szkodzi. Dobry będzie na początek — niema w nim wielkich braków. Prawda, kapitanie Robinsonie?
— Tak! tak! tak! — zakrakał starzec, nie podnosząc oczu, a starcze drganie głowy jego nabrało jakiejś dumnej determinacyi.
— Wiem, że pan znasz tego młokosa — rzekł Chester, głową wskazując ulicę, gdzie znikł Jim.
— Mówiono mi, że gadał z panem w hotelu „Malabar” ostatniej nocy.
Przyznałem, że tak było istotnie, a on, uczyniwszy uwagę, że lubi żyć przyzwoicie, tylko teraz musi oszczędzać grosz każdy, bo nigdy go dość niema, gdy się puszcza w ruch jaki interes — podniósł ramiona i gładził swe sterczące wąsy, a poważny Robinson kaszlał i coraz więcej opierał się na parasolu; zdawało się, że lada chwila przemieni się w kupę starych kości.
— Widzisz pan, stary trzyma w garści wszystkie pieniądze — szepnął poufnie Chester.
— Zostałem spłukany przy zawieraniu tranzakcyi, ale poczekaj pan, poczekaj. Dobry czas nadejdzie...
Zdziwił się nagle oznakami mego zniecierpliwienia.
— Do pioruna! — krzyknął. — Ja opowiadam panu o sprawie pierwszorzędnego znaczenia, a pan...
— Czekają na mnie — rzekłem łagodnie.
— No więc co? — rzekł — niech czekają.
— Czekają już — zauważyłem — ale powiedz mi pan lepiej, czego chcesz odemnie?
Rzucił gwałtownie głową.
— Potrzebuję tego chłopaka.
— Nie rozumiem — rzekłem.
— Niezdatny, co? — pytał Chester szorstko.
— Nic o tem nie wiem — protestowałem.
— Jakto, sam mi pan powiedziałeś, że bierze sprawę do serca — argumentował Chester.
— Mojem zdaniem, chłopiec, który... w każdym razie nie na wiele on się zda; ale widzisz pan, jestem w poszukiwaniu kogokolwiek i mam właśnie pracę odpowiednią dla niego. Dam mu posadę na mojej wyspie.
Kiwał głową znacząco.
— Muszę zakopać tam czterdziestu robotników, chociażby mi przyszło wykraść ich! Ktoś musi obrobić materyał. O! ja myślę to postawić na szerokiej stopie, pobuduję drewniane szałasy, rozciągnę żelazne dachy — znam jednego człowieka w Hobart, który zajmie się tem. Muszę jeszcze pomyśleć o zapasie wody. Dobrze będę musiał się uwijać, zanim znajdę kogoś, aby mi zechciał pożyczyć ze sześć żelaznych zbiorników na wodę. Wszak trzeba łapać deszczową wodę, prawda?
Otóż chciałbym, by ten chłopiec miał nad tem wszystkiem oko. Uczynię go najstarszym między robotnikami. Dobra myśl, co? Cóż pan powiesz o tem?
— Lata cale niema kropli deszczu na Walpole — rzekłem, zbyt byłem zdumiony, by się na śmiech zdobyć. Zagryzł usta i miał minę znudzoną.
— E! urządzi się to! trudność nie w tem leży!
Milczałem. Oczami duszy ujrzałem Jima, stojącego na skale, tonącego do kolan w guano, z wrzaskiem morskiego ptactwa w uszach i rozpaloną kulą słoneczną nad głową; niebo i ocean gorzeć się zdawał od tego gorąca; po za tą roziskrzoną powierzchnią wód oko nic nie widziało.
— Nie radziłbym najgorszemu memu wrogowi... — zacząłem.
— Co panu jest? — krzyknął Chester. — Mam zamiar dać mu porządne wynagrodzenie, rozumie się wtedy, jak interes pójdzie dobrze. A praca prawie żadna; stać tylko i trzymać za pasem nabity sześciostrzałowy rewolwer... Przecie nie będzie się obawiał pogróżek czterdziestu robotników, będąc między nimi jedynym uzbrojonym człowiekiem! Stanowisko lepsze, niż się wydawać może. Chciałbym, byś mi pan pomógł rozmówić się z nim.
— Nigdy! — krzyknąłem.
Stary Robinson podniósł na chwilę kaprawe przerażone oczy, Chester spojrzał na mnie z niewypowiedzianą pogardą.
— Więc będziesz mu pan odradzać? — rzekł powoli.
— Z pewnością — odparłem tak oburzony, jak gdyby on mnie namawiał do zabicia kogoś — a zresztą pewny jestem, że onby nie zechciał. W nieprzyjemnem jest teraz położeniu, ale waryatem nie jest, o ile wiem.
— On najzupełniej do niczego niezdatny — mruknął Chester. — A mnieby się przydał. Gdybyś pan umiał patrzeć na rzeczy, jak należy, tobyś rozumiał, że to stanowisko jak dla niego stworzone. A przytem,.. No! przecie to najwspanialsza, najpewniejsza okazya!...
Nagle wpadł w pasyę.
— Ja muszę mieć człowieka. Ot co! — tupnął nogą, nieprzyjemnie się uśmiechając.
— W każdym razie mogę zagwarantować, że wyspa nie zatonie pod nim — a zdaje mi się, że on na tym punkcie jest bardzo drażliwy.
— Żegnam — rzekłem krótko.
Spojrzał na mnie, jak gdybym był największym z głupców.
— Chodźmy, kapitanie Robinsonie — wrzasnął nagle do ucha starego. — Czekają na nas, by dobić targu.
Schwycił mocno swego wspólnika pod ramię, zakręcił nim i niespodziewanie spojrzał na mnie przez ramię.
— Chciałem mu łaskę wyświadczyć — rzekł takim tonem, że cała krew się we mnie zagotowała.
— W imieniu jego dziękuje za wszystko — odparłem.
— Jesteś pan dyabelnie uczciwy — szydził — ale podobny jesteś do reszty z nich. Za wiele bujasz w obłokach. Nie wiem, co ci się uda z nim zrobić.
— Nie wiem nawet, czy zechcę coś z nim zrobić?
— Doprawdy? — wybuchnął, a szpakowate jego wąsy jeszcze się więcej z gniewu najeżyły; stojący obok niego poważny Robinson, wyglądał jak wyczerpany zupełnie koń pociągowy.
— No tak, przecie wyspy z guano nie odkryłem — rzekłem.
— Przekonany jestem, żebyś jej nie dostrzegł, choćby ci ją palcem wskazano — odparł pośpiesznie — a na tym świecie trzeba najprzód zobaczyć rzecz jakąś, zanim się użytek z niej zrobi. Trzeba przejrzeć nawskroś, inaczej nic nie będzie.
— I drugim trzeba to wskazać — mruknąłem, wskazując oczami na pochylony grzbiet towarzysza jego.
Oburzył się Chester.
— Nie kłopocz się pan o to. Jego oczy dobrze widzą. Dzieckiem nie jest, o nie!
— Widzę to — odparłem.
— Chodźmy, kapitanie Robinsonie — krzyknął.
Stary posłusznie ruszył w drogę.
Widmo parowca oczekiwało na nich. Fortuna z pięknej wyspy uśmiechała się do nich. Była to ciekawa para argonautów.
Chester szedł swobodnie, wyprostowany, z miną zwycięzcy; tamten długi, skurczony, zwisający na ramieniu pierwszego, poruszał wychudłemi piszczelami z rozpaczliwym uśmiechem.