Lord Jim (tłum. Węsławska)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad, Emilia Węsławska (przedmowa)
Tytuł Lord Jim
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1904
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
PRZEDMOWA.




Syn Apollona Korzeniowskiego, wnuk Teodora, kapitana wojsk polskich, Konrad Korzeniowski urodził się w 1859 r. na Ukrainie, w majątku pani Melanii Sobańskiej, którego ojciec jego był dzierżawcą.
W 1867 r. ojciec Konrada przesiedlił się do Krakowa i tam w dwa lata umarł, zostawiając sierotę pod opieką drugiego szwagra, Tadeusza Bobrowskiego, autora pamiętników.
W Krakowie Konrad uczęszczał parę lat do szkół, ale już w 1874 r. dziwną do morza gnany tęsknotą — opuścił ziemię polską.
Marynarzem został i Anglikiem, ale ani w ciągu dwudziestoletniej po oceanach wędrówki, ani później, nigdy nie rozstał się z wierną pamięcią o kraju rodzinnym i z gorącem do niego przywiązaniem.
W 1890 i 1895 r., już jako poddany angielski, odwiedzał Ukrainę.
Zawód swój marynarski ukończył w 1895 r. i osiadł w wiejskiej siedzibie w Folkstone, zkąd przygląda się kominom, zastępującym w cieśninie Kaletańskiej dawny las masztowy i uważa się podobno za ostatniego przedstawiciela innej marynarki, prawdziwej, owej żaglowej, której zawdzięczał najsilniejsze wzmożenie sił, najpotężniejsze uczucia zadowolonej dumy, a której obrazowaniu poświęcił w znacznej części swój talent powieściopisarski.
Conrad późno rozpoczął swój zawód literacki, bo w 38 roku życia, a gdy się pomyśli, że do lat 17-tu nie znał zupełnie mowy angielskiej, podziwiać trzeba zdolności lingwistyczne naszego rodaka, który zdołał do tego stopnia opanować i zgłębić obcy język, że pisze nim tak artystycznie, iż nie ustępuje żadnemu z najlepszych autorów angielskich.
Krytyka angielska oddaje mu tę sprawiedliwość.
W opisowych ustępach plastyka tego autora jest nadzwyczajna i zadziwia siłą efektu, skupioną w stosunkowo niewielkiej ilości słów.
Żadnego opisu Korzeniowskiego rozwlekłym nazwać nie można, gdyż jak zdolny malarz kolorysta rzuca kilka plam jaskrawych, odtwarzających całą piękność krajobrazu, tak Conrad kilku frazesami oddaje piękność otoczenia, określa potęgę rozbudzonych żywiołów, lub czar pozostającej w spokoju natury.
Dokoła każdej postaci i każdej sceny autor roztacza odpowiednią atmosferę, wprowadza nas w nią, żyć nam każe z istotami, które do życia powołuje.
W powieściach i nowelach Conrada jest kilka opisów burzy, o których co najmniej powiedzieć można, że wytrzymują zaszczytnie porównanie z najlepszemi opisami tego rodzaju we wszystkich literaturach.
Jednak strona opisowa nie jest umiłowaniem autora, gdyż właściwie analizowaniu charakterów ludzkich całą swą duszę poświęca.
Przekształcenia, którym pojęcia i instynkty ludzi cywilizowanych ulegają w barbarzyńskiem otoczeniu, oraz odwrotne reakcye są ulubionym tematem Conrada. Przyczem nie zaniedbuje on jednak uwydatniać jednostajności i trwałości ludzkiego wspólnego podkładu na wszystkich stopniach rozwoju i wskroś wszelakich doświadczeń.
Innym tematem, przez autora wyzyskiwanym jest fatalna potęga miłości, zwłaszcza u mężczyzn miłości czysto zmysłowej.
Opowiadaniom Conrada zarzucić można pewną monotonność. Niewątpliwie, oceniać je trzeba ze specyalnego punktu widzenia, właściwego krajowi, w którym, jak mówi sam autor, morze i życie ludzkie przenikają się wzajemnie i w którym każdy w pewnym sensie jest lub był marynarzem. Rozbitek z powieści p. t. „An outcast of the Islands”, jest powtórzonym typem Lorda Jima, mniej jednak głębokim.
Na lądzie i morzu widoki, które autor odsłania przed nami, są jednostajnie posępne.
Trafiają się w nich przebłyski humoru i to w najlepszym gatunku, ale zostawiające wrażenie błyskawicy na zachmurzonem niebie, a przechodzące często w cierpką, gorzką ironię.
Twórczość naszego rodaka, to potok bardzo rwący a kapryśny, z tysiącznemi zakrętami, częstemi zamuleniami, po których następują przepaściste wodospady. Conrad prawie nigdy nie idzie prosto do celu, choć zmierza do niego zawsze bardzo umiejętnie. Najzupełniej nie dba o to, czy znuży czytelnika, lub zbije go z tropu.
Trzeba mieć skupioną myśl, by nie stracić wątku, gdyż jak w „Lordzie Jimie” opowiadanie dziejów jego rwie się, przerzuca w lat parę naprzód, lub cofa się wstecz, lub też staje na miejscu, bo pisarz, obracając na wszystkie strony daną myśl, lub sytuacyę, usiłuje nam dać poznać rozmaite punkty jej widzenia.
W niektórych utworach autor przecenił zainteresowanie, jakie budzić w czytelnikach może egzotyczne życie z przygodami, intrygami i kłótniami malajskich i arabskich bohaterów.
W całej swej dotychczasowej twórczości Conrad zdradza przekonanie, że jeżeli czytelnik czegoś nie rozumie, to tem gorzej dla niego.
Treścią „Lorda Jima” jest walka duchowa i dzieje bohatera Jima, który raz niewytłómaczoną siłą z drogi obowiązku sprowadzony, przechodzi męki piekielne, gdyż widmo przestępstwa stoi mu wciąż przed oczyma.
Będąc pomocnikiem na parowcu, wiozącym setki pielgrzymów, w chwili niebezpieczeństwa opuszcza placówkę i dla ratowania własnego życia, oddaje na pastwę losu tych, co mu zaufali. Około tego jądra autor snuje pajęcze nici swych subtelnych analiz.
Ktoby szukał w Jimie zwykłych sensacyj romansowych, ten zawiedzie się niewątpliwie. Tu niema „miłości”. Stosunek Jima z jedną z dziewczyn malajskich jest zlekka naszkicowany i nie przedstawia żadnych drastycznych epizodów, a za to z każdej niemal stronicy wyziera głębia duszy autora, badającego, analizującego, grzebiącego się w najskrytszych zakątkach ducha ludzkiego, by odczuć i zrozumieć motywy jego czynów, wrażeń i myśli.
Czy rodowity Anglik stworzyłby typ takiego Jima, przesiąkniętego romantyzmem i sentymentalizmem?
Na to trzeba mieć w sobie marzycielską krew Słowianina.
Tu, jak i w innych utworach, autor opisując naturę, wykazuje plastykę nieporównaną, czytelnik czuje żar promieni słonecznych, płynących z niepokalanie czystego nieba na sunącą po niezmąconej powierzchni morza — łupinę parowca.
Słyszy ryk fal, lub cichy odgłos spadających w morze kropli deszczu, lub też odczuwa ten chłód nocy, jak błogosławieństwo zapadające nad głowami wyczerpanych upałem pielgrzymów.
Starałam się o możliwie najściślejszy przekład, zachowując wszystkie właściwości stylu, by polskim czytelnikom przedstawić Conrada takim, jakim jest, bo chociaż pisze w obcym dla nas języku, zbyt wiele zdradza pokrewnych nam drgnień duszy, byśmy go za obcego uważać mogli.

E. W.



ROZDZIAŁ I.


Potężnie zbudowany, bardzo wysoki, szedł prosto na ciebie, z lekkiem pochyleniem ramion, głową naprzód, ze wzrokiem z podełba patrzącym, przypominającym byka, gotującego się do ataku. Głos jego głęboki, nizki, nacechowany pewnością siebie, nie miał w sobie nic przykrego. Był niepokalanie czysty, biało ubrany, od trzewików do kapelusza, i w rozmaitych wschodnich portach, gdzie zarabiał na życie w charakterze kramarza okrętowego, był bardzo popularny.
Taki wodny urzędnik nie potrzebuje zdawać żadnych egzaminów, ale musi mieć zdolności do abstrakcyi i wykazać je praktycznie. Praca jego polega na wyściganiu się z kolegami przy pomocy pary, żagli lub wioseł, na widok zarzucającego kotwicę okrętu, na serdecznem witaniu kapitana i wsunięciu mu swej karty — kartę okrętowego kramarza — a przy pierwszem zjawieniu się jego na wybrzeżu, na stanowczem, lecz bez ostentacyi skierowaniu go do obszernego, podobnego do winiarni magazynu, gdzie jest wszystko, co się pije i je; gdzie kupić można wszystko, co jest potrzebne do użytku i upiększenia okrętu, zacząwszy od haków z łańcuszkami aż do książek o złotych kartkach do ozdabiania steru, i gdzie kapitan samego okrętu przyjmowany jest z otwartemi ramionami przez okrętowego kramarza, którego nigdy w życiu nie widział.
Tam jest chłodna izba, wygodne fotele, butelki, cygara, materyały piśmienne, kopie przepisów portowych i ciepło powitania, topiące całą sól, zebraną w sercu marynarza po trzymiesięcznej wędrówce po morzu.
Zawarta w ten sposób znajomość trwa tak długo, dopóki okręt w porcie pozostaje, gdyż ten wodny urzędnik pamięta o złożeniu codziennej wizyty. Dla kapitana jest wierny jak przyjaciel, uważny jak syn, z cierpliwością Hioba, oddaniem się kobiety, wesołością dobrego kompaniona. Później za to wszystko rachunek się posyła. To jest piękne, humanitarne zajęcie. Dlatego też dobrych wodnych urzędników nie liczy się na tuziny. Gdy taki jegomość posiada nietylko zdolności do abstrakcyi, ale jest jeszcze z morzem oswojony, to dla swego pracodawcy przedstawia wartość niemałą i zasługuje na dogadzanie.
Jim otrzymuje zawsze doskonałą pensyę i dogadzają mu tak, że takie postępowanie mogłoby kupić wierność czarta samego. Pomimo to z czarną niewdzięcznością rzuca on nagle służbę i zmyka. Przyczyny, jakie podaje, wydają się pracodawcom dziwaczne. „Przeklęty głupiec” mówią, gdy tylko się odwróci. Tak krytycznie mówią o jego nadzwyczajnej drażliwości.
Dla białych ludzi, prowadzących wodny interes i dla kapitanów okrętów był on Jimem, niczem więcej. Miał, rozumie się, inne nazwisko, ale bardzo pragnął, by nie było ono wypowiadane. Jego incognito, tak przedziurawione jak rzeszoto, kryło nie osobnika, lecz pewne zdarzenie. Gdy wiadomość o tem rozniosła się w porcie, gdzie w tym czasie przebywał — rzucał dane miejsce i udawał się gdzieindziej — najczęściej dalej na wschód. Trzymał się morskich portów, gdyż był wygnanym z morza marynarzem, miał zdolności do abstrakcyi, co jest odpowiednie tylko dla pracy kramarza okrętowego.
Znanym był w Bombaju, Kalkucie, Rangunie, Penang, Batawii — i w tych wszystkich miejscowościach Jim był wodnym kupczykiem. Później, gdy jego wysubtelnione odczucia odciągnęły go na dobre od portów morskich i białych ludzi, skrył dane mu od natury, a niewygodne własności duchowe w dziewiczych lasach i tam mieszkańcy „jungli” Malajczycy dodali słówko do jego jednozgłoskowego incognita. Nazwali go Tuan Jim, co się równa mianu Lord Jim.
Pochodził on z probostwa. Wielu kapitanów handlowych okrętów pochodzi z tego przybytku pobożności i spokojności. Ojciec Jima posiadał tę dozę wiadomości o rzeczach niezbadanych, które potrzebne są ludziom mieszkającym w skromnych domkach, nie naruszając spokoju umysłowego ludzi, którym nieomylna Opatrzność zamieszkiwać każe w pałacach. Mały kościołek na wzgórzu ma szarą — skały, widzianej po przez zasłonę z zielonych liści. Stał już on tam od wieków, ale otaczające go drzewa pamiętały zapewne chwilę, gdy zakładano pierwszy kamień.
Poniżej czerwony dach probostwa tworzył ciepłą plamę na tle gazonów, grządek kwiatowych. Warzywny ogródek znajdował się w głębi, zwirowany dziedziniec na froncie, a szklany dach oranżeryi wznosił się nad ceglanym murem.
Od kilku już pokoleń dom ten należał do rodziny, ale Jim był jednym z pięciu synów, więc gdy po początkowych studyach nad literaturą objawiło się jego powołanie do karyery marynarza, był wysłany natychmiast „na okręt — gdzie kształcono przyszłych oficerów floty handlowej.”
Nauczył się tam trochę trygonometryi, nabył zręczności w drapaniu się na wysokie maszty. Ogólnie był lubiany. Był trzecim w sztuce pływania i wiosłował zawsze w pierwszej łodzi. Mając mocną głowę i doskonałe zdrowie, czuł się dobrze na wyżynach. Stanowisko jego było na samym szczycie masztu i często spoglądał ztamtąd z pogardą człowieka przeznaczonego do błyszczenia wśród niebezpieczeństw na spokojne dachy domów, między któremi wiła się ciemna wstęga rzeki, na kominy faktoryi wznoszące się prostopadle na tle szarego nieba, wysmukłe jak ołówki i wyrzucające dymy jak wulkany. Mógł patrzeć na odpływające wielkie okręty, na szerokie promy w nieustannym ruchu, na malutkie łódeczki, uwijające się pod jego stopami, na mglistą wspaniałość oddalonego morza, pieszcząc nadzieję przebywania w świecie pełnym przygód i niebezpieczeństw. Na dolnym pokładzie, wśród gwaru dwóchset głosów zapadał w marzenia i z góry przeżywał historye, zaczerpnięte z opisów podróży morskich.
Zdawało mu się, że ratuje ludzi z tonących okrętów, odcinając maszty przy huku nawałnicy, że trzymając się liny walczy z bałwanami; lub jako samotny rozbitek, nagi, bosy, drapie się po skałach, szukając ślimaków, by się od śmierci głodowej ratować. Spotykał się z dzikusami na podzwrotnikowych wybrzeżach, uspakajał bunty, i w małej łódeczce, rzuconej na łaskę oceanu, podtrzymywał ducha zrozpaczonych towarzyszów. Zawsze był wzorem człowieka, oddanego swym obowiązkom, zawsze niewzruszony — jak bohater w książce.
— Coś się stało na górze. Lećmy!
Zerwał się. Chłopcy ciągnęli drabiny. Na górze słychać było bieganinę i krzyki, a gdy wylazł przez otwór — stanął jak skamieniały.
Był zmierzch dnia zimowego. Od południa wiatr się wzmógł, zatrzymując ruch na rzece, teraz wył w strasznym huraganie, a wybuchy jego sprawiały wrażenie wystrzałów armatnich. Deszcz lał strugami całemi, które to wisiały w powietrzu, to wiatrem pchnięte — rozsuwały się; w takiej chwili Jim dojrzał małe statki przy brzegu, rzucane falami, olbrzymie gmachy, rzucające się niewyraźnie na wybrzeżu, szerokie łodzie promowe, zarzucające kotwice, pomosty podrzucane w górę, zalewane pianą wodną.
Nowy tuman zakrył to wszystko. Powietrze przepełnione było lecącą wodą. Był jakiś śmiały cel w tym wichrze, jakaś wściekła stanowczość w jego wrzeniu, w tem brutalnem rozhukaniu nieba i ziemi, co przeciw niemu zwracać się zdawało i z przerażenia dech w nim zaparło.
Stał nieporuszony. Zdawało mu się, że jest w jakiś wir porwany.
Popchnięto go.
— Śpieszcie się, do łodzi! — krzyknięto.
Mali marynarze przebiegli obok niego.
Jeden ze statków, pływających zwykle wzdłuż wybrzeży szukając schronienia, wpadł na statek stojący na kotwicy, a jeden z okrętowych instruktorów dostrzegł wypadek.
Gromada chłopaków wgramoliła się na belki poprzeczne i skupiła się u otworów zewnętrznych.
— Zetknęły się statki. Akurat przed nami. Pan Symons widział to!
Nowe pchnięcia, Jim zatoczył się do środkowego masztu i schwycił się za sznur.
Stary „okręt - szkoła” przymocowany do swych pali, zadrgał całem ciałem, łagodnie chyląc swój przód w stronę wiatru, zdawał się nucić nizkim basem przebrzmiałą piosenkę młodości.
— Spuszczać łódź!
Ujrzał łódź lekko spuszczającą się i rzucił się za nią. Usłyszał plusk.
— Dalej! naprzód! — Pochylił się jeszcze więcej.
Woda naokoło gotowała się, rozpryskując jasne smugi. Przy zapadającej ciemności widać było łódkę, targaną wichrem niemiłosiernie.
Przeciągły krzyk doszedł niewyraźnie uszu Jima.
— Równo! szczeniaki, jeżeli chcecie kogo wyratować! Równo!
Nagle łódź, pchnięta zręcznemi wiosłami, podniosła wysoko swój dziób i przeskoczyła przez huczący bałwan, zwyciężając zaklęcie, rzucone na nią przez wicher i wodę.
Jim uczuł, że ktoś go mocno schwycił za ramię.
— Za późno, smyku!
Kapitan okrętu położył ciężką swą rękę na ramieniu chłopca, któremu zdawało się, że chce się rzucić do wody. Jim spojrzał w górę z wyrazem bolesnego zawodu w oczach.
Kapitan uśmiechnął się przyjaźnie.
— Będziesz szczęśliwszy drugim razem. To cię nauczy zwinności!
Radosne okrzyki powitały powracającą łódź.
Tańczyła na falach do połowy wodą napełniona, wioząc dwóch uratowanych ludzi.
Cała groza wzburzonych żywiołów zdawała się teraz Jimowi pogardy godną, zwiększając żal, że te marne pogróżki zdołały rozbudzić w nim taki strach.
Teraz on wie co o tem myśleć. Przekonany był, że nic a nic nie boi się huraganu. Może stawić czoło większym niebezpieczeństwom. Potrafi on tego lepiej dokonać niż inni, ani odrobina strachu nie pozostała w nim.
Trzymał się jednak na uboczu tego wieczoru, gdyż chłopiec, który pośpieszył na pomoc zagrożonemu statkowi, był bohaterem dolnego pokładu.
Chłopiec ten, o twarzy dziewczyny i dużych szarych oczach, zarzucany był pytaniami przez cisnących się do niego towarzyszów.
— Gdy ujrzałem — opowiadał — wynurzającą się z wody głowę jego, cisnąłem do wody hak ratunkowy. Utkwił on w jego majtkach, a ja o mało nie wyleciałem z łódki i byłbym wypadł, gdyby stary Symons nie porzucił rudla i nie schwycił mnie za nogi. To porządny chłop ten stary Symons. Ani trochę nie mam żalu do niego, że gderze na nas tak często. Przeklinał mnie cały czas, trzymając mnie za nogę, ale to był jego sposób ostrzegania, bym nie puścił z ręki liny. Stary Symons prędko się unosi, to prawda. Nie, nie ten jasnowłosy, tamten z brodą. Gdyśmy go wciągnęli do łodzi, jęczał: „Oj, moja noga! Moja noga!” i przewracał oczami. Pomyślcie sobie, taki wielki chłop, a mdlał jak dziewczyna. Czy który z was mdlałby od ukąszenia takiego haka? bo ja to nie. Taki kawałek wlazł mu w mięso!
Pokazywał hak, który w tym celu przyniósł ze sobą na dół i wywołał wielkie wrażenie.
— To śmieszne, doprawdy! że tam dużo krwi stracił, to się rozumie.
Jim pomyślał, że to nieładnie tak przechwalać się czynami swemi. Huragan wywołał w tym chłopcu taki fałszywy heroizm, jak jego strach. Gniewał się na ten brutalny spisek nieba i ziemi, który go zaskoczył niespodzianie i ogłuszył gotowość na wszystkie niebezpieczeństwa. Gdyby nie to, byłby nawet rad, że nie wystąpił do czynu, kiedy tak prędko dało się to załatwić.
Rozszerzył swoje wiadomości więcej niż ci, którzy tej pracy dokonali. Gdy wszyscy wahać się będą, on, czuje to doskonale, będzie wiedział, jak działać wobec grozy wzburzonego oceanu i wichru. Wie co o tem myśleć. Nie czuje w sobie najmniejszego wzruszenia na wspomnienie nawałnicy i ostateczny skutek tego wypadku był taki, że trzymając się zdala od hałaśliwej gromady chłopców, drżał nową żądzą przygód, wierząc w swą niezachwianą, wszechstronną odwagę.



ROZDZIAŁ II.


Po dwóch latach takiego oswajania się z niebezpieczeństwami morskiemi znalazł się na pełnym oceanie i wchodząc w krainy, tak dobrze znane jego imaginacyi, zdziwił się, przekonawszy się, że są zupełnie z nadzwyczajnych przygód ogołocone. Odbył wiele podróży. Poznał magiczną jednostajność istnienia między niebem a wodą; musiał znosić krytyki ludzkie, prozaiczną surowość obowiązków codziennych, dającą chleb — ale których jedyną nagrodą jest prawdziwe umiłowanie swej pracy. Ta nagroda omijała go. A nie mógł już cofnąć się, gdyż nic tak nie wiąże, złudzeń nie pozbawia, a zarazem niewoli, jak życie na morzu. A przytem przyszłość jego w dobrych przedstawiała się barwach. Będąc dżentelmenem poważnego nastroju ducha, łagodnym w obejściu, posiadał głęboką znajomość swych obowiązków; z czasem, chociaż jeszcze bardzo młody, został pomocnikiem kapitana na pięknym okręcie, nie przeszedłszy nawet przez próby, wystawiające na światło dzienne wewnętrzną wartość człowieka, natężenie temperamentu i gatunek substancyi, tworzącej jego jestestwo; to świadczyło o tajemnej prawdzie jego dążności i aspiracyi, nie tylko dla innych, ale dla niego samego.
Raz tylko w ciągu całego tego czasu miał przedsmak tego, czem grozi rozhukany ocean. Ta prawda nie tak często się przejawia, jak ludzie myśleć mogą. W niebezpieczeństwach huraganu rozmaite są odcienia i to tylko od czasu do czasu okazuje się jawnie, cała ponura gwałtowność, złych zamiarów — to coś nieokreślonego, co zmusza umysł i serce ludzkie do wierzenia, że ta komplikacya wypadków, te żywiołowe siły rzucają się na niego z całym rozmysłem złośliwości, z siłą, przechodzącą wszelką kontrolę, z nieokiełznanem okrucieństwem, pragnącem wydrzeć z niego wszelką nadzieję, obawę, ból wyczerpania i żądzę spoczynku; co chce zmiażdżyć, zniszczyć, zniweczyć wszystko, co on widział, znał, kochał, używał, lub nienawidził; wszystko, co jest bezcenne i konieczne: promienie słońca, pamięć, przyszłość — co chce zmieść cały ogromny świat raz na zawsze z przed oczu jego, przez prosty, a bezlitosny czyn pozbawienia go życia.
Jim, obezwładniony ciosem spadającego nań masztu na początku tygodnia, o którym jego szkocki kapitan zwykł był później powtarzać: „Ludzie! to cud, doprawdy, jak okręt mógł przeżyć to wszystko!" spędził wiele dni wyciągnięty na grzbiecie, oszołomiony, przybity, zgnębiony, przechodząc męki, jak na dnie przepaści, w której niema ukojenia. Nie dbał o to, jaki będzie koniec i w chwilach przytomności był na wszystko obojętny. Niebezpieczeństwo, gdy nie jest widziane, posiada nieokreśloność myśli ludzkich. Bojażń, cieniem się kryjąca imaginacya, wróg ludzi, rodzic wszelkich strachów, niepodsycana zapada w spokój wyczerpanych wzruszeń. Jim po za mieładem, panującym w potrząsanej kajucie, nie widział nic. Leżał, patrząc na otaczające go spustoszenie i rad był, że nie potrzebuje iść na pokład, ale od czasu do czasu jakiś niezwalczony niepokój chwytał go; dyszał i wił się pod kołdrą i wówczas bezmyślna brutalność istnienia, związana z agonią takich odczuć, napełniała go rozpaczliwem pragnieniem ucieczki za jakąkolwiek cenę. Następnie wróciła piękna pogoda i nie myślał już o tem więcej.
Powstał jednak kulawy i słaby i gdy okręt przybył do jednego ze wschodnich portów, musiał pójść do szpitala.
Powoli wracał do zdrowia, więc go pozostawiono w szpitalu. Było tylko dwóch jeszcze pacyentów pod opieką białych ludzi: jakiś marynarz ze złamaną nogą i dostawca kolejowy sąsiedniej prowincyi, tknięty jakąś tajemniczą chorobą podzwotnikową, który utrzymywał, że doktór jest osłem i leczył się patentowanemi środkami, przemycanemi przez oddanego mu sługę. Ci dwaj opowiadali sobie nawzajem życie swoje, grali trochę w karty, lub leżąc na fotelach, w szlafrokach, ziewali dzień cały, nie mówiąc ani słowa.
Szpital stał na wzgórku i łagodny wietrzyk, wpływając przez okna zawsze szeroko otwarte, przynosił łagodność nieba, obezwładnienie ziemi, to czarowne tchnienie wschodnich wód. Były tam w nim balsamiczne wonie, suggestye nieskończonego spokoju, dary wiecznych marzeń.
Jim patrzył poprzez gąszcze ogrodów, dachy miasta, ponad palmami rosnącemi na wybrzeżu, na tę przystań upstrzoną wysepkami, oblaną wspaniałemi promieniami słońca, ze swemi okrętami, podobnemi zdala do dziecinnych zabawek, z tą błyszczącą ruchliwością, przypominającą jakąś świąteczną paradę, i ze sklepieniem niebios wieczystego, wschodniego spokoju, ze słodkim uśmiechem wschodnich mórz, władających przestrzenią aż po daleki widnokrąg.
Gdy tylko mógł chodzić bez kija, poszedł do miasta, szukając sposobności dostania się do domu. W danej chwili nic się nie nadarzało, więc naturalnie zawarł znajomość w porcie z ludźmi swego po wołania. Natknął się na dwa rodzaje takich ludzi Jedni nieliczni i rzadko widziani prowadzili tajemnicze życie, zachowali niespożytą energię, z temperamentem rozbójników morskich, a spojrzeniem marzycieli żyli w jakimś chaosie planów, nadziei, niebezpieczeństw, przedsięwzięć, wyprzedzających cywilizacyę; śmierć ich zdawała się być jedynym pewnym wypadkiem w tej fantastycznej egzystencyi. Większość zaś ludzi była tak, jak on sam, rzucona tu przez jakiś przypadek, i pozostała w charakterze oficerów na miejscowych okrętach. Wstrętną im była teraz myśl służby u siebie z jej trudniejszemi warunkami, surowszem pojęciem obowiązków i niebezpieczeństwami burzliwych oceanów. Nastroili się do wiecznego spokoju morza i nieba wschodu.
Polubili krótkie wędrówki, wygodne fotele na pokładzie, liczne załogi z tuziemców złożone i wyróżnianie z powodu białości skóry. Drżeli na myśl o ciężkiej pracy i pędzili wygodne życie oczekując niby lada chwila nowych rozkazów, służąc Chińczykom, Arabom, metysom—dyabłom samym gotowi służyć, gdyby praca lekką była. Wiecznie opowiadali o jakichś szczęśliwych wypadkach: jak ktoś tam otrzymał dowództwo statku, idącego do Chin — rzecz bardzo przyjemna; to znów w Japonii ktoś dobrze sobie żyje; tamten zaś we flocie syamskiej używa; w tem wszystkiem co mówili — w czynach swoich, w spojrzeniach, w całych postaciach — zdradzali punkt słaby, świadczący o pewnem zepsuciu, o postanowieniu przesunięcia się przez życie spokojnie i przyjemnie.
Jimowi ten plotkujący tłum, niby marynarzy, wydawał się z początku nie istotami ludzkiemi, lecz cieniami. W końcu jednak ciągnął go widok tych ludzi, dziwił się tym pozorom szczęścia przy tak małej dozie obowiązków, przy zupełnym braku niebezpieczeństw i przygód. I z czasem, obok początkowej pogardy, powoli zbudziło się nowe uczucie; i nagle porzucił myśl wracania do domu, a zapisał się na pomocnika kapitana na parowcu Patua.
Patua, był ta lokalny parowiec stary jak wzgórza, długi jak chart, zjedzony rdzą więcej niż porzucony dzban do wody. Należał do Chińczyka, wydzierżawiony był przez Araba, a komendantem na nim był rodzaj renegata Niemca z południowej Nowej Walii, bardzo wyklinającego publicznie swą ojczyznę, ale który na wzór zwycięzkiej politycznej siły Bismarka, brutalizował wszystkich, których się nie obawiał i przybierał minę „żelaznego” człowieka, w połączeniu z purpurowym nosem i rudemi wąsami. Gdy parowiec został wymalowany na zewnątrz, a wybielony wewnątrz, mniej więcej ośmset pielgrzymów znalazło pomieszczenie na jego pokładzie. Wpływali oni do niego trzema drogami, wpływali pchnięci wiarą i nadzieją otrzymania królestwa niebieskiego, wpływali z nieustannym hałasem i tupotaniem bosych nóg, bez słowa, bez szemrania, bez jednego po za siebie spojrzenia; i gdy usunięto wszystkie belki, dzielące pokład na części, rozleli się po nim na wszystkie strony, zajęli przód i tył jego, przelewali się na dół przez ziejące otwory, zapełnili wszystkie wewnętrzne kryjówki okrętu — nakształt wody napływającej do cysterny, napełniającej wszystkie szpary i pęknięcia, podnoszącej się powoli aż do brzegów. Ośmset ludzi, mężczyzn i kobiet z wiarą i nadzieją, z przywiązaniem serdecznem i wspomnieniem zebrało się tam, przybywając z północy, południa, z nad granic wschodu, depcząc po dróżkach z „jungli” prowadzących, idąc wzdłuż rzek, przeprawiając się w małych łódeczkach z wyspy na wyspę, znosząc cierpienia, napotykając dziwne zjawiska, trapieni dziwnemi obawami, podtrzymywani jednem tylko pragnieniem. Przybywali z samotnych szałasów, z ludnych osad nadbrzeżnych wiosek. Na głos jednej idei porzucili swe lasy, wyręby, opiekę rządów swoich, powodzenie, nędzę swą, otoczenie od lat młodzieńczych i groby ojców. Przybyli pokryci pyłem, potem, sadzą, łachmanami — silni mężczyźni na czele całych rodzin, chudzi starcy, spieszący naprzód bez nadziei powrotu; młodzi chłopcy z nieustraszonemi oczami, patrzącemi ciekawie; nieśmiałe małe dziewczątka ze zwichrzonemi, długiemi włosami; zakwefione kobiety, tulące do piersi, owinięte w brudne chusty dzieci — nieświadome pielgrzymki wymagającej wiary.
— Spojrzyj na to bydło — rzekł Niemiec-dzierżawca do swego nowego pomocnika.
Arab, wódz tej pobożnej podróży, przyszedł ostatni. Szedł powoli na pokład, piękny, poważny w białej szacie i szerokim turbanie. Szła za nim cała gromada służących, niosąc jego pakunki; Patua podniosła kotwicę i odpłynęła od przystani.
Przepłynęła między dwiema małemi wysepkami, objechała miejsce, gdzie żaglowce zarzucają kotwice, zatoczyła półkole w cieniu jakiegoś wzgórza i znalazła się obok szeregu wzdymanych wiatrem żagli.
Arab, stojąc na przodzie parowca, głośno odmawiał modlitwy za podróżujących po morzu. Wzywał łaski Wszechmocnego na tę podróż, błagał o Jego błogosławieństwo dla pracy ludzkiej i tajemnych pragnień ich serca; przy zapadającym zmierzchu parowiec pruł spokojne wody cieśniny; a tam w dali, w tyle parowca, latarnia morska, postawiona przez niewiernych na zdradliwej mieliźnie, zdawała się mróżyć swe oko płomienne, patrząc na odpływający parowiec, jakby szydząc z jego pobożnych zamiarów.
Przepłynęła cieśninę i Patua dążyła dalej prosto do morza Czerwonego, pod spokojnem, palącem, niezmąconem żadną chmurką niebem, spowita gorejącemi promieniami słońca, zabijającemi wszelką myśl, przygnębiającemi serce, niweczącemi całą wolę i energię.
A pod tą groźną wspaniałością nieba tego morze błękitne i głębokie pozostało spokojne, bez jednego ruchu, bez jednej zmarszczki, gęste, stojące, martwe. Patua z lekkim świstem płynęła tą równiną świetlaną a gładką, rozwijała czarną wstęgę dymu na tle jasnego nieba, a po za sobą, na wodzie, pozostawiała białą wstęgę piany, niknącej natychmiast, jak jakie widmo, pozostałe na martwem morzu po widmie parowca.
Każdego ranka słońce jak gdyby zawarło ugodę z tym dążącym na pielgrzymkę parowcem, z cichym a nagłym wybuchem światła ukazywało się zawsze w tem samem miejscu, w tyle parowca, o południu doganiało go, zlewając skoncentrowany żar swych promieni na pobożne zamiary ludzkie, przechylało się dalej i zapadało tajemniczo do morza wieczór za wieczorem.
Pięciu białych żyło w przyjaźni na parowcu oddzielonym od ludzkiego ładunku. Rozciągnięte płótno tworzyło biały dach nad pokładem, od końca do końca, i niejasny pomruk, cichy szept smutnych głosów zdradzał jedynie obecność tego tłumu ludzi na tym olbrzymim przestworze wód. Takie były te dnie spokojne, gorące, ciężkie, znikające jeden po drugim w przeszłości, jak gdyby wpadały w przepaść wiecznie otwartą; a parowiec, samotny pod słupem dymu, trzymał się stale jednego kierunku, czarny, dymiący w tym świetlistym bezmiarze, jakby spalony ogniem, lecącym nań z pozbawionego litości nieba.
Zapadająca noc błogosławieństwem się zdawała.



ROZDZIAŁ III.


Cudowna cisza zapanowała nad światem, a gwiazdy wraz ze spokojem swych promieni, zdawały się zlewać na ziemię zapewnienie wiecznie trwałego bezpieczeństwa.
Księżyc w swej pierwszej kwadrze błyszczał na zachodzie, podobny do wióra, odciętego od złotej sztaby, a morze Arabskie, gładkie i chłodne dla oka, jak przestrzeń lodowa, rozciągało swą doskonałą płaszczyznę, pod spokojnem koliskiem ciemnego widnokręgu.
Parowiec szedł naprzód, jego ruchy zdawały się harmonizować z bezpieczeństwem wszechświata; a po obu stronach głębokie fałdy wody, wystające i ciemne na tej błyszczącej równi, wchłaniały w swe proste i poprzeczne bruzdy delikatną białą pianę, wypryskującą z lekkim świstem, małe fale, zmarszczki, zwoje, które gdy pozostały w tyle, mąciły przez chwilę powierzchnię morza po przejściu parowca, a później się uspakajały, wygładzały, ginąc w ogólnym spokoju wody i nieba, z tą czarną plamą ruszającej się wiecznie w jej centrze — łupiny okrętu.
Jim, stojąc na mostku, przeniknięty był tą wielką pewnością bezgranicznego bezpieczeństwa i spokoju, jaki się daje czytać w spokoju pozostającej natury, przypominającej pewność i pieczołowitą miłość, rozlaną na twarzy matki. Pod płóciennym dachem, poddawszy się wiedzy i odwadze białych ludzi, ufając w potęgę i moc żelaznej skorupy ich ognistego okrętu, pielgrzymi, wyznawcy wymagającej wiary, spali na matach, derach, deskach, na wszystkich pokładach, we wszystkich ciemnych kątach, owinięci w farbowane sukna, okutani w brudne łachmany, z głowami opartemi na małych zawiniątkach, z twarzami wciśniętemi w podłożone pod nie ręce; mężczyźni, kobiety, dzieci; starzy z młodymi, niedołężni z krzepkimi — wszyscy równi wobec snu, będącego bratem śmierci.
Podmuch powietrza, wepchnięty z przodu parowca szybkością ruchu, przechodził wzdłuż, muskał szeregi wyciągniętych ciał; mdłe światła rzucały lampy, zawieszone tu i owdzie na słupach, a w tych niejasnych kręgach światła, rzucanych na dół i drgających lekko wskutek nieuczuwalnych ruchów parowca, ukazywała się to broda do góry zwrócona, para oczu zamkniętych, ciemna ręka ze srebrnemi pierścionkami, chude ciało w łachman owinięte, głowa w tył rzucona, naga stopa, pierś naga, wystawiona jakby pod nóż. Zamożniejsi urządzili dla swoich rodzin zakątki przy pomocy ciężkich pak i okurzonych mat; ludzie spoczywali pokotem, z całem swem bogactwem, związanem w jeden węzeł pod głową; samotni starcy spali z wyciągniętemi nogami na dywanikach służących do modlitwy, rękami zakrywali uszy, a łokcie sterczały im po obu stronach twarzy; ojciec jakiś ze wzniesionemi ramionami i kolanami stykającemi się z głową — drzemał, trzymając na plecach chłopca ze zwichrzonemi włosami, który spał, wyciągając nakazującym gestem rękę; kobieta, jak trup, w białe płótno od stóp do głowy spowita, trzymała nagie dziecko w zagłębieniu każdego ramienia; bogactwo-cnota, złożone w jednem miejscu na przodzie parowca, tworzyła wysoką górę o nierównych zarysach w blasku wiszącej nad nią lampy, na tle niewyraźnych kształtów zgromadzonych tam przedmiotów: błyszczały brzuchate miedziane dzbany, ostrza oszczepów, pochwa starej szabli spoczywała na kupie poduszek, tam znów wysuwał się dziób dzbanka do kawy. W pobliżu umieszczony przyrząd peryodycznie wydzwaniał każdą milę przebytą na tej drodze, nadzieją i wiarą osłodzonej. Nad tym tłumem uśpionym unosiło się słabe, cierpliwe tchnienie, od czasu do czasu tylko zmącone jakby masą jakąś; chwilami z głębi parowca wydobywały się krótkie, metaliczne dźwięki, ostry zgrzyt rudla, podnoszącego węgle, gwałtowny stukot zatrzaskiwanych drzwiczek pieca, jak gdyby ludzie tam, w głębi, trzymający w rękach tajemniczą władzę, mieli piersi przepełnione wściekłym gniewem, podczas gdy górna łupina parowca szła równo naprzód, bez jednego chybnięcia się masztu, prując nieustannie wielkie spokojne wody pod niedostępnem w swej błogości niebem.
Jim przeszedł wpoprzek, a kroki jego w tej niezmąconej ciszy doszły tak wyraźnie uszu jego, jak gdyby odbiły się echem o czuwające gwiazdy; oczy jego, błyszcząc po linii widnokręgu, zdawały się łakomie spoglądać w świat niedostępny, nie widząc cienia zbliżających się wypadków. Jedynym cieniem na morzu był cień czarnego dymu, ciężkim, olbrzymim słupem wybuchający nieustannie i rozpływający się w powietrzu. Dwaj Malajczycy, milczący i prawie nieruchomi, stali po obu stronach koła, którego mosiężny brzeg błyszczał kawałkami w owalu światła padającego z klatki kompasu. Co chwila w oświetlonej części ukazywała się ręka z czarnemi palcami, puszczająca i chwytająca szprychy; zwoje łańcucha kołowego ciężko chrzęszczały w zagłębieniu beczki. Jim rzucał okiem na kompas, to znów na ten niedościgniony widnokrąg, to wyciągał się tak, że wszystkie stawy trzeszczały i było mu dobrze; jakby ośmielony tym widokiem nienaruszalnego spokoju czuł, że nie dba o to, co się z nim stać może, zanim nastąpi kres życia. Od czasu do czasu spoglądał leniwie na mapę przytwierdzoną czterema pluskiewkami do nizkiego, trójnożnego stolika, umieszczonego w tyle okrętu.
Ćwiartka papieru, uświadamiająca o głębokości morza, tworzyła błyszczącą powierzchnię w świetle lampy, powierzchnię gładką i równą, jak błyszcząca przestrzeń wód. Spoczywały na niej narzędzia miernicze; położenie parowca o północy zaznaczone było małym, czarnym ołówkiem, a prosta linia zakreślona ołówkiem aż do Perim, wykazywała kierunek okrętu — drogę, wiodącą dusze do świętego miejsca, do nadziei zbawienia, nagrody żywota wiecznego.
„Jak on równo idzie” — pomyślał Jim ze zdziwieniem, z jakiemś uczuciem wdzięczności za ten niewzruszony spokój morza i nieba. W takich chwilach myślał o spełnieniu wielkich czynów: kochał on te marzenia i wierzył w powodzenie tych wielkich zamiarów. Były one najlepszą cząstką jego życia, jego tajemniczą prawdą, ukrytą rzeczywistością. Miały one dumną męzkość, urok nieokreśloności, poprzedzały go krokiem bohaterskim; unosiły z sobą jego duszę i poiły ją bozką ambrozyą bezgranicznej ufności w siebie samego.
Nie było rzeczy, którejby nie mógł stawić czoła. Był zadowolony ze swych myśli i uśmiechał się, patrząc przed siebie, a gdy przypadkiem rzucił okiem po za siebie, widział na morzu bruzdę, zostawioną przez parowiec, tak prostą, jak ta linia ołówkiem na papierze wykreślona.
Dźwięk metaliczny spuszczających się cebrów z popiołem ostrzegł go, że zbliża się koniec jego czuwania. Westchnął z ukontentowaniem, a zarazem z żalem, że musi pożegnać się z tym spokojem, podniecającym awanturniczą lotność myśli jego. Chciało mu się też trochę spać i czuł przyjemne obezwładnienie wszystkich członków, jak gdyby cała krew w ciele zamieniła się w gorące mleko. Kapitan podszedł cicho w szlafroku i w nocnej koszuli, szeroko na piersiach otwartej. Czerwony na twarzy, tylko nawpół zbudzony, lewe oko zamknięte, prawe patrzało głupio, szkliście, pochylił wielką głowę nad kartą i skrobał się po żebrach. Coś było wstrętnego w widoku tego nagiego ciała. Naga pierś błyszczała od tłuszczu, jakgdyby w czasie snu cały wytopniał na wierzch. Wypowiedział fachową, niezbędną uwagę głosem ostrym, ochrypłym, przypominającym zgrzyt piły o deskę; fałdy podwójnego podbródka wisiały jak worek pod szczękami.
Jim zerwał się i odpowiedź jego pełna była szacunku; ale wstrętna, mięsista postać, chociaż widziana po raz pierwszy w takiej chwili, utkwiła w jego pamięci na zawsze, jako wcielenie wszystkiego, co nizkie, podłe, kryjące się na ukochanym świecie; w głębi serc naszych wkładamy wiarę w nasze zbawienie, w ludzi otaczających nas, w widoki napełniające oczy nasze, w dźwięki dochodzące uszu naszych i w powietrze napełniające płuca nasze.
Cienki, złoty wiór księżyca, płynąc powoli w dół, zginął nareszcie w czarnej powierzchni wód, a pozaświatowa wieczność zdawała się zbliżać do ziemi, ze zwiększonym błyskiem gwiazd, z głębszym odcieniem połysku, nawpół przezroczystego sklepienia, wiszącego nad płaskim kręgiem nieprzezroczystego morza.
Parowiec szedł tak łagodnie, że jego ruch naprzód był nieodczuwalny dla zmysłów ludzkich, jak gdyby był natłoczoną planetą, spieszącą przez ciemną przestrzeń eteru za rojem słońc, we wzruszającym spokoju i samotności czekając tchnienia przyszłych kreacyi.
— Tam na dole, to mało powiedzieć: gorąco — odezwał się jakiś głos.
Jim uśmiechnął się, nie oglądając. Kapitan wystawił całą szerokość swych pleców; było to ulubioną sztuczką renegata — udawać, że nie widzi wcale czyjejś obecności, aż póki nie podobało mu się zwrócić nagle swego wzroku wściekłego, zanim zacznie wylewać potoki dzikich, ubliżających słów, wybuchających jak brudy ze ścieku. Teraz tylko chrząknął niemile; drugi maszynista, stojąc na szczycie drabiny, gniotąc rękami brudny, mokry od potu łachman, ciągnął dalej swe jeremiady. Marynarzom dobrze się tu dzieje na górze, a jaki z nich pożytek na świecie, to onby dużo dał, żeby to wiedzieć, a biedni maszyniści muszą pilnować, by parowiec szedł, a przytem mogą doskonale i inne rzeczy robić — takie życie to...
— Milcz! — mruknął groźnie Niemiec.
— A tak! milcz! — a gdy coś złego się dzieje, to lecisz pan do nas, co? — odparł tamten. — On jest nawpół ugotowany, pewny jest tego; ale w każdym razie nie dba już o liczbę swych grzechów, gdyż przez ostatnie trzy dni przeszedł przez próbę życia, jakie będą pędzili źli ludzie po śmierci — tak, tak — a przytem, jest prawie ogłuszony tym hałasem, hukiem na dole. Tam wre, kipi jak w piekle, a dlaczego on dzień i noc ryzykuje życie, dane mu od Boga, tego sam powiedzieć nie może. Widocznie urodził się takim głupim. Już on...
— Gdzieżeś się upił? — pytał Niemiec dzikim głosem, ale nie ruszając się z miejsca; światło od kompasu padało na niego, uwydatniając tę niezgrabną figurę, jakby z kawała tłuszczu wyciętą. Jim odchodził, uśmiechając się do niknącego widnokręgu; serce jego przepełnione było szlachetnemi popędami i myśli jego podziwiały własną jego wyższość.
— Upił? — powtórzył maszynista pogardliwie; uwiesił się rękami na belce, tworząc ciemną plamę, poruszającą się miarowo. — Nie pana kosztem, kapitanie! Jesteś na to za skąpy, do pioruna! Wolałbyś widzieć, jak porządny człowiek umiera, a nie dałbyś mu kropli sznapsa. To wy, Niemcy, nazywacie oszczędnością!
Stawał się sentymentalny. Poczciwy pierwszy maszynista dał mu naparsteczek o dziesiątej „tylko jeden, Bóg mi świadkiem!” — poczciwy stary; ale żeby takiego starego wygę jak on, wyprowadzić z równowagi — na to nie wystarczyłaby i pięciowiadrowa beczka. O nie! W każdym razie, nie dziś w nocy. Spał sobie słodko jak niemowlę z butelką doskonałej wódki pod poduszką!
Z grubego gardła kapitana Patuy wypłynął basowy pomruk, w którym dźwięk słowa „Schwein” unosił się to wysoko, to nizko, jak kapryśne piórko przy lekkim podmuchu wiatru.
On z tym pierwszym maszynistą już od wielu lat byli kamratami, służąc jowialnemu, sprytnemu, staremu Chińczykowi, z długiemi kawałkami czerwonego jedwabiu, wplecionemi w siwe włosy jego warkocza.
W porcie, gdzie zwykle stawała Patua, krążyła pogłoska, że co się tyczy bezczelnego okradania skarbu państwa, „to ci dwaj kamraci zrobili wszystko, co się tylko dało”.
Zewnętrznie źle byli dopasowani: jeden z ponurem wejrzeniem, zły, o mięsistych liniach ciała; drugi — długi, chudy, kanciasty, z głową kościstą i długą, jak u starego konia, z zapadłemi policzkami, z obojętnym, szklistym wzrokiem zapadłych oczu.
Wyrzucony był gdzieś na wschodnich wybrzeżach — w Kantonie, Shanghaju, lub może w Jokohamie, przed dwudziestu, a może i więcej laty; zapewne sam nawet nie chciał pamiętać dokładnie miejscowości, ani przyczyny rozbicia się okrętu. Sprawa ta nie nabrała rozgłosu, gdyż dzięki jego młodości, poprzestano na wydaleniu go z okrętu spokojnem kopnięciem nogą.
Żegluga po tych morzach coraz więcej rozwijać się zaczynała, a ludzi jego zawodu niewielu jeszcze było, więc „wypłynął na wierzch”.
Chętnie dawał do zrozumienia obcym ludziom, że on w tej pracy „zęby zjadł”.
Gdy się poruszał, zdawało się, że pod ubraniem dzwonią kości szkieletu; włóczył się nieustannie po okręcie, paląc fajkę na bardzo długim cybuchu, z ogłupiałą powagą myśliciela, wyprowadzającego system filozoficzny z mglistego przebłysku prawdy.
Zwykle trząsł się nad swym zapasem trunków; ale tej nocy odstąpił od swych zasad, a to wyszło na korzyść jego pomocnika, młodego chłopca o słabej głowie, który wskutek niespodziewanej uczty i tęgości materyału — stał się szczęśliwym, poufałym, rozmownym.
Wściekłość Niemca z Nowo-Południowej Walii nie miała granic; sapał jak wypalona fajka, a Jim, zabawiony trochę tą sceną, niecierpliwił się, by już módz zupełnie zejść na dół; ostatnie dziesięć minut czuwania były tak denerwujące, jak wyczekiwanie na wystrzał dubeltówki; ci ludzie nie należą do świata bohaterskich przygód, niezłe chłopy. Nawet ten kapitan.. Mdło mu się zrobiło, gdy spojrzał na tę drgającą masę mięsa, z której wypływały charczące dźwięki, brudny potok ohydnych wyrażeń; ale on był zanadto obezwładniony, by w tej chwili zdobyć się na nielubienie kogoś, lub czegoś.
Wartość tych ludzi nie obchodzi go; ociera się o nich, ale dotknąć go nie mogą; dzielił się z nimi wdychanem powietrzem, ale on różni się od nich... Czy kapitan rzuci się na maszynistę?... Życie płynie łatwo, a on tak pewny siebie, zbyt pewny, by... Linia, dzieląca jego rozmyślania od zupełnego zaśnięcia, cieńsza była od nitki pajęczej.
Pomocnik maszynisty łatwym zwrotem przechodził do kwestyi finansów swoich i odwagi.
— Kto pijany? Ja? Nie, kapitanie! Tak nie można. Musi pan wiedzieć, że mój starszy jest tak skąpy, że i wróblaby nie upoił. Nigdy w życiu tak nie pościłem, jak teraz; a ten gatunek wódki nikomu w głowie nie zaprószy.
Ja mógłbym pić roztopiony ogień, a byłbym tak zimny, jak ogórek. Gdybym myślał, że jestem pijany, rzuciłbym się do morza, skończyłbym ze sobą do pioruna. Tak! Prosto! a ja nie pójdę na mostek.
Gdzie pan myślisz, że będę szukał świeżego powietrza w taką noc jak dzisiaj, co? Może na dolnym pokładzie, między tem robactwem? Przypuszczam, że nie! a zresztą, wcale się pana nie obawiam.
Niemiec wzniósł w górę dwa ciężkie kułaki, potrząsał niemi, nie mówiąc słowa.
— Ja nie znam co to strach — ciągnął dalej maszynista z zapałem szczerego przekonania. — Nie boję się pracować w tej zgniłej skorupie! To szczęście niemałe dla pana, że jest kilku z nas na świecie, co się o życie własne nie boimy — a inaczej — gdzie byłbyś ty — i ten stary grat, z bokami tak cienkiemi jak papier — tak, papier — może nie? To wszystko bardzo pięknie dla pana — ciągniesz sobie pieniążki, czy tak, czy owak; ale cóż mnie za to — co ja z tego mam?
Mizernych sto pięćdziesiąt dolarów miesięcznie. Chciałbym się pana z uszanowaniem spytać — z uszanowaniem, uważaj pan, ktoby nie plunął na takie psie zajęcie, jak to?... Nie gadaj, że bezpieczne — to nie prawda! Tylko że ja jestem jednym z tych nieustraszonych ludzi...
Puścił trzymaną belkę i wykonywał szerokie ruchy, jak gdyby chcąc wskazać kształt i doniosłość swej wartości; cienki jego głos rozchodził się po morzu, jak przeciągły kwik, pochylał się to naprzód, to w tył, i nagle runął głową naprzód, jak gdyby pchnięty z tyłu. „Psia krew”! — zawołał padając i chwila ciszy nastała po tym okrzyku. Jim i kapitan, jakby jedną myślą tknięci, rzucili się naprzód, a opanowawszy się stanęli sztywni i patrzyli wciąż ze zdumieniem na niezmąconą powierzchnię morza. Następnie spojrzeli w górę na gwiazdy.
Co się stało? Maszyna sapnęła ciężko. Czy ziemia została wstrzymana w swym biegu! Nie mogli zrozumieć; i nagle to spokojne morze, to niepokalanie czyste niebo wydało się strasznie niepewne w swej nieruchomości, jak gdyby zwiastowało zbliżanie się ogólnego zniszczenia. Maszynista całem swem ciałem podskoczył w górę i opadł znów, jak bezkształtna masa. Ta masa jęknęła: „a co to?” ze stłumionym akcentem wielkiego gniewu. Odgłos grzmotu, grzmotu nadzwyczaj oddalonego, mniej niż głos, trochę więcej wibracya, przeszedł powoli, a w odpowiedzi zadrżał parowiec, jak gdyby ten grzmot zagrzmiał głęboko w wodzie. Oczy dwóch Malajczyków przy kole błysnęły w stronę białych ludzi, ale ciemne ich ręce pozostały przy szprychach koła. Długa łupina, płynąc dalej, zdawała się wznosić na kilka cali stopniowo, przez całą swą długość, jak gdyby giętką się stała i znów do swej sztywności powróciła i dalej pruła gładką powierzchnię morza. Drżenie jej ustało, ścichł też głos grzmotu, jak gdyby parowiec przepłynął przez wązki pas drgającej wody i dźwięczącego powietrza.



ROZDZIAŁ IV.


W miesiąc, czy później, gdy Jim w odpowiedzi na rozmaite pytania starał się powiedzieć uczciwie całą prawdę o przeszłych wypadkach — wyraził się tak o parowcu: „Przeszedł tak łatwo przez to, co było, jak wąż ślizgający się po kiju”.
Określenie to było dobre: pytania miały na celu zbadanie faktów, a śledztwo odbywało się w policyjnym gmachu, w jednym z portów wschodnich. Jim stał na wzniesieniu, w klatce świadków, z pałającemi policzkami, w chłodnej, obszernej izbie; wysoko nad jego głową umieszczony wentylator poruszał się miarowo, a z dołu spoglądały ku niemu oczy z ciemnych twarzy, białych twarzy, czerwonych twarzy, twarzy skupionych, oczarowanych, jak gdyby wszyscy ci ludzie, siedzący w równych rzędach na wązkich ławach, byli pod wpływem hypnozy głosu jego. A był on donośny, brzmiał zadziwiająco dla własnych jego uszu, był to jedyny dźwięk słyszalny na świecie, gdyż te okrutnie wyraźne pytania, wydzierające jego odpowiedzi, zdawały się kształtować same w bólu i rozpaczy, a wewnątrz piersi jego dochodziły do niego bolesne, a milczące, jak okrutne pytania sumienia własnego. Tam, za tą salą sądową słońce pali wewnątrz wieje wiatr z wielkich wentylatorów, wywołując dreszcze, wstyd cię pali, spojrzenia tych utkwionych oczu sprawiają wrażenie ostrza sztyletu. Twarz prezydującego urzędnika, gładko wygolona i i niewzruszona, patrzała na Jima, trupio-blada, w otoczeniu dwu czerwonych twarzy urzędników morskich. Przez szerokie okno, pod sufitem umieszczone, spływało światło na głowy i ramiona tych trzech ludzi i oni odcinali się wyraźnie w tem półświetle wielkiej sali sądowej, gdzie audytoryum zdawało się być złożone z ruchomych cieniów. Domagali się faktów. Faktów! Domagali się od niego faktów, jak gdyby te fakty mogły wszystko wytłómaczyć!
— Gdy przyszedłeś do przekonania, że zetkniecie się z czemś pływającem, powiedzmy z jakąś resztką rozbitego okrętu, kapitan kazał ci pójść na przód parowca, by się przekonać, czy nie został uszkodzony. Czy sądziłeś, że siła zderzenia mogła to zrobić? — spytał urzędnik, siedzący na lewo.
Miał cienką, w podkowę podciętą brodę, wystające kości policzkowe, a oparłszy oba łokcie na stole, składał i rozkładał grube palce, patrząc na Jima badawczemi, niebieskiemi oczyma; drugi, ciężki, pogardliwie wyglądający mężczyzna, rozparty w krześle, wyciągnął na całą długość lewą rękę i delikatnie bębnił palcami po bibule leżącej przed nim; po środku nich prezydujący siedział prosto w wysokim fotelu, głowę lekko na ramię pochylił, ręce złożył na piersiach; obok kałamarza stały kwiaty, w szklance wody zanurzone.
— Nie — odparł Jim. — Powiedziano mi, by nie wołać nikogo i nie robić żadnego hałasu z obawy wywołania paniki. Uważałem tę ostrożność za konieczną. Wziąłem jednę z lamp, wiszących pod płótnem i poszedłem na przód parowca. Otworzyłem klapę i usłyszałem bulgotanie wody. Spuściłem lampę jak mogłem najgłębiej i przekonałem się, że otwór do połowy wypełniony wodą. Wiedziałem już, że tam w dole musi być wielka dziura. — Umilkł.
— Tak — rzekł gruby urzędnik, uśmiechając się do bibuły; palce jego nieustannie skakały po papierze, nie wywołując stuku.
— Nie pomyślałem jeszcze o niebezpieczeństwie. Mogłem być trochę oszołomiony; wszystko to się stało tak spokojnie, tak nagle. Wiedziałem, że w parowcu niema innego spojenia, tylko tam w dziobie, gdzie pusta przestrzeń dzieli dno od dolnego pokładu. Wróciłem do kapitana, by mu to powiedzieć. Natknąłem się na drugiego maszynistę, który podnosił się z ziemi u stóp drabiny, wiodącej na pomost; zdawał się oszołomiony i powiedział mi, iż prawdopodobnie ma lewe ramię złamane; potknął się na jednym stopniu, a ja go wyprzedziłem.
Krzyknął: — Boże mój! to zgniłe, zardzewiałe żelaztwo rozpadnie się za chwilę, a przeklęty parowiec pójdzie na dno, jak bryła ołowiu!
Odepchnął mnie prawą ręką, wyprzedził i drapiąc się po drabinie — krzyczał. Lewe ramię wisiało bezwładnie. Zdążyłem za nim, by widzieć, jak kapitan rzucił się na niego i powalił go na plecy. Nie bił go więcej; pochylił się tylko nad nim, mówiąc gniewnie, lecz cicho. Zdaje mi się, że mówił mu, dlaczego u dyabła nie zatrzymał maszyny, zamiast wrzeszczeć na pokładzie.
Słyszałem jak powiedział.
— Ruszaj się! Leć, prędzej!
Przeklinał wciąż. Maszynista spuścił się po drabinie i poleciał, jęcząc przytem boleśnie...
Jim mówił powoli; przypominał sobie wszystkie szczegóły szybko i z nadzwyczajną dokładnością; mógłby stworzyć jakby echem te jęki maszynisty dla lepszego objaśnienia tych ludzi, domagających się faktów.
Po pierwszych chwilach buntu zrozumiał, że tylko drobiazgowe świadectwo wyprowadzi na wierzch rzeczywistą okropność całej tej sprawy.
Fakty, których ci ludzie tak się gwałtownie domagają, były widoczne, zrozumiałe dla zmysłów, zajmowały swoje miejsca w przestrzeni i czasie; stworzyły całość mającą zarysy, wyraz swój, skomplikowany wygląd, mogący być zapamiętany oczami, a obok tego coś niewidzialnego, jakiś kierowniczy duch zatracenia zamieszkiwał tam, jak złośliwa dusza we wstrętnem ciele. Koniecznie chciał to wyjaśnić. To nie była zwykła sprawa, wszystko w niej było niezmiernej doniosłości, a na szczęście, pamięta wszystko doskonale.
Chciał wypowiedzieć wszystko dla miłości prawdy, a może także i dla własnego dobra; i gdy mówił z rozmysłem, umysł jego krążył i krążył wokoło grupy faktów, co zbiły się, ogarniając go całego, aby go odciąć od reszty ludzi; był istotą, jakby uwięzioną w ogrodzeniu o wysokich palach, rzucającą się to tu, to tam, szukającą słabszego miejsca, szczeliny jakiejś, otworu, by módz się wyśliznąć i uciec. Ta nadzwyczajna czynność umysłowa sprawiała, że chwilami wahał się w swych odpowiedziach...
— Kapitan przebiegał pomost nieustannie; wydawał się dość spokojny, potknął się tylko kilkakrotnie; raz, chcąc mu coś powiedzieć, stanąłem naprzeciw niego, wpadł na mnie, jak gdyby był zupełnie ślepy.
Nie dał mi żadnej określonej odpowiedzi na moje sprawozdanie. Mruczał do siebie; schwytałem parę słów, brzmiących coś jak: „przeklęta para”! „piekielna para”! Myślałem...
To do rzeczy nie należy; rzucone ostre pytanie przerwało mowę jego jakby bolesnym ciosem, i poczuł się bardzo zniechęconym i zmęczonym.
Już, już przychodził do tego — a teraz, brutalnie do zmilczenia zmuszony, musi odpowiadać tak, lub nie.
Odpowiedział uczciwie krótkiem: „Tak, zrobiłem to”, i piękny na twarzy, potężnie zbudowany, z młodością i blaskiem w oczach, trzymał się prosto i pewnie, gdy dusza wiła się w nim.
Musiał odpowiedzieć jeszcze na jedno pytanie, tak niby ścisłe, a tak bezużyteczne — i znów czekał.
W ustach miał taką suchość, jak gdyby jadł pył, gorycz i słoność, jak po wypiciu wody morskiej. Otarł wilgotne czoło, przesunął język po spalonych wargach, zimny dreszcz przeszedł mu po plecach.
Gruby urzędnik spuścił powieki i bębnił bez hałasu, obojętny, ponury; oczy drugiego, po nad ogorzałemi, złożonemi palcami, zdawały się jaśnieć dobrocią; prezydujący pochylił się naprzód; jego blada twarz znalazła się w pobliżu kwiatów, potem pochylając się na ramię fotelu, wsparł głowę na dłoni.
Wiatr z wentylatorów muskał głowy, spadał na tuziemców o ciemnych twarzach, na Europejczyków, siedzących w mundurach tak obcisłych, że zdawały się przylegać jak skóra; służba sądowa, opięta w długie, białe surduty, uwijała się wzdłuż murów, biegając nagiemi stopami tak cicho, jak gdyby nie ludźmi, lecz cieniami była. Czerwone pasy i czerwone turbany dodawały im malowniczości. Oczy Jima, błąkając się w chwilach milczenia, spoczęły na człowieku białym, siedzącym zdala od innych, z twarzą chmurną, zmęczoną, ale oczami spokojnemi, patrzącemi prosto, ciekawie i jasno.
Jim znów dał odpowiedź i miał ochotę krzyknąć
— Ale po cóż to? po co?!...
Tupał zlekka nogą, zagryzł wargi i spojrzał w dal. Spotkał się z oczami białego człowieka. Spojrzenie na niego zwrócone nie miało tego hypnotycznego wyrazu, jak inne. Był to akt inteligentnej woli. Jim, między dwoma pytaniami, zapominał się tak dalece, iż znalazł czas na myśl.
Ten człowiek — myślał — patrzy na mnie, jak gdyby za mojemi plecami widział kogoś, czy coś. On musiał tego człowieka gdzieś widzieć — może na ulicy. Pewny jest, że nigdy z nim nie rozmawiał. Od wielu, wielu dni nie rozmawiał z nikim, milczał, prowadząc długie z sobą samym rozmowy, jak więzień, w klatce zamknięty, lub rozbitek puszczy. Teraz odpowiada na pytania, niemające żadnego znaczenia, chociaż z celem są stawiane, ale wątpi, czy kiedykolwiek rozmawiać znów będzie. Dźwięk jego własnych zeznań potwierdzał z góry powzięte mniemanie, że mowa już mu nie jest więcej potrzebną. Ten człowiek tam zdaje się rozumieć jego beznadziejne położenie.
Jim spojrzał na niego, później odwrócił się energicznie, jak gdyby pożegnał się z nim ostatecznie.
Później, nieraz, w rozmaitych stronach świata będąc, Marlow okazał się chętnym do pamiętania o Jimie.
Może to było po obiedzie, na werendzie, udrapowanej nieruchomą zielonością, ozdobionej kwiatami, w głębokim zmroku, upstrzonym błyszczącemi końcami cygar. Wydłużone trzcinowe fotele zajęte były wszystkie. Tu i owdzie błysnęło nagle czerwone światełko, roztaczając blask na palce ociężałej ręki, na część spokojnej twarzy, lub zapalało iskierkę w myślących oczach, ocienionych cząstką gładkiego czoła; z pierwszem wypowiedzianem słowem ciało Marlowa wyciągnęło się w fotelu i pozostało zupełnie nieruchome, jak gdyby duch jego cofnął się w czasy minione i przemawiał ztamtąd przez jego usta.



ROZDZIAŁ V.


— Ach! tak, byłem obecny przy tem badaniu — rzekł — i do tej pory nie przestałem się dziwić, po co tam poszedłem. Skłonny jestem do wierzenia, że każdy z nas ma anioła-stróża, jeżeli zgodzicie się z tem, że każdy z nas ma również swego złego ducha. Chcę, byście to przyznali, gdyż nie mam ochoty wyróżniać się od innych, a wiem, że posiadam go — złego ducha — chcę powiedzieć. Nie widziałem go, rozumie się, ale mam na to dowody. Siedział on sobie we mnie, a będąc złośliwej natury, pchnął mnie, bym wmieszał się w tego rodzaju sprawę. W jaką sprawę? — pytacie. — No w to badanie, w to śledztwo, gdzie niespodziewanym, szatańskim sposobem wystąpiłem przeciw ludziom najrozmaiciej skalanym, którzy na mój widok rozpuścili swe języki, by mi czynić swe szatańskie zwierzenia, jak gdybym nie mógł sam sobie czynić zwierzeń, jak gdybym — na Boga! — nie posiadał dość wiadomości o sobie, dręczących duszę moją do końca życia, a chciałbym wiedzieć, co zrobiłem, by na taką łaskę zasłużyć. Oświadczam, że mam tyle własnych spraw na głowie, co i każdy człowiek, a pamięć mam tak dobrą, jak przeciętny pielgrzym na tym świecie; widzicie więc, że nie jestem wyjątkowem naczyniem do zbierania zwierzeń ludzkich. Więc pocóż mam mówić? chyba dla zabicia czasu po obiedzie. Karolu, kochany chłopcze, obiad twój był wyjątkowo doskonały, w rezultacie ci oto ludzie uważają spokojnego robra za coś męczącego, wysiłku potrzebującego. Pogrążyli się w twych dobrych fotelach i myślą sobie: „nie chce nam się ruszać, niech Marlow opowiada.”
— Opowiadać! niech i tak będzie. Łatwo opowiadać o panu Jimie po dobrej uczcie z pudełkiem przyzwoitych cygar pod ręką, w chłodny, gwiaździsty wieczór, mogący kazać najlepszemu z nas zapomnieć, że jesteśmy tu na to tylko, by cierpieć, a skłonić do wędrówki po przez światła, licząc się z każdą minutą i krokiem, wierząc, że wydobędziemy się przyzwoicie u jej kresu, wyczekując małej pomocy od tych, o których się łokciami ocieramy. Rozumie się, że tu i owdzie są ludzie, dla których całe życie jest jakby jedną godziną poobiednią, spędzoną z cygarem w ustach: łatwe, przyjemne, puste, może ożywione jakąś słabą walką, zapomnianą, zanim się jej koniec usłyszało, jeżeli wogóle jest jaki jej koniec.
Moje oczy spotkały jego oczy po raz pierwszy w czasie tego badania. Trzeba wam wiedzieć, że znajdowali się tam wszyscy, jakimkolwiek sposobem z morzem związani, dlatego, że sprawa ta była znaną powszechnie od chwili, gdy doszedł nas ten tajemniczy telegram z Adenu. Mówię tajemniczy, gdyż takim był w pewnym sensie, chociaż zawierał nagi fakt, tak nagi i wstrętny, jak wstrętnym być może fakt jakiś. Cała marynarka mówiła tylko o nim. Tego dnia zrana, gdym się ubierał, usłyszałem poprzez ścianę, jak mój Parsee Dubash szwargotał z zarządzającym gospodarstwem okrętowym o Patnie, popijając, w drodze łaski, herbatę w spiżarni. Gdy znalazłem się na wybrzeżu, spotkałem znajomego, a pierwsze jego słowa były: „czy słyszałeś kiedy o czemś podobnem?” Jeden, drugi, trzeci to samo powtarzał, to uśmiechając się cynicznie, to patrząc smutnie, to klnąc, zależnie od swego charakteru.
Zupełnie obcy ludzie poufale zagadywali do siebie jedynie w celu wyładowania swych myśli; każdy pracujący w mieście zachodził do knajpy, by tam przy kieliszku pomówić o tej sprawie; słyszałeś o tem w porcie, w sklepach, od agentów, od białych ludzi, od tuziemców, metysów, od każdego nawpół nagiego rybaka, siedzącego na kamiennych stopniach. Były oburzenia i żarty, a przedewszystkiem nieskończone dysputy o tem, co się też z nimi stało. Tak rzeczy stały przez parę tygodni, czy więcej, i to, co było tajemniczego w tej sprawie, stało się tragicznem, zaczęło górować nad wszystkiem i gdy pewnego pięknego poranku stałem w cieniu przy schodach portowego gmachu, ujrzałem czterech ludzi, idących ku mnie wybrzeżem. Rozmyślałem przez chwilę, zkąd oni się tu nagle znaleźli, gdy raptem, mogę powiedzieć, krzyknąłem do siebie: „Oto oni!” Tak, to oni byli z pewnością, trzej dziwni ludzie, a jeden tak szeroki w pasie, jak człowiek żyjący niema prawa być; właśnie wysiedli, dobrze napasieni z parowca, który przybył w godzinę po wschodzie słońca. Nie mogło być omyłki; poznałem tego hulakę, dzierżawcę Patny, od pierwszego rzutu oka; był to najtłuściejszy człowiek, jakiego te błogosławione podzwrotnikowe krainy nosiły. Przed dziewięciu miesiącami natknąłem się na niego w Samarango. Jego parowiec ładowano w Roads, a on nadużywał tyrańskich instytucyj państwa niemieckiego i wlewał w siebie piwo od rana do wieczora, dzień w dzień, w składzie trunków De Junghi.
Ten De Jungha za każdą butelkę brał dukata, nie mrugnąwszy nawet okiem, ale w końcu wziął mnie na bok i krzywiąc swą pomarszczoną twarz, oświadczył mi w zaufaniu: „Interes interesem, ale patrząc na tego człowieka, kapitanie, mdłości mnie porywają! Tfu!” Patrzyłem na niego, nie ruszając się z miejsca.
Wysunął się trochę naprzód, słońce padając na niego, dziwnie uwydatniało jego brzuch. Przywiódł mi na myśl małego słonia, chodzącego na tylnych nogach. Wspaniale był też ubrany, w nocne, brudne ubranie w pasy jaskrawo zielone i pomarańczowe, słomiane poranne pantofle pokrywały nagie stopy, czyjś zbyt mały, bardzo brudny kapelusz, przywiązany był sznurkiem na czubku wielkiej jego głowy. Łatwo zrozumieć, że taki człowiek nie łatwo może znaleźć takiego, coby mu swego ubrania chciał użyczyć.
Otóż biegł on pośpiesznie, nie patrząc ani w prawo, ani w lewo, przeszedł obok mnie i w niewinności serca pośpieszył do biura portowego, złożyć zeznania, raport, czy jak tam to nazwiecie.
Okazało się, że w pierwszej instancyi zwrócił się on do głównego dyrektora okrętów.
Archibald Ruthvel właśnie przyszedł i jak opowiada, miał zacząć gorączkową pracę porządnem natarciem uszu swego pomocnika.
Może kto z was znał go — uprzejmy mały Portugalczyk, metys, z chudą szyją, wiecznie noszący się z nadzieją otrzymania czegoś jadalnego od kapitanów okrętowych, jakiś kawał solonej wieprzowiny, worek biskwitów, kartofli, czy coś podobnego.
Po jednej podróży pamiętam, dałem mu żywą owcę, pozostałą z zapasów okrętowych, nie dlatego, bym potrzebował, by coś dla mnie zrobił, nie mógłby, wiecie to dobrze, ale dlatego, że ta jego dziecinna wiara w święte prawa łapówki wzruszała mnie.
Była ona tak silną, iż stawała się piękną.
Rasa — dwie rasy razem — i klimat... Zresztą — wszystko jedno. Wiem, gdzie mam przyjaciela na życie całe.
Otóż Ruthvel opowiadał, że właśnie palił kazanie, zapewne o oficyalnej moralności, gdy usłyszał jakiś ruch za plecami, a odwróciwszy głowę, spostrzegł — takie są jego słowa — coś okrągłego, olbrzymiego, przypominającego ogromną beczkę cukru, owiniętą w pasiastą flanelę, rzuconą na środek biura jego.
Oświadczył, iż tak był zdumiony, że przez czas jakiś nie pomyślał, że ta rzecz jest żywa, siedział i dziwił się, w jakim celu i jakim sposobem przedmiot ten postawiono przed jego biurkiem. W drzwiach, prowadzących do przedpokoju, tłoczyli się ci, co w ruchu utrzymują wentylatory, służba policyjna i rozmaitego rodzaju gapie wyciągali szyje, prawie włazili na plecy jeden drugiemu. Zupełne zbiegowisko.
Tymczasem ten jegomość zdołał rozwiązać i ściągnąć kapelusz z głowy i z lekkim ukłonem zbliżył się do Ruthvela, który mówił mi, że ten widok był tak niepokojący, że jakiś czas słuchał, zupełnie nie mogąc zrozumieć, czego to zjawisko żąda od niego. Mówiło głosem ostrym, ponurym i powoli zaczął się Archibald dorozumiewać, że tu przedstawiają mu wypadek z Patną. Mówił on, że jak tylko zrozumiał, kto przed nim stoi, źle mu się zrobiło, ale prędko opanował się i krzyknął:
— Cicho! — Nie mogę słuchać tego. Idź do pana pomocnika. Ja nie mogę słuchać cię. Kapitan Elliot, to właśnie człowiek, jakiego potrzebujesz. Tędy, tędy. Skoczył, przebiegł wzdłuż pokoju, pokazywał, ciągnął; tamten zdziwiony, lecz posłuszny z początku, ulegał mu, ale przy drzwiach prywatnego biura jakiś instynkt zwierzęcy rzucił go w tył i sapać zaczął, jak przestraszony byk.
— No, cóż tam? — Puść mnie pan! Co tam?
Archibald, nie słuchając, otworzył szeroko drzwi.
— Właściciel Patny! — krzyknął.
— Wejdź, kapitanie.
Widział, jak zajęty pisaniem starzec tak gwałtownie podniósł głowę, iż spadły mu okulary z nosa; zatrzasnął drzwi i pobiegł do biurka, gdzie rozmaite papiery czekały na jego podpis; ale mówił, że hałas w sąsiednim pokoju był tak straszny, że nie mógł dostatecznie skupić myśli, by przesylabizować własne nazwisko. Archibald jest najwrażliwszym dyrektorem na obu półkulach.
Oświadczył, iż zdawało mu się, że rzucił człowieka w paszczę zgłodniałego lwa. Hałas był wielki, to nie ulega wątpliwości. Słyszałem go na dole i miałem pewne dane do sądzenia, że rozchodził się po całej esplanadzie.
Stary ojciec Elliot miał ogromny zapas słów i umiał krzyczeć, a nic go to nie obchodziło, na kogo krzyczy. Krzyczałby na samego wice-króla.
Miał zwyczaj powtarzać: — Doszedłem tak wysoko, jak tylko mogłem, pensyę mam zapewnioną. Złożyłem sobie małą sumkę, a jeżeli nie podoba im się moje pojęcie o obowiązkach, mogę sobie doskonale pójść do domu. Starym jestem człowiekiem i zawsze mówiłem, co myślę. Dbam tylko o jednę rzecz, chcę, by moje córki zamąż wyszły, zanim ja oczy zamknę.
Miał małego bzika na tym punkcie. Trzy jego córki bardzo były przystojne, chociaż zadziwiająco do niego podobne, a gdy zrana zbudził się, czarnem patrząc okiem na ich matrymonialną przyszłość, całe biuro czytało to w jego oczach i drżało, gdyż, jak mówili, z pewnością kogoś pożre na śniadanie.
Ranka tego nie jadł renegata, ale jeżeli mogę wyrazić się w metaforze, pożuł go na drobne kawałeczki i — a! wyrzucił go napowrót.
Także za chwilę ujrzałem jego monstrualny brzuch, schodzący pośpiesznie z góry i zatrzymujący się o parę kroków przedemną.
Potwór zatrzymał się widocznie dla namysłu; wielkie purpurowe policzki drżały. Obgryzał palce i po chwili, ujrzawszy mnie, rzucił długie zukosa spojrzenie.
Trzej jego towarzysze stworzyli małą grupę i zatrzymali się w pewnem oddaleniu. Był tam o żółtej cerze mały mężczyzna, z ręką na temblaku, i jakaś długa osobistość w ubraniu z niebieskiej flaneli, tak sucha jak drzazga, z obwisłemi siwemi wąsami, oglądająca się wokoło z wyrazem ogłupienia. Trzecim był, prosto się trzymający, szeroki w plecach młodzieniec, z rękami w kieszeniach; odwrócił się tyłem od swych towarzyszów, rozmawiających z wielkiem ożywieniem. Patrzył na pustą esplanadę.
Jakiś trzęsący się wózek stanął naprzeciw grupy i woźnica, zakładając prawą nogę na kolano, oddał się krytycznemu oglądaniu swych palców. Młodzieniec, nie ruszając się, nie podnosząc nawet głowy, patrzył w przestrzeń, słońcem zalaną. W takich okolicznościach pierwszy raz ujrzałem Jima. Wyglądał tak obojętnie i niedostępnie, jak tylko młodzi wyglądać mogą.
Stał tam czysty na sobie i na twarzy, mocno trzymając się na nogach, słońce nie świeciło chyba jeszcze nad bardziej obiecującym chłopem; a patrząc na niego, wiedząc wszystko, co on wie i trochę więcej jeszcze, byłem tak zły, jak gdybym odkrył, że on chce coś wydrzeć ze mnie przy pomocy rozmaitych wykrętów.
Jak on może wyglądać tak krzepko i zdrowo? Pomyślałem sobie: dobrze, jeżeli tego rodzaju człowiek może tak się shańbić... czułem, że mogę zerwać kapelusz z głowy i deptać po nim z serdecznego zmartwienia, jak to widziałem, że robił Włoch, właściciel barki, gdy idyota majtek nie umiał sobie poradzić z kotwicą, zarzucając ją w przystani, napełnionej okrętami.
Widząc go tak spokojnym i pewnym siebie, zadawałem sobie pytanie: czy on głupi — czy też zatwardziały?
Zdawało się, że za chwilę zacznie gwizdać wesołą piosenkę. A zwróćcie tylko uwagę, że nic a nic nie interesowało mnie zachowanie się tamtych. A przecież osobistości te były przedmiotem gawęd; publicznych i miały stanąć teraz przed sądem.
— Ten stary waryat, łotr, nazwał mnie psem! — rzekł kapitał Patny.
— Nie wiem, czy on mnie poznał — przypuszczam, że tak — w każdym razie oczy nasze się spotkały. Oczy jego iskrzyły się. Ja uśmiechałem się; pies, był to najłagodniejszy epitet z tych, co doszły moich uszu przez otwarte okna.
— Zrobił to? — spytałem wskutek dziwnej niezdolności utrzymania języka.
Skinął głową, gryzł znów palce i przeklinał nagle podniósł głowę i patrząc na mnie z ponurą i bezczelną pasyą — zawołał:
— Ba! — ocean Spokojny wielkim jest przyjacielu! — Wy, przeklęci Anglicy, możecie sobie robić, co wam się podoba; ja wiem, gdzie się znajdzie miejsce zawsze dla takiego jak ja człowieka; znają mnie dobrze w Apia, w Honolulu, w...
Zatrzymał się, namyślając, a ja bez wielkiego wysiłku mogłem sobie wystawić gatunek ludzi, którzy go dobrze znali w tamtych okolicach. Nie chcę robić z tego tajemnicy, że sam znałem niejeden okaz podobny. Są chwile takie, że człowiek musi postępować tak, jakgdyby mu słodko było w każdem towarzystwie. Znałem chwile takie, a co więcej, nie będę udawał, że bolałem nad tą koniecznością, gdyż znaczna część tego złego towarzystwa, pozbawiona moralności — co mówię? — moralnych póz, była dwa razy tak pouczająca, a dwadzieścia razy zabawniejsza od zwykłego szanowanego złodzieja, którego wy wszyscy sadzacie przy stole bez rzeczywistej konieczności, z przyzwyczajenia, tchórzostwa, z dobroci serca, z tysiąca niezrozumiałych lub nizkich powodów.
— Wy, Anglicy, jesteście wszyscy łajdakami — mówił szczeciński Australczyk. Nie mogę sobie przypomnieć teraz, jaki przyzwoity port na wybrzeżu Bałtyku był gniazdem tego szacownego ptaka.
— Kto wy jesteście, żeby wrzask podnosić? Co? Powiedzcie mi. Nie jesteście lepszym od innych narodem, a tamten, stary łajdak, śmiał mnie wymyślać.
Grube jego cielsko drżało na nogach, zdających się być słupami; drżał cały od stóp do głowy.
— Wy, Anglicy, to tylko potraficie: wrzask podnosicie dla najmniejszej rzeczy, dlatego, że nie urodziłem się w waszym przeklętym kraju. Odebrać moje świadectwa! A bierzcie je! Nie potrzebuję świadectw. Człowiek taki, jak ja, nie potrzebuje waszych verflucht świadectw. Pluję na nie! — Plunął.
— Ja zostanę amerykańskim obywatelem — krzyczał, tupiąc, przestępując, suwając nogami, jak gdyby chciał uwolnić się od niewidzialnej a tajemniczej siły, nie pozwalającej mu odejść z tego miejsca. Tak się rozgrzewał, że szczyt jego okrągłej głowy parował.
Ta nie tajemnicza siła trzymała mnie na miejscu: ciekawość jest najsilniejszem uczuciem i ona nie dawała mi odejść, chciałem zobaczyć, jakie wrażenie wywoła to wszystko na młodym chłopcu, który stał z rękami w kieszeniach, plecami zwrócony i patrzył poprzez gazony esplanady na żółty portyk hotelu Malabar, z miną człowieka, wybierającego się na spacer, gdy tylko przyjaciel jego gotów będzie. Taką miał minę, a to było wstrętne.
Czekałem, by go ujrzeć zgnębionego, pomieszanego, przeszytego nawskroś, wijącego się jak ćma na szpilce, a zarazem bałem się to zobaczyć, jeżeli rozumiecie myśl moją. Nic okropniejszego, jak patrzeć na człowieka, który był schwytany nie na zbrodni, ale na więcej niż zbrodniczej słabości. Najzwyczajniejszy rodzaj hartu ducha nie pozwala nam stać się zbrodniarzami w rzeczywistem słowa tego znaczeniu; to wskutek nieznanej słabości, może podejrzewanej tylko, jak w niektórych częściach świata, podejrzewacie, że pod każdym krzakiem kryje się zdradliwy wąż — wskutek słabości ukrytej, świadomej lub nieświadomej, pogardzanej, powściąganej lub nieznanej przez większą część życia, a od takiej żaden z nas zabezpieczyć się nie może. Jesteśmy pchani do czynów, za które spadają na nas przekleństwa, do czynów, za które wieszają nas, a duch może to wszystko przeżyć, przeżyć wydany wyrok, przeżyć stryczek, na Jowisza! A są rzeczy, wydające się czasami małemi, przez które niejeden z nas zostaje całkowicie, zupełnie zgubionym.
Patrzyłem na tego młodzieńca: podobał mi się jego wygląd; znałem ten wygląd; on pochodził z pewnego środowiska, był jednym z naszych. Wyszedł on z gromady tych kobiet i mężczyzn, może ani zabawnych, ani inteligentnych, ale których istnienie oparte jest na uczciwej wierze i na odwadze. Nie mówię tu o wojskowej, czy cywilnej odwadze, ani o żadnym rodzaju zwykłej odwagi. Mam na myśli tę wrodzoną zdolność patrzenia prosto w oczy pokusom, tę siłę oporu nieocenioną, tę nieobmyśloną a błogosławioną sztywność wobec wewnętrznej, czy zewnętrznej zgrozy, przed potęgą natury i zwodniczem zepsuciem ludzi, podpartą niewzruszoną wiarą, wobec siły faktów, zarazy przykładu, podszeptów idei. Do dyabła z ideami! To są włóczęgi, żebraki, dobijający się do tylnych drzwi umysłów naszych; każdy zabiera odrobinę twej substancyi, unosi odrobinę tej wiary, z tych niezbyt prostych pojęć, do których musisz wszczepić się ze wszystkich sił, jeżeli chcesz żyć przyzwoicie i skończyć z życiem spokojnie!
To nie miało nic wspólnego z Jimem, tylko, że on zewnętrznie był typem tego dobrego, głupiego rodzaju, jaki chętnie widzimy obok siebie w życiu, rodzaju — nie targanego wybrykami inteligencyi lub zboczeniami, powiedzmy nerwów. Był to gatunek człowieka, któremu oddałbyś w opiekę okręt cały, mówiąc w przenośni i wyrażając się fachowo. Ja mówię, że zrobiłbym to, a muszę znać się na tem. Czy to mało miałem z młokosami do czynienia w swoim czasie, mało to przyuczałem do obowiązków z morzem związanych, których cały sekret może być jedną krótką sentencyą wyrażony, a musi być jednak co dnia w młodą głowę wpychany, póki nie stanie się składową częścią każdej budzącej się myśli, póki nie stanie się obecny w każdym młodzieńczym ich śnie!
Morze dobre było dla mnie; ale gdy wspomnę sobie tych wszystkich chłopców, co przeszli przez moje ręce, jedni wyrośli już, drudzy leżą na dnie morza, ale dobry był z nich wszystkich materyał. Gdybym jutro wrócił do domu, założę się, że zanim dwa dni upłyną, na pierwszym lepszym doku natknę się na jakiego pomocnika kapitana, ogorzałego od wiatru morskiego, który na mój widok zawoła: „Czy nie poznajesz mnie, panie? Nie! Jestem taki i taki. Byłem na takim i takim okręcie. To była moja pierwsza podróż.” O, ja przypomnę sobie małego smyka, nie wyższego od tego krzesła i matkę jego i siostrę, stojące spokojnie na wybrzeżu, lecz zbyt wzruszone, by powiewać chustkami na widok oddalającego się powoli okrętu; albo może średnich lat ojca, który przybył wcześnie, by widzieć, jak syn jego odjeżdża i został cały ranek, bo go wszystko interesowało, został zbyt długo i musiał zmykać na wybrzeże, nie mając już czasu na pożegnanie?
Retman krzyczy przeciągle:
— Kapitanie — zatrzymaj linę na chwilę — jakiś pan na brzeg chce się dostać... No, już! O mało nie pojechałeś pan do Talechmano, co? A teraz, jazda dalej! Kurzy się z komina, jakby się w piekle paliło, a statek płynie, rozbijając na pianę spokojne wody; jegomość na wybrzeżu otrzepuje z piasku kolana, poczciwy majtek wyrzucił za nim jego parasol. Wszystko w porządku. Złożył cząstkę swej ofiary morzu i teraz może iść do domu, udając, że nic go to nie obchodzi; a mały marynarz, zanim na nowo słońce zejdzie, dowie się, co to jest choroba morska. Powoli dowie się o wszystkich małych tajemnicach i o jednej największej rzemiosła swego, a wówczas potrafi żyć, czy umierać, zależnie od tego, jaki wyrok morze na niego wyda; a człowiek, który do tego rękę przyłożył, cieszyć się będzie, gdy go taka młoda ciężka dłoń uderzy po ramieniu, a wesoły donośny głos zawoła: „czy pamiętasz mnie, panie?” Mały ten i ten!
Mówię wam, że to bardzo przyjemna chwila; ona jest dowodem, że przynajmniej raz w życiu udało wam się coś zrobić. Byłem tak poklepany i skrzywiłem się, gdyż dotknięcie to ciężkie było, ale promieniałem dzień cały i kładąc się do łóżka, czułem się mniej samotny na świecie, dzięki temu serdecznemu powitaniu.
Czyż ja nie pamiętam małego? Ten i ten! Mówię wam, że ja znać się muszę na czyimś wyglądzie. Powierzyłbym pieczę nad okrętem temu oto młokosowi na mocy jednego spojrzenia i spałbym jak zabity, ale na Jowisza! czyżby to było zupełnie bezpieczne? W tej myśli mieści się cała przepaść okropności. Wydawał się tak czystym, jak nowa sztuka złota, ale może tam była piekielna domieszka w tym metalu. Ile tego? Ostatnia kropla czegoś niezwyczajnego a niegodziwego; ostatnia kropla! a swoją drogą stojąc tak z miną obojętną, wprawiał w zdziwienie na myśl, że wartość jego może nie przechodzić wartości zwykłej miedzi.
Nie mogłem temu wierzyć! Mówię wam, że pragnąłem zobaczyć, jak on wić się będzie w obronie honoru swego zawodu. Tamci dwaj, ujrzawszy kapitana, zbliżać się ku nam powoli zaczęli. Rozmawiali idąc, ale ja tak nie zwracałem na nich uwagi, jakgdyby oko moje dostrzedz ich nie mogło. Wykrzywiali się do siebie, żarciki jakieś puszczając, czy ja wiem? Spostrzegłem tylko, że jeden ma złamaną rękę; drugi o siwych wąsach był głównym maszynistą, osobistością pod wielu względami wybitną i znaną z najgorszej strony.
Dla mnie byli niczem. Zbliżyli się. Kapitan patrzył na swe nogi: zdawał się być spuchniętym do niemożliwych rozmiarów wskutek jakiejś strasznej choroby, działania tajemniczej a nieznanej trucizny.
Podniósł głowę, ujrzał tych dwóch stojących przed nim, otworzył usta z nadzwyczajnem wykrzywieniem wydętych policzków, chcąc do nich przemówić, przypuszczam — i nagle przyszła mu jakaś myśl. Grube purpurowe wargi zamknęły się, nie wydawszy głosu i poszedł krokiem pewnym do powoziku (dorożki) i z taką brutalną niecierpliwością zaczął się do drzwiczek dobijać, iż przekonany byłem, że wszystko się na niego przewróci: powozik, konik i woźnica.
Ten ostatni, zbudzony z zamyślenia nad piętą nogi, zdradził natychmiast objawy natężonego strachu, schwycił rękami za kozioł i patrzył na tego potwora, pakującego się do wózka. Zatrząsł się gwałtownie powozik, a ten purpurowy kark, ta szerokość bioder, olbrzymi ciężar tych pleców pasiastą flanelą przykrytych, ten wysiłek wstrętnej, ohydnej masy działał na zmysły, jak coś śmiesznego a okropnego zarazem, męczącego nas w samem widzeniu, czy w gorączce. Znikł. Myślałem, że buda powoziku pęknie na dwoje, a sam wózek rozpadnie się jak dojrzały strączek, ale on tylko ugiął się ze zgrzytem gniecionych resorów i nagle opadła jedna z firanek.
Ukazały się jego ramiona w ciasnym otworze; wysunęła się głowa, wielka, trzęsąca się jak balon, spocona, wściekła, wrzeszcząca. Szturchnął woźnicę pięścią tak czerwoną, jak kawał surowego mięsa. Krzyczał, by ruszał jaknajprędzej. Dokąd? Do oceanu Spokojnego może. Woźnica śmignął biczem; konik chrapnął, stanął dęba i puścił się galopem.
Dokąd? Do Apia? do Honolulu? Miał 6,000 mil podzwrotnikowego pasu, gdzie mógł się zabawiać, lecz ja nie dosłyszałem dokładnego adresu. Prychający konik uniósł go w mgnieniu oka i nigdy go więcej nie widziałem, a co więcej, nie znam takiego, coby go widział po tem zniknięciu z oczu moich w powoziku, który pomknął na zakręcie w tumanie białego kurzu.
Odjechał, znikł, rozpłynął się, zapadł się pod ziemię i dziwnym sposobem zdawało się, że zabrał z sobą powozik, gdyż nigdy później nie natknąłem się na kasztanowatego konika z przeciętem uchem i biednego woźnicę z chorą nogą. Ocean Spokojny jest rzeczywiście wielki; ale czy gdziekolwiek on znalazł miejsce do rozwoju talentów swych, czy nie, faktem jest, że znikł w przestrzeni, jak czarownica na miotle. Młody chłopiec, z ręką na temblaku, rzucił się za powozikiem, wrzeszcząc:
— Kapitanie! Słuchaj! Słu-u-chaj! — ale po chwili stanął, spuścił głowę i wracał powoli.
Na zgrzyt kół młodzieniec odwrócił się, stojąc na miejscu. Nie poruszył się więcej, nie dał żadnego znaku, patrzył tylko w nowym kierunku, gdzie powozik znikł z oczu. To wszystko stało się w krótszym przeciągu czasu, niż zajmuje moje opowiadanie, gdyż usiłuję wytłómaczyć wam słowami momentalne wrażenia oczne.
Za chwilę urzędnik, metys, wysłany przez Archibalda, ażeby zobaczył, co się dzieje z biednymi rozbitkami Patny, ukazał się na scenie. Wyleciał z gołą głową, rzucał okiem na prawo i lewo, przejęty misyą swoją.
Przeznaczenie chciało, że co do głównej osobistości usiłowania jego musiały być daremnemi, ale zbliżył się do pozostałych z krzykliwą pewnością siebie; został jednak prawie natychmiast wciągnięty do gwałtownej sprzeczki z chłopcem, mającym rękę na temblaku. On nie myśli czekać na rozkazy. On wcale się nie boi takiego franta z polewanym nosem, jego pogróżki tyle go obchodzą, co przeszłoroczny śnieg!
Wrzeszczał, że chce, pragnie i musi iść do łóżka.
— Gdybyś nie był spodlonym Portugalczykiem — słyszałem jak wrzeszczał — wiedziałbyś, że szpital najodpowiedniejszem jest dla mnie miejscem pobytu!
Podsunął pięść swej zdrowej ręki pod nos tamtego; tłum zaczął się zbierać; metys pomieszany robił, co mógł, by swą godność zachować, usiłował wyjaśnić swoje zamiary. Odszedłem, nie czekając na koniec sprawy.
Ale zdarzyło się, że miałem znajomego w szpitalu i poszedłem odwiedzić go na dzień przed rozpoczęciem badania sądowego i pod opieką białych ludzi ujrzałem tego chłopaka, leżącego na łóżku z ręką w łupki ujętą.
Ku wielkiemu memu zdziwieniu i tamta druga osobistość, z obwisłemi wąsami, znalazła się tutaj również.
Przypominam sobie, że widziałem go, jak w czasie sprzeczki usiłował zręcznie zniknąć i nie okazać swego przerażenia. Okazało się, że nie jest tu obcym na tem wybrzeżu, gdyż w tej chwili niebezpieczeństwa znalazł schronienie w winiarni Marianiego, położonej niedaleko bazaru.
Ten znany włóczęga, Mariani, znał ptaszka tego i w rozmaitych okolicach świata przyjmował udział w jego przeróżnych sprawkach, teraz więc skłonił się do ziemi, że tak powiem, na jego widok i zamknął go z zapasem butelek na salce głównej swej ohydnej dziury.
Okazało się, że chuda osobistość miała niejasne obawy co do swego bezpieczeństwa i pragnęła skryć się.
O wiele już później ten sam Mariani (gdy przyszedł na pokład domagać się od jednego z mych ludzi zapłaty za jakieś cygara) opowiadał mi, że zrobiłby dla niego daleko więcej, nie pytając o nic przez wdzięczność za jakieś szatańskie przysługi, oddane mu przed laty, ale bliższych wyjaśnień otrzymać nie mogłem.
Uderzył się dwa razy w ciemną pierś, przewracał olbrzymiemi gałkami ocznemi, błyszczącemi od łez i wołał: — Antonio nigdy nie zapomina! Antonio nigdy nie zapomina!
Jakiego rodzaju niemoralności była ta wyświadczona przysługa nie mogłem się nigdy dowiedzieć; w każdym razie mógł zato siedzieć sobie teraz pod kluczem, mając materac w kącie, stolik i krzesło i podtrzymując ducha środkami podniecającemi, będącymi w posiadaniu Marianiego. Trwało to aż do wieczora dnia trzeciego, gdy wydawszy kilka przeraźliwych okrzyków, był zmuszony szukać ratunku w ucieczce, z powodu napastujących go owadów) — stonóg. Wybił drzwi, jednym susem przebył małe brudne schodki, spadł na wystający brzuch Marianiego, podniósł się i jak ścigany królik, wyleciał na ulicę. Zrana policya podniosła go z jakiejś kupy gałganów. Z początku wydało mu się, że go chcą poprowadzić na szubienicę, więc walczył, chcąc się z ich rąk wydobyć, jak bohater, ale gdy ja się znalazłem przy jego łóżku, był już od dwóch dni zupełnie spokojny. Długa, ciemna jego głowa, z białemi wąsami, ładnie odbijała od poduszek, jak głowa żołnierza, trudami wojennemi sterana; dusza jego, z tego spokoju wyzierająca, duszą dziecka mogłaby się zdawać, gdyby nie cień strachu, przebłyskujący w jego źrenicach, a przypominający nieopisany kształt trwogi, pełzającej w milczeniu za ciemną szybą.
Był on tak nadzwyczajnie spokojny, iż zacząłem nabierać nadziei, iż usłyszę od niego jakieś wyjaśnienia z jego punktu widzenia tej głośnej sprawy. Dlaczego pragnąłem grzebać się w smutnych szczegółach wypadku, który obchodził mnie tylko o tyle, że byłem członkiem gromady ludzi, trzymanych razem wspólnością pracy i wiernością dla pewnego hasła — wytłómaczyć nie umiem.
Możecie to nazwać niezdrową ciekawością, jeżeli chcecie; ale ja mam niejasne pojęcie, że chciałem coś zbadać. Może nieświadomie miałem nadzieję, że znajdę to coś, jakąś głęboką, odkupującą przyczynę, jakieś wyjaśnienie, jakiś przekonywający cień usprawiedliwienia.
Teraz widzę doskonale, że spodziewałem się niemożliwości uspokojenia tego, co jest najoporniejszym duchem w człowieku, tego niepokojącego podejrzenia, wątpliwości, podnoszącej się jak mgła tajemnicza, tocząca jak robak, a bardziej mrożąca, niż pewność śmierci — wątpliwości co do tej potęgi siły, będącej koroną stałego hasła naszego postępowania.
Potknąć się tutaj, to rzecz najcięższa; ztąd pochodzą wyjące paniki i małe spokojne podłostki; to istotny cień nieszczęścia, klęski.
Czy ja wierzyłem w cuda i dlaczego pragnąłem ich tak gorąco? Czy to dla mego własnego dobra chciałem znaleźć cień usprawiedliwienia dla tego młodego chłopca, któregom nigdy przedtem nie widział, ale którego sam wygląd dodał jakiegoś osobistego interesu do myśli, zbudzonych wiadomością o jego słabości, zaniepokoił i przestraszył, jak ostrzeżenie przed zgubnym losem, czyhającym na nas wszystkich, których młodość w dniach swoich podobna była do jego młodości?
Zdaje mi się, że taka była tajemnicza pobudka mych pragnień. Niema wątpliwości, że oczekiwałem cudu. Jedyna rzecz, która mnie teraz po takim przeciągu czasu uderza, jako nadzwyczajna, to bezmiar mej głupoty. Doprawdy, miałem nadzieję usłyszeć od tego wynędzniałego, poturbowanego chorego zaklęcie na rozproszenie tych mar wątpliwości. Musiałem być w rozpaczliwym nastroju ducha, kiedy nie tracąc czasu, po kilku obojętnych i przyjacielskich sentencyach, na które odpowiedział chętnie, jakby to zrobił każdy przyzwoity chory, rzuciłem wyraz Patna, spowity w delikatne pytanie, jak w miękki jedwab.
Byłem tak delikatny egoistycznie; nie chciałem go przerazić, ale nie przez troskliwość o niego; nie czułem gniewu, ani żalu, jego losy nic mnie nie obchodziły, nie szło mi o jego zbawienie. Zestarzał się dopuszczając się małych występków, nie mógł wzbudzać już ani ohydy, ani litości.
Powtórzył Patna pytająco, zdawał się natężać uwagę i rzekł: — Ach, tak! Ja tu jestem dobrze znany w tych okolicach. Widziałem, jak odpływała.
Chciałem okazać oburzenie, słysząc takie kłamstwo, ale on dodał łagodnym tonem: — Pełna była gadów!
To kazało mi zamilknąć. O czem on mówi? Niepewne widmo strachu w głębi szklistych źrenic, stanęło i patrzyło na mnie bacznie.
— Wyrzucili mnie z mego barłogu w połowie nocy, abym patrzył jak tonęła — mówił, jakby się namyślał.
Nagle głos jego nabrał przeraźliwej siły. Żałowałem, że byłem tak nieostrożny. Nigdzie nie widziałem białego czepka dozorczyni, tylko tam dalej, w rzędzie pustych żelaznych łóżek siedział jakiś chory na łóżku, czarny, wychudzony, z białym bandażem, na bakier na głowie siedzącym.
Nagle mój interesujący chory wyciągnął rękę z palcami jak szpony zakrzywionemi i chwycił mnie za ramię.
— Tylko moje oczy dojrzeć mogły. Sławny jestem z powodu mego wzroku. Dlatego też zawołali mnie zapewne. Żaden z nich nie zdążył, by widzieć, jak tonęła, ale rozumieli, że tonęła sobie — ot tak...
Zawył jak wilk, a ten głos przeniknął do najskrytszych zakątków duszy mojej.
— O! każ mu być cicho! — jęknął tamten chory z rozdrażnieniem.
— Nie wierzysz mi pan, przypuszczam — odezwał się znowu mój chory z wyrazem przechwałki i zarozumiałości.
— Mówię panu, że niema takich drugich oczu, jak moje. Spojrzyj pod łóżko.
Rozumie się, że natychmiast pochyliłem się, przekonany jestem, że każdyby to zrobił.
— Co tam pan widzisz? — spytał.
— Nic — odparłem, wstydząc się strasznie samego siebie.
Patrzył na mnie z wyrazem dzikiej, głębokiej pogardy.
— Rozumie się — rzekł — ale gdybym ja tam zajrzał — widziałbym — niema takich oczu jak moje, już ja to panu mówię.
Znów schwycił me ramię ciągnął w dół, chcąc ulżyć sobie poufnem zwierzeniem.
— Miliony różowych żab! Niema takich oczu, jak moje. Miliony różowych ropuch! To gorzej, niż patrzeć na tonący okręt. Mógłbym patrzeć na tonący okręt i palić fajkę dzień cały. Dlaczego nie oddają mi mojej fajki? Paliłbym sobie, pilnując tych ropuch. Okręt przepełniony był niemi. Trzeba było je pilnować, pan rozumie!
Mrugnął okiem figlarnie.
Z głowy mojej pot kroplami spadał na niego, mundur mój przylgnął do mokrych pleców; popołudniowy wietrzyk wdzierał się przez otwarte okna, ciężkie fałdy firanek poruszały się na metalowych kijach, kapy pustych łóżek powiewały wzdłuż całej linii, a ja drżałem zziębnięty do szpiku kości. Łagodny wiatr podzwrotnikowy igrał sobie w tej nagiej sali szpitalnej, jak wiatr zimowy w starej, pustej stodole u nas.
— Niech pan mu nie daje w pasyę wpadać — krzyczał zdaleka rozpaczliwie gniewny głos, który, obijając się o mury, robił wrażenie głosu, dobywającego się z tunelu.
Palce, jak szpony, wpijały się w moje ramię: spoglądał na mnie z pod oka porozumiewawczo.
— Okręt przepełniony był niemi, pan wiesz, a my musieliśmy uciekać skrycie — szepnął nadzwyczaj pośpiesznie.
— Wszystkie różowe, wielkie jak brytany, z okiem na szczycie głowy i pazurami naokoło wstrętnych paszcz. Oh! O-o-h!
Szybkie rzuty, wywołane jakby galwanicznym prądem, uwydatniały pod cienką kołdrą zarysy chudych, ruchliwych nóg; puścił moje ramię i chwytał coś w powietrzu; ciało jego drgało przeciągle, jak rozluźniona struna harfy, a gdy spojrzałem w dół, straszna groza przedarła się przez szkliste jego spojrzenie.
Natychmiast twarz starego żołnierza o szlachetnych, spokojnych zarysach, znikła z oczu moich, zepsuta wyrazem podstępnej chytrości, wstrętnej obawy i rozpaczliwej zgrozy. Powstrzymał krzyk.
— Szaa! co one tam robią teraz na dole? — spytał — wskazując na podłogę z dziwaczną ostrożnością w głosie i geście, a znaczenie tego jasnem było dla mnie.
— Wszystkie śpią — odparłem — patrząc na niego badawczo. Tak, to chciał usłyszeć; to były właściwe słowa, mogące go uspokoić. Odetchnął głęboko.
— Szaa! Cicho, spokojnie! Ja tu stary bywalec. Znam te bestye. Roztrzaskaj głowę pierwszej, co się poruszy. Zadużo ich tu jest, a okręt zaledwie dziesięć minut utrzymać się jeszcze może! — Rzucił się znów.
— Spiesz się — wrzasnął nagle i już krzyczał jednym głosem.
— Zbudziły się wszystkie! Miliony ich! Depczą po mnie! Czekaj! o! czekaj! Zgniotę je na miazgę jak muchy! Czekajcie na mnie! Pomocy! Ra-a-tun-ku!
Przeciągłe wycie dopełniło miary mego niepowodzenia. Widziałem jak tamten chory rozpaczliwym ruchem podniósł obie ręce do obandażowanej głowy; felczer z fartuchem, aż pod brodę zawiązanym, ukazał się w perspektywie, zdawało mi się, że patrzę na niego wązkim końcem teleskopu.
Wyznaję, że sam byłem z tropu zbity i przez szerokie długie okno uciekłem na zewnętrzną galeryę. Wycie ścigało mnie jak zemsta. Zawróciłem na puste schody i nagle otoczyły mnie cisza i spokój; idąc powoli i w milczeniu, mogłem zebrać myśli. Na dole spotkałem miejscowego chirurga, który mnie zatrzymał.
— Odwiedzałeś swego chorego, kapitanie? Zdaje mi się, że go jutro rano można będzie uwolnić. Chociaż ci idyoci nie mają żadnego pojęcia jak trzeba zachować się po chorobie. Ale mamy tu głównego maszynistę z tego okrętu z pielgrzymami. To ciekawy wypadek. Delirium tremens najgorszego rodzaju. Pił przez trzy dni w tym szynku Greka, czy Włocha. Więc czegóż można się spodziewać? Cztery butelki dziennie najmocniejszej wódki — mówiono mi. Jeżeli to prawda, to tylko dziwić się trzeba, że wytrzymał. To jakby łykał roztopione żelazo. Że mu się w mózgu pomieszało, to się rozumie, ale to dziwne, że w jego bredzeniu jest pewna metoda. Próbuję ją zbadać. Logiczna nić w takiem delirium — to rzecz niezwykła.
Zgodnie z tradycyą takich wypadków, on powinien widzieć węże, ale on ich nie widzi. Dobre stare tradycye w łeb wzięły teraz. Jego wizye należą do świata żab. Ha! Ha! Nie, doprawdy, nie przypominam sobie, by mnie kiedy wypadek białej gorączki tak interesował. On po takim traktamencie powinien był umrzeć, ale to twarda natura! A te dwadzieścia cztery lata podzwrotnikowego życia, to małą znaczą? Powinieneś pan, doprawdy, spojrzeć na niego.
Szlachetnie wyglądający opój. Dziwniejszego człowieka nie spotkałem nigdy, z punktu widzenia medycznego rozumie się. Nie chcesz pan?
Przez cały ciąg jego przemowy okazywałem wielkie zainteresowanie się tym przedmiotem, grzeczność tego wymagała, ale teraz, przybierając wyraz żalu, szepnąłem coś o braku czasu i pospiesznie uścisnąłem jego rękę.
— On nie może być obecnym na śledztwie! — krzyknął za mną. — Czy jego zeznanie jest niezbędne?
— Wcale nie! — zawołałem już z bramy.



ROZDZIAŁ VI.


Władze najwidoczniej były tego samego zdania.
Badanie sądowe nie było odłożone. Odbyło się w dniu wyznaczonym, tłumu na niem nie brakło, zapewne dlatego, że w wypadku tym wchodziły w grę rozliczne odczucia ludzkie. Nie było żadnych wątpliwości co do faktów — przynajmniej co do jednego materyalnego faktu.
Jakim sposobem Patna została uszkodzoną, nie można było dowiedzieć się; sąd nawet nie spodziewał się odkrycia tej tajemnicy, a w całem audytoryum ani jeden człowiek nie interesował się tem.
Jak już mówiłem, wszyscy marynarze, znajdujący się w tym czasie w forcie, byli obecni na sądzie, cały też handel nadmorski licznie był reprezentowany.
Wiedzeli o tem, czy nie, ciągnęło ich tu zainteresowanie czysto psychologicznej natury — oczekiwanie na wyjawienie całej siły, potęgi, całej okropności ludzkich wzruszeń. Rozumie się, że nic podobnego nie mogło być wyjawione. Badanie jedynego człowieka, który miał dane do tego, by być badanym i chciał poddać się mu bezużytecznie, obracało się około faktu dobrze znanego i pytania, rzucane w tej kwestyi, były tak pouczające, jak stukanie młotkiem o żelazne pudełko, w którem mieści się poszukiwany przedmiot.
Urzędowe badanie, nie mogło być czem innem. Celem jego było nie zasadnicze „dlaczego”, ale powierzchowne „jak” całej tej sprawy.
Młody chłopiec mógłby im powiedzieć, ale chociaż ta właśnie rzecz interesowała całe audytoryum, zadawane mu pytania odciągały go z konieczności rzeczy od tego, co dla mnie naprzykład, byłoby jedyną prawdą, godną poznania, ale czyż możecie się spodziewać, by ukonstytuowane władze zbadały stan duszy ludzkiej — lub przynajmniej stan jego wątroby? Ich zadaniem było rozpatrywanie skutków i, mówiąc szczerze, urzędnik policyjny i asesorowie floty niezdatni są do niczego innego.
Wcale nie twierdzę, że oni byli głupcami. Prezes sądu bardzo był cierpliwy. Jeden z asesorów był kapitanem żaglowca, miał rudą brodę i skłonność do pobożności. Drugi — to był Brierly. Wielki Brierly. Słyszeliście pewno o nim — o kapitanie najwytworniejszego okrętu na linii Niebieskiej Gwiazdy!
Zdawał się znudzony ostatecznie honorem, jakiego dostąpił. Nigdy w swem życiu nie popełnił omyłki, nie miał żadnego wypadku, niepowodzenia, żadnego wahania się w karyerze, i był to jeden z tych szczęśliwych ludzi, co nie znają niepewności, a tem mniej jakiegoś niedowierzania sobie.
Mając lat trzydzieści dwa, otrzymał najlepszą komendanturę, i umiał to ocenić. Nie było równej posady na całym świecie; gdybyście go przyparli do muru, ręczę, że wyznałby, iż w jego mniemaniu niema drugiego takiego komendanta. Wybór padł na odpowiedniego człowieka. Reszta ludzkości, nie dowodząca szesnasto-węzłowym stalowym parowcem Ossa, należała do rzędu marnych istot.
Niejednemu uratował życie na morzu, szedł z pomocą zagrożonym okrętom, dostał złoty chronometr od towarzystwa asekuracyjnego i binokle z odpowiednim napisem od jakiegoś obcego państwa, na pamiątkę oddanych usług. On był głęboko przekonany o swych zasługach i słuszności otrzymywanych nagród.
Ja go dość lubiłem, chociaż wiem — że niektórzy łagodni, poczciwi ludzie wcale go znieść nie mogli.
Nie miałem najlżejszej wątpliwości co do tego, że on czuje się o wiele wyższym odemnie — gdybyś był władcą Wschodu i Zachodu — nie mógłbyś nie odczuć niższości w jego obecności, ale ja nie odczuwałem żadnego uczucia obrazy. Nie pogardzał mną za coś, czemu zapobiedz mógłbym, lecz za to, czem byłem.
Stałem się jednostką niegodną uwagi dla tej prostej przyczyny, że nie byłem uprzywilejowaną osobistością — Montagiem Brierly, komendantem Ossy, właścicielem złotego chromometru i binokli w srebro oprawnych, świadczących o doskonałości mojej jako marynarza i nieposkromionej odwadze; nie posiadałem tak jasnej świadomości moich zasług i doniosłości mych nagród obok uwielbienia i miłości psa nadzwyczajnego — gdyż nigdy człowiek nie był tak kochanym przez takiego psa.
Te wszystkie braki były rozpaczliwe; ale gdy się zastanowiłem, że mój nieszczęsny los dzielą miliony istot ludzkich, przekonałem się, że mogę znieść przypadającą na mnie cząstkę jego pogardliwej litości, przez wzgląd na coś, nieokreślonego a pociągającego w tym człowieku. Nigdy nie zdołałem określić sobie tej atrakcyi, ale były chwile, że mu jej zazdrościłem. Życie nie zostawiało na jego duszy większego śladu od drapnięcia szpilką po gładkiej powierzchni skały.
To było zazdrości godne. Gdy patrzyłem na niego, siedzącego z jednego boku, skromnego, bladego urzędnika prezydującego przy badaniu, jego zupełne zadowolenie z siebie przedstawiało dla mnie i całego świata powierzchnię tak twardą, jak granit.
Wkrótce po tem odebrał sobie życie.
Nic dziwnego, że sprawa Jima nudziła go, i gdy ja myślałem z czemś podobnem do strachu o bezmiarze pogardy jego dla młodzieńca badanego, on prawdopodobnie prowadził badanie wewnętrznej swej istoty. Werdykt musiał być bezwarunkowo obwiniającym, a tajemnicę swych dowodzeń zabrał z sobą, rzucając się do morza.
Jeżeli znam się trochę na ludziach, sprawa ta była pierwszorzędnej wagi, jedna z tych, co budzi drzemiące idee — powołuje do życia pewne myśli, do których towarzystwa nieprzyzwyczajony człowiek woli z życiem zakończyć.
Wiem doskonale, że przyczyną samobójstwa nie były ani pieniądze, ani pijaństwo, ani kobieta.
Rzucił się w morze w tydzień po skończonem śledztwie, trzeciego dnia po wypłynięciu z portu, jak gdyby w tem właśnie miejscu, w środku wód, ujrzał wrota tamtego świata, otwierającego się na jego przyjęcie.
A jednak to nie był impuls jednej chwili.
Jego osiwiały pomocnik, marynarz pierwszej wody, przyjemny dla obcych, ale w stosunku ze swym zwierzchnikiem najopryskliwszy z ludzi — opowiadał mi tę historyę ze łzami w oczach.
Podobno, gdy przyszedł dnia tego na pokład, Brierly zajęty był pisaniem w klatce kompasowej.
— Było dziesięć minut do czwartej — mówił on — strażnicy nie zeszli jeszcze ze swego stanowiska. Usłyszał, że rozmawiam na pomoście z jednym z majtków i zawołał na mnie. Ociągałem się z pójściem, to prawda, kapitanie Marlow — ja nie mogłem wytrzymać z kapitanem Brierly, mówię to panu ze wstydem; nigdy nie wiemy, z jakiej gliny człowiek jest ulepiony.
Został wyniesiony ponad niejednę głowę, nie licząc mojej, i miał przeklęty sposób jakiś, że czułeś się małym wobec niego, choćby nic innego prócz „dzień dobry” nie mówił. Zwracałem się do niego tylko w kwestyach, odnoszących się do mego obowiązku, i to z trudnością utrzymywałem mój język i byłem przyzwoity. (Pochlebiał sobie. Często dziwiłem się, jak Brierly może znieść jego sposób bycia dłużej niż przez połowę podróży).
— Mam żonę i dzieci — mówił dalej — służyłem dziesięć lat, oczekując wciąż, jak głupiec jaki — komendantury. On wołał zawsze: — chodź tu panie Jones — tym swoim pyszałkowatym głosem — chodź tu panie Jones!
Poszedłem.
— Sprawdzimy pozycyę — rzekł — pochylając się nad kartą, z narzędziem mierniczem w ręce.
Zgodnie z przepisami, oficer pełniący obowiązki strażnika, schodząc z pozycyi, powinien był to zrobić.
W każdym razie, nic nie odpowiedziałem i patrzyłem, jak oznaczał położenie okrętu małym krzyżykiem i zapisywał datę miesiąca i godzinę. Zdaje mi się, że go widzę, jak zapisuje: siedmnasty, czwarta rano.
Rok wypisany czerwonym atramentem na górze.
Mapa wystarczała na rok kapitanowi Brierly.
Mam ją teraz u siebie.
Gdy skończył robotę, patrzył z uśmiechem na zapisane cyfry i nagle spojrzał na mnie.
— Jeszcze tak przebędzie trzydzieści dwie mile — rzekł wówczas — wszystko będzie dobrze i możesz zmienić kierunek na dwadzieścia stopni więcej ku południowi!
Odparłem: — Dobrze panie! — dziwiąc się, dlaczego zawraca mi tem głowę, kiedy przed zmianą kierunku będę musiał i tak zwrócić się do niego.
Ośm razy zadzwoniono: wyszliśmy na pomost, oficer schodząc z placówki, ogłosił w zwykły sposób: — siedmdziesiąt jeden!
Kapitan Brierly spojrzał wzrokiem dookoła. Ciemno było jeszcze, a gwiazdy tak jasno błyszczały, jak w mroźną noc w strefach północnych. Nagle rzekł z lekkiem westchnieniem:
— Idę na tył okrętu i ustawię za ciebie miernik na zerze, w ten sposób nie zajdzie już omyłka, trzydzieści dwie mile w tym kierunku i wówczas będziecie bezpieczni. Należy więc poprawić na sześć setnych, to znaczy trzydzieści na cyferblacie. Po co mamy tracić czas — prawda?
Nigdy nie słyszałem, aby tak długo rozmawiał o rzeczach w mem mniemaniu bezużytecznych. Milczałem.
Zszedł po drabinie, a pies, towarzyszący mu zawsze i w dzień i w nocy, szedł za nim, z nosem naprzód wysuniętym.
Słyszałem stukot obcasów kapitana, gdy nagle się zatrzymał, mówiąc do psa: — wracaj Rover. Na pomost, piesku! No — dalej!
Następnie zawołał do mnie: — Zamknij tam psa, panie Jones, dobrze?
To po raz ostatni słyszałem głos jego, kapitanie Marlow.
Takie były ostatnie słowa, zwrócone do istoty ludzkiej, panie!
Tu głos starego zadrżał.
— Widocznie bał się, że ta bestya skoczy za nim, rozumie pan? — ciągnął dalej z łkaniem tłumionem.
— Tak, kapitanie Marlow, wszystko za mnie zrobił i uwierzy pan? — nalał oliwy, gdzie trzeba było. Naczynie z oliwą stało tam, gdzie je zostawił.
Jeden z majtków poszedł o pół do szóstej prać bieliznę na tyle okrętu, raptem rzucił wszystko i przybiegł na pomost.
— Panie Jones, chodź pan — rzekł — tam jest dziwna rzecz, boję się tego dotknąć.
Był to chronometr złoty kapitana Brierly, powieszony starannie pod belką.
— Jak tylko to zobaczyłem, coś mnie tknęło i wiedziałem wszystko. Nogi się podemną zachwiały. To tak, jak gdybym go widział gdy padał; mogłem powiedzieć, jak daleko za nim pozostał. Miernik wskazywał ośmnaście mil i trzy czwarte, a z głównego masztu wyrwano cztery żelazne gwoździe. Zapewne włożył je do kieszeni, by powiększyć ciężar, ale Boże! czemże mogły być te gwoździe dla takiego człowieka, jak kapitan Brierly! Może być, że jego zaufanie w siebie samego zachwiane zostało w ostatniej chwili. To chyba był jedyny wypadek w jego życiu; ale mogę przysiądz za niego, że gdy się raz znalazł w morzu, nie kiwnął palcem, by się wyratować, jak również, że miałby dość odwagi, by walczyć dzień cały, gdyby przypadkiem wypadł z okrętu. Tak, panie. Nikt mu nie dorównywał, sam to mówił, słyszałem kiedyś.
W nocy napisał dwa listy: jeden do Towarzystwa, drugi do mnie. Dał mi mnóstwo wskazówek co do podróży — byłem już marynarzem, kiedy go jeszcze na świecie nie było — jak również niezliczone rady co do postępowania mego z naszymi ludźmi w Szanghaju, abym mógł pozostać komendantem Ossy. Pisał jak ojciec do ukochanego syna, kapitanie Marlow, a ja byłem od niego o dwadzieścia pięć lat starszy i znałem smak morskiej wody, gdy on jeszcze koszulę w zębach nosił.
W liście do właściciela — który pozostawił otwarty, abym go widocznie przeczytał — mówił, że zawsze spełniał swe obowiązki, aż do tej chwili — a nawet i teraz nie zdradza położonego w nim zaufania, gdyż pozostawia okręt pieczy tak wytrawnego marynarza, jakiego tylko znaleźć można — myślał o mnie, o mnie panie!
Mówił im, że jeżeli ostatni czyn jego nie pozbawił go zaufania, jakie mieli do niego, to ocenią moją wierną służbę i zwrócą uwagę na jego gorące polecenia, gdy pomyślą o następcy po nim. I wiele jeszcze podobnych rzeczy. Oczom własnym nie wierzyłem. Zatrzęsło mnie całym — opowiadał stary wyga z wielkiem wzruszeniem, rozgniatając coś w kącie oka, palcem tak szerokim jak łopata.
— Czy myślisz pan, że jego skok dał sposobność nieszczęśliwemu człowiekowi do wydobycia się nareszcie na wierzch? Śmierć taka nagła wyrzuciła mnie z równowagi na cały tydzień, a nadzieja, że stanę się kimś, przytomność mi odbierała. Ale niema obawy.
Kapitan Pelion został przeniesiony na Ossę — wsiadł w Szanghaju na pokład, wyświeżony jak laleczka, w szarym garniturku, z włosami na dwie strony rozczesanemi.
— O — jestem — a — waszym nowym kapitanem panie — panie — a — Jones!
Tak był zlany jakiemiś zapachami, że aż śmierdział, kapitanie Marlow.
Ośmieliłem się twierdzić, że to mój wzrok, jaki na niego rzuciłem, wywołał to jąkanie się.
Mruknął coś o moim zawodzie — i że lepiej, bym się odrazu dowiedział, że jego pomocnik został kapitanem na Pelionie — ale on tu nic nie zawinił.
A ja mu rzekłem:
— Daj pan pokój staremu Jonesowi, do dyabła z nim, on przywykł do tego.
Od razu spostrzegłem, że uraziłem jego delikatne ucho i gdyśmy po raz pierwszy jedli razem śniadanie, w brzydki sposób czepiał się tego, to owego.
Takiego głosu nie słyszałem dawno.
Zacisnąłem zęby, oczy wpiłem w jakiś punkt i trzymałem się jak mogłem najdłużej; ale w końcu i ja znalazłem coś do powiedzenia; a on jak nie skoczy, jak nie machnie temi pięknemi piórkami, jak walczący kogut, jak nie krzyknie!
— Przekonasz się, że masz do czynienia z kim innym, a nie z nieboszczykiem kapitanem Brierly!
— Przekonałem się — odparłem ponuro, ufając, że jestem bardzo zajęty krajaniem mięsa.
— Jesteś starym łajdakiem, panie — a Jonesie! a mało tego, znanym jesteś łotrem u zwierzchności — rzucił mi w oczy.
Przeklęty pomywacz stał obok i roztwierał gębę od ucha do ucha, słuchając tych słów.
— Mogę być twardą sztuką — odparłem — ale nie zaszedłem tak daleko, by znieść pański widok na miejscu kapitana Brierly!
Mówiąc to, położyłem mój nóż i widelec.
— Chciałbyś tu sam siedzieć — ot! jak wyłazi szydło z worka! — szydził.
Wyszedłem z jadalni, zebrałem manatki i znalazłem się na wybrzeżu z całym mym majątkiem. Tak. Na los szczęścia — na wybrzeże rzucony — po dziesięciu latach służby — z żoną i czworgiem dzieci, o sześćset mil oddalonymi, które każdy kęsek chleba otrzymywały tylko z mojej pensyi. Tak panie! wolałem to, niż słyszeć złe słowo o kapitanie Brierly. Zostawił mi te szklanki — oto są — i pragnął, bym się psem zaopiekował.
Oto on jest. — No Rover, biedny piesku! Gdzie kapitan?
Pies spojrzał na nas smutnemi żółtemi oczyma, rozpaczliwie zawył i wgramolił się pod stół.
Wszystko to się działo więcej niż dwa lata później, na pokładzie starej landary „Tire Queen,” której pieczę powierzono Jonesowi zupełnie przypadkowym sposobem.
Stary gadał dalej:
— Ach panie, kapitan Brierly będzie wspominany tutaj, choćby na całym świecie o nim zapomniano. Napisałem szczegółowo do jego ojca i nie otrzymałem jednego słowa odpowiedzi — ani „dziękuję”, ani „idź do dyabła!” — nic! Może nie chcieli o tem słyszeć.
Widok tego starego Jones'a, wycierającego spoconą głowę czerwoną chustką, smutne skomlenie psa, jedyne wspomnienie o zmarłym Brierlu, rzucało niewymownie marne światło na tę pamiętną postać; było ono jakby pośmiertną zemstą losu za jego wiarę we własną wspaniałość, która wyrzuciła z jego życia wszelkie niemiłe uczucia. Ale czy wszystkie! Kto wie, czy i w swem samobójstwie znalazł coś dla siebie pochlebnego?
— Dla czego on spełnił ten czyn gwałtowny, kapitanie Marlow — czy nie domyślasz się pan? — pytał Jones, zaciskając dłonie. — Po co? Dlaczego?
Stuknął się po nizkiem, pomarszczonem czole.
— Gdyby był stary, miał długi — lub pomieszanie zmysłów! Ale on nie należał do tego rodzaju, co zmysły tracą!
Możesz mi pan wierzyć. Wszak każdy pomocnik wie o swym kapitanie, co wiedzieć warto. Młody, bogaty, ze świetną pozycyą... Siedzę tu czasami i myślę, myślę, aż w głowie mi się kręci. Ale musiała być jakaś przyczyna.
— Możesz być pewny, panie Jones — rzekłem — że było coś takiego, co ani mnie, ani tobie spokoju-by nie zakłóciło — a wówczas, jak gdyby jakieś światło rozjaśniło jego otumaniony mózg, biedny stary Jones znalazł słowa dziwnej głębokości. Otarł nos i kiwając z ubolewaniem głową, rzekł:
— Oj! oj! żaden z nas, panie, nie myślał tak dobrze o sobie samym.
Wspomnienie ostatniej mej rozmowy z Brierly zabarwione jest świadomością o jego końcu, który zaraz potem nastąpił. Rozmawiałem z nim po raz ostatni w ciągu prowadzonego śledztwa.
Było to po pierwszej przerwie, wyszliśmy razem na ulicę B. w stanie podniecenia, rozdrażnienia, co mnie mocno zdziwiło, zwykle zachowywał najzupełniejszy chłód, gdy raczył rozmawiać z odcieniem zabawnej pobłażliwości, jak gdyby egzystencya jego interlokutora była dowcipnym żartem.
— Złapali mnie do tej roboty, jak pan widzisz — zaczął i narzekał na niedogodności codziennego stawania w sądzie.
— A Bóg raczy wiedzieć, jak długo to potrwa. Trzy dni, przypuszczam!
Przysłuchiwałem się w milczeniu; był to mojem zdaniem sposób tak dobry, jak każdy inny, trzymania jego strony.
— I po co to? To najgłupsze wyjście, jakie można sobie wyobrazić — ciągnął dalej w uniesieniu.
Zrobiłem uwagę, że tu nie było wolnego wyboru. Przerwał mi gwałtownie.
— Czuję się głupim cały czas.
Spojrzałem na niego. To już bardzo daleko zachodziło, Brierly tak mówił o Brierlym. Stanął nagle, schwycił klapę mego surduta i zlekka pociągnął.
— Po co dręczymy tego młodego chłopca? — spytał.
To pytanie tak harmonizowało z pewnemi memi myślami, że mając w oczach postać tego ohydnego renegata — odparłem natychmiast:
— Powieś mnie pan, jeżeli wiem, chyba dlatego, że on pozwala wam na to.
Zdziwiłem się, widząc, że on się nie oburza na ten mój wykrzyk, który powinien był być tajemniczy.
Odparł gniewnie.
— A cóż, tak. Czyż on nie widzi, że ten jego przeklęty kapitan zemknął? Na cóż on oczekuje? Nic go uratować nie zdoła. On jest zgubiony.
Szliśmy dalej w milczeniu.
— Po co mamy się babrać w tem całem błocie? — krzyknął ze wschodnią energią, jakiej ślad znaleźć można na wschodzie piętnastego południka.
Zdumiewałem się kierunkiem jego myśli, ale teraz mocno podejrzewam, że to było zgodne z jego charakterem: w gruncie, biedny Brierly musiał myśleć o sobie. Wyjaśniłem mu, że kapitan Patny podobno sobie usłał wygodne gniazdko i zawsze i wszędzie będzie miał środki, by zemknąć, gdy zajdzie tego potrzeba.
Z Jimem inaczej się rzecz miała: Rząd trzyma go w pomieszczeniu dla majtków przeznaczonem, a on z pewnością niema grosza przy duszy. Ucieczka kosztuje.
— Doprawdy? Nie zawsze — zawołał, gorzko śmiejąc się, a na dalsze moje uwagi dodał:
— To pozwólcie mu zagrzebać się dwadzieścia stóp pod ziemią i pozostać tam! Na Boga! Jabym to zrobił!
Nie wiem dlaczego, ale ton jego podrażnił mnie i rzekłem:
— To jest pewnego rodzaju odwaga, stawić tu czoło, jak on to zrobił; wszak on wie doskonale, że gdyby uciekł, niktby nie zadał sobie fatygi, by go ścigać.
— Do dyabła ta odwaga! — wrzasnął Brierly.
— Ten rodzaj odwagi nie utrzyma człowieka na prostej drodze i ani odrobinę nie dbam o taką odwagę.
Mógłbyś pan raczej powiedzieć, że to jest rodzajem tchórzostwa teraz — miękkości. Wiesz pan, co powiem, ja złożę dwieście rupii, jeżeli pan dodasz sto, aby ten biedak zemknął jutro wczesnym rankiem. Jeżeli płynie w nim krew szlachetna, to zrozumie. On musi to zrobić! To piekielne badanie przy tłumie publiczności jest zbyt okropne: on tam siedzi, gdy ci przeklęci tuziemcy składają zeznania, mogące człowieka spalić na popiół ze wstydu. To jest rzecz wstrętna, obrzydliwa. Jakto, Marlowie, czyż nie odczuwasz tego, nie rozumiesz, że to jest wstrętne z punktu widzenia marynarza? Gdyby zemknął, wszystko to skończyłoby się natychmiast.
Brierly wymówił te słowa z niezwykłem u niego podnieceniem i zdawało się, że szuka swej chustki.
Oblałem go zimną wodą, oświadczając, że tchórzostwo tych czterech ludzi nie wydaje mi się sprawą tak wielkiej doniosłości.
— I pan nazywasz siebie marynarzem! — rzekł gniewnie.
Odparłem, że mam się za takiego i mam nadzieję, że nim jestem. Po tych słowach wykonał gest szeroki, zdający się pozbawiać mnie indywidualności, spychać mnie w szeregi tłumu.
— Najgorsze jest to — rzekł — że wszyscy nie macie pojęcia o godności; za mało myślicie o tem, czem się być zdajecie.
Rozmawiając tak, szliśmy powoli i zatrzymaliśmy się w tem samem miejscu, z którego potworny kapitan Patny znikł tak, jak lekkie piórko, porwane podmuchem huraganu. Uśmiechnąłem się. Brierly mówił dalej.
— To hańba! wszak są rozmaici między nami — nawet patentowane łotry; ale do pioruna, musimy dbać o zawodową przyzwoitość, bo inaczej staniemy się gromadą gałganiarzy. Nam dowierzają.
— Rozumiesz to pan? — ufają nam! Szczerze mówiąc, ani trochę nie dbam o wszystkich pielgrzymów przybywających z Azyi, ale przyzwoity człowiek nie postąpiłby tak, mając jako ładunek stare gałgany.
Nie jesteśmy jakiemś zorganizowanem ciałem, a jedyną rzeczą trzymającą nas razem, jest właśnie poczucie tego rodzaju przyzwoitości. Taka sprawa niweczy całą ufność, jaką człowiek posiada. Człowiek może przeżyć życie całe na morzu, nie będąc narażony na nic. Ale gdy przyjdzie chwila próby...
Aha!... Gdybym ja...
Nie dokończył i zmienionym głosem dodał:
— Dam ci dwieście rupii, Marlowie, a ty rozmów się z tym chłopakiem. Do dyabła z nim! Wolałbym, by się tu nigdy nie zjawił. Zdaje mi się, że moja rodzina zna jego rodzinę. Ojciec jest pastorem i przypominam sobie teraz, że go spotkałem, gdy w przeszłym roku bawiłem u mego kuzyna w Essex. Jeżeli się nie mylę, to stary szczycił się swym synem marynarzem. To okropne! Ja tego sam zrobić nie mogę, ale pan...
Takim więc sposobem z powodu Jima ujrzałem prawdziwego Brierly na parę dni przed powierzeniem morzu i mogłem odczuć jego tajemnicę. Naturalnie nie chciałem mieszać się w tę sprawę. Ton tych ostatnich słów: — ale pan... (biedny Brierly nie mógł się od tego powstrzymać), zdający się podkreślać, że jestem tyle uwagi godny, co jakiś owad, kazał mi uważać tę propozycyę za obelgę i czy dlatego, czy dla innej przyczyny, doszedłem do przekonania, że to śledztwo jest surową karą dla Jima, a stawienie mu czoła — po części dobrowolne — dawało niejakie zadośćuczynienie za ten czyn okropny.
Przedtem nie byłem tak pewny tego. Brierly odszedł pośpiesznie. Wówczas stan jego umysłu większą był dla mnie tajemnicą, niż teraz.
Nazajutrz spóźniłem się do sądu i siedziałem na uboczu.
Rozumie się, że nie mogłem zapomnieć rozmowy, jaką prowadziłem z Brierlym, i teraz miałem ich obu przed oczami.
Zachowanie się jednego było ponure, bezczelne, drugiego — pogardliwe, a wiedziałem, że jedno nie było szczere.
Brierly nie był znudzony — ale zrozpaczony; w takim więc razie i Jim mógł być bezczelnym. Zgodnie z moją teoryą, nie był nim istotnie. Zdawało mi się, że stracił wszelką nadzieję. W tej właśnie chwili oczy nasze zetknęły się. Wzrok jego zniechęcał do rozmowy z nim. Czy był bezczelnym, czy zrozpaczonym — czułem, że na nic mu się przydać nie mogę.
Był to drugi dzień śledztwa.
Wkrótce po tej wymianie spojrzeń badanie zostało znowu do następnego dnia odłożone. Biali wychodzić zaczęli natychmiast. Jimowi pozwolono wyjść jednemu z pierwszych. Widziałem jego szerokie ramiona i zarys głowy w świetle otwartych drzwi i gdy powoli wychodziłem, rozmawiając z jakimś nieznajomym, który zagadnął mnie o coś, widziałem, w sali jeszcze, jak oparł się łokciami na balustradzie werandy, obracając się plecami do wychodzącej publiczności. Rozlegał się szmer głosów i tupot nóg.
Przedmiotem drugiej sprawy był napad i pobicie, dokonane na jakimś lichwiarzu, zdaje mi się; pozwany, poważnie wyglądający wieśniak, z prostą białą brodą — siedział na macie zaraz za drzwiami, z synami, córkami, zięciami, ich żonami i przypuszczam, z połową ludności całej wioski. Wysmukła, bronzowej cery kobieta, z połową pleców i jednem ramieniem nagiem, z cienkim złotym pierścieniem w nosie, zaczęła nagle coś mówić cienkim, kłótliwym głosem.
Mój towarzysz instyktownie spojrzał na nią.
Przesuwaliśmy się właśnie przez drzwi za potężnemi plecami Jima.
W jakim celu ci wieśniacy przyprowadzili ze sobą żółtego psa — nie wiem. W każdym razie pies tam się znajdował, kręcąc się to tu, to tam, między nogami, w ten ukradkowy sposób, właściwy psom miejscowm, i mój towarzysz potknął się o niego.
Pies nie wydawszy głosu, skoczył w bok, a człowiek odezwał się dość głośno:
— Spojrzyj pan na tego nieszczęśnika, łajdaka! tchórza!
Napływający w tej chwili tłum rozdzielił nas.
Ja oparłem się o mur i zostałem, a tamten poszedł dalej i znikł mi z oczu.
Jim obejrzał się wokoło. Postąpił krok naprzód i zatarasował mi drogę. Byliśmy sami, patrzył na mnie z wyrazem stanowczego postanowienia.
Zrozumiałem, że jestem odcięty od ludzi i, że tak się wyrażę, stoję jak w pustym lesie.
Na werandzie nie było już nikogo, w sali sądowej zaległa zupełna cisza, gdzieś, w głębi gmachu jakiś krajowiec skomlał obrzydliwie. Pies, usiłując przepełznąć przez drzwi, siadł pośpiesznie, by urządzić polowanie na trapiące go muchy.
— Czy mówiłeś pan do mnie? — spytał Jim bardzo cicho, pochylając się naprzód, nie ku mnie, lecz na mnie, jeżeli rozumiecie, co chcę przez to powiedzieć.
Odparłem natychmiast: — Nie!
Coś w dźwięku tego spokojnego głosu ostrzegło mnie, bym się miał na baczności. Nie spuszczałem go z oka. Było to jakby spotkanie się w lesie, tylko mniej pewne w swym wyniku, ponieważ on prawdopodobnie nie czyhał ani na moje pieniądze, ani na życie — nie mogłem więc mu oddać pieniędzy, ani też bronić się z całą samowiedzą.
— Powiedziałeś pan, że nie — rzekł ponurym głosem. — O, ja słyszałem.
— Jakaś omyłka — zaprzeczyłem, nie spuszczając z niego oka.
Patrząc na tę twarz, zdawało mi się, że patrzę na niebo, przybierające ponurą barwę przed uderzeniem piorunu; nieznaczne cienie pogłębiały się, mrok nabierał większego natężenia w spokoju dojrzewającej gwałtowności
— O ile wiem, nie otworzyłem ust do ciebie — powiedziałem z zupełną prawdą. Zacząłem się trochę gniewać także z powodu niedorzeczności tego spotkania.
Teraz sobie przypominam, że nigdy nie byłem tak blizki bicia — mówię to dosłownie — bicia pięściami, jak wówczas.
Przypuszczam, że niewyraźnie odczuwałem tę ewentualność w powietrzu. Właściwie nie groził mi. Przeciwnie, był najzupełniej biernym — rozumiecie? — ale pochylał się coraz więcej i chociaż nie był nadmiernie wielkim, czuło się, że może mur rozwalić.
Uspakajającym dla mnie objawem było pewnego rodzaju wahanie się, jakie w nim zauważyłem, które przyjąłem za naturalny skutek widocznej szczerości mego zachowania się i tonu. Patrzyliśmy sobie w oczy. W sali toczyła się druga sprawa. Pochwyciłem słowa: „Tak... bawół... kij... bardzo przerażony...
— Cóż to miało znaczyć, że pan cały ranek patrzył na mnie? — spytał w końcu Jim. Spoglądał to w górę, to w dół.
— A ty myślałeś, że wszyscy siedzieć będziemy ze spuszczonemi oczami, żeby nie urazić twej draźliwości? — odparłem ostrym tonem. Ani myślałem znosić cierpliwie jego napaści. Znów podniósł oczy i tym razem patrzył wprost na mnie.
— Nie, masz pan racyę — mówił powoli, jakby zastanawiał się nad prawdą tego twierdzenia — masz pan racyę. Tylko — tu szybciej mówić zaczął — nie chcę, by ktoś wymawiał me nazwisko po za obrębem izby sądowej. Miał pan jakiegoś towarzysza, mówiłeś do niego — o, ja wiem — mówiłeś do niego, ale chciałeś, żebym i ja słyszał...
Upewniałem go, że jest pod wpływem jakiegoś nadzwyczajnego złudzenia. Nie mogłem pojąć, jak się to stało.
— Myślałeś pan, że będę się obawiał odczuć to — rzekł z lekką goryczą. — Zainteresowany byłem o tyle, że odczuwałem najlżejszy odcień w wyrażeniu, ale nic a nic nie rozumiałem; teraz nie wiem co w tych słowach, albo raczej w intonacyi ich skłoniło mnie nagle do zrobienia możliwych dla niego ustępstw. Moje nieoczekiwane położenie nie robiło mi już przyjemności. Była tu jakaś omyłka z jego strony; paplał coś, a to paplanie, jak ostrzegała mnie moja intuicya, było okropnej, nieszczęśliwej natury. Pragnąłem zakończyć tę scenę na gruncie przyzwoitym, tak, jak ktoś pragnie koniec położyć niepożądanym, wstrętnym zwierzeniom. Najzabawniejsze było to, że wśród tych rozmyślań wyższej natury czułem pewien niepokój co do możliwości — raczej prawdopodobieństwa — że to spotkanie skończy się jakąś niemiłą burdą, nie mogącą być wyjaśnioną, a ośmieszającą mnie. Wcale nie pożądałem trzydniowego rozgłosu, jako człowiek, któremu podbił oko, czy wybił ząb pomocnik kapitana Patny! On prawdopodobnie nie dbał o to, co robi, a w każdym razie byłby zupełnie usprawiedliwiony we własnych oczach. Nie będąc jasnowidzącym, rozumieć można było, że był nadzwyczajnie rozgniewany o coś, pomimo spokojnego, prawie ospałego zachowania się. Nie zaprzeczam, że pragnąłem za jaką bądź cenę uspokoić go, ale nie wiedziałem, jak się do tego zabrać. Otaczał mnie mrok bez jednego promyczka światła. Patrzeliśmy na siebie w milczeniu. Wytrzymał moje spojrzenie przez jakieś piętnaście sekund, zbliżył się jeszcze, a ja przygotowałem się do odparcia ciosu, chociaż zdaje mi się, że nie poruszyłem jednym muskułem.
— Choćbyś pan był tak wielkim jak dwaj ludzie, a tak silnym jak sześciu — mówił łagodnie — powiedziałbym, co myślę o panu. Pan...
— Stój! — krzyknąłem! Wstrzymało go to na sekundę.
— Zanim powiesz, co myślisz o mnie — mówiłem prędko — bądź tak dobrym i powiedz, co ja zrobiłem, czy też powiedziałem?
W czasie ciszy, jaka teraz nastąpiła, spoglądał na mnie z oburzeniem, a ja w nadludzki sposób wysilałem pamięć; przeszkadzał mi w tem głos krajowca, płynący z sali, z nadzwyczajną wymową broniący swej niewinności. Raptem zaczęliśmy mówić prawie jednocześnie.
— Ja panu zaraz pokażę, że nim nie jestem — zawołał tonem, świadczącym o gniewie, dochodzącym do zenitu.
— Oświadczam, że o niczem nie wiem — mówiłem z powagą.
Usiłował zmiażdżyć mnie pogardą swego spojrzenia.
— Teraz, kiedy pan widzisz, że się nie boję, usiłujesz wykręcić się. — Kto jest tchórzem teraz, co?
Teraz nareszcie zrozumiałem.
Badał moją twarz, jakby wybierał miejsce, gdzie cios pięścią wymierzyć.
— Nie pozwolę nikomu — mruknął groźnie.
Była to okropna omyłka; nie mogę wam dać pojęcia, jak bardzo tem byłem zgnębiony. Zapewne cząstka mych uczuć odzwierciedliła się na twarzy, gdyż wyraz jego oczu uległ pewnej zmianie.
— Wielki Boże! — jęknąłem — nie myślisz chyba, że ja...
— Ale pewny jestem, że słyszałem — upierał się, podnosząc głos po raz pierwszy od chwili rozpoczęcia tej opłakanej sceny. Następnie z cieniem pogardy w głosie dodał:
— Więc to nie pan? Bardzo dobrze; znajdę tamtego.
— Nie bądź-że głupcem — krzyknąłem zrozpaczony — to wcale nie tak było!
— Słyszałem — odparł znów z niewzruszoną, ponurą wytrwałością.
Może ktoś inny śmiałby się z jego uporu, ale ja — nie, o nie! Nigdy człowieka bezlitośniej nie zdradzał jego własny, naturalny impuls. Proste słowo odarło go z tej dyskrecyi, niezbędnej dla naszej wewnętrznej istoty, więcej jeszcze niż ubranie dla ciała.
— Nie bądź waryatem! — powtórzyłem.
— Ale tamten powiedział to, nie możesz pan zaprzeczyć! — wymówił dobitnie, patrząc uporczywie na mnie.
— Nie, nie zaprzeczam — odparłem, patrząc również na niego.
Nareszcie oczy jego poszły w kierunku palca, którym wskazywałem na ziemię.
Z początku nie rozumiał, później zmieszał się, zdziwił i przestraszył, jak gdyby pies był potworem, którego on dotąd nigdy nie widział.
— Nikomu się nie śniło ubliżać ci — rzekłem.
Patrzył na nędzne stworzenie prawie nieruchomo; pies wychudzony siedział z uszami nastawionemi i ostro zakończonym pyskiem, wsuniętym między drzwi, nagle schwycił muchę jak automat.
Spojrzałem na Jima. Ogorzała jego cera pociemniała od policzków aż po włosy. Uszy zrobiły się karmazynowe, nawet jasno-niebieskie źrenice pociemniały od napływającej krwi do głowy. Usta trochę rozwarte drżały, jak gdyby miał zaraz łkaniem wybuchnąć. Widziałem, że nie może wymówić słowa z nadmiaru upokorzenia. Może z zawodu także — kto to wiedzieć może? Może spodziewał się, że ciosami, które miał wymierzyć, zrehabilituje się, lub znajdzie w nich ukojenie? Kto wie jakiej ulgi spodziewał się doznać po tej awanturze? Był tak naiwny, że wszystkiego mógł się spodziewać, a w tym wypadku oczekiwania jego były daremne.
Był szczerym z sobą — gdy ze mną sam na sam pozostał, pieszcząc nadzieję, że tym sposobem zdoła odeprzeć zarzuty, a tymczasem gwiazdy okazały się ironicznie nań niełaskawe. Z gardła jego wydobył się nieartykułowany dźwięk, jak u człowieka nawpół ogłuszonego uderzeniem w głowę. Było to straszne, litość wzbudzające.
Dogoniłem go zaledwie przy bramie. Musiałem biedz nawet, a gdy bez tchu prawie stanąłem obok niego, rzuciłem mu oskarżenie, że ucieka.
— Nigdy! — rzekł i zawrócił zaraz.
Wytłómaczyłem mu, że nie myślałem, by uciekał przedemną.
— Przed nikim, przed nikim na świecie — oświadczył z naciskiem.
Powstrzymałem się od wykazania wyjątku, mogącego usprawiedliwić najdzielniejszego z nas; pomyślałem, że sam wkrótce to zrozumie. Spoglądał na mnie cierpliwie, gdy ja rozmyślałem, coby tu powiedzieć; ale nie mogłem nic znaleźć odpowiedniego, więc poszedł dalej.
Dotrzymywałem mu kroku, bojąc się go z oczu stracić; mówiłem pośpiesznie, że nie mogę go zostawić pod fałszywem wrażeniem mojego — mojej — jąkałem się. Głupota zdania uderzyła mnie, gdy usiłowałem dokończyć je, ale potęga sentencyi nic nie miała wspólnego z sensem i logiką jej budowy.
Moje idyotyczne jąkanie się sprawiało mu przyjemność. Przerwał to odrazu, mówiąc grzecznie, co świadczyło o wielkiem panowaniu nad sobą, albo też o cudownej elastyczności ducha.
— Bóg z nią, z tą omyłką — wyrażenie to zdziwiło mnie niezmiernie: tak mógł wzmiankować o jakiejś nic nieznaczącej okoliczności. Czyż nie zrozumiał opłakanego jej znaczenia?
— Możesz mi pan wybaczyć — a później dodał trochę markotnie:
— Wszyscy ci ludzie, patrzący na mnie na sądzie, wydawali się takimi głupcami, że — że — mogło być tak, jak ja przypuszczałem.
To powiększyło moje zdziwienie i odkryło na niego nowy punkt widzenia. Spojrzałem z ciekawością i spotkałem jego oczy nieprzeniknione, ale wstydu nie zdradzające.
— Ja nie mogę się z tą rzeczą pogodzić — powiedział poprostu — i nie myślę się godzić. Na sądzie to rzecz inna; muszę to wytrzymać i wytrzymam.
Nie twierdzę, że go rozumiałem. Te rzuty oka, jakich nie pozwalał na siebie skierowywać, podobne były do błysków, przedzierających się przez szczerby w gęstej mgle — ułamki jakichś istotnych, lecz znikających szczegółów, nie dających jasnego pojęcia o ogólnym wyglądzie okolicy. One dostarczały pokarmu mojej ciekawości, nie zasycając jej; nie dawały możności oryentowania się. Wogóle, w błąd wprowadzał. Oto dlaczego prosiłem, by zaszedł do mnie, i dnia tego rozstaliśmy się późnym wieczorem.
Zatrzymałem mieszkanie w hotelu Malabar na dni kilka i na moje usilne prośby jadł tam ze mną obiad.



ROZDZIAŁ VII.


Jakiś żaglowiec, przewożący pasażerów, przybył tego popołudnia i wielka sala jadalna hotelu była prawie zapełniona ludźmi, mającymi w kieszeniach przekazy na rozmaite banki świata. Były tam pary małżeńskie, najwidoczniej znudzone sobą już w połowie podróży; były tam liczne i nieliczne grupy, tworzące jedno towarzystwo, i ludzie samotni, jedzący uroczyście lub ucztujący głośno — wszyscy rozmawiali, żartowali, lub ponuro zachowali milczenie, zależnie od swego usposobienia, z równą inteligencyą przyjmując nowe wrażenia, z jaką przyjmowały ich kufry złożone w górnych pokojach. I nadal otrzymywać będą etykietki, że byli w tych i tych miejscach, jak i bagaże ich. Będą nosili się z godnością, jako osoby niezwykłe, i zachowywać karteczki, przylepione do koszyków, jako dokumenty, gdyż będą one jedynym dowodem, że odbyli tę kształcącą podróż.
Służący bez szmeru uwijali się po gładkiej posadzce; od czasu do czasu rozlegał się śmiech dziewczyny, tak niewinny, jak pustym był jej umysł, lub też ktoś dla zabawy całego zgromadzenia, a wykazania swego dowcipu, cedził przez zęby opowiadanie o świeżym skandalu, który się zdarzył w czasie podróży.
Dwie stare panny, zabójczo wystrojone, przeglądały z kwaśnemi minami jadłospis, szepcąc do siebie zwiędłemi ustami, podobne dwom nadętym koczkodonom.
Wino otworzyło serce Jima i stał się on rozmowniejszym. Zauważyłem też, że ma dobry apetyt. Zdawało się, że gdzieś pogrzebał niemiły epizod naszego spotkania. Było to tak, jak gdyby się o tej rzeczy nie miało już nigdy wspominać. Przez cały czas miałem przed sobą niebieskie, chłopięce, prosto patrzące oczy, młodą twarz, szerokie ramiona, otwarte ciemne czoło z białą linią pod korzeniami jasnych, wijących się włosów, to wszystko ciągnęło ku sobie całą moją sympatyę.
On był z dobrego gatunku, należał do nas. To szczęście uśmiechu, powaga młodzieńcza, zwodzić nie mogły. Mówił z pewną otwartością i spokojem, pochodzącym z męzkiego panowania nad sobą, z bezczelności, braku zastanowienia, lub olbrzymiego zawodu. Kto odgadnąć zdoła? Z tonu naszego mógł ktoś sądzić, że rozmawiamy o jakiejś trzeciej osobie, o grze w piłkę, lub o przeszłorocznej pogodzie. Umysł mój zagłębiał się w rozmaite przypuszczenia, gdy nareszcie zwrot w rozmowie dał mi możność, nie obrażając, rzucić ogólną uwagę, że jednak badanie to musi być ogromnie męczące dla niego. Wyciągnął swą rękę przez szerokość stołu i schwyciwszy moją, wlepił we mnie wzrok. Struchlałem.
— To musi być strasznie ciężko — wyjąkałem, pomieszany tym widokiem milczącej rozpaczy.
— To piekło! — wyrzucił z siebie zgłuszonym tonem.
Ten ruch i te słowa przeraziły dwóch „obieżyświatów”, siedzących przy sąsiednim stoliku, rzucili na nas spojrzenia trwożliwe, odrywające się od zamrożonych puddingów. Wstałem i wyszliśmy na galeryę, by tam wypić kawę i wypalić cygara.
Na małych, ośmiokątnych stolikach paliły się świece w szklanych kloszach; klomby z roślin o sztywnych liściach oddzielały jedne bujaki od drugich, a między szeregami kolumn, chłonącemi światła bijące z okien, noc ciemna, światłami upstrzona, zdawała się wisieć jak jakaś wspaniała draperya. Światła płynących okrętów błyszczały w dali jak gwiazdy, a wzgórza za przystanią podobne były do groźnej masy piorunowych chmur.
— Ja nie mogłem uciec — zaczął Jim. — Kapitan to zrobił, bardzo to szczęśliwie dla niego. Ja nie mogłem i nie chciałem. Wszyscy uniknęli tego w taki, czy inny sposób, ale ja tak zrobić nie mogłem.
Słuchałem z natężoną uwagą, nie śmiejąc poruszyć się na krześle; chciałem dowiedzieć się — a do dziś dnia nie wiem, mogę się tylko domyślać. Był on jednocześnie zgnębionym i pewnym siebie, jak gdyby przekonanie o wrodzonej prawości było hamulcem dla prawdy, wijącej się w nim przy każdym zwrocie rozmowy. Zaczął mówić tonem takim, jakim mówi człowiek, przyznający się do niemożności przeskoczenia muru dwudziestostopowego, że teraz nie będzie mógł nigdy do domu powrócić; to oświadczenie przywiodło mi na pamięć powiedzenie Brierlego „że stary pastor w Essex ubóstwiał swego syna marynarza i dumnym był z niego”.
Nie mogę wam powiedzieć, czy Jim wiedział o tej nadzwyczajnej miłości ojca, ale ton, z jakim wspomniał „tatusia” obliczony był na to, by nie dać pojęcia o tem, że szlachetniejszego człowieka, pomimo wielkiego obarczenia rodziną, nie było jeszcze od początku świata. Tyle było niepokoju w tych słowach, pragnących wpoić we mnie przekonanie, że prawda w nich zawarta nie ulega najmniejszej wątpliwości, iż nabierały one uroku pewnego, ale zarazem i druga strona tej historyi zabarwiała się boleśniejszym, dotkliwszym tonem.
— Czytał już o tem wszystkiem w gazetach — rzekł Jim.
— Nie mogę już pokazać się biednemu staremu!
Nie śmiałem podnieść oczu, póki nie usłyszałem tych słów.
— Nie mógłbym mu wytłómaczyć i onby nie zrozumiał.
Spojrzałem na niego.
Zamyślony palił cygaro i po chwili znów mówić zaczął.
Odrazu zrozumiał, że chcę go oddzielić od współwinowajców w popełnionej — zbrodni, powiedzmy.
On do nich nie należał, był człowiekiem zupełnie innym. Nie zaprzeczyłem mu ani jednym gestem. Nie miałem zamiaru dla miłości nagiej prawdy okradać go z najmniejszej cząstki mogących się okazać okoliczności łagodzących. Nie wiedziałem, czy on tam wierzy w istnienie ich. Nie wiedziałem, jakie ma plany i czy wogóle zamierza coś uczynić — podejrzewam, że on sam również nie wiedział; wierzę bowiem, że żaden człowiek nigdy nie zrozumie dokładnie własnych sprytnych wybiegów, których używa, chcąc uciec przed przykrym cieniem własnego sumienia. Nie odezwałem się ani słowem przez cały czas rozmyślania jego o tem, co też on będzie robił, „gdy to głupie badanie się skończy”. Widocznie podzielał zapatrywania pogardliwe Brierlego na te sposoby prawem nakazane. Nie wiedziałby, gdzie się obrócić, wyznał, najwidoczniej, myślał głośno, a nie rozmawiał ze mną. Świadectwa przepadły, karyera złamana, grosza przy duszy niema i nie pojmuje nawet, jaką pracą mógłby się teraz zająć.
Z domu może mógłby coś dostać, ale na to trzeba rodzinę prosić o pomoc, a on tego nie chce. A może go przyjmą na jaki parowiec...
— Chciałbyś tego? — spytałem nielitościwie.
Zerwał się, a podchodząc do kamiennej balustrady, wpatrzył się w noc ciemną. Za chwilę powrócił, pochylając nad mem krzesłem młodzieńczą twarz, chmurną bólem opanowanego wzruszenia.
Zrozumiał doskonale, że ja nie wątpiłem w jego zdolność kierowania okrętem.
Drżącym trochę głosem spytał mnie — dlaczego to powiedziałem? Byłem „nieskończenie dobrym” dla niego. Nie roześmiałem się nawet wtedy, gdy — tu zaczął jąkać się — ta omyłka, pan wiesz — nadała mi wygląd skończonego osła.
Przerwałem mu, mówiąc w ciepły sposób, że dla mnie taka omyłka nie nadaje się do śmiechu.
Usiadł i wypił filiżankę kawy do ostatniej kropli.
— Nie idzie za tem, bym miał się do winy przyznawać — oświadczył wyraźnie.
— Nie? — rzekłem.
— Nie — przyznał z zupełnem przekonaniem.
— Czy pan wiesz, cobyś zrobił? Czy wiesz? A nie masz o sobie przekonania —... przełknął coś... nie myślisz, że jesteś... e... e... tchórzem?
I to — na honor! — spojrzał mi pytająco w oczy.
Było to widocznie pytanie — bona fide pytanie! W każdym razie nie czekał na odpowiedź. Zanim przyszedłem do przytomności, on mówił dalej, patrząc prosto przed siebie, jakby czytając coś w cieniach nocy.
— Należało być przygotowanym. A ja nie byłem; nie, nie wtedy. Ja nie chcę usprawiedliwiać się; ale chciałbym wytłómaczyć — chciałbym, by ktoś zrozumiał — ktoś — chociaż jedna osoba! Pan! Dlaczegożby nie pan?
Było to uroczyste, a zarazem trochę śmieszne, jakiemi są zwykle te walki jednostki, usiłującej ocalić z pozoru swe idee o tem, czem moralna jej istota być powinna, to drogocenne pojęcie umowy, jednego tylko prawidła gry, nie więcej, ale strasznego w skutkach przez przywłaszczanie sobie nieograniczonej władzy nad naturalnemi instynktami, przez straszne karanie za jego błędy.
Rozpoczął swą historyę dość spokojnie.
Na parowcu „Dale Line”, który widząc tych czterech ludzi o zmierzchu, samych na falach oceanu — zabrał ich na swój pokład — poddani zostali pierwszemu badaniu. Tłusty kapitan wymyślił jakąś historyę, inni milczeli i z początku uszło to.
Nie można przecie męczyć pytaniami biednych rozbitków, których się uratowało jeżeli nie od okrutnej śmierci, to przynajmniej od strasznych cierpień. Później, po namyśle, oficerowie Avondali musieli zrozumieć, „że coś w tej sprawie jest niejasnego”, ale naturalnie zachowali swe wątpliwości dla siebie. Zabrali na swój pokład kapitana, pomocnika i dwóch maszynistów z Patny, która zatonęła i to zapewne im wystarczało.
Nie pytałem Jima, jakich doznawał uczuć podczas tych dziesięciu dni, spędzonych na pokładzie.
Ze sposobu jego opowiadania wywnioskowałem, że był częściowo oszołomiony odkryciem, jakiego dokonał na samym sobie — i bezwątpienia pracował nad tem, by módz to wytłómaczyć jedynemu człowiekowi, zdolnemu ocenić całą doniosłość tego. Trzeba zrozumieć, że nie myślał o zmniejszaniu jego ważności i tu właśnie leży jego zasługa.
Co zaś do odczuć, jakich doznał po wylądowaniu i usłyszeniu niespodziewanej konkluzyi sprawy, w której odegrał tak smutną rolę — nie mówił mi nic i trudno to odgadnąć. Czy uczuł, że mu się grunt z pod nóg usuwa? — nie wiem. Całe dwa tygodnie oczekiwał w „Domu Marynarzy”, a że tam jednocześnie było kilku innych, zebrałem o jego zachowaniu się pewne wiadomości. Zdaniem tych ludzi, Jim był ponurą bestyą. Cały ten czas spędził na werandzie, leżąc na bujaku, wstając tylko do jedzenia, lub późnym wieczorem, i włóczył się wówczas samotnie, oderwany od swego otoczenia, niezdecydowany, milczący, jak duch, nie mający domu, by go nawiedzać.
— Nie wiem, czy powiedziałem przez cały ten czas trzy słowa do jakiej żywej istoty — rzekł, i zaraz dodał:
— Jeden z tych ludzi z pewnością wypaplałby coś, o czem ja postanowiłem nie rozmawiać, a nie chciałem, by doszło do jakiejś sprzeczki. Nie! nie wtedy! Byłem zanadto... zanadto... Nie byłem do niej usposobiony...
— Więc belka wytrzymała?
— Tak — szepnął — wytrzymała. — A teraz, przysięgam panu, że czułem, jak ustępowała mi pod ręką.
— Czasami stare żelaztwo ogromnie jest wytrzymałe — rzekłem.
Oparty o tylną poręcz fotelu, z nogami sztywno wyciągniętemi i obwisłemi rękami, kilkakrotnie kiwnął głową. Trudno sobie wyobrazić coś smutniejszego. Nagle podniósł głowę i wyprostował się.
— Ach! jakaż sposobność zmarnowana! Boże mój! jak zmarnowana! — krzyknął, ale to ostatnie słowo brzmiało jak jęk, bólem wydarty.
Znów siedział w milczeniu, strasznie tęsknym wzrokiem patrząc w dal, jakby szukając tej zmarnowanej okazyi odznaczenia się; rozwarte nozdrza chwytać się zdawały upajającą woń tej zmarnowanej sposobności. Jeżeli myślicie, że patrzyłem spokojnie na to, to wyrządzacie mi krzywdę!
Ach! jakąż ten biedak miał imaginacyę! Widziałem w tem spojrzeniu, wlepionem w noc ciemną, jak cała jego wewnętrzna istota przeniosła się do pełnego złudzeń państwa bohaterskich aspiracyi. Nie miał czasu żałować tego, co stracił, całkowicie i naturalnie odczuwając to, co mu się nie udało otrzymać. Niezmiernie był odemnie oddalony, chociaż siedziałem o trzy kroki od niego. Z każdą chwilą przenikał głębiej w nieistniejący świat romantycznych czynów. Dotarł do samego jądra nareszcie! Dziwny wyraz wniebowzięcia rozlał się na rysach jego, oczy jego błysnęły w świetle świec palących się na stole: uśmiechnął się niewątpliwie! Dotarł do serca, do samego serca. Był to uśmiech, tak pełen uniesienia, jaki się nigdy nie pojawia ani na mojej, ani na waszej twarzy, kochani towarzysze. Przywołałem go do przytomności, mówiąc:
— Gdybyś pozostał na parowcu, chcesz powiedzieć!
Zwrócił się ku mnie ze zwrokiem zdziwionym i pełnym bólu, ze zdziwioną, cierpiącą twarzą, jak gdyby zleciał na dół z jakiej gwiazdy. Ani ja, ani wy, ani żaden z ludzi wyglądać tak nie będzie. Zadrżał, jak gdyby czyjaś zimna dłoń dotknęła serca jego. Nareszcie westchnął.
Nie byłem w litosnem usposobieniu. Jego sprzeczne niedyskrecye wywołały taki nastrój.
— To prawdziwe nieszczęście, żeś o tem przedtem nie wiedział! — powiedziałem w niepoczciwym celu; ale cios chybił, upadł u jego stóp, jak zużyta strzała, a on nie myślał jej podnosić.
Może nie dostrzegł nawet.
Teraz, przeciągając się, rzekł.
— Mówię panu, że pod ręką uginało się. Z lampą oglądałem żelazne kanty na dolnym pokładzie, gdy kawał rdzy szerokości mej dłoni opadł sam przez się! — Ręką przesunął po czole.
— To tak skoczyło, jak coś żywego.
— Zrozumiałeś, że ci grozi niebezpieczeństwo — powiedziałem mimochodem.
— Więc przypuszczasz pan — rzekł Jim — że myślałem o sobie, mając na karku sto sześćdziesiąt osób, uśpionych na tym pokładzie, a mnóstwo innych na ogólnym, nie wiedzących o niczem? Gdyby nawet był czas, nie można byłoby ich uratować, gdyż łodzi ratunkowych brakowało dla wszystkich. Zdawało mi się, gdy tam stałem, że zaraz otworzy się pod nogami przepaść i woda zaleje ich wszystkich... Co miałem robić, co?
Mogłem go sobie wystawić na dnie okrętu z lampą oświetlającą zagrożone miejsca.
Patrzył na to żelaztwo, struchlał, widząc opadającą rdzę, przeciążony świadomością nieuniknionej śmierci. To już drugi raz, jak mi się zdaje, wysłany był na dno okrętu przez swego kapitana, który jak mi się zdaje, chciał go od pomostu oddalić.
Jim opowiadał mi, że pod wpływem pierwszego impulsu chciał krzyczeć, coby tych wszystkich ludzi ze snu wyrwało, pogrążając w otchłań rozpaczy, ale ogarnęło nim takie przygnębiające uczucie bezradności, że nie mógł wydać głosu.
To jak mi się zdaje, określa dobrze wyrażenie: zyk przyrósł do podniebienia”.
Nie wydawszy więc głosu, przez otwór wydobył się na górny pokład. Przypadkiem żagiel wiatrem poruszony musnął go po twarzy, co sprawiło na nim takie wrażenie, iż o mało nie spadł z drabiny. Wyznawał, że kolana mu dygotały, gdy tak stał i patrzył na ten tłum uśpiony tutaj.
Maszyna została wstrzymana, para wydobywała się ze świstem i hukiem, powietrze całe drgało jak basowa struna. Parowiec drżał cały.
Widział to tu, to tam podnoszącą się z maty głowę, nieokreślenie jasną, przybierającą siedzącą pozycyę i nasłuchującą sennie przez chwilę, by znów opaść w ten nieład zgromadzonych skrzyń, wentylatorów i najrozmaitszych przedmiotów. Rozumiał, że ci ludzie, nic nie wiedząc, nie zwrócą uwagi na ten dziwny hałas. Okręt z żelaza, ludzie o białych twarzach, wszystkie dźwięki i zjawiska, wszystko na pokładzie było jednakowo dziwne dla tego ciemnego, pobożnego tłumu, i zasługujące na zupełne zaufanie, nie mogąc być nigdy zrozumiane.
Uderzyło go to, że fakt ten bardzo potrzebny jest w tej chwili. Sama myśl straszna była.
Pamiętacie zapewne, że on wierzył, jakby to zrobił każdy inny na jego miejscu człowiek, że parowiec lada chwila zatonąć musi; usuwające się zardzewiałe żelazo, powstrzymujące ocean, puścić musi, a wówczas, jak po pęknięciu śluzy, woda wedrze się z impetem i zaleje wszystko.
Stał i patrzył na te rozciągnięte ciała, skazany człowiek, uświadomiony o swym losie, pilnował cichego tłumu zmarłych.
Oni byli trupami! Nie, ich ocalić nie zdoła! Szalupy może wystarczyłyby dla połowy, ale już niema czasu. Zapóźno! Zapóźno!
Nie warto otwierać ust, poruszać ręką lub nogą. Zanim zdoła trzy słowa wymówić lub parę kroków postąpić, zapadnie się w morze, przy rozpaczliwej walce ludzkich istot, przy rozlegających się okropnych wrzaskach o pomoc. Nie było na to ratunku. Wystawiał sobie doskonale, jak to wszystko się stanie; drapiąc się po drabinie z lampą w ręce, przechodził myślą wszystkie najokropniejsze szczegóły. Zdaje mi się, że przeżywał to znów, opowiadając mi rzeczy, o których musiał na sądzie zamilczeć.
— Widziałem tak jasno, jak pana teraz widzę, że nic uczynić nie mogę. To mroziło wszystkie moje członki. Pomyślałem, że mogę tak dobrze stać tu, jak gdzieindziej i czekać. Nie obliczałem na wiele sekund... Nagle para przestała wybuchać.
Sprawiany przez nią huk odciągał uwagę, ale ta cisza, która w tej chwili nastała, była nieznośnie przygnębiającą.
— Zdawało mi się, że uduszę się, zanim utonę — rzekł.
Twierdził, że nie myślał o własnem ocaleniu. Jedyną wyraźną myślą, pojawiającą się i znikającą w jego umyśle, było to: ośmset ludzi i siedm szalup; ośmset ludzi i siedm szalup.
— Ktoś głośno krzyczał w mojej głowie — rzekł dziko „ośmset ludzi, siedm szalup — i czasu mało! Pomyśl o tem”.
Pochylił się ku mnie poprzez wązki stolik, a ja unikałem jego spojrzenia.
— Czy pan myśli, że bałem się śmierci? — spytał głosem cichym, dumnym. Uderzył pięścią w stół tak, że podskoczyły filiżanki od kawy. — Gotów jestem przysiądz, że nie — nie... na Boga — nie!
Wyprostował się, ręce złożył na piersiach.
Przez okna dochodziły nas głosy ze środka sali, kilku mężczyzn w doskonałych humorach wyszło na galeryę. Dzielili się wesołemi wspomnieniami z czasów pobytu w Kairze. Blady, zaniepokojony młodzieniec, słuchał uwag wypasionego obieżyświata o niewłaściwości skupywania na bazarach zbyt drogich rzeczy.
Przeszli dalej, zajęli fotele; zapalone zapałki oświetliły na chwilę twarze bez cienia jakiegoś wyrazu i wykrochmalone przody koszul; szmer tych zmieszanych, ożywionych rozmów wydawał mi się niedorzecznym i oddalonym.
— Niektórzy z załogi spali przy samym otworze i mogłem ich ręką dosięgnąć — zaczął Jim znowu. — Trzeba wam wiedzieć, że na tym parowcu wszyscy pracujący spali w nocy, a do straży nocnej inni byli przeznaczeni. Miał wielką intencyę schwycić najbliżej leżącego za ramię, ale nie zrobił tego.
Coś powstrzymało jego rękę. Nie bał się — o nie! ale ot — po prostu nie mógł. Nie bał się śmierci może, ale powiem wam coś, on bał się okoliczności, jakie musiały jej towarzyszyć. Jego bujna imaginacya odtworzyła całą okropność popłochu, bieganinę, wrzaski, przepełnione łodzie — wszystkie straszliwe wypadki, nieuniknione podczas katastrofy na morzu. Może był zrezygnowany na śmierć, ale przypuszczam, że pragnął umrzeć bez tych okropności, spokojnie, w transie jakim. Pewną gotowość do śmierci nie tak rzadko się spotyka, ale trudno natknąć się na ludzi, których duch opancerzony jest niezłomnemi postanowieniami, a oni gotowi są bez żadnej nadziei walczyć do ostatka.
Żądza spokoju wzrasta ze zmniejszającą się nadzieją, aż w końcu opanowywa nawet samą chęć do życia. Kto z nas tu zebranych nie obserwował tego, a może i doświadczył coś z tych uczuć, to nadzwyczajne wyczerpanie wzruszeń, bezużyteczność wysiłków, tęsknotę za odpoczynkiem?
Ci, co mają do czynienia z siłami, rozsądkowi niepodlegającemi, znają to dobrze — rozbitki, szukający ratunku w łodziach, podróżni, zbłąkani na pustyni, ludzie walczący z potęgą natury, lub bezrozumną brutalnością tłumów.



ROZDZIAŁ VIII.


Jak długo stał tam, jak słup przy otworze, oczekując, że lada chwila okręt pod nim zatonie, a jego chwyci pęd wody i targać nim będzie jak drzazgą — niewiem.
Niedługo, może dwie minuty. Ktoś w tłumie zaczął rozmawiać sennym głosem, usłyszał nawet czyjeś kroki, ale nie wiedział zkąd one dochodzą. Te słabe odgłosy ginęły w strasznej ciszy, poprzedzającej katastrofę, w męczącej ciszy — przed wybuchem; wówczas przyszło mu na myśl, że może będzie mógł jeszcze poprzecinać liny, utrzymujące łodzie, tak, że gdy parowiec zatonie, one zostaną na powierzchni morza.
„Patna” miała długi most, na którym znajdowały się wszystkie łodzie, cztery po jednej, trzy po drugiej stronie. Upewniał mnie, z widocznym niepokojem, tak pragnął, bym uwierzył, że chodziło mu bardzo o to, by one były gotowe do użytku. Znał swe obowiązki. Śmiało twierdzę, że on był odpowiedni do zajmowania stanowiska pomocnika kapitana.
— Ja zawsze wierzyłem, że jestem na rzeczy najgorsze przygotowany — mówił, patrząc niespokojnie w twarz moją. Kiwnąłem głową, przyznając słuszność zasadzie, a unikałem wzroku tego mijającego się ze swą zasadą człowieka.
Zaczął biedz. Musiał przeskakiwać przez nogi leżących, unikać potknięcia się o głowy. Nagle ktoś złapał go za połę surduta i rozpaczliwy jakiś głos przemówił. Światło trzymanej lampy padło na ciemną twarz, której oczy tak błagalnie prosiły, jak i głos.
Nauczył się już dość obcej mowy, by zrozumieć słowo „woda” powtórzone kilkakrotnie z naleganiem, prośbą rozpaczliwą. Odskoczył, chcąc się wyswobodzić, ale chwycono go za nogi.
— Nędzarz ten uczepił się mnie, jak tonący — mówił z przejęciem. „Woda, woda!” — O jakiej wodzie on mówi? Zkądże on wiedzieć może? Tak spokojnie, jak mogłem, kazałem mu się odczepić. Zatrzymywał mnie, czas naglił, inni ludzie poruszać się zaczęli, a ja potrzebowałem czasu sporo do odcięcia wszystkich łodzi. Schwycił mnie teraz za rękę i czułem, że krzyczeć zacznie. Błysnęło mi w myśli, że jeden krzyk wystarczy do wywołania ogólnego popłochu, wolną ręką rzuciłem mu lampę w twarz. Szkło zadzwoniło, światło zgasło, ale cios zmusił go do puszczenia mej ręki — pobiegłem — chciałem dopaść łodzi — chciałem! Skoczył za mną. Odwróciłem się do niego. Zanim zrozumiałem, o co mu chodzi, o mało go nie zdusiłem.
On chciał wody — wody do picia; otrzymywali zmniejszoną porcyę, pan wie — a miał z sobą chłopca, którego nieraz widziałem. Dziecko to omdlewało z pragnienia. Widząc mnie przechodzącego, błagał o kroplę wody.
Uczepił się mych rąk, nie mogłem marzyć, by się od niego uwolnić. Skoczyłem do mej kajuty, porwałem butelkę z wodą i rzuciłem mu ją. Znikł. Do tej chwili nie czułem, jak sam byłem spragniony.
Oparł się na łokciu i zakrył ręką oczy.
— Doznawałem dziwnego uczucia w krzyżu.
Palce, kryjące oczy, drgały zlekka. Przerwał to krótkie milczenie.
— Takie rzeczy mogą tylko raz przytrafić się człowiekowi... Ach, tak! Gdym wyleciał na pomost, łajdaki już majstrowali przy jednej łodzi. Ach łódź! Biegłem po drabinie, gdy ciężki cios spadł mi na ramię, o mało głowy nie rozbijając. To mnie nie powstrzymało, a pierwszy maszynista — którego właśnie ze snu zbudzono — podniósł znów lewar. Byłem w takiem usposobieniu, że niczemu się nie dziwiłem. Wszystko to wydawało się naturalne — tylko straszne — okropne! Uniknąłem ciosu i schwyciłem go w ramiona, jak dziecko; wyrywał się, szepcząc:
— Nie bij, nie bij, myślałem, żeś jednym z nich!
Rzuciłem go od siebie, potoczył się wzdłuż pomostu i podbił nogi młodemu chłopcu — drugiemu maszyniście. Kapitan, zajęty łodzią, spojrzał wokoło i podszedł do mnie z głową pochyloną, mrucząc jak dzika bestya. Stałem jak kamień, oparłem się mocno i byłem tak nieporuszony, jak to — dodał, stukając palcem o mur.
— Zdawało mi się, że ja to wszystko słyszałem, widziałem, przeszedłem przez to ze dwadzieścia już razy. Nie bałem się ich. Zamierzyłem się pięścią, on stanął — mrucząc:
— Ach! to ty! Pomagaj prędzej!
— To on powiedział. Prędzej! Jak gdyby tu ktoś zdołał się pośpieszyć. Więc nic pan nie poradzisz? — spytałem. — Owszem. Ucieknę — warknął.
— Nie zdaje mi się, bym zrozumiał wówczas jego słowa.
Tamci dwaj podnieśli się tymczasem z ziemi i rzucili się do łodzi. Biegli, przeklinając łódź, parowiec, siebie nawzajem — mnie. Ja się nie poruszyłem, milczałem. Śledziłem przechylanie się parowca. Stał nieruchomo, jak gdyby znajdował się na suchym doku — tylko miał taką pozycyę.
Podniósł rękę dłonią na dół, palce pochylone w dół — taka pozycya — powtórzył.
— Widziałem linię widnokręgu, jasną smugę ponad dziobem parowca; widziałem wodę ciemną, iskrzącą się, a jednak zawsze spokojną, śmiertelnie spokojną, spokojniejszą, niż kiedykolwiek była, i widoku tego znieść dłużej nie mogłem. Widziałeś pan kiedy okręt, płynący głową w dół, wskutek oderwania się kawała zardzewiałego żelaza? Wszak można go było przymocować? ale, czy można tego dokonać w przeciągu pięciu, choćby pięćdziesięciu minut? Gdzie znajdę ludzi, chcących zejść tam na dół? O te belki — te belki! Czy miałbyś pan odwagę machnąć młotem, chociażby raz, gdybyś widział to drzewo? Nie mów, że miałbyś, nie widziałeś go. Do pioruna! — żeby zrobić rzecz taką, należy wierzyć, że jest szansa, jedna na tysiąc choćby, cień nadziei; ale jej tam nie było! Sądzisz pan, że byłem tchórzem, stojąc bezradnie, ale cobyś pan zrobił? Co? Nie wiesz, co powiedzieć — i nikt tego nie wie. Na obrócenie się nawet trzeba mieć czas. Cóż chciałbyś, żebym zrobił? Czy toby się dobrocią nazywało, gdybym doprowadził tych ludzi do szaleństwa ze strachu, nie mogąc ich uratować... bo nicby ich ocalić nie zdołało? Słuchaj pan! To jest taką prawdą, jak to, że tu siedzę przed panem...
Szybko oddychał za każdem słowem, rzucając spojrzenia przenikliwe na mą twarz, jakby chcąc śledzić wrażenia, jego słowami wywołane. Nie mówił do mnie, ale przedemną, dysputując z niewidzialną osobistością, nieodłącznym towarzyszem i przeciwnikiem istnienia swego — drugim posiadaczem duszy jego.
To były rzeczy przechodzące kompetencye sędziów; była to subtelna, chwilowa sprzeczka o istotnych prawdach życiowych i ona sędziego nie potrzebowała. Potrzebowała wspólnika, pomocnika. Czułem, na jakie ryzyko narażam się, jeżeli dam się wciągnąć w to i będę zmuszony wziąć udział w dyspucie, nie dającej się roztrzygnąć, jeżeli się zechce pozostać uczciwym względem tych wszystkich urojeń zaszczytnych, mających swoje prawa i dla mniej chlubnych, mających swe wymagania. Nie mogę wytłómaczyć wam tego, gdyż nie widzieliście go i słyszycie to opowiadanie już z drugich ust, jak dziwnie pomieszane były moje odczucia. Zdawało mi się, że jestem stworzony do zrozumienia rzeczy niepojętych — a nieprzyjemności tego odczucia nie mogę z niczem porównać.
Musiałem patrzeć na tę umowę, ugodę, co to czai się na dnie każdej prawdy, w zasadniczej szczerości fałszu. Zwracał się on zarazem do strony, wiecznie do światła dziennego zwróconej, i do tamtej strony nas samych, co to jak druga powierzchnia księżyca, egzystuje skrycie w wiecznej ciemności, z bojaźliwem, bladem światłem, ukazującem się tylko czasami na brzegach.
Zachwiał mną. Przyznaję się do tego. Okoliczność była ciemna, nic nie znacząca — jak sobie chcecie, jakiś zgubiony młokos, jeden na milion — ale o to chodziło, że on był z dobrego rodzaju; wypadek, zupełnie pozbawiony doniosłości, jak naprzykład zalanie wodą mrowiska, a jednak tajemnica jego zachowania się działała na mnie tak, jak gdyby on był jednostką stojącą na czele jemu podobnych jednostek, jak gdyby niejasna prawda tak znaczącą była, iż groziła pojęciom o ludzkości całej...
Marlow umilkł, by zapalić nanowo gasnące cygaro, zdawał się zapominać zupełnie o tej historyi i nagle znów mówić zaczął:
— To moja wina, naturalnie. Nie należało się tem interesować. To było moją słabością. Jego słabość była innego rodzaju. Moja polegała na tem, że nie odróżniałem rzeczy przypadkowych — zewnętrznych.
Nie zwracałem uwagi na łachmany gałganiarza, jak również na cienką bieliznę innego człowieka.
Spotykałem tylu ludzi — ciągnął dalej z odcieniem smutku — spotykałem najrozmaitszych — a widziałem w nich tylko ludzką istotę. Jakiś przeklęty, demokratyczny rodzaj widzenia, lepszy zapewne od zupełnej ślepoty — ale dla mnie korzyści nie przynoszący — upewniam was. Ludzie oczekują, by brano pod uwagę ich cienką bieliznę. Ale ja nie mogłem nigdy zdobyć się na entuzyazm dla tych rzeczy.
O! to wada, wielka wada; i oto przychodzi piękny wieczór; gromadka ludzi leni się zasiąść do wista — i słuchają opowiadania...
Umilkł znów, czekając na zachęcającą uwagę może, ale nikt się nie odezwał; tylko sam gospodarz, jakby spełniając obowiązek — szepnął:
— Tak subtelnym jesteś, Marlowie?
— Kto? ja? — rzekł Marlow cichym głosem. — O nie! to on nim był; pomimo wszelkich moich usiłowań, by otworzyć całą osnowę sprawy, braknie mi niezliczonych odcieni — tak były delikatne, a tak je trudno oddać w bezbarwnych słowach. Bo on komplikował sprawy przez swą prostotę — biedny chłopak!... Na Jowisza! on był zadziwiającym. Oto siedział i mówił, że tak, jak go widzę własnemi oczami, tak on, nie bałby się niczego — i wierzył w to najzupełniej. Powiadam wam, że to było bajecznie niewinne, a zarazem piramidalne!
Śledziłem go skrycie, jak gdybym podejrzewał, że ma względem mnie jakieś niedobre zamiary.
Był przekonany, że nie było nic takiego, czemuby on nie potrafił stawić czoła. Jeszcze gdy był „małym bębnem”, przygotowywał się do wszystkich trudności, jakie go na lądzie lub wodzie spotkać mogą. Dumny był z tego rodzaju jasnowidzenia. Obmyślał niebezpieczeństwa i obronę, spodziewając się rzeczy najgorszych, ćwicząc się w trudniejszych obrotach.
Musiał prowadzić egzaltowaną egzystencyę. Czy możecie to sobie wystawić? Cały szereg przygód, wzrastająca chwała z odznaczonych zwycięztw, a z każdym dniem poczucie tych jego zdolności przenikało głębiej w wewnętrzną istotę. Zapominał się zupełnie; oczy błyszczały, a za każdem jego słowem serce moje, spalone światłem jego niedorzeczności, ciężyło mi więcej w piersiach.
Nie chciałem się śmiać, więc przybrałem poważny wyraz twarzy, by się przypadkiem nie roześmiać. Jim okazywał pewne zdenerwowanie.
— Zwykle zdarzają się rzeczy nieoczekiwane — rzekłem pojednawczym tonem. Tępość moja wywołała pogardliwy okrzyk: — „Et"!
Przypuszczam, że chciał on wyrazić, iż rzeczy nieoczekiwane nie mogą go dotknąć; nie mogło być takich wobec doskonałego przygotowania się z jego strony.
Był znienacka napadnięty — i mruczał do siebie przekleństwa na wody, firmament, parowiec i ludzi.
Wszystko zdradziło go! Napadła go tego wyższego rodzaju rezygnacya, która nie pozwoliła mu ruszyć jednym palcem, podczas gdy tamci, mający doskonale jasne pojęcie o rzeczy, popychali się wzajemnie, rozpaczliwie pracując nad uwolnieniem łodzi.
Coś się tam zepsuło w ostatniej chwili.
Musiał to być ciekawy widok, ta gorączkowa praca tych nędzników, na parowcu nieruchomym, zapadającym powoli w ciszę uśpionego świata: oni walczyli z ubiegającym czasem, by jak najprędzej łódź uwolnić, klnąc na czem świat stoi, ciągnąc, popychając, warcząc zjadliwie jeden na drugiego, gotowi do mordu, powstrzymywani jedynie bojaźnią śmierci, stojącej w milczeniu za ich plecami, jak niewzruszony ciemnooki poborca podatków. Och! tak, musiał to być wspaniały widok! On widział to wszystko, mógł o tem mówić z pogardą i goryczą; on za pomocą szóstego zmysłu ogarnął to wszystko, tak przynajmniej wnioskuję, gdyż przysięgał mi, że trzymał się na uboczu, nie rzucając ani jednego spojrzenia ani na nich, ani na łódź! Wierzyłem mu. Przypuszczam, że on zanadto zajęty był groźnem pochylaniem się parowca, tą groźbą odkrytą w chwili najzupełniejszego bezpieczeństwa — zahypnotyzowany był widokiem miecza, wiszącego na włosku ponad jego pełną imaginacyi głową.
Przed jego oczami żadnego ruchu i mógł bez przeszkody wystawić sobie, jak ciemna linia nieboskłonu podniesie się dla niego, jak również spokojna powierzchnia wód; widział roztwierającą się przepaść, beznadziejną walkę, sklepienie niebios, zamykające się na zawsze nad jego głową, jak sklepienie grobu — bunt, młodego życia — okropny koniec! Mógł! Na Jowisza! ktoby nie mógł? A musicie pamiętać, że on był artystą w pewien właściwy sobie sposób: biedak, był obdarowany władzą szybkich, przewidujących wizyj. To, co widział, zmieniło go w zimny głaz od stóp aż do karku; ale w głowie jego gorączkowo pląsały myśli: były to pląsy ślepych, kulawych myśli — wir strasznych kalek.
Czy nie mówiłem wam, że spowiadał się przedemną, jak gdybym miał władzę odpuszczania grzechów. Zagrzebał się głęboko, głęboko w nadziei mojej absolucyi, która jemu na nicby się nie przydała.
Była to jedna z tych spraw, w której żaden człowiek pomódz nie może; gdzie Stwórca sam zdaje się opuszczać grzesznika, by go zostawić własnemu losowi. Trzymał się na przeciwnym brzegu mostu, jak mógł najdalej od toczączej się o łódź walki, która nabierała barwy szaleństwa, połączonego z tajemniczością spisku. A tymczasem obaj Malajczycy przy kole pozostali.
Wystawcie sobie wszystkich aktorów tej sceny: jedni walczą do ostatniego wyczerpania, drudzy — w zupełnej nieruchomości przypatrują im się, a nad nimi rozciągnięte płótno kryło zupełną nieświadomość, setki istot ludzkich, z ich męką, marzeniami, nadziejami, wstrzymanych niewidzialną ręką nad samym brzegiem przepaści, niosącej zupełną zagładę. Bo tak rzeczy się miały, wierzcie mi, wziąwszy pod uwagę stan parowca, innego rezultatu spodziewać się nie można było. Nic dziwnego, że tamci przy łodzi dochodzili do szaleństwa. Gdybym tam był, nie dałbym złamanego szeląga za to, że parowiec jeszcze sekundę zdoła się utrzymać na powierzchni wody. A jednak utrzymywał się jeszcze! Ci śpiący pielgrzymi mieli ukończyć swą pielgrzymkę. Widocznie Wszechmocna Istota, do łaski której zwracali się oni, chciała, by pozostali jeszcze chwil kilka na tym świecie i spojrzawszy w dół, dała znak oceanowi: „Czekaj”!
Ocalenie ich zaniepokoiłoby mnie, jako wypadek przechodzący ludzkie pojęcie, gdybym nie wiedział, jak wytrzymałem jest stare żelaztwo — tak jak wytrzymałym jest duch ludzki, kołaczący się w ciałach tak wyczerpanych, że cieniem być się zdają. Nie dziwi mnie nic zachowanie się dwóch sterników przez te dwadzieścia minut. Byli oni wraz z innymi tuziemcami przywiezieni z Adenu, by świadczyli na sądzie. Jeden z nich walczył ciągle z nadzwyczajną nieśmiałością, bardzo był młody. Pamiętam doskonale, że Brierly przez tłómacza spytał się go, o czem on myślał w tej chwili niebezpieczeństwa? Tłómacz po krótkiej z nim rozmowie odwrócił się do sądu z miną poważną, oświadczając:
— On twierdzi, że wcale nie myślał.
Drugi, z cierpliwemi, mrużącemi się oczyma, wypłowiałą niebieską chustką, zgrabnie zawiązaną na siwych kosmykach włosów, z twarzą ciemną, która jeszcze ciemniejszą się wydawała wskutek pokrywających ją zmarszczek — objaśnił, że wiedział, iż coś złego dzieje się z parowcem, ale nie było rozkazu; nie przypomina sobie, by wydano jaki; więc pocóż miał porzucać ster?
Na inne pytania wzruszył szerokiemi ramionami i oświadczył, że nigdy mu to przez myśl nie przyszło, by biali ludzie mogli ze strachu uciekać z parowca. I teraz temu nie wierzy. Musiały być jakieś tajemnicze przyczyny. On dobrze wie o tem. Był on człowiekiem wielkiego doświadczenia i chce, by biały Tuan (pan) wiedział — zwrócił się do Brierlego, który nie podniósł nawet głowy — że on nauczył się wielu rzeczy, służąc białym ludziom na morzu przez bardzo wiele lat — i nagle uniesiony, zaczął wymieniać dziwnie brzmiące nazwiska zmarłych kapitanów, zapomnianych okrętów. Przerwano mu w końcu. Nastała cisza w sądzie — cisza nieprzerywana trwała parę minut i przeszła powoli w szept. Ten epizod wywołał sensacyę; w drugim dniu badania zrobił wrażenie na wszystkich obecnych; jeden tylko Jim siedział zasępiony na końcu pierwszej ławki i nie spojrzał nawet na tego dziwnego świadka, mającego jakąś tajemniczą teoryę obrony.
I tak ci dwaj biedacy nie puszczali steru na tym parowcu, nie mającym już drogi do przebycia tam, by ich śmierć znalazła, gdyby im była przeznaczoną. Biali nie rzucili im jednego spojrzenia, zapomnieli zapewne o ich egzystencyi. Z pewnością Jim nie pamiętał o nich. Pamiętał, że nic zrobić nie może teraz, gdy sam pozostał. Nic innego nie pozostaje, tylko utonąć z parowcem. Niema potrzeby przeciwdziałania temu, A to co? czekał w milczeniu zesztywniały w pojęciu jakiejś bohaterskiej dyskrecyi. Wołano go pocichu.
Pierwszy maszynista przebiegł ostrożnie most i pociągnął go za rękaw.
— Chodź! pomóż! Na miłość Boga, chodź pomóż!
Wrócił na palcach do łodzi i znów przybiegł, targając za rękaw, prosząc i przeklinając jednocześnie.
— Zdaje mi się, że gotów był całować moje ręce — rzekł Jim dzikim głosem — a potem zaraz, pieniąc się, szeptał mi w twarz: gdybym miał czas, z przyjemnością rozgniótłbym ci czaszkę! — odepchnąłem go. Nagle schwycił mnie za szyję. Psiakrew! Palnąłem go i nie patrząc, trafiłem.
— Nie chcesz ratować własnego życia, ty przeklęty tchórzu? — mówił, łkając. Tchórzu! On nazwał mnie przeklętym tchórzem! Ha! ha! ha! ha! On nazwał mnie .. Ha! ha! ha!...
Oparł się o poręcz fotelu i trząsł się od śmiechu. Nigdy w mojem życiu nie słyszałem coś równie bolesnego, jak ten śmiech. Padł on jak zaraza na tę wosołość, wywołaną osłami, piramidami, bazarami i czy ja wiem czem? Przez całą długość galeryi głosy umilkły, blade twarze jednym ruchem zwróciły się ku nam, a cisza stała się tak wielką, iż spadająca łyżeczka na dywan sprawiła donośny hałas.
— Nie możesz się tak śmiać wobec tych ludzi — mówiłem. — To przykre jest dla nich.
Z początku zdawało się, że nie słyszał, ale po chwili, patrząc nie na mnie, ale jakby na jakąś straszną marę — mruknął niedbale:
— O! pomyślą, żem pijany!
Potem sądząc z jego widoku, zdawałoby się. że już nigdy nie wyda głosu. Ale niema obawy! Nie mógł się powstrzymać od opowiadania, tak jak nie mógłby przerwać nici swego życia prostem chceniem tylko.


ROZDZIAŁ IX.


— Mówiłem do siebie: Toń przeklęty! toń!
Temi słowy zaczął znowu opowiadanie. Chciał, żeby to się już skończyło. Był sam i w swej głowie sformułował to wezwanie do parowca, a zarazem bawił się widokiem lichej komedyi. Wciąż jeszcze majstrowali przy łodzi. Kapitan wydawał rozkazy:
— Wleźcie pod spód i spróbujcie podnieść! — tamci naturalnie myśleć o tem nie chcieli. Rozumiesz pan, że znaleźć się pod łodzią, kiedy parowiec mógł w jednej chwili zatonąć, nie było rzeczą pożądaną.
A czemuż pan nie wlezie — pan najsilniejszy! — zapiszczał mały maszynista.
— Do dyabła! za gruby jestem! — odciął się zrozpaczony kapitan. — To było tak śmieszne, że mogło aniołów do łez pobudzić. Stali chwilę bezradnie i nagle główny maszynista rzucił się do Jima:
— Chodź i pomóż, człowieku! Zwaryowałeś, czy co, by wyrzekać się ostatniej nadziei ocalenia? Chodź, pomóż, człowieku! człowieku! Spojrzyj tam — spojrzyj!
Jim zwrócił nareszcie wzrok swój na miejsce, z takim uporem przez tamtego wskazywane.
Ujrzał czarną chmurę, która już trzecią część nieba zajęła. Wiecie, jak to się te chmury zjawiają w tej porze roku. Z początku widnokrąg ciemnieje — nic więcej; następnie wznosi się chmura prosto, spadła jak mur. Prosta smuga oparów, podbita białemi błyskami, podnosi się z południowej strony, wchłania w siebie wszystkie gwiazdy, jej cienie ścielą się nad wodami i łączą niebo z morzem w jednej ciemnej otchłani. Spokój zupełny, ani wiatru, ani grzmotu — żadnego dźwięku; ani śladu błyskawicy. Później, w tym mrocznym bezmiarze, ukazuje się blady łuk, raz, czy dwa coś zadrga w tej ciemności i nagle — deszcz i wicher spada z nadzwyczajną gwałtownością, jak gdyby przebił się przez coś solidnego.
Taka chmura zebrała się właśnie w tej chwili. Spostrzegli ją, z zupełną słusznością powzięli przekonanie, że jeżeli przy zupełnym spokoju była jakaś nadzieja, że parowiec parę minut utrzyma się jeszcze, to przy najlżejszym ruchu morza zatonąć musi natychmiastowo. Jego pierwsze pochylenie się przy podmuchu, poprzedzającym wybuch huraganu, będzie ostatniem, zanurzy się w morzu i powoli, powoli spadnie na samo dno. Taka była przyczyna nowego wybuchu ich trwogi, nowych rzucań się, wyrażających całą głęboką odrazę do śmierci.
— Czarno było zupełnie czarno — ciągnął dalej Jim posępnie. — Wypełzło to za plecami naszemi. Piekielna sztuka! Przypuszczam, że jeszcze tliła dotąd iskierka nadziei w mej głowie. Nie wiem. Teraz wszystko przepadło. Szalałem, widząc się tak złapanym. Wściekły byłem, jak gdybym w pułapkę dał się złapać. Byłem złapany! Nie było parno, przypominam sobie. Ani jednego drgnienia w powietrzu.
Pamiętał to tak dobrze, że teraz dyszał, siedząc w fotelu, pocił się i dusił. Bezwątpienia, że to odbierało mu przytomność, ale zarazem przywiodło mu na myśl zamiar, dla którego leciał na most, o czem najzupełniej potem zapominał. Chciał poodcinać łodzie ratunkowe! Wyciągnął nóż z kieszeni i ciął na prawo i lewo, jak gdyby nie słyszał, nie widział, był sam na moście. Tamci myśleli, że zwaryował i nie śmieli przeszkadzać mu w tem, co uważali za niedorzeczną stratę czasu. Gdy skończył, wrócił na to samo miejsce, gdzie stał poprzednio. Główny maszynista czekał tam na niego, schwycił rękę jego i szepnął tak blizko do ucha, jak gdyby je odgryźć chciał.
— Cóż ty głupcze myślisz, że oni ci pomogą te bestye, gdy się znajdą w wodzie? Bijąc się o łodzie, także zgruchoczą głowę!
Jim nie zwracał na nic uwagi.
Kapitan nerwowo szurgał nogami, nie ruszając się z miejsca: — Młota, młota dajcie! Na Boga! prędzej! Mały maszynista chlipał jak dziecko, ale pomimo, że miał rękę złamaną, okazał więcej od innych przytomności i zdobył się na odwagę skoczenia do kajuty, dla maszynistów przeznaczonej. Jim mówił, że rzucał rozpaczliwie spojrzenia, jak człowiek osaczony, jęknął boleśnie i pomknął. Wrócił natychmiast, trzymając młot w ręce i rzucił się do łodzi.
Inni odstąpili Jima i pobiegli pomagać mu.
Jim słyszał uderzenia młotem i dźwięk spadającego łańcucha. Łódź wolną była. Wówczas tylko obejrzał się — tylko wówczas. Ale trzymał się zdala — trzymał. Chciał, bym pamiętał, że trzymał się zdala, że nic wspólnego nie było między nim a tymi ludźmi z młotem. Nic a nic. To więcej niż prawdopodobne, że on myślał, iż jest od nich oddzielony przestrzenią, nie dającą się przebyć, przeszkodą, nie dającą się zwalczyć — bezdenną przepaścią.
Dzieliła ich cała szerokość parowca.
Stopy jego przywarły do miejsca, gdzie stał, a oczy — do tej grupy ludzi pracujących z wysiłkiem, dręczonych straszną obawą. Szalupka, wisząca na słupie, rzucała światło na te pochylone ramiona, łukowato zgięte od wielkiego wysiłku plecy.
Pchali łódź; spychali z całej siły i już nie oglądali się na niego. Zostawili go, jak gdyby rzeczywiście był zbyt oddalony, by warto było zwrócić się do niego ze słowem, spojrzeniem lub znakiem.
Nie mieli czasu patrzeć na jego bierne bohaterstwo. Łódź ciężka była, pchali ją z takim wysiłkiem, że już tchu nie starczyło na jakieś słowo zachęty; ale strach, targający nimi, jak wicher liśćmi, zmienił ich rozpaczliwe wysiłki w jakieś śmieszne podrygi, przypominające farsy clownów.
Pchali rękami, głową, całym ciężarem ciała swego, całą mocą duszy — ale jak tylko zdołali poruszyć ją z miejsca, jednym dzikim skokiem rzucili się w nią. Łódź zakołysała się gwałtownie, oni tłukli się o siebie, ale pozostali na miejscu. Stali tak chwilę, szeptem obrzucając się najohydniejszemi wyrazami, jakie tylko znaleźć mogli i nanowo zabierali się do pracy.
To się powtarzało trzy razy. Opisywał mi to z ponurą zadumą. Nie stracił ani jednego ruchu z tego śmiesznego widowiska.
— Pogardzałem nimi. Niewidziałem ich. A musiałem patrzeć na to wszystko — mówił to bez emfazy, rzucając na mnie badawcze spojrzenie.
— Czy kto kiedy był na taką rzecz narażony?!
Schwycił się za głowę, jak człowiek dotknięty niewypowiedzianą zniewagą.
To były rzeczy, których on nie mógł wyjaśnić sądowi — ani nawet mnie; ale okazałbym się niegodnym zwierzeń jego, gdybym nie był zdolny rozumieć, co się pod niedomówionemi słowami mieści. W tej napaści na jego męztwo były szydercze intencye nizkiej zemsty; był jakiś pierwiastek komizmu, w tem jego przejściu zbliżania się śmierci lub hańby towarzyszyły śmieszne skoki i dziwaczne miny.
Opowiadał fakty, o których nie zapomniałem, ale słów jego powtórzyć już nie mogę, wyszły mi z pamięci; pamiętam tylko, że usiłował opanować miotający nim gniew, opowiadając nagie fakty.
Dwa razy, jak mówił, zamykał oczy, będąc pewnym, że koniec już nadszedł, i dwa razy musiał otwierać je nanowo. Za każdym razem zdawał sobie sprawę ze zwiększającej się ciemności. Cień milczącej chmury spadł z zenitu na parowiec, zdając się głuszyć wszelki odgłos życia. Nie słyszał już głosów żadnych z pokładu. Mówił, że ile razy zamykał oczy, tyle razy widział tę masę ludzi, wiedzionych na śmierć tak pewną, jak pewnym jest codzienny wschód słońca. Gdy zaś je otwierał, widział tych czterech ludzi, walczących jak szaleńcy z oporną łodzią.
— Od czasu do czasu odskakiwali, obrzucali się przekleństwami i znów rzucali się... Można było ze śmiechu umrzeć — dodał ze spuszczonemi oczami; a nagle spojrzał na mnie ze strasznym uśmiechem i rzekł: — Powinienem pędzić wesołe życie, na Boga! wszak zanim umrę, ten zabawny widok nieraz ukaże się oczom moim. Powieki jego znów opadły.
— Patrz i słuchaj... patrz i słuchaj — powtórzył dwa razy, robiąc długą przerwę.
Wyprostował się.
— Postanowiłem trzymać oczy zamknięte — mówił — ale nie mogłem. Nie mogłem, i nie dbam o to, czy kto w to wierzy. Niech przejdą przez chwile takie, a wtedy niech gadają. Raptem szeroko otwarły się moje oczy i usta. Czułem, że parowiec się poruszył. Pochylił swój dziób i znów podniósł — delikatnie, powolutku, ale tak się nie poruszył już od wielu dni. Chmura wybiegła naprzód i ten pierwszy ruch zdawał się poruszać morze z ołowiu.
Nie było życia w tem drgnieniu, a jednak ono coś powaliło w głowie mojej. Cobyś pan uczynił?
Pewnym jesteś siebie — prawda? A co byś zrobił pan, gdybyś uczuł w tej chwili — że ten dom drga? Skoczyłbyś! Na Boga! Jednym rzutem znalazłbyś się w tamtych oto krzakach.
Wyciągnął rękę, wskazując krzewy, znajdujące się po za balustradą. Zachowałem spokój. Spojrzał na mnie poważnie, surowo. Nie mogło być pomyłki; dałem się wciągnąć, więc należy mieć się na ostrożności, by słowem lub gestem nie zdradzić fatalnego przypuszczenia, że i zemną coś podobnego staćby się mogło. Nie byłem usposobiony, by się tu zaryzykować w jakikolwiek sposób. Pamiętajcie, że siedział on przedemną i śledził mnie bacznie.
Ale jeżeli chcecie wiedzieć, to przyznaję, że jednym rzutem oka oceniłem przestrzeń dzielącą nas od ciemnej gęstej masy krzewów, znajdujących się na środku gazonu przed werandą.
Przesadzał. Zerwałbym się i odskoczył na kilka kroków, tego jestem zupełnie pewny.
Przyszła ostatnia chwila, jak myślał, a on się nie poruszył. Nogi jego pozostały przylepione do deski, na której stał, chociaż myśli kotłowały w głowie. W tej to właśnie chwili ujrzał, że jeden z ludzi, walczących przy łodzi — odskoczył nagle w tył, wzniesionemi rękami chwytał powietrze, zachwiał się i upadł. Nie upadł właściwie, zsunął się powoli w siedzącą pozycyę.
— Był to chłopiec o bladej, wynędzniałej twarzy, z poszarpanemi wąsami. Spełniał obowiązki trzeciego maszynisty — dodał:
— Umarł — rzekłem, gdyż słyszałem coś o tem na sądzie.
— Tak mówią — odparł z ponurą obojętnością. — Ja o tem nie wiem. Słabe serce. Podniecenie. Wyczerpanie. Dyabli wiedzą! he! he! Widać by to, że i on również nie chciał. Czy to nie śmieszne? Niech mnie djabli porwą, jeżeli nie zgłupiał do tego stopnia, że sam był przyczyną swej śmierci! Obałamucony był — zmuszony do tego na Boga! tak jak ja!... Ach! Gdyby siedział sobie spokojnie; gdyby odesłał ich do wszystkich dyabłów, gdy przyszli wyciągać go z hamaku, mówiąc, że parowiec tonie! Gdyby stał tu z rękami w kieszeniach i wymyślał mu tylko.
Wstał, pięść zacisnął, spojrzał na mnie i znów usiadł.
— Stracona sposobność, co? — szepnąłem.
— Dlaczegóż pan się nie śmiejesz? — rzekł. — To żart z piekła rodem. Słabe serce! Czasami żałuję, że moje takiem nie było.
— To mnie zirytowało.
— Doprawdy? — zawołałem z głęboką ironią,
— Tak. Nie możesz pan tego zrozumieć? — krzyknął.
— Nie wiem, czego mogłeś chcieć więcej — odparłem gniewnie. Rzucił mi zupełnie niezrozumiałe spojrzenie. Ten pocisk również nie trafił do celu, a on był człowiekiem, nie troszczącym się o chybiające strzały. Na honor, on był za mało podejrzewającym; z nim nie można było prowadzić pięknej gry. Rad byłem, że mój pocisk chybił — że on nawet nie usłyszał lotu strzały.
Rozumie się, że wtedy nie mógł wiedzieć, że ten człowiek nie żyje. Następna minuta — ostatnia, jaką spędził na parowcu — była natłoczona masą wypadków i uczuć, bijących z niego, jak fale morskie o skałę. Używam tego porównania, gdyż jego opowiadanie zmusiło mnie do zwierzenia, że on w tem wszystkiem zachował dziwne złudzenie bierności, jak gdyby nie on tu sam działał, lecz dał się pociągnąć piekielnej mocy, która jego obrała na ofiarę swych żartów.
Pierwszy odgłos, jaki doszedł do jego świadomości, był zgrzytem spuszczanej nareszcie łódki, przeniknął go od stóp do głowy. Orkan wybuchnie lada chwila, drugi, silniejszy podmuch podniósł bierną łupinę parowca z tak groźnem przechyleniem, że tchu mu zbrakło, gdy mózg jego i serce przeszywały jak sztyletami paniczny strach zdradzające krzyki.
— Prędzej! prędzej! na miłość Boga! Już tonie!
W tej chwili tam na pokładzie ludzie rozmawiać zaczęli.
— Gdy oni rozpoczynali swe wrzaski, umarłego zbudziliby — rzekł.
Gdy łódź literalnie wpadła do wody, rozległy się w niej tupotania nóg i krzyki.
— Zdjąć z haka! Prędzej! Odbijaj! Prędzej! bo zginiemy. Orkan tuż nad nami...
Jim po nad swą głową słyszał lekki szelest wiatru, a pod stopami okrzyki boleści. Czyjś podniesiony głos miotał przekleństwa na hak, utrzymujący łódź na uwięzi.
Parowiec zaczął brzęczeć, huczeć, jak przewrócony ul i tak, jak spokojnie opowiadał mi o tem wszystkiem — gdyż właśnie w tej chwili zachowanie się jego, głos i spojrzenie było spokojne — powiedział, bez słowa ostrzeżenia:
— Potknąłem się o jego nogi.
Tu dowiedziałem się po raz pierwszy, że ruszył się z miejsca. Nie mogłem powstrzymać pomruku zdziwienia. Coś go porwało, rzuciło naprzód, ale co było przyczyną, że wyszedł ze swej nieruchomości, nie wiedział nic, tak jak nie wie wyrwane z korzeniem drzewo o wichrze, który powalił je o ziemię.
To wszystko spadło na niego: krzyki, widok grożącego orkanu, nogi zmarłego — wszystko — na Jowisza! Piekielny żart utkwił mu w gardle — ale uważajcie — nie przyznawał, by objawił się w jego gardzieli jakiś ruch połykający. To dziwne, jak on umiał narzucać się ze swemi urojeniami. Słuchałem, jak o jakichś sztukach czarnej magii, na trupie dokonywanych.
— Przewrócił się na bok, bardzo powoli i to jest moje ostatnie wspomnienie, jakie z parowca wyniosłem — mówił dalej. — Nie obchodziło mnie, co on robi. Wyglądał, jak gdyby chciał się podnieść; oczekiwałem, że zaraz się zerwie i wskoczy za innymi do łódki. Słyszałem stukania o łódź i czyjś przeciągły głos wołał: — Jerzy!
Trzy głosy razem podniosły wrzask: jeden ryczał, drugi wył, trzeci... beczał! Ach!
Zadrżał i widziałem, jak wstawał powoli, jak gdyby czyjaś niewidzialna ręka podniosła go za włosy z krzesła. Podnosiła, a gdy wyciągnęła go na całą wysokość, kolana się wyprostowały zupełnie — wówczas puściła go, a on zachwiał się na nogach.
W ruchach jego, w twarzy, w głosie, była jakaś dziwna nieruchomość — gdy rzekł:
— Oni krzyczeli...
Ja mimowolnie nastawiłem uszu, jak gdyby mógł do mnie dojść ten głos.
— Na tym parowcu było osiemset ludzi — rzekł, przygważdżając mnie do miejsca ponurym wzrokiem.
— Osiemset żywych ludzi, a oni wrzeszczeli, domagając się, by jeden zmarły skoczył do łódki i był ocalony.
— Skacz Jerzy! Skacz, prędzej!
Stałem nad łodzią zupełnie spokojnie. Ciemno było, jak na dnie przepaści. Nie widziałeś ani nieba, ani morza. Słyszałem, jak łódź tłukła się o brzeg parowca, który rozbrzmiewał teraz głosami dochodzącemi z pokładu.
Nagle kapitan wrzasnął:
Mein Gott! Orkan! Orkan! Odbijaj!
Z pierwszym świstem deszczu i hukiem wiatru doleciały mnie ich głosy.
— Skacz, Jerzy! Schwycimy cię! Skacz!
Parowiec zaczął się pogrążać; deszcz zalewał potokami wody most; wiatr zerwał mi czapkę z głowy; tchnąć nie mogłem. Zdawało mi się, że jestem na wysokiej wieży i słyszę dziki wrzask:
— Je-e-rzy! Skacz!
Parowiec pogrążał się coraz głębiej, głębiej...
Stanowczym ruchem podniósł rękę do twarzy i wykonywał ruchy palcami, jak gdyby bronił się od pajęczyny, zasnuwającej mu twarz, następnie patrzył na swą dłoń przez parę sekund, nareszcie wyrzucił z siebie te słowa.
— Skoczyłem..... jak się zdaje! — dodał. — Jasne niebieskie jego źrenice zwróciły się na mnie pełne boleści, a patrząc na niego, tak zgnębionego, zbolałego, doznawałem smutnego uczucia i głębokiej litości, jaką musi odczuwać stary, bezsilny mężczyzna na widok rozpaczy dziecka.
— Tak wygląda! — mruknąłem
— Nic o tem nie wiedziałem, zanim w górę nie spojrzałem — objaśnił pośpiesznie. I to również być mogło. Musiałeś słuchać jego opowiadania, jak byś to zrobił dla małego chłopca, zwierzającego ci się ze swych zmartwień. On o niczem nie wiedział. Zdarzyło się to jakoś. Wpadł na kogoś i uderzył się o poprzecznicę. Zdawało mu się, że wszystkie żebra po lewej stronie zostały złamane, przewrócił się na drugi bok i wówczas ujrzał niejasne zarysy parowca, wznoszącego się nad nim z czerwonym blaskiem lampy, przeświecającym poprzez ulewę, jak ogień na wzgórzu, widzianem poprzez mgłę.
— Zdawał się wyższym od muru; wznosił się jak skała nad łodzią... Chciałem umrzeć — krzyknął.
— Wracać już nie mogłem. Skoczyłem jakby do jakiejś studni, w czarną bezdenną przepaść..... w wiekuistą głęboką dziurę!...



ROZDZIAŁ X.


Patrzył na swe skupione palce i rozszczepił je znowu. To było wielką prawdą: wskoczył w wiekuistą, głęboką dziurę! Zleciał z wyżyny, na którą się już nigdy więcej nie wdrapie. Tymczasem łódź płynęła dalej. Było zbyt ciemno, by się mogli widzieć nawzajem, a przytem oślepiała ich ulewa. Zdawało im się, że przepływają przez jakąś jaskinię. Plecami zwrócili się do wichru, myśląc, że to już koniec świata nadszedł z tą powodzią i piekielną ciemnością.
Morze dźwięczało „jak dwadzieścia tysięcy rondlów”, to jego, nie moje porównanie. Mnie się zdaje, że tylko pierwszy wybuch orkanu był straszny i on sam przyznał na sądzie, że wzburzenie morza nie przeszło zwykłych granic.
Skulił się w łodzi i rzucił z pod oka spojrzenie po za siebie. Ujrzał żółte światełko na szczycie masztu, zdające się być gwiazdą, mogąca zniknąć w każdej chwili.
— Struchlałem widząc je tam jeszcze — rzekł.
Oto co powiedział. Przeraziła go myśl, że katastrofa jeszcze nie nadeszła. Niema wątpliwości, że pragnął, by się ta rzecz okropna stała jaknajprędzej. Nikt z siedzących w łodzi nie odzywał się. W tej ciemności zdawała się lecieć, ale rzeczywiście nie odpłynęła jeszcze daleko.
Nawałnica poszła dalej; straszny, mrożący krew w żyłach huk morza towarzyszył jej i ścichł w oddali. Teraz słychać było tylko szum fal, obijających się o boki łódki. Ktoś dzwonił gwałtownie zębami. Czyjaś ręka dotknęła pleców jego. Słaby głos rzekł: — ty tutaj?
Jim krzyknął trzęsącym się głosem
— Zatonął! — Wszyscy zerwali się i spojrzeli po za siebie. Nie ujrzeli światła. Ciemno było zupełnie. Zimny deszczyk pruszył w twarze. Łódź sunęła powoli. Zęby dzwoniły szybciej, przestały i znów dzwoniły, człowiek musiał użyć całej siły, by to drżenie opanować, zanim zdołał wymówić:
— W...sa...m... cz...a...s... Brr!
Poznał głos pierwszego maszynisty, który mówił posępnie:
— Widziałem, jak tonął, przypadkiem obejrzałem się w tej właśnie chwili.
Wiatr ścichł prawie zupełnie.
Siedzieli w ciemnościach, nadstawiając uszu, myśląc, że usłyszą krzyki jakie.
W pierwszej chwili rad był, że ciemności zakryły przed nim wszystko, ale później to, że wiedział o tem, a nic nie słyszał, ani widział, wydawało mu się kulminacyjnym punktem strasznego nieszczęścia.
— Czy to nie dziwne? — szepnął, przerywając sobie to bezładne opowiadanie.
A mnie się to tak dziwnem nie wydawało. Miał on jakieś nieświadome przekonanie, że rzeczywistość ani w połowie nie mogła być tak okropną, straszną, jak to, co mu jego imaginacya przedstawiła. Wierzę, że w pierwszej chwili wiło się bólem serce jego, dusza poznała smak spotęgowanej trwogi, całą okropność, całą rozpacz ośmiuset istot ludzkich, napadniętych w noc ciemną przez nagłą, gwałtowną śmierć — bo dla czegożby rzekł:
— Zdawało mi się, że muszę wyskoczyć z tej przeklętej łodzi i płynąć z powrotem — pół mili — więcej — do samego miejsca...
Zkąd taki impuls? Czy rozumiecie jego znaczenie? Powrócić do tego samego miejsca! Dla czego nie płynąć dalej? — Jeżeli myślał o utonięciu — to dlaczego chciał wracać na to samo miejsce, jak gdyby jego imaginacya potrzebowała ukojenia pod postacią zdobytej pewności, że wszystko się już skończyło, zanim śmierć jego własna przyniesie wyzwolenie? Wątpię czy który z was zdoła inaczej to wytłómaczyć.
Było to jedno z tych dziwnych, podniecających błysków poprzez mgłę. Było to nadzwyczajne odkrycie.
Powiedział to w sposób zupełnie naturalny.
Zwalczył ten impuls i odczuł nadzwyczajną ciszę, panującą wokoło. Cisza na morzu, na niebie, zlana z tym bezmiarem przestrzeni, niczem nie mącona, jak cisza śmierci otaczała te szalone, drgające życiem jednostki.
— Słyszałbyś pan szpilkę spadającą do łódki — powiedział z dziwnem skrzywieniem ust, jak u człowieka usiłującego opanować swe uczucia podczas opowiadania wzruszających faktów. Cisza! Bóg jeden, który chciał, by on był takim, jakim był, wiedział, jak on ją odczuwał.
— Nie sądziłem, by mogła gdziekolwiek panować taka cisza! — rzekł — nie można było odróżnić morza od nieba; nie było nic do słyszenia lub widzenia. Żadnego błysku, żadnego dźwięku — nic! Mogłeś przypuszczać, że cały ląd stały zapadł się na dno morza; ci wszyscy ludzie potonęli, oprócz mnie i tamtych, siedzących w drugim kącie łodzi.
Pochylił się nad stołem, wyciągając ręce.
— Ja wierzyłem w to. Wszystko zginęło... wszystko przepadło... Tu westchnął głęboko wraz ze mną!
Marlow wyprostował się nagle i odrzucił gwałtownym ruchem cygaro. Zdawało się, że mała rakieta przecięła powietrze. Nikt się nie poruszył.
— No? cóż wy o tem myślicie! — krzyknął z nagłem ożywieniem. — Czyż on nie był szczerym ze sobą, co? Jego ocalone życie zmarnować się musi z braku gruntu pod nogami, z braku dźwięków jakichkolwiek lub widoków. Ogólne zniszczenie! Otaczała go tylko noc ciemna, cisza, żadnego ruchu w powietrzu, lub na morzu — nic!
Trwało to przez chwilę, i nagle jednogłośnie zaczęli wszyscy rozprawiać o tej ucieczce.
— Ja odrazu wiedziałem, że on zatonie. Jedna chwila, a byłoby już zapóźno!
Jim milczał. Raptem i wietrzyk powrócił i szmer morza złączył się z tym rozmownym nastrojem, z tą reakcya po tych chwilach strasznej ciszy i trwogi. Zatonął! Zatonął! Niema tu żadnej wątpliwości. Niktby tu pomódz nie zdołał. Powtarzali wciąż te same i te same słowa, jak gdyby powstrzymać się od nich nie mogli. Nie można się było czegoś innego spodziewać. Światełka pogasły... Jakże mogło być inaczej? Musiał zatonąć... Zauważył, że mówią tak, jak gdyby po za sobą zostawili tylko pusty parowiec. Wywnioskowali, że zatonięcie musiało bardzo prędko nastąpić. To przekonanie sprawiało im pewną przyjemność. Zapewniali jeden drugiego, że musiał zatonąć, „jak kawał żelaza”. Główny maszynista utrzymywał, że światełko na szczycie masztu tak zgasło w chwili tonięcia, „jak zapałka, którą rzucasz na ziemię”.
Na to drugi maszynista wybuchnął histerycznym śmiechem.
— Jak...że... się... cie...szę, cie...szę...
Nagle zęby jego zgrzytnęły i zaczął płakać. Płakał, szlochał jak dziecko, jęcząc: „ojoj”, „ojoj”! Przestał na chwilę, by znów zacząć gwałtownie: „o moja ręka! moja... bie...ed...na... rę...ka! Miałem ochotę go tłuc. Teraz widziałem zarysowujące się linie ich ciał. Gadali i gadali ciągłe, a we mnie wszystko drgało, a cóż miałem robić? Zdawało mi się, że jeżeli się poruszę, to rzucą się. Ręka jego wyciągała się ukradkowo, dotknęła kieliszka likieru i nagle cofnęła się, jak gdyby dotknęła rozpalonego żelaza. Podsunąłem mu butelkę.
— Może napijesz się? — spytałem.
Spojrzał na mnie gniewnie.
— Czyż myślisz pan, że nie zdołam wszystkiego wypowiedzieć bez podniecenia się.
Gromada „obieżyświatów” poszła już spać. Byliśmy sami, tylko tam w cieniu rysowała się jakaś biała postać. Spojrzałem na nią, pochyliła się, zawahała i odeszła powoli. Późno już było, ale nie zachęcałem gościa mego do pośpiechu.
W tym stanie zgnębienia Jim usłyszał, że towarzysze jego zaczynają komuś wymyślać.
— Ty waryacie, dlaczego skakać nie chciałeś? — mówił ktoś rozgniewanym tonem.
Główny maszynista porzucił ster i sunął naprzód, jak gdyby miał złe zamiary „względem największego idyoty, jaki był na świecie”.
Kapitan, siedząc przy wiosłach, wymyślał najokropniejszemi wyrazami.
Słysząc ten wrzask, Jim podniósł głowę i usłyszał imię „Jerzy”, a czyjaś ręka wymierzyła mu cios w piersi.
— Co masz do powiedzenia na swą obronę, ty głupcze? — wrzasnął ktoś gniewnie.
— Uważasz pan — rzekł Jim — wymyślali mi, łajali... myśląc, że jestem Jerzym.
Umilkł, usiłował uśmiechnąć się, odwrócił oczy i mówił dalej:
— Mały maszynista podsunął swą głowę pod sam mój nos.
— Ależ to ten przeklęty pomocnik kapitana!
— Coo? — zawył kapitan z drugiego końca łodzi.
— Co? — wrzasnął pierwszy maszynista i również pochylił się, by spojrzeć w moją twarz.
Znowu wiatr ucichł. Deszcz padać zaczął, a monotonny, trochę tajemniczy odgłos spadających w morze kropli rozlegał się naokoło.
— Byli zbyt zdziwieni, by się mogli na jakieś słowa zdobyć — opowiadał Jim — a ja, cóż miałem im powiedzieć?
Zawahał się przez chwilę, widocznie zmuszając się do dalszego opowiadania.
— Zarzucali mnie ohydnemi słowami.
Głos jego to zniżał się do szeptu, to podnosił się nagle, nabierał twardych, pogardliwych dźwięków, jak gdyby mówił o czemś wstrętnem, obrzydliwem.
— Wszystko jedno jak oni mnie nazywali — mówił — czułem nienawiść w ich głosie. Nie mogli mi wybaczyć, że siedzę w tej łodzi. To ich do wściekłości doprowadzało..
Parsknął śmiechem..
— A ja siedziałem tak, widzisz pan?
Usiadł na brzeżku stołu, ręce założył na piersiach.
— Jedno lekkie pchnięcie, a byłbym poszedł za innymi, jedno tylko... leciutkie.
Zmarszczył brwi, a uderzając palcem w czoło, mówił:
— Myśl ta siedziała tu ciągle... a deszcz zimny, gęsty, mroźny, jak stopniały śnieg, spada na moje cienkie ubranie — już mi tak zimno nigdy nie będzie w życiu. Niebo było czarne, zupełnie czarne. Ani jednej gwiazdy, nigdzie światełka żadnego. Nic po za tą przeklętą łodzią i temi wyjącemi na mnie małpami. Jap! Jap! Co tu robisz? Ananasik z ciebie! Pańska krew nie pozwoliła ci pracować z nami! Wyrwałeś się ze swej niemocy, co? Aby się tu wcisnąć, co? Jap! Jap! Nie wart jesteś życia! Jap! Jap! Szczekali jak psy jeden przez drugiego, rzucając najbrudniejsze wyrazy. Słuchałem tych wymyślań; one mnie utrzymały przy życiu, powiadam panu. A oni wyli dalej, jak gdyby chcieli samym hałasem wyrzucić mnie z łódki.
— I miałeś dość odwagi, by skoczyć! Wcale byłeś tu niepotrzebny! Gdybym wiedział, że to ty, tobym cię wyrzucił, ty psie! Co zrobiłeś z tamtym? Gdzie znalazłeś odwagę, by skoczyć, ty tchórzu! Co nas wstrzymuje od wyrzucenia cię teraz?...
Tchu im zbrakło. Ulewa poszła dalej. A wokoło naszej łodzi znów cicho, żadnego głosu.
Chcieliby mnie widzieć w morzu? Na moją duszę — przysięgam! stałoby się tak, gdyby zachowywali się spokojnie. Chcą wyrzucić mnie!
— Spróbujcie! — rzekłem.
— Podły — mruknęli obaj. Było tak ciemno, że tylko wtedy, gdy się poruszyli, byłem pewny, że ich widzę. Na Boga! ja tylko pragnąłem, by się do czynu zabrali!
— Co za dziwna historya! — zawołałem, nie mogąc powstrzymać okrzyku.
— Niezła — co? Oni wmawiali w siebie, że ja coś z tamtym zrobiłem. Po co? I zkąd ja, u dyabła, mogłem wiedzieć? W jaki sposób dostałem się do tej łodzi? do tej łodzi... ja!
Mięśnie jego ust skurczyły się dziwnie i wywołały jakiś wyraz tak niezwykły u niego i tak krótkotrwały jak błyskawica, pozwalająca na sekundę zajrzeć w tajemniczą głąb chmury.
— A jednak tak się stało. Ja siedziałem między nimi, czyż nie tak? Czyż to nie straszne, że człowiek może być do spełnienia takiego czynu zmuszony — i odpowiedzialnym być za niego?
Zkądże ja mogłem wiedzieć coś o tym Jerzym, którego tak przywoływali? Przypominam sobie, że go widziałem leżącego na moście.
— Zabójca i tchórz! — wołał główny maszynista; zdawał się zapominać, że są inne wyrazy jeszcze. Mało mnie to obchodziło, ale głos jego zaczął mnie męczyć.
— Milcz! — rzekłem. Na to on krzyczeć zaczął:
— Ty zabiłeś go! ty zabiłeś go!
— Nie! — wrzasnąłem — ale ciebie zabiję natychmiast!
Zerwałem się, a on upadł w tył ze strasznym głośnym hukiem. Nie wiem, z jakiej przyczyny. Ciemno było zupełnie. Przypuszczam, że chciał się cofnąć. Stałem jeszcze, patrząc przed siebie, a mały maszynista szlochać zaczął:
— Chyba nie tkniesz biedaka ze złamaną ręką, wszak nazywasz siebie dżentelmenem!
Usłyszałem ciężkie kroki — jeden-dwa — i potężne sapanie. Tamta druga bestya zbliżała się ku mnie. Widziałem jak we mgle, czy we śnie potwora tego.
— Chodź tu bliżej! — krzyknąłem. Rzuciłbym go w morze, jak niepotrzebny balast. Stanął, mruknął coś do siebie i wrócił na swe miejsce. Może usłyszał, że znów burza nadchodzi. Ja nie słyszałem.
Było to ostatnie, gwałtowne echo orkanu. Żałowałem, że nie mogłem spróbować...
Otwierał i zamykał swe zgięte palce, a ręce mu drżały, gotowe do schwytania ofiary.
— Uspokój! uspokój się! — szepnąłem.
— Co? co takiego? ja spokojny jestem — bronił się bardzo dotknięty, konwulsyjnym ruchem łokcia zrzucając butelkę z koniakiem. Rzuciłem się naprzód. Zeskoczył ze stołu, jak gdyby mina za jego plecami wybuchnęła, twarz mu zbladła, oczy dziko patrzyły. Po chwili objawił się w nich wyraz wielkiego zawstydzenia.
— Ach! jak mi przykro. Jakże jestem niezręczny! — mówił, gdy niemiły odór rozlanego alkoholu owiał nas jak w jakimś szynku.
Światła pogaszono w sali jadalnej; nasze świece samotnie błyszczały w długiej galeryi, kolumny czarnemi się stały od podstawy do szczytu. Przy świetle gwiazd jasno się odrzynały gmachy portowe, jak gdyby te olbrzymy kamienne przysunęły się bliżej, by słuchać.
Przybrał wyraz zupełnej obojętności.
— Śmiało twierdzę, że dziś mniej jestem spokojny — niż wówczas. Byłem przygotowany na wszystko.
— Niemiłe przechodziłeś chwile w tej łodzi — rzekłem.
— Byłem gotów — powtórzył. — Gdy pogasły światła parowca, wszystko mogło się stać w tej łodzi — wszystko na świecie, a nikogoby to nie obeszło.
Czułem to i byłem z tego zadowolony.
Byliśmy jak ludzie szybko w grobie zamurowani. Żadnej łączności z czemkolwiek na ziemi. Więc nikt nie wypowie o nas swego zdania, nikt nami zajmować się nie będzie.
Po raz już trzeci w ciągu tej rozmowy roześmiał się okropnie, ale już nikogo na galeryi nie było, by go mógł o upicie się posądzać.
— Niema strachu, prawa dla nas nie istniały, nikt na nas nie patrzy — nawet my sami przynajmniej do wschodu słońca.
Uderzyła mnie prawda w tych słowach zawarta. Coś jest szczególnego w małej łodzi, rzuconej na szeroką przestrzeń morza. Nad temi istotami, które wyrwały się z objęć śmierci, szaleństwo wisieć się zdaje. Gdy stracisz swój okręt z oczu, zdaje ci się, że cały świat zginął dla ciebie; ten świat, co cię wytworzył takim, jakim jesteś i opiekował się tobą. To tak, jak gdyby dusze ludzi, pływających po tym bezdennym bezmiarze, uwolnione były ze wszystkich karbów i mogły spełniać wszelkie nadużycia zarówno na polu heroizmu, jak głupstwa i obrzydliwości. W tym wypadku było coś wstrętnego, co odosobnienie czyniło zupełniejszem — ohyda okoliczności, odcinających tych ludzi od reszty ludzkości, której ideał postępowania nie przeszedł nigdy podobnej próby. Byli wściekli na niego za to jego wahanie: on skupił na nich nienawiść do tej całej sprawy; on pragnął, by zemścić się za tę pokusę, którą mu na drodze postawili. W okolicznościach takich zawsze na wierzch wyjdzie to, co gnieździ się na dnie każdej myśli, uczucia, wzruszenia. Że nie przyszło między nimi do bitwy, to przypisać chyba należy temu, że sami odczuwali, jak śmieszną była ich ucieczka z tej osobliwej katastrofy morskiej.
Spytałem po chwili.
— I cóż dalej się stało? — Niedorzeczne pytanie, wiedziałem zbyt wiele, bym się mógł spodziewać czegoś nadzwyczajnego.
— Nic — odparł.
Wschodzące słońce znalazło go w tem samem miejscu, na jakie spadł, skacząc do łodzi. Co za wytrwałość w gotowości! Trzymał w ręku ciężki kawał drzewa noc całą. Czy nie nazwiecie tego gotowością? Czy możecie go sobie wystawić, stojącego w milczeniu przez pół nocy, z twarzą w stronę deszczu zwróconą, patrzącego na te ciemne kształty, śledzącego każdy ich ruch, wytężającego uszy, by usłyszeć szepty płynące z drugiego końca łodzi. Wytrwałość odwagi, czy napięcie strachu? Jak wam się zdaje? Wytrwałość niemała przecie. Sześć godzin wytrzymać w obronnej postawie; sześć godzin zupełnej nieruchomości, gdy łódź sunęła powoli, lub stawała, zależnie od kaprysu wiatru, gdy morze uspokojone usnęło nareszcie; gdy chmury przebiegały ponad jego głową; gdy sklepienie niebios traciło swą ciemną barwę, rozbłyskiwało większą jasnością, bladło na wschodzie, a tamte czarne kształty w tyle łodzi uwypuklać się zaczęły: stawały się ramionami, głowami, twarzami, rysami — ukazały się strasznie patrzące nań oczy, zwichrzone włosy, ubranie w strzępach, czerwone mrużące się powieki w bladej barwie świtu.
— Wyglądali, jak gdyby tydzień cały leżeli spici w rynsztoku — opisywał i mruknął coś o wschodzie słońca, zapowiadającym dzień spokojny.
Znacie to przyzwyczajenie marynarzy, zwracanie uwagi na stan powietrza w każdej okoliczności, a z mojej strony te kilka słów jego wystarczyły, bym widział jasną linię na widnokręgu, zmarszczenie się całej powierzchni morza, jak gdyby wody drgnęły, dając życie świetlanej kuli, a poruszone lekkim wietrzykiem powietrze wydało tchnienie wyzwolenia.
— Siedzieli tam, ramię przy ramieniu, kapitan pośrodku, jak trzy brudne sowy i patrzyli na mnie! — słyszałem, jak to mówił z odczuciem nienawiści, która w te zwyczajne słowa wsączała jakby kroplę jadu; ale myśli moje pozostały przy tym wschodzie słońca.
Mogłem sobie wyobrazić pod tem przezroczystem, pustem sklepieniem niebios, tych czterech ludzi, uwięzionych na bezmiarze wód, a to samotne słońce, nieczułe na życiowe tragedye, zataczało jasne koło na niebie, by z większej wysokości rzucić swój obraz na powierzchnię morza i podziwiać jego wspaniałość.
— Wołali na mnie ztamtąd — rzekł Jim — jak gdybyśmy byli przyjaciołmi. — Słyszałem jak prosili, bym był rozsądny i rzucił precz ten kawał drzewa. Po cóż mam go trzymać? Przecież mi krzywdy żadnej nie zrobili — czy nie prawda? Krzywdy mi nie wyrządzili.
Twarz mu spąsowiała, jak gdyby dusił się.
— Nie wyrządzili mi krzywdy! — krzyknął. — Panu to zostawiam do ocenienia. Pan to zrozumieć możesz! Prawda! Wielki Boże! Nie wyrządzili mi krzywdy? A cóż gorszego mogło mnie od nich spotkać? Ach! tak, wiem doskonale — skoczyłem! Zapewne skoczyłem! Powiedziałem panu, że skoczyłem, ale powtarzam panu, ich było za wielu na jednego człowieka. To wszystko oni zrobili, tak, jakby hakiem ściągnęli mnie w dół. Czy pan sobie tego nie wystawia? Musisz pan to widzieć. Powiedz pan szczerze.
Jego niespokojne oczy wlepiły się w moje, pytały, błagały, wyzywały. Za cenę życia własnego nie mogłem powstrzymywać się od szepnięcia:
— Wystawiony zostałeś na próbę!
— Przechodzącą granicę — podchwycił szybko — z taką zgrają nie miałem żadnej nadziei wyjścia! A teraz tak byli przyjacielscy, tak piekielnie przyjacielscy! Jesteśmy razem w jednej łodzi, więc żyjemy sobie w zgodzie. Ani trochę nie dbają już o Jerzego. Musiał w ostatniej chwili skoczyć po coś do swego hamaku, no! i został. Ten chłopiec był skończonym głupcem. Bardzo smutno, naturalnie... spojrzeli na mnie... ale przecie skoczyłem, czy nie? Milczałem. Niema słów na to, co chciałem im powiedzieć. Gdybym tylko otworzył usta, wtedy wyłbym, jak dziki zwierz. Zadawałem sobie pytanie. kiedy ja się obudzę z tego okropnego snu?
Wołali na mnie głośno, bym zbliżył się do nich i wysłuchał, co kapitan ma do powiedzenia.
Przed wieczorem z pewnością dojrzy nas jakiś okręt, których mnóstwo kręci się po tej handlowej linii; już tam na północo-zachodzie widać jakby obłoczek dymu.
Doznałem okropnego wrażenia, ujrzawszy tę delikatną plamkę ciemnej mgły, przez którą widziałeś linię, łączącą morze z niebem.
Krzyknąłem, że doskonale ztąd słyszeć mogę.
Kapitan zaczął wymyślać głosem ochrypłym, przypominającym krakanie ptaka. Ani myśli zrywać sobie głosu dla mojej wygody.
— Czy lękasz się, że cię na brzegu usłyszą? — spytałem.
Rzucił mi spojrzenie, w którem malowała się chęć rozdarcia mnie na sztuki. Główny maszynista radził, by mi zrobił ustępstwo. Mówił, że w mej głowie coś nie w porządku. Tamten wstał, jak wielki kloc z mięsa i tłuszczu złożony i... gadał... gadał...
Jim umilkł zamyślony.
— O czemże? — spytałem.
— A czyż ja dbałem o to, jaką historyę oni chcą wymyślić? — krzyknął. — Mogli sobie mówić, co im się żywnie podoba, To ich interes. Ja znam dobrze całą historyę. Żadna bajka, dla ludzi wymyślona, nie zmieni jej dla mnie. Pozwoliłem im mówić, argumentować. Mówili i mówili bez końca. Nagle uczułem, że nogi podemną się uginają. Byłem zmęczony, wyczerpany do ostateczności. Wypuściłem trzymany drąg, odwróciłem się do nich plecami i usiadłem na poprzecznicy. Miałem tego dość! Krzyczeli na mnie, pytając, czy zrozumiałem — przecie, wszystko, co mówili, zgodne jest z prawdą, co? Prawdą było na Boga! ale na ich sposób przekręconą.
Nie odwróciłem głowy. Słyszałem, jak się wspólnie naradzali.
— Ten głupi osieł nic nie powie.
— O! dobrze on wszystko rozumie.
— Niech go tam, wszystko pójdzie dobrze.
— Cóż on może zrobić?
Cóż ja mogłem zrobić! Czyż nie byliśmy wszyscy razem w jednej łodzi? Usiłowałem ogłuchnąć, by nie słyszeć ich więcej. Dym gdzieś się rozpłynął w północnej stronie. Grobowy spokój otaczał nas. Napili się wody, ja również to uczyniłem.
Następnie zajęli się gorliwie rozciąganiem żagla, a spytawszy, czy zechcę pozostać na straży, wsunęli się pod płótno i zniknęli mi z oczu, dzięki Bogu! Czułem się tak zmęczonym, tak zmęczonym, jak gdybym od chwili narodzenia nie zaznał godziny spoczynku. Słońce skrzyło się w wodzie. Od czasu do czasu jeden z nich wysuwał się z pod płótna, toczył okiem wokoło i znów wracał na swe miejsce. Dochodziło mnie ztamtąd potężne chrapanie. Jeden z nich spał. Ja nie mógłbym! Wokoło tyle światła, tyle światła, łódź tonęła w niem. Chwilami dziwiłem się sam sobie, że siedzę tutaj..
Zaczął chodzić miarowemi krokami przed krzesłem mojem, lewą rękę trzymał w kieszeni, a prawą zdawał się odpychać niewidzialnego napastnika.
— Przypuszczasz pan zapewne, że zmysły traciłem — zaczął zmienionym tonem.
— I dziwićby się temu nie można, wszak jak mówiłem, straciłem czapkę. Słońce paliło mi głowę, ale jak widzę, dnia tego nic mi się stać mi mogło. Słońce nie mogło sprowadzić szaleństwa... ani zabić mnie nie mogło.
Ręka jego odepchnęła cień jakiś.
— To zostało ze mną — dodał.
— Doprawdy? — spytałem niezmiernie zdziwiony tym nowym zwrotem i patrzyłem na niego z tem samem uczuciem, jak gdyby tu, wykręciwszy się na pięcie, przedstawił mi zupełnie inną fizyognomię.
— Nie dostałem zapalenia mózgu, ani padłem trupem — ciągnął dalej.
— Nic sobie nie robiłem z tego słońca, wiszącego mi nad głową. Rozmyślałem tak zimno, jak człowiek siedzący w miłym chłodku. Ta tłusta bestya, kapitan, wychylił kudłatą głowę z pod płótna i świdrujące oczki wlepił we mnie.
Donnerwetter! zdechniesz! — krzyknął i jak żółw, cofnął się znów.
Widziałem go, słyszałem. Ale on mi nie przeszkodził. Myślałem właśnie o tem, że tego nie zrobię.
Przechodząc, rzucił mi badawcze spojrzenie, chcąc się przekonać o czem ja myślę.
— Chcesz powiedzieć, że rozmyślałeś nad kwestyą, czy umrzeć masz? — spytałem tak nieprzeniknionym tonem, na jaki się tylko zdobyć mogłem. Nie zatrzymując się, kiwnął głową.
— Tak, przyszło mi to do głowy, gdy tak sam siedziałem — odparł.
Poszedł parę kroków dalej i gdy znów zwrócił się do mnie, obie jego ręce głęboko wsunięte były w kieszenie. Stanął przedemną i patrząc w dół, spytał z natężoną ciekawością:
— Czy nie wierzysz pan temu?
Oświadczyłem mu uroczyście, że gotów jestem uwierzyć bez zastrzeżeń wszystkiemu temu, co on będzie uważał za stosowne powiedzieć mi.


ROZDZIAŁ XI


Wysłuchał tych słów z głową na bok przechyloną, a ja znów rzuciłem okiem poprzez szczelinę we mgle, otaczającej jego czyny i jego samego.
Mdłe światło palących się pod kloszami świec nie oświetlało go dokładnie, a za jego plecami wisiała noc czarna, tylko gdzieniegdzie błyskami gwiazd rozjaśniona; pomimo to jakieś tajemnicze światło zdawało się wskazywać na jego młodzieńczą głowę, jak gdyby ta młodość w nim w tej chwili rozbłysła i zgasła.
— Jesteś pan niezrównanie dobrym, że tak słuchasz mnie — rzekł. — Mnie to tyle dobrego robi!... Pan nawet wiedzieć nie możesz, czem to jest dla mnie... Pan nie... — tu słów mu zbrakło.
Miałem teraz wyraźny dowód. Był on jedynym z tych młodzieńców, których z przyjemnością widzisz obok siebie; myślisz z rozkoszą, że takim sam niegdyś byłeś, a którego sam widok przypomina o istnieniu złudzeń, zdających się być już wygasłemi, a one jednak, jakby rozpalone zetknięciem się z innym płomieniem, gdzieś głęboko błyszczą światłem i ciepłem!... Tak... rzuciłem okiem na dno jego duszy... i to nie po raz ostatni.
— Pan nie wiesz, co to jest dla człowieka w mojem położeniu, gdy może duszę swą otworzyć przed starszym człowiekiem i ten mu wierzy. To tak trudno... tak ciężko zrozumieć.
Znów otaczał się mgłą. Nie wiem, jak starym wydawałem mu się i o ile mędrszym?
Ja sam czułem się wówczas niezmiernie starym i bezużytecznie rozsądnym.
Z pewnością w żadnym innym zawodzie serca tych, co schodzą już z pola, nie ciągną tak do młodych, wstępujących w życie, patrzących błyszczącemi oczyma na szeroką przestrzeń przed nimi otwartą.
Tyle jest wspaniałej niepewności w oczekiwaniach, ciągnących każdego z nas do morza, tyle pięknej żądzy przygód, będących jedyną nagrodą! To, cośmy otrzymali, jest tak małe, że mówić o tem nie chcemy, ale czy który z nas uśmiech powstrzymać zdoła? W żadnem innem życiu marzenia nie są tak pozbawione rzeczywistości; tu początek składa się z samych urojeń — rozczarowania są szybkie, a jednak to morze zagarnia nas zupełnie. Czyżeśmy wszyscy nie zaczynali z temi samemi pragnieniami, kończyli z tą samą świadomością, nosili się z temi samemi wspomnieniami! Nic więc dziwnego, że nas, marynarzy, prócz zwykłych nici koleżeństwa, łączy siła głębszego uczucia, wiążąca zwykle dojrzałego męża z dzieckiem. On tu stał przedemną wiedząc, że lata i rozum zdołają znaleźć lekarstwo na ten ból, pozwalając mi zajrzeć wgłąb swej duszy, jak młokos, złapany na gorącym uczynku, wobec którego starzec siwobrody kiwa uroczyście głową, kryjąc uśmiech.
A on rozmyślał o śmierci — Boże święty!
Uważał, że tylko o tem myśleć może, ponieważ ocalił życie, którego cała wesołość znikła wraz z tym parowcem w noc ciemną. Cóż bardziej naturalnego! było to zarazem tragiczne i śmieszne, ta chęć wzbudzenia współczucia, ale ja mu go odmówiłem.
Gdy tak patrzyłem na niego, rozdarła się mglista zasłona i on rzekł:
— Straciłem przytomność, pan wie. Była to rzecz nie każdemu się przytrafiająca. To nie była właściwie walka.
— Nie, nie była walka — przyznałem. Zdawał się nagle zmienionym, jakby dojrzałym więcej.
— Człowiek nie może być pewnym — szepnął.
— A! nie byłeś pewnym — rzekłem, słysząc delikatne westchnienie, które uleciało między nami, jak mała ptaszyna.
— Tak, nie byłem — odparł odważnie. — To było coś podobnego do tej historyi, co oni wymyślili. To nie było kłamstwem, ale nie było i prawdą. Było coś... Na kategorycznych kłamstwach człowiek się zna, a tu cienkość kartki papieru dzieliła prawdę od fałszu.
— Czegóż chciałeś więcej? — spytałem, ale zdaje mi się, że powiedziałem tak cicho, że on nie dosłyszał słów moich.
— Przypuśćmy, że ja nie skoczyłem... chciałem powiedzieć, że trzymałem się parowca? Dobrze. Jakże długo to potrwać mogło? Powiedzmy, minutę, pół minuty. Więc słuchaj pan. Po trzydziestu sekundach, nie ulega wątpliwości, znalazłbym się w morzu; i cóż pan myśli, czyż nie chwyciłbym się pierwszego lepszego przedmiotu, nasuwającego mi się pod rękę. Czy postąpiłbyś pan inaczej? Wszak musiałbym chwycić się czegoś?
— I zostać ocalonym — przerwałem.
— Do tego bym dążył, — odparł — a ja o tem nawet nie myślałem — zadrżał, jak gdyby musiał przełknąć coś obrzydliwego; — gdy „skoczyłem” wykrztusił z konwulsyjnym wysiłkiem, którego natężenie jak gdyby udzieliło się falom powietrza i targnęło zlekka mem ciałem. Wlepił we mnie oczy.
— Czy nie wierzysz mi pan? — krzyknął. — Przysięgam... na wszystkie piekła! Wciągnąłeś mnie pan w tę rozmowę i... musisz!... powiedziałeś, że mi wierzyć będziesz!
— Rozumie się, że tak! — powiedziałem naturalnym tonem, który wywołał uspakajające wrażenie.
— Przebacz mi pan — rzekł. — Nie mówiłbym panu o tem wszystkiem, gdybyś nie był dżentelmenem. Powinienbym wiedzieć... Jestem... także jestem dżentelmenem.
— Ależ tak, tak — pośpieszyłem potwierdzić. Patrzył mi prosto w twarz i powoli cofał swój wzrok.
— Teraz pan rozumie, dlaczego, pomimo wszystkiego, w ten sposób nie zakończyłem sprawy. Nie lękałem się skutków mego postępku. A w każdym razie, gdybym pozostał na parowcu, to w chwili tonięcia zrobiłbym wszystko, by zostać ocalonym. Znane są fakty, że ludzie pływali całemi godzinami po morzu... i zostali wyratowani, nie poniósłszy żadnego uszkodzenia. Mogłem wytrzymać dłużej niż inni. Żadnej wady w mem sercu nie było.
Wyciągnął prawą swą pięść z kieszeni, i wymierzył sobie cios w pierś, który jak stłumiony wystrzał, rozległ się w ciszy nocnej.
— Nie — rzekłem.
Zamyślił się i szepnął.
— Szerokość włosa, nawet mniej, między jednym a drugim, a tymczasem...
— O północy trudno dojrzeć włos — rzekłem trochę złośliwie. — Czy rozumiecie, że chciałem solidaryzować się z zawodem naszym? Byłem na niego zagniewany, jak gdyby oszukał mnie! O! taka pyszna sposobność trzymania się złudzeń lat młodzieńczych, a on odarł nasze wspólne życie z ostatniego błysku jego świetności.
— Więc uciekłeś... odrazu.
— Skoczyłem! — poprawił z naciskiem. — Skoczyłem, pamiętaj pan! — powtórzył, a ja dziwiłem się widocznej, lecz niejasnej intencyi.
— A więc, tak! Może wówczas nie rozumiałem tego. Ale później, w łodzi, miałem dość na to czasu. Mogłem rozmyślać. Nikt o tem wiedzieć nie będzie, naturalnie, ale to mi położenia nie ułatwiało. Pan miałeś w to uwierzyć. Ja nie pragnąłem tej całej rozmowy... Nie... Tak... nie będę kłamał... chciałem jej, tego właśnie pragnąłem. A czy pan myśli, że pan, czy ktokolwiek inny, zmusiłby mnie do powiedzenia... gdybym... bał się wypowiedzieć wszystko.
Nie bałem się również myśleć o tem. Patrzyłem sprawie prosto w oczy. Ani myślałem uciekać. W pierwszej chwili... w nocy... gdyby nie pogróżki tamtych... mógłbym... Ale nie! na Boga! nie zrobiłbym im tej przyjemności. Zrobili dość już. Wymyślili bajkę i wierzyli w wiarogodność tego, pomimo wszystkiego, co ja wiedziałem. Ale istotna prawda pozostanie przy mnie. Ani myślę mieszać się w tę wstrętną sprawę. Jeżeli mam prawdę powiedzieć, byłem zupełnie do życia zniechęcony; ale wiedziałem, że nic dobrego wyniknąć nie może z mego... wycofania się. Wierzyłem, że to nie zakończy wszystkiego. Chodził tam i sam, ale z ostatniemi słowy zwrócił się nagle do mnie.
— I co pan myślisz? — spytał gwałtownie. Nastała chwila milczenia, a ja uczułem się ogromnie wyczerpanym i zmęczonym, jak gdyby głos jego wyrwał mnie ze snu męczącego, w którym błąkałem się po pustych przestworzach, a tak rozległych, iż wędrówka ta zgnębiła duszę i wyczerpała ciało.
— To na nicby się nie zdało — szeptał uparcie. — Nie; należało stawić temu czoło.. czekać na drugą sposobność.



ROZDZIAŁ XII.


Otaczała nas najzupełniejsza cisza. Mgła jego odczuć wisiała między nami, jakby walką jego wewnętrzną miotana, a po przez nią nią ukazywał mi się on nie pod własną postacią, lecz jak jakaś symboliczna istota w obrazie. Chłód nocy przygniatał mu członki, jak płytą marmurową.
— Rozumiem — szepnąłem więcej dlatego, by sobie samemu dowieść, że mogę otrząsnąć się z tej bezwładności, niż dlaczego innego.
— Przed zachodem słońca „Ozondala” zabrała nas na swój pokład — mówił chmurnym tonem — płynęła wprost na nas, musieliśmy tylko siedzieć spokojnie i czekać.
Po długiej przerwie rzekł:
— Opowiedzieli swoją historyę. — Znowu nastała chwila przygnębiającej ciszy.
— Wówczas dopiero zdałem sobie jasno sprawę ze wszystkiego i powziąłem postanowienie — dodał.
— Nic nie powiedziałeś? — szepnąłem.
— A cóż mówić miałem? — również szeptem spytał.
— Lekkie drgnienie. Zatrzymany parowiec. Skonstatowane uszkodzenia. Wzięto się cicho do spuszczania łodzi, by nie wzbudzać popłochu. Gdy pierwszą łódź spuszczono, parowiec zatonął jak kawał ołowiu... czy mogło być coś jaśniejszego? — zwiesił głowę — i straszniejszego?
Usta mu drżały gdy patrzył mi prosto w oczy.
— Skoczyłem... czyż nie tak?... To był fakt, a reszta, to już wszystko jedno!
Załamał na chwile ręce, spojrzał na prawo i lewo i szepnął:
— To jakbym oszukiwał zmarłego.
— Tam umarłych nie było — rzekłem.
Na te słowa oddalił się odemnie, oparł się o balustradę, jakby podziwiając piękność i spokój nocy. Z kwiatów płynęła balsamiczna woń. Po chwili wrócił do mnie szybkiemi krokami.
— To wszystko jedno — powtórzył.
— Może być — rzekłem. Zaczynałem rozumieć, że nie dorównywam mu, bo zresztą cóż ja wiedzieć mogę.
— Umarły, czy żywy był on, nie mogłem wiedzieć tego napewno — rzekł. — Żyć musiałem, prawda?
— Zapewne, tak, jeżeli się z tego punktu zapatrujesz — bąknąłem.
— Rad byłem, rozumie się — mówił, myśląc o czem innem. — Zeznawali — wyrzekł powoli podnosząc głowę. — Czy pan wiesz, jaka była moja pierwsza myśl, gdym ich słuchał? Doznałem ulgi, ucieszyłem się, dowiedziawszy się, że te krzyki... czy mówiłem panu, że słyszałem krzyki? Nie? Otóż słyszałem... krzyki o pomoc, straszne... okropne. Imaginacya, przypuszczam. A jednak, nie mogę pojąć... tamci nie słyszeli. Pytałem się ich później. Wszyscy mówili... nic! Nic? A ja słyszałem je, nawet wówczas. Powinienem był wiedzieć, że to niemożliwe... ale ja nic nie myślałem... tylko wsłuchiwałem się. Bardzo słabe jęki, ale słyszałem je dzień w dzień. Nareszcie, jeden z majtków podszedł do mnie i rzekł:
— Patua... francuski statek... dopłynęli szczęśliwie do Aden... śledztwo... sąd... przygotowane dla was pomieszczenie w „Domu marynarzy”. Przechadzałem się z nim po pokładzie i rozkoszowałem się ciszą. Nie było więc krzyków. Imaginacya! Musiałem mu uwierzyć. Nie słyszałem nic już więcej. Nie wiem, jak długo mógłbym to znieść. Stawało się to coraz przykrzejszem... chciałem powiedzeć... głośniejszem.
Zamyślił się.
— Więc krzyków nie było! Niech i tak będzie. Ale światła! Przecie światła znikły! Nie widzieliśmy ich więcej. Gdyby były, rzuciłbym się w morze i popłynąłbym ku nim krzycząc... błagałbym, by mnie znów przyjęli na pokład... Miałbym okazyę... czy wątpisz pan?... A zkąd wiedzieć, co ja czułem?.. Jakiem prawem pan wątpi?... O mało co nie zrobiłem tego... czy pan rozumie? — tu głos zniżył. — Nie było jednego światełka, jednego błysku — mówił smutnie. — Czyż pan tego zrozumieć nie może, że gdyby było jedno światełko, nie widziałbyś mnie pan tutaj? Widzisz mnie pan... i wątpisz?
Zaprzeczyłem głową. Ta kwestya świateł niewidzialnych, pomimo, że parowiec był tylko o ćwierć mili oddalony, mogła być przedmiotem do dyskusyi. Jim upierał się przy tem, że nie widać było nic po pierwszem przejściu ulewy; tamci tożsamo opowiadali oficerom z „Avondali”. Rozumie się, że słuchano ich i kiwano głowami z uśmiechem powątpiewania. Stary jakiś kapitan, siedzący przy mnie na sądzie, nachylił się do mnie, szepcząc:
— Rozumie się, kłamać będzie!
A właściwie, nikt nie kłamał; nawet ten główny maszynista, opowiadając o światełku na maszcie, gasnącem jak rzucona zapałka. Człowiek w takim stanie podniecenia, w jakim oni byli, mógł dojrzeć tlącą się iskierkę, gdy rzucał ukradkowe poza siebie spojrzenia, a oni nie widząc jej, mogli sobie tylko tem wytłómaczyć, że parowiec zatonął. Było to widoczne, a zarazem uspokajające. Przewidziany fakt nadchodził tak szybko, że widoczny był pośpiech. Nic dziwnego, że nie szukali oni innego wytłómaczenia. A prawdziwe wyjaśnienie było bardzo proste, i jak tylko Brielly wzmiankował o niem na sądzie, nikt już więcej tą sprawą się nie zajmował. Jeżeli pamiętacie, parowiec został zatrzymany, a tył wysoko podniesiony. Gdy orkan uderzył weń, przechylił się mocno na przeciwną stronę i tym sposobem światła jego stały się zupełnie niewidzialne dla ludzi, znajdujących się w łodzi po tej jego stronie.
Bardzo być może, że gdyby światła były widzialne, robiłyby one wrażenie niemej prośby — a blask ich, przebijając cienie nocy, posiadałby tajemniczą potęgę ludzkiego spojrzenia, mogącego obudzić uczucia litości i wyrzutów sumienia. Mówiłoby: „Jestem tu... jeszcze tu...”, bo cóż może powiedzieć więcej oko porzuconej ludzkiej istoty?
Ale parowiec odwrócił się od nich, jakby z pogardą. Patrzał teraz uparcie na nowe niebezpieczeństwa na otwartem morzu, których tak dziwnym sposobem uniknął, aby zakończyć swe życie na przystani, pod cieniami siekier i młotów. Jaki był ostateczny los pielgrzymów, znajdujących się na jego pokładzie — nie wiem, ale nazajutrz, około dziewiątej, zjawił się statek francuski; zeznanie komendanta stało się publiczną własnością.
Skręcił on trochę z drogi, by się przekonać co się dzieje z tym parowcem, tak groźnie pochylonym nad powierzchnią morza.
Wywieszona była flaga, widać było, że parowiec znajduje się w strasznem niebezpieczeństwie, ale kucharze przygotowali ranny posiłek, a pokład natłoczony był ludźmi; wszyscy oni patrzyli na zbliżający się statek, a żaden głos nie wyszedł z ich ust, jakby czarem jakimś do milczenia zmuszonych.
Komendant francuski wołał na nich, ale nie otrzymał odpowiedzi, a przekonawszy się przez lunetę, że tłum na pokładzie nie wygląda jak zadżumiony, zdecydował się wysłać łódź.
Dwóch oficerów weszło na pokład, usiłowali rozmówić się z Arabem, ale do ładu z nim dojść nie mogli: groza położenia sama przez się biła w oczy.
Zdumieni byli widokiem martwego białego człowieka, w skurczonej pozycyi, leżącego na pomoście.
Fort intrigué par ce cadavre — opowiadał mi oficer francuski, którego przypadkiem spotkałem w kawiarni w Sydneju. Był on na tym statku i doskonale pamiętał całą sprawę, chociaż niemało lat upłynęło od tego czasu.
Co prawda, muszę to zaznaczyć, że ta sprawa dziwną miała moc, opierała się czasowi i słabości pamięci ludzkiej; z niezwykłą żywotnością przebywała w mózgach ludzkich i na końcu ich języka. Miałem tę wątpliwą przyjemność, że po latach całych, w oddaleniu niewiem już ilu mil, wychodziła ona zawsze na stół przy najlżejszej aluzyi. Dziś naprzykład, zkąd doszło do rozmowy o niej? Ja w tem towarzystwie jestem jedynym marynarzem, ta sprawa tylko w mojej pamięci pozostać mogła, a jednak wypłynęła na wierzch.
A jeżeli dwaj ludzie nieznani sobie, ale obznajmieni z tą sprawą spotkają się w jakimkolwiek punkcie świata, to zanim się rozejdą, rozgadać się o niej muszą.
Ja tego Francuza nigdy a nigdy przedtem nie widziałem, a po upływie godziny rozmawialiśmy jak starzy znajomi, chociaż nie należał on również do bardzo rozmownych.
Siedział on sobie spokojnie nad szklanicą, napełnioną jakimś ciemnym płynem. Mundur jego trochę był zniszczony; on sam ciężki, o szerokich nabrzmiałych policzkach, wyglądał na człowieka zażywającego tabaczkę. Znajomość nasza rozpoczęła się tem, że on mi podał przez stół gazetę, której nie potrzebowałem.
Powiedziałem: Merci.
Zamieniliśmy parę nic nie znaczących uwag i nagle, zanim pojąłem, jakim sposobem doszliśmy do tego, wpadliśmy na tę historyę i on mi opowiadał, jak bardzo „zdziwieni byli widokiem tego trupa”. Okazało się, że mój oficer należał do załogi statku, który wyratował Jima i jego towarzyszów.
W restauracyi, gdzieśmy siedzieli, trzymano rozmaite zagraniczne trunki, widocznie dla wygody oficerów marynarki. Francuz, popijając jakiś ciemny płyn, zapewne cassis à l'eau, kiwał głową, zaglądając jednem okiem do wnętrza szklanki.
Impossible de comprendre... vous concevez — rzekł.
Łatwo pojąłem, jak mi trudno było połapać się w sytuacyi. Żaden z przybyłych łodzią oficerów nie znał dobrze angielskiego języka, nie mogli się więc porozumieć.
— Tłoczyli się wokoło nas — opowiadał oficer. — Utworzyło się koło autour de ce mort opisywał. Należało się zabrać do rzeczy najważniejszej. Ludzie ci zaczynali się niepokoić... Parbleu! Tłum taki... wystawiasz to pan sobie? — dodał z filozoficzną pobłażliwością. — Co się tyczy miejsca uszkodzonego w parowcu, radził nie dotykać go, uważał to za rzecz najbezpieczniejszą. Jak można najprędzej, linami przywiązano Patuę do statku, sterem naprzód; w tych okolicznościach, było to rozsądne rozporządzenie, gdyż manewr ten zmniejszył ciężar w miejscu uszkodzonem, wymagającem wielkiej ostrożności.
Byłem pewny, że w tych rozporządzeniach mój nowy znajomy odegrał główną rolę; wyglądał na człowieka, któremu zaufać można, na wytrawnego marynarza, chociaż gdy tak siedział, trzymając grube palce na brzuchu, przypominał jednego z tych poczciwych, zatabaczonych proboszczów wiejskich, do których uszu zlewane są wszystkie grzechy, cierpienia, wyrzuty sumienia całych generacyi kmiotków. Wyraz spokoju i prostoty, malujący się na ich twarzach jest jakby zasłoną, rzuconą na tajemnicę bólu i rozpaczy. Stosowniejszą dla niego byłaby wytarta sutanna, zapięta aż pod obfitym podbródkiem, niż ten surdut z epoletami i metalowemi guzikami. Szeroka jego pierś podnosiła się miarowo, gdy mi opowiadał o tej ryzykownej sytuacyi, w jakiej się teraz znaleźli; bezwątpienia, jako marynarz muszę to dobrze rozumieć.
Powiedziawszy to, pochylił się zlekka ku mnie, i wydymając wygolone wargi, odsapnął lekko.
— Na szczęście — ciągnął dalej — morze tak gładkie było jak ten stół, a powietrze tak nieruchome jak tu.
Rzeczywiście gorąco tam było i duszno; policzki mi pałały, jak gdybym był tak młodym, że mogłem rumienić się i czuć się zakłopotanym.
A kierowali się, jak opowiadał, do najbliższego angielskiego portu, gdzie kończyła się ich odpowiedzialność Dieu merci...
Wydął trochę policzki.
— Bo, proszę pana, przez cały czas holowania tonącego parowca trzymaliśmy dwóch ludzi na straży z siekierami w rękach, by natychmiast przecinali liny, gdyby parowiec opuścił ciężkie powieki, tą mimiką podkreślając myśl swoją.
— Cóż pan chcesz! Robi się, co można. — Przez chwilę zachował zupełną nieruchomość z wyrazem rezygnacyi pełnym.
— Dwóch ludzi na stanowisku przez trzydzieści godzin. Dwóch! — powtórzył, podnosząc trochę prawą rękę, wystawiając dwa palce. Był to pierwszy giest, jaki wykonał.
To dało mi sposobność do zauważenia, że miał bliznę na dłoni — najwidoczniej pochodziła ona od postrzału, a gdy wskutek tego odkrycia baczniej przyglądać mu się zacząłem, spostrzegłem krysę na skroni, gubiącą się w szpakowatych włosach — ślad cięcia pałaszem zapewne.
Znów założył ręce na brzuchu.
— Pozostałem na pokładzie tej... tej... jakże tam... Oh! Pattu! C’est bien ça. Pattua! Merci. To dziwna, jak człowiek zapomina. Otóż pozostałem na pokładzie tego parowca trzydzieści godzin...
— Pan to zrobiłeś? — krzyknąłem.
Patrząc na swe ręce, wydął trochę usta.
— Uważano za konieczne — rzekł, podnosząc powoli brwi, by jeden z oficerów pozostał na zagrożonym parowcu, by miał oko zwrócone na wszystko, by porozumiewał się znakami z holującym statkiem... rozumiesz pan? Zresztą i moje takie było zdanie. Łodzie ratunkowe na naszym statku były przygotowane... ja również na tym parowcu pomyślałem o środkach ratunku... Enfin! Zrobiło się wszystko, co było w możności naszej. Położenie delikatnej natury. Trzydzieści godzin! Przygotowano dla mnie posiłek. Ale co do wina... rób co chcesz, ani kropli!...
Dziwnym sposobem, nie zmieniając wyrazu twarzy, nie ruszając się, wyraził całą głębię swego niezadowolenia.
— Ja... rozumiesz pan, bez szklanki wina przy jedzeniu jestem do niczego!
Lękałem się, by zbytecznie nie rozgadał się o tem nieszczęściu, bo chociaż nie poruszył palcem, ani skrzywił się, dał do zrozumienia, jak bardzo drażni go samo wspomnienie o niem. Ale po chwili zapomniał o wszystkiem.
Oddali ładunek „władzom portowym” jak się wyraził. Niezmiernie był zdziwiony, że z takim spokojem przyjęto go.
— Zdawałoby się, że takie dziwne zguby odwożone nie są dzień w dzień. Wy, jednakże, dziwni jesteście — dodał, opierając się o mur i wyglądając tak nieodpowiednio do wyrażenia jakichkolwiek uczuć, jak wór z otrębami.
Zdarzyło się, że w tym porcie stał właśnie okręt wojenny i parowiec indyjskiej floty, francuz nie ukrywał podziwu nad szybkością, z jaką łodzie tych dwóch okrętów oczyściły Patnę z pasażerów.
Rzeczywiście, jego ospały sposób obejścia wyrażał wszystkie uczucia: posiadał on tajemniczą, cudowną moc wywołania nadzwyczajnego efektu za pomocą środków niedostrzegalnych, co jest ostatnim wykazem najwyższej sztuki.
— Dwadzieścia pięć minut, z zegarkiem w ręku... dwadzieścia pięć minut, ani sekundy więcej.
Składał i rozkładał swe palce, nie odejmując rąk od żołądka i wywołał tem większe wrażenie, niż gdyby ramiona w górę wyrzucał.
— Cały ten tłum przeniesiono na wybrzeże ze wszystkimi manatkami, na parowcu została tylko straż, z marynarzy złożona, i ten interesujący nieboszczyk. To wszystko stało się w dwadzieścia pięć minut...
Ze spuszczonemi oczami i głową na bok przechyloną zdawał się jak smarkacz delektować kawałkiem ładnej roboty. Nie mówiąc nic więcej, przekonywał słuchacza, że jego uznanie niemałą posiada wartość i w końcu objaśnił mnie, że mając rozkaz pospieszać do Tulonu — odpływali wkrótce, tak, że wiele rzeczy z tego epizodu życia mego pozostały dla mnie niewyjaśnionemi!



ROZDZIAŁ XIII.


Po tych słowach, nie zmieniając pozycyi, popadł, że tak powiem, w stan milczenia. Dotrzymywałem mu towarzystwa; i nagle, ale nie gwałtownie, jak gdyby przyszedł właściwy czas na wydobycie się jego ochrypłego głosu — powiedział:
— Mój Boże! jakże to czas leci!
Była to najzwyczajniejsza uwaga; ale sposób jej wypowiedzenia wywołał u mnie chwilową wizyę. To dziwne, jak my przechodzimy przez życie z nawpół zamkniętemi oczami, tępym słuchem i drzemiącemi myślami.
A może to i dobrze; może ta właśnie tępość czyni życie tak znośnem, a nawet przyjemnem dla większości ludzi. W każdym razie między nami nie może być dużo ludzi takich, którzyby nie mieli chwil zupełnej świadomości — a w takich — rozumie się, widzi się i słyszy wszystko — zanim się znów nie wpadnie w przyjemną ospałość.
Podniosłem oczy i zdawało mi się, że po raz pierwszy patrzę na niego. Widziałem jego podbródek obwisły, niezgrabne fałdy ubrania, te ręce na brzuchu złożone, jakby stworzone do zajmowania tej tylko pozycyi. Czas płynął rzeczywiście; wyprzedziłem go i poszedłem naprzód. Pozostawiłem bezradnego za sobą, z temi szpakowatemi włosami, zmęczoną, ogorzałą twarzą, dwiema bliznami i parą zniszczonych epoletów; jednego z tych ludzi godnych zaufania, w których jest surowy materyał na wielką sławę, jednę z tych niezliczonych istot, grzebanych bez huku i hałasu, pomimo ich wielkich zasług.
— Jestem teraz trzecim porucznikiem na „Victorieuse" — rzekł, przedstawiając mi się.
Oddałem mu ukłon i powiedziałem, że jestem komendantem handlowego okrętu, stojącego obecnie na kotwicy w Rushentter's Bay. Zwrócił na niego uwagę — ładny okaz. Nie szczędzi komplementów memu okrętowi, zdaje mi się, że nawet pochylił głowę, mówiąc:
— A... tak... ładny okaz, na czarno pomalowany... ładny, bardzo ładny.
Po chwili obrócił się i spojrzał przez okno na ulicę.
— Smutne miasto.
Dzień był jasny; szalał wiatr południowy, przechodzący mężczyźni, kobiety, dzieci walczyły z tumanami podnoszonego wiatrem pyłu.
— Wyszedłem na brzeg — rzekł — by rozprostować nogi, ale... — nie skończył i wrócił do stanu spoczynku.
— Powiedz mi pan, proszę — zaczął niespodziewanie — co tam było na dnie tej sprawy? To jednak ciekawe. Ten nieboszczyk...
— Tam byli ludzie żywi — rzekłem — daleko ciekawsi.
— Bezwątpienia, bezwątpienia — przyznał na wpół głośno, a po chwili namysłu szepnął: Rozumie się. — Chętnie podzieliłem się z nim tem, co mnie w tej sprawie najwięcej interesowało. Przecie on ma prawo wiedzieć, wszak spędził trzydzieści godzin na pokładzie Patny — czyż nie robił, co mógł?
Słuchał mego opowiadania więcej niż kiedy podobny do księdza — zapewne te spuszczone oczy nadawały mu pozór pobożnego skupienia się.
Raz, czy dwa razy podniósł brwi (nie podnosząc powiek), jak gdyby chciał rzec: „a! do dyabła!” raz spokojnie zawołał: „ah! ba!” a gdy skończyłem, wydął wargi i gwizdnął.
U każdego innego człowieka możnaby to przyjąć za oznakę znudzenia lub obojętności; ale on, na swój okultystyczny sposób kazał wierzyć, że ta jego nieruchomość kryje całą głębię myśli.
Nakoniec szepnął tylko: „bardzo interesujące”.
Zanim opanować zdołałem moje rozczarowanie, dodał jakby do siebie: „otóż to jest! otóż to jest!”
Podbródek jego zdawał się opadać niżej, ciało więcej ciężyło. Miałem właśnie spytać, co on o tem myśli, gdy jakiś przygotowawczy dreszcz przeszedł po jego ciele; zdawało mi się, że patrzę na marszczącą się stojącą wodę przed zjawieniem się wiatru.
— A więc ten biedny młodzieniec uciekł z tamtymi — rzekł z poważnym spokojem.
Nie wiem dlaczego, uśmiechnąłem się; był to jedyny uśmiech o ile pamiętam, łączący się ze sprawą Jima. Ale bo też to proste określenie sprawy śmiesznie brzmiało po francusku.
Raptem podziwiać zacząłem zdolności spostrzegawcze tego człowieka. Odrazu trafił w sedno: zrozumiał, o co mi najwięcej chodzi. Jego niewzruszoność i spokój zdradzały eksperta, obznajmionego z faktami, dla którego wszelkie zawikłania są niczem.
— A! młokos! młokos! — rzekł sobie pobłażliwie.
— Przecież się z tego nie umiera.
— Z czego? — spytałem pospiesznie.
— Ze strachu — wyjaśnił myśl swą i zabrał się do wypróżnienia szklanki.
Spostrzegłem, że trzy ostatnie palce jego okaleczonej ręki pozostały sztywne, bardzo też niezręcznie ujmował szklankę.
— Człowiek się zawsze boi. Gadać łatwo, ale... — niezgrabnie postawił szklankę na stole. — Strach, strach — widzisz pan — czyha tam zawsze...
Dotknął okolicy serca, tego właśnie miejsca, w które Jim cios wymierzył, dowodząc, że o jego serce nie było najmniejszej obawy.
Przypuszczam, że wykonałem jakiś gest przeczący, gdyż on nalegał:
— Tak! tak! Mówi się, bardzo pięknie się mówi; ale w końcu okazuje się, że ten nie jest mędrszy od tamtego — ani też odważniejszy. Odwaga! Dzielność! Już nie z jednego pieca chleb jadłem, włóczyłem się po świecie całym; znałem ludzi odważnych, sławnych z tego! Allez!... — popił łyk wina. — Odważny — pan rozumie — na służbie — trzeba nim być, rzemiosło tego wymaga. Czy nie tak? — zwrócił do mnie pytanie. — Eh! bien! Każdy z nich — powtarzam, każdy z nich, gdyby był uczciwym człowiekiem — wyznałby — że jest taka chwila dla najlepszego z nas, w której o wszystkiem się zapomina, a z prawdą tą żyć musisz — rozumiesz pan? Przy pewnej kombinacyi danych okoliczności strach zjawić się musi. Okropny, śmiertelny! Nawet dla tych, którzy w tę prawdę uwierzyć nie chcą, strach istnieje — strach samych siebie. Bezwarunkowo tak. Wierz mi pan. Tak, tak... Przecież w moim wieku wie się, o czem się mówi — que diable!...
Wypowiedział to wszystko, zachowując zupełną nieruchomość, jak gdyby był automatem, teraz zapewne, dla zwiększenia wrażenia, zaczął palcami kręcić powolnego młynka.
— To nie ulega wątpliwości — parbleu! — ciągnął dalej — bo mów pan sobie co chcesz, prosty ból głowy, lub nieporządki żołądkowe wystarczą do... Wiem to z własnego doświadczenia. Ja naprzykład — raz...
Wychylił do dna szklankę i powrócił do swego młynka.
— Nie, nie, nie umiera się z tego — rzekł po chwili, a gdy zrozumiałem, że nie opowie mi epizodu ze swego życia, bardzo byłem zawiedziony, tem więcej, że przecież nie można nalegać, by ktoś taki wypadek opowiadał. Siedziałem w milczeniu, jak i on również, zdawało się nawet, że mu to najlepiej do gustu przemawia. Nawet palce jego nie poruszały się więcej. Nagle usta jego drgnęły.
— To tak jest — mówił spokojnie. — Człowiek tchórzem się rodzi. To pewną jest przeszkodą — parbleu! Inaczej — życie byłoby zbyt łatwem. Ale przyzwyczajenie — przyzwyczajenie — konieczność — pojmujesz pan? — oko ludzkie — Voilà! Człowiek trzyma się jak może. A przytem, przykład tamtych, nie lepszych od ciebie, ale umiejących zachować pozory...
Umilkł.
— Ten młodzieniec — uważaj pan — pozbawiony był tego wszystkiego — przynajmniej w ostatniej chwili — rzekłem.
Podniósł brwi, chcąc wyrazić przebaczenie.
— Nie przeczę, nie przeczę. Młodzieniec, o którym mowa, mógł mieć najlepsze skłonności — najlepsze skłonności — powtórzył, sapiąc trochę.
— Cieszę się, że pan łagodniej się na tę sprawę zapatruje — rzekłem! — Jego osobiste uczucia pełne były nadziei — i...
Niespokojny ruch nogi jego pod stołem przerwał mi. Pociągnął w górę swe ciężkie powieki. Pociągnął w górę, powtarzam — żadne inne wyrażenie nie określi całej stanowczości tego czynu — i nareszcie ukazały mi się jego oczy. Patrzyły na mnie dwa wązkie szare krążki, jak dwa cienkie, stalowe pierścienie, otaczające głęboką czarność źrenic. Ostre spojrzenie, wychodzące z tego masywnego ciała, miało połysk mocno wyostrzonego miecza.
— Przepraszam — rzekł z namaszczeniem, podnosząc prawą rękę i pochylając się naprzód.
— Pozwól mi pan... Przyznaję, że wiemy, iż odwaga nasza sama przez się nie przychodzi. Tego nie można brać bardzo do serca. Jedna prawda więcej nie powinna nam uniemożliwiać życia... Ale honor — honor, panie!... Honor... oto istota rzeczy!... to jest! Co może być warte życie, jeżeli... — zerwał się tak gwałtownie i ciężko, jak zrywa się wół na łące — jeżeli honor dyabli wzięli — ah! ça! par exemple — nic o tem powiedzieć nie mogę — gdyż — mój panie — ja nic o tem nie wiem!
Wstając również i starając się przybrać najgrzeczniejsze pozy, patrzyliśmy na siebie, jak dwa porcelanowe psy, stojące na kominku. A! bodaj cię! — pomyślałem. — Zarodek czczości, małostkowości, czyhającej w dyskusyach ludzkich, spadł na naszą rozmowę i uczynił ją czemś zupełnie treści pozbawionem.
— Bardzo dobrze — rzekłem z niepewnym uśmiechem — ale czyż nie można się na to z rozmaitego punktu zapatrywać?
Zdawało się, że da natychmiastową odpowiedź, ale gdy przemówił, widocznie zmienił postanowienie!
— To, proszę pana przechodzi moją kompetencyę, ja nie chcę o tem myśleć.
Pochylił się ciężko nad czapką, którą trzymał w dwóch palcach swej okaleczonej ręki.
Ja skłoniłem się również. Kłanialiśmy się razem, szurgając nogami, podczas gdy brudny posługacz patrzył na nas krytycznem okiem, jak gdyby za to przedstawienie zapłacił.
Serviteur — powiedział francuz.
Monsieur... Monsieur...
Zamknęły się drzwi za jego szerokiemi plecami.
Widziałem, jak porwał go wicher południowy i gnał pochylonego, z ręką przy czapce, paltotem do nóg przywartym.
Siedziałem znów samotny i zniechęcony — zrażony do sprawy Jima. Jeżeli aktualność jej dziwi was, pomimo ubiegłych trzech lat, muszę wam przypomnieć, że Jima widziałem bardzo niedawno.
Przybyłem właśnie z Samarangi, zkąd ładunek wyprawiłem do Sydney — zajęcie najzupełniej nieciekawe — a które obecny tu Karol nazwie jedną z moich racyonalnych tranzakcyj — otóż w Samaranga — widziałem Jima.
Dzięki memu poleceniu, pracował on u De Jongha. Był wodnym kupczykiem.
„Mój pływający przedstawiciel” — mówił o nim De Jongha. Nie możecie sobie wyobrazić życia bardziej ze wszystkich pociech ogołoconego, mniej odpowiedniego gruntu dla jednej choć iskierki sławy — chyba, że łączą się razem obowiązki agenta ubezpieczeń.
Mały Bob Stanton — Karol znał go dobrze — przeszedł przez to. On to utonął później, usiłując wyratować jakąś pannę w chwili rozbicia się „Sephory”.
Musicie pamiętać to zetknięcie się okrętów na wybrzeżach hiszpańskich. Wszystkich podróżnych zapakowano do łodzi ratunkowych i miano odpływać, gdy Bob wdrapał się znów na pokład, by zabrać tę dziewczynę. Jakim sposobem ona została — nie wiem; to tylko pewnem jest, że zupełnie zmysły postradała — za nic nie chciała opuścić okrętu — uczepiła się jak pijawka balustrady.
Walczącą z sobą parę tę widziano doskonale z łodzi; ale biedny Bob był najmniejszym okazem w handlowej flocie, a kobieta wysoka była jak piec, a silna jak koń, mówiono mi.
Targali się więc z całych sił, nieszczęsna dziewczyna wrzeszczała nieustannie, a Bob od czasu do czasu krzyczał na swą łódź, by się trzymała w pobliżu.
Jeden z majtków opowiadał mi potem, kryjąc uśmiech na to wspomnienie.
— To tak wyglądało, proszę pana, jak gdyby matka chciała ukarać niegrzecznego wyrostka, a on się jej wyrywał.
Tenże sam majtek opowiadał dalej:
— W końcu ujrzeliśmy, że pan Stanton dziewkę ciągnąć przestał, stał tylko i patrzył na nią badawczo.
Przyszło nam później na myśl, że prawdopodobnie liczył na to, iż pęd wody zmusi ją do puszczenia balustrady, a wówczas on będzie mógł ją wyratować.
Nie śmieliśmy podpływać bliżej; po chwili stary okręt pochylił się i — buch! Straszna była otchłań, w którą się zapadł. Ani żywy, ani umarły nie wyszedł ku nam nikt!
Biednego Boba podobno jakieś miłosne komplikacye zmusiły do porzucenia marynarki. Zdawało mu się, że już morska jego karyera na zawsze skończona i miał nadzieję zaznać wszelkich rozkoszy na lądzie, tymczasem inaczej się stało.
Jakiś kuzyn, mieszkający w Liwerpoolu, namówił go do tej nowej pracy. Opowiadał on nam nieraz, przez jakie przechodził doświadczenia.
Smieliśmy się do łez, a on, nie gniewając się za wywołany efekt, podobny do gnoma ze wzrostu i długiej brody, uwijał się między nami, mówiąc:
— Dobrze wam się śmiać, łajdaki, ale moja nieśmiertelna dusza zwiędła jak wysuszony groch po tygodniu takiej pracy.
Nie wiem, jak dusza Jima przystosowała się do nowych warunków życia — chodziło mi niezmiernie o to, by wynaleźć dla niego jakąś robotę, któraby trzymała w kupie duszę jego i ciało — ale pewny jestem, że wrodzona mu żądza przygód przechodziła wszystkie męki głodu. W tym nowym zawodzie nie mogło być żadnej dla niej podniety. Rozpaczliwie było patrzeć na niego, chociaż wypełniał swe obowiązki z upartym spokojem, który mu za zasługę policzyć należy. Uważałem to jego harowanie jako karę za bohaterskość imaginacyi — zadośćuczynienie za tę żądzę większej sławy, niż mógł unieść na swych barkach. Z rozkoszą wystawiał sobie, że jest sławnym wyścigowcem, a teraz był skazany na pracę osła przenoszącego towary. Zachowywał się z godnością. Zamknął się w sobie, spuścił głowę, słowo skargi nie wyszło nigdy z jego ust. Bardzo dobrze; czasami tylko gwałtownie wybuchał, gdy ta nieszczęsna sprawa Patny wyłaziła na wierzch.
Na nieszczęście, ten skandal posiadał żywotność nadzwyczajną i dla tej to przyczyny nie byłem nigdy pewny, że osiągnąłem spokój z Jimem.
Siedziałem i myślałem o nim po wyjściu oficera francuskiego, ale myślą przeniosłem się nie do sklepu De Jongha, gdzie niedawno uścisnąłem rękę Jima, lecz do tej galeryi hotelu Malabar, gdzie przed laty siedzieliśmy przy dopalających się świecach, wśród chłodnej, ciemnej nocy. Miecz krajowej sprawiedliwości wisiał nad głową Jima. Jutro — a może to dzisiaj? (północ dawno minęła) urzędnik o marmurowej twarzy, po wydaniu wyroku uwięzienia za ten napad i bójkę, podniesie straszną broń i wymierzy cios w jego nachyloną szyję. Nasza rozmowa, tej nocy prowadzona, dziwnie przypominała ostatnie godziny, jakie się spędza ze skazanym człowiekiem. On był także winien. Był winien — powtarzam to sobie niejednokrotnie — winien i zgubionym będzie; pomimo to, chciałem mu oszczędzić szczegółów formalnej egzekucyi. Nie usiłuję wyjaśnić przyczyny mego chcenia — zdaje mi się, że nie potrafiłbym tego dokonać; ale jeżeli nie macie do tej chwili jasnego o tem pojęcia, to opowiadanie moje musiało być zaciemnione, lub też wy zbyt senni jesteście, byście mogli pochwycić znaczenie słów moich.
Nie bronię swej moralności. Nie było jej w impulsie, który mnie skłonił do przedstawienia mu, w całej jego prostocie, planu Brierlego, planu ucieczki. Pieniądze leżały w mej kieszeni, gotowe na jego usługi. O! pożyczka! pożyczka, rozumie się — a jeżeli list polecający do pewnego człowieka (w Ragunie), który mu pracy dostarczyć może... O! z przyjemnością służyć nim będzie. Mam atrament, pióro, papier w pokoju na pierwszem piętrze. Jeszcze mówiłem, gdy już układałem list: dzień, miesiąc, rok godz. 2 min. 30 rano... W imię naszej starej przyjaźni, proszę o dostarczenie pracy jakiej panu Jakubowi N. N., któremu ufam etc. etc... Gotów byłem nawet tak o nim napisać. Jeżeli nie zdobył mej sympatyi, to uczynił więcej jeszcze dla siebie — doszedł do samego dna, do pierwiastku tego uczucia, dosięgnął tajemnej wrażliwości mego egoizmu.
Nic przed wami nie skrywam, gdyż w przeciwnym razie czyny moje byłyby dla was niezrozumiałemi więcej, niż ludzkie czyny mają prawo niemi być — a zresztą, jutro zapomnicie o moich wynurzeniach, jak zapominacie o innych naukach przeszłości.
W tej tranzakcyi, mówiąc dobitnie i grubijańsko, ja byłem człowiekiem bez zarzutu; ale subtelne zamiary mej niemoralności były zniweczone moralną prostotą przestępcy. On również był samolubnym, to nie ułega wątpliwości, ale jego samolubstwo miało pierwiastek wyższej natury i zamiary jego były wznioślejsze.
Przekonałem się, że bez względu na to, cobym mówił, on gotów był przejść przez ceremonię egzekucyi, a ja niewiele miałem do powiedzenia, czułem bowiem, że w argumentacyi młodość jego ciężko przeciw mnie zaważy: on wierzył w to, w co ja już wątpić przestałem. Było coś pięknego w dzikości jego niewyrażonej, zaledwie określonej nadziei.
— Uciekać! Nie mógłbym nawet o tem pomyśleć — rzekł, wstrząsając głową.
— Proponuję ci rzecz, za którą ani chcę, ani oczekuję jakiejkolwiek wdzięczności — rzekłem — oddasz mi te pieniądze, gdy będziesz mógł i...
— Strasznie dobrym pan jesteś — szepnął, nie patrząc na mnie. Przypatrywałem mu się bacznie: przyszłość ogromnie niepewna wydawać się musiała; ale nie drgnął, nie ustąpił, jak gdyby rzeczywiście wszystko było w porządku z sercem jego.
Poczułem gniew — nie po raz pierwszy tej nocy.
— Ta cała nieszczęsna sprawa — rzekłem — gorzką jest bardzo, jak sądzę, dla takiego, jak ty człowieka...
— Jest, jest! — szepnął dwa razy, nie podnosząc oczu od podłogi.
Widok jego rozdzierał serce.
Przy blasku świec ujrzałem na jego policzkach rumieniec, wywołany napływem gorącej krwi. Wierzcie mi, czy nie, powiadam, że serce mi się darło na kawały. Wywołało to we mnie gniew brutalny.
— Dobrze — rzekłem — ale muszę ci wyznać, że nie umiem wystawić sobie, jakie korzyści spodziewasz się z tego wyciągnąć?
— Korzyści! — szepnął.
— Niech mnie dyabli porwą, jeżeli wiem — powiedziałem wściekłym tonem.
— Usiłowałem wam wszystkim powiedzieć, co jest w niej — mówił powoli, jak gdyby rozmyślał nad czemś, nie dającem się określić — ale zresztą to do mnie należy. Otworzyłem usta, by mu dać odpowiedź, gdy nagle przekonałem się, że straciłem całe do siebie zaufanie; i on również, zdawało się, że odsuwa mnie na bok, gdyż bąkał, jak człowiek myślący głośno:
— Poszli sobie... schronili się do szpitali... Ani jeden z nich nie stawi tu czoła... Ani!...
Poruszył ręką pogardliwie.
— Ale ja muszę przejść przez to wszystko... nie cofnę się przed niczem.
Umilkł. Patrzył jak nieprzytomny. Na jego twarzy odzwierciedlały się przemijające wrażenia pogardy, rozpaczy, postanowienia — odzwierciedlały się kolejno, jak w magicznem zwierciedle odbijają się przesuwające się nieziemskie kształty.
Żył w otoczeniu zwodniczych duchów, surowych cieni.
— Ee! głupstwo, kochany chłopcze! — zacząłem. — Wykonał ruch zniecierpliwienia.
— Zdajesz się pan nie rozumieć — rzekł z naciskiem; spojrzał na mnie przeciągle:
— Mogłem skoczyć, ale nie ucieknę!
— Nie chciałem cię obrazić — rzekłem i głupio dodałem: — Lepsi od ciebie ludzie uciekali czasami.
Sponsowiał cały, a ja w zakłopotaniu o mało się własnym językiem nie zadławiłem.
— Może być — rzekł w końcu — nie dość jestem dobrym na to; nie mogę się więc puszczać. Zmuszony jestem walczyć z tą sprawą i walczę!
Wstałem z krzesła, czułem się zupełnie zesztywniały. Milczenie było kłopotliwe i aby mu koniec położyć, nie znalazłem lepszego wyjścia nad uczynienie tej uwagi.
— Nie miałem pojęcia, że tak jest późno.
— Jak widzę, miał pan dość tego — rzekł szorstko; — jeżeli mam powiedzieć prawdę — dodał, oglądając się za swym kapeluszem — ja również mam dość.
Dobrze! odrzucił jedyną propozycyę. Odepchnął moją rękę, niosącą mu pomoc; gotów był iść, a za balustradą noc ciemna czekać się na niego zdawała, jak gdyby był przeznaczoną dla niej zdobyczą.
Słyszałem jego głos:
— A! mam go nareszcie! — znalazł swój kapelusz.
Przez parę sekund milczeliśmy.
— Co zrobisz potem... potem?... — spytałem cicho.
— Prawdopodobnie zejdę na psy — mruknął.
Odzyskałem w pewnej mierze panowanie nad sobą i uważałem, że najlepiej lekko tę rozmowę zakończyć.
— Proszę, byś pamiętał — rzekłem — że bardzo pragnę się z tobą zobaczyć, zanim odejdziesz.
— Nie widzę sposobu wzbronienia panu tego. Ta przeklęta historya nie uczyni mnie niewidzialnym — rzekł z goryczą — szczęścia takiego nie zaznam.
I wówczas, w tej ostatniej chwili pożegnania obraził mnie okazywaniem niepewności tak w słowach, jak ruchach. Niech mu to Bóg przebaczy! Wystawił sobie, że ja niechętnie mu podam rękę. Okropności tego słowami wyrazić nie można.
Zdaje mi się, że krzyknąłem na niego tak, jak się krzyczy na człowieka, którego się widzi nad brzegiem przepaści; przypominam sobie, że ujrzałem na jego twarzy blady uśmiech, zgniótł mi rękę i nerwowo się roześmiał.

Swiece zgasły, skończyło się wszystko, z cieniów nocy doszedł uszu moich jęk. Jim wyszedł. Znikł w ciemnościach. Słyszałem chrzęst piasku pod jego stopami. Biegł. Szybko biegł, nie mając dokąd się udać. A nie miał jeszcze dwudziestu czterech lat!...
ROZDZIAŁ XIV.


Mało spałem, zjadłem pośpiesznie śniadanie i po lekkiem wahaniu się postanowiłem, że obejdzie się dziś mój okręt bez rannej inspekcyi.
Było to brzydko z mej strony, bo chociaż mój pomocnik był nieocenionym człowiekiem, ale był skłonnym do czarnych przywidzeń i jeżeli o zwykłej godzinie nie otrzymał listu od żony, to nie posiadał się z gniewu i zazdrości, kłócił się ze wszystkimi i albo płakał w swej kajucie, albo puszczał wodze swemu temperamentowi, co do buntu prawie doprowadzało załogę.
Zrozumieć tego nigdy nie mogłem. Pobrali się przed trzynastu laty, a ujrzawszy ją raz, uczciwie mówię, nie mogłem pojąć, jak może człowiek tak waryować dla podobnie niepociągającej istoty.
Nie wiem doprawdy, czy dobrze zrobiłem, nie dzieląc się z biednym Selwinem myślami swemi, on robił sobie małe piekiełko na ziemi, ja pośrednio również cierpiałem nad tem, ale jakieś fałszywe poczucie delikatności powstrzymywało mnie od zwierzeń.
Małżeńskie stosunki marynarzy ciekawym byłyby przedmiotem do rozmowy, mógłbym wam opowiedzieć... ale tu ani miejsce, ani czas odpowiedni — zajmujemy się Jimem — a on był nieżonaty.
Jeżeli jego sumienie, czy duma, jeżeli te nadzwyczajne duchy i surowe cienie, towarzysze młodości jego, nie pozwalają mu uciec od kary śmierci, to ja, którego o takie towarzystwo posądzać nie można, muszę koniecznie pójść patrzeć, jak potoczy się jego głowa. Skierowałem swe kroki do sądu.
Nie miałem nadziei, bym został bardzo zbudowany lub wzruszony, zainteresowany, lub przerażony chociaż; póki człowiek żyje, jakaś porządna groza, odczuta od czasu do czasu, bardzo zbawienną jest w skutkach. Ale również nie spodziewałem się odczuć — takiego zgnębienia!
Cała gorycz kary dotkliwie uwypuklała się.
Rzeczywistem znaczeniem przestępstwa jest to złamanie wiary, jaką ogół ludzkości obdarza cię i z tego punktu widzenia — Jim niezwykłym był zdrajcą, ale egzekucya jego odbyła się w bardzo pospolity sposób.
Nie było wysokiej szubienicy, ani szkarłatnego sukna (czy mają szkarłatne sukno w Tower Hill? Powinniby mieć), nie było grozą przejętych tłumów, oburzonych na winowajcę i wzruszonych do łez losem jego — ani śladu ponurych wyrzutów sumienia.
Gdy szedłem, słońce jasno świeciło, zbyt wielka jasność jego nie dawała ukojenia, po ulicach przewalała się mieszanina różnobarwna, jak w zepsutym kalejdoskopie: żółto, zielono, niebiesko, tu błysnęła brunatna nagość nieokrytego ramienia, tu przesunął się wóz z czerwonym baldachimem, oddział krajowej piechoty przemaszerował pośpiesznie, tam znów policyant krajowiec, w ciemnym swym mundurze, spojrzał na mnie swemi tajemniczemi, wschodniemi źrenicami.
Pod cieniem samotnego drzewa, na dziedzińcu sądowym włościanie, zainteresowani w sprawie napadu, siedzieli w malowniczej grupie, przypominając jakąś chromolitografię obozowiska z książki opisującej podróż na Wschód.
Brakło tylko smugi dymu na dalszym planie, i pasącego się na trawie stada bydła.
Za nimi wznosił się żółty mur, przewyższający drzewa, o który odbijały się promienie słoneczne.
Izba sądowa ciemną była, zdawała się obszerniejszą.
W górze poruszały się miarowo wentylatory.
Tu i ówdzie udrapowana postać, wysokością nagich ścian zmniejszona, stała nieruchomie między szeregami pustych ławek, jak gdyby zaabsorbowana w pobożnem rozmyślaniu.
Oskarżony, który przegrał sprawę, otyły czekoladowej barwy człowiek, z ogoloną głową, z nagą połową piersi, siedział uroczyście nieruchomy; oczy tylko świeciły, biegając w około, a nozdrza przy oddechu gwałtownie się poruszały.
Brierly upadł na krzesło, miał minę człowieka całonocną pracą wyczerpanego. Pobożny kapitan żaglowca wydawał się podnieconym i kręcił się niespokojnie, jak gdyby z trudem powstrzymywał chęć zerwania się i wezwania nas wszystkich do modlitwy i skruchy.
Głowa głównego urzędnika, blada, porządnie uczesana, przypominała głowę ciężko chorego człowieka, którego wymyto, wyczesano i ułożono na łóżku.
Usunął na bok szklankę z kwiatami — a chwytając w obie ręce długą ćwiartkę sinawego papieru, przebiegł ją oczami, wyciągnął ramię na brzeg stołu i czytać zaczął głośno, równym, wyraźnym, obojętnym głosem.
Na Jowisza! Wszystkie moje niedorzeczne myśli o rusztowaniu i toczącej się z niego głowie — niczem były! Rzeczywistość, zapewniam was, gorszą była od ścięcia głowy. Skończyło się! Myśl ta przygniatała wszystkich olbrzymim ciężarem, nie miała w sobie też nadziei spokoju i bezpieczeństwa, jakie następuje po spadnięciu topora.
Z tej całej manipulacyi wiał chłód wyroku śmiertelnego i okrucieństwo wyroku wygnania!
Dziś jeszcze się na to tak zapatruję, możecie więc pojąć, jak to odczułem wówczas. Może dla tej przyczyny, nie mogłem się zmusić do uważania tej sprawy za skończoną.
Ona we mnie pozostała, chętnie o niej rozprawiałem, jak gdyby nie była ostatecznie roztrzygniętą: osobiste zdanie — międzynarodowe zdanie — na Jowisza!
Ten Francuz naprzykład! Zapatrywania się jego kraju wypowiedziane były spokojnie, z tą określoną frazeologią, jakiej użyłaby maszyna, gdyby mówić umiała.
Głowa głównego urzędnika wyłaniała się z po za papieru, czoło tak białe było, jak alabaster.
Kilka zapytań podano sądowi.
Pierwsze odnosiło się do kwestyi, czy parowiec pod każdym względem zdatny był do odbycia podróży?
Sąd odpowiedział przecząco.
Następny punkt, przypominam sobie, roztrząsał sprawę, czy w chwili wypadku parowiec właściwie był kierowany i pozostawał pod opieką dobrych marynarzy? Odpowiedziano: tak, Bóg raczy wiedzieć dlaczego, następnie oświadczono, że właściwej przyczyny wypadku nie odkryto.
Jakieś pływające szczątki rozbitego okrętu zapewne.
Pamiętałem i ja, że w owym czasie zawiadomiono o zniknięciu norweskiej barki, naładowanej drzewem; takie barki bardzo często przewraca orkan i one pływają miesiące całe — tworząc rodzaj morskich syren, czyhających na okręty i rozbijających je w noc ciemną.
Takie błąkające się trupy są dość pospolite na północnym Atlantyku, który nawiedzany jest wszystkiemi okropnościami morza — mgłą, lodowemi górami, zatopionemi okrętami i ponuremi, długotrwałemi wichrami, które wysysają jak wampiry siłę, gniotą ducha, odbierają wszelką nadzieję i człowiek się czuje pustą skorupą.
Ale tam — na tych morzach — wypadek był dość rzadki i wyglądał jak specyalna niełaska Opatrzności, pragnącej śmierci jednego biedaka, a na Jima sprowadzającej — gorzej niż śnierć.
Zamyśliłem się o tem i czas jakiś słyszałem tylko głos urzędnika, nie rozumiejąc słów
Ale po chwili zacząłem odróżniać pojedyncze wyrazy: ...najzupełniej nie pamiętając o swych obowiązkach... mówił.
Następnego zdania nie usłyszałem i znów... „... porzucając w chwili niebezpieczeństwa tak ludzi, jak ich majątki, pieczy ich powierzonych...” mówił urzędnik i umilkł.
Ponure spojrzenie ponad papierem rzuciła para oczu. Pospiesznie spojrzałem na Jima, jak gdybym się obawiał, że mi zniknie z oczu. Bardzo spokojny — ale stał tam jeszcze. Cały w słuch się zamienił.
„Dla — tego...” — zaczął uroczyście urzędnik.
Wzrok Jima zawisł na ustach jego.
I wypłynęły słowa w ciszy, uniesione pędem poruszanego wentylatorami powietrza, a ja, śledząc, jakie na nim robią wrażenie, chwytałem tylko urywki przemowy urzędnika.
... Sąd... Gustaw N. N.... komendant... urodzony w Niemczech... Jakób... N. N.... pomocnik... świadectwa unieważnione!
Nastała cisza. Urzędnik położył papier, a pochylając się na poręcz fotelu, zaczął swobodną z Brierlym rozmowę. Powstano, zaczęto wychodzić, ja również skierowałem się ku drzwiom. Na dziedzińcu stanąłem spokojnie i gdy Jim mimo mnie przechodził, schwyciłem go za rękę i zatrzymałem.
Rzucił mi takie spojrzenie, jak gdybym był od powiedzialny za to, co się stało; jak gdybym był wcieleniem złego w życiu.
— Wszystko skończone — bąknąłem.
— Tak — odparł ochrypłym głosem.
— A teraz niech się nie ośmieli żaden człowiek...
Wyrwał mi rękę. Patrzyłem za nim, jak odchodził.
W długiej ulicy czas jakiś był widzialny. Szedł powoli, zdawało się, że z wysiłkiem utrzymuje się na lini prostej. Właśnie w chwili, gdym go tracił z oczu, pewny byłem, że się zachwiał.
— Zgubiony człowiek — rzekł ktoś po za memi plecami.
Obróciwszy się, ujrzałem Australczyka, którego znałem trochę; nazywał się Chester.
On również patrzył za Jimem.
Chester miał niesłychaną objętość w piersiach, mahoniowej barwy gladko ogoloną twarz i dwa krzaczki szpakowatych wąsów, sterczących nad górną wargą.
Przechodził rozmaite koleje, był dzwonnikiem, kupcem, poławiaczem wielorybów i, jak sam mówił, wszystkiem, czem człowiek na morzu być może.
Ocean Spokojny, północny i południowy, był właściwym gruntem jego działalności, ale przywędrował w te okolice, gdyż pragnął nabyć jaki niedrogi statek dla siebie.
Opowiadał, że znalazł gdzieś wyspę, bogatą w guano, ale dostęp do niej przedstawiał wiele niebezpieczeństw.
To istna kopalnia złota — ale niema gdzie nawet kotwicy zarzucić, a przy tem huragany są na porządku dziennym. Powtarzam, że to więcej warte niż kopalnia złota, a nie mogę znaleźć ani komendanta, ani właściciela okrętu, chcącego tam dopłynąć. Postanowiłem więc sam zająć się tą sprawą... Dla tego celu potrzebował statku i wiedziałem, że przeprowadza układy z firmą Partee o stary okaz, anachronizm mórz, o sile dziewięćdziesięciu koni.
Patrzył ze znajomością rzeczy na Jima.
— Bierze to bardzo do serca? — spytał pogardliwie.
— Bardzo — odparłem.
— To nic z niego nie będzie — zaopiniował. — Z takiego ciasta człowiek wyjść nie może. Należy patrzeć na rzeczy tak, jak się one przedstawiają. Inaczej nic na tym świecie nie zrobisz. Ot, ja naprzykład, nigdy nic do serca nie biorę.
— Tak — odparłem — widzisz pan rzeczy takiemi, jakiemi one są.
— Ot, chciałbym, by tu przyszedł mój wspólnik — to ciekawy człowiek. Znasz pan mego wspólnika? Stary Robinson. Nie znasz pan? Toż przecie sławny Robinson. Przemycił większą ilość opium i schwytał więcej wielorybów, niż jakikolwiek inny żywy człowiek.
Powiadają, że on wskazywał drogę żaglowcom, gdy mgła tak gęstą była, że tylko sam Stwórca mógł odróżnić jednego człowieka od drugiego. Będziemy eksploatowali razem to guano. Taka sposobność zrobienia majątku nie zdarzyła mu się jeszcze w życiu.
Przyłożył usta do mego ucha.
— Ludożerca! Tak go powszechnie nazywano przed laty. Pamiętasz pan tę historyę. Rozbił się okręt, prawda; siedmiu marynarzy wydostało się na wybrzeże i podobno nie osobliwie ze sobą żyli.
Są ludzie niezmiernie kłótliwi, nie umiejący radzić sobie w chwilach ciężkich — biorący rzeczy nie tak, jak należy, a jakiż tego rezultat? Rozumie się zły! Kłótnie, swary, a jak nie, łeb zostaje rozbity. Taki gatunek ludzi najlepiej pod postacią trupów się przedstawia,
Chodziły wieści, że łódź okrętu „Wolverine” ujrzała go klęczącego na wybrzeżu, nagiego jak go Bóg stworzył i śpiewającego jakieś psalmy; śnieg prószył wówczas. Gdy łódź się zbliżyła na długość wiosła — zerwał się i zmykać zaczął. Goniono za nim godzinę przynajmniej, nareszcie jeden majtek rzucił kamieniem, który trafił za ucho i powalił uciekającego. Sam był na wybrzeżu? Rozumie się. Ale czy ta historya jest prawdziwą, czy tamta, Bóg raczy wiedzieć.
Nie robiono tam żadnych poszukiwań.
Zawinięto go w płótno żaglowe i uniesiono jak najprędzej, noc zapadała, burza groziła, z okrętu co pięć minut strzelano na odwrót.
Po trzech tygodniach ani byś odgadł, że miał taką przygodę. Nie zwracał najmniejszej uwagi na to, co ludzie gadali, zaciął usta i pozwolił im krzyczeć. Martwił się, że stracił grube pieniądze w tej katastrofie, a cóż go mogły obchodzić przezwiska, dawane mu przez ludzi? Ot, taki człowiek jest niepotrzebny! Podniósł rękę i dawał znaki komuś, idącemu ulicą.
— Potrzebował pieniędzy, więc dopuściłem go do współki. Grzechem byłoby odrzucać taką osobliwość i — zostałem okradziony! Zapiekło mnie to do żywego, ale ponieważ mam zwyczaj zapatrywać się na rzeczy tak, jak się one przedstawiają, więc powiedziałem sobie: jeżeli muszę koniecznie dzielić się, to już wolę z takim człowiekiem, jak Robinson! Pozostawiłem go w hotelu, przy śniadaniu, a sam przyszedłem do sądu, bo mam pewną myśl.
— A! dzień dobry, kapitanie Robinson... ...Mój przyjaciel... kapitan Robinson.
Wychudły patryarcha, w białem ubraniu i czapce z zielonym daszkiem na głowie, trzęsący się ze starości, zbliżał się ku nam i stanął, wspierając się rękami na lasce od parasola. Długa, biała broda spadała mu na piersi. Zmrużył pomarszczone powieki i patrząc na mnie ze zdumieniem, mówił uprzejmie, chwiejąc się:
— Dzień dobry panu. Jak się pan ma?
— Trochę głuchy — rzekł mi Chester.
— Jakto, więc ciągnąłeś go sześć tysięcy mil w celu kupienia taniego statku? — pytałem.
— Rzuciwszy jedno na niego spojrzenie, obwiózłbym go dwa razy wokoło kuli ziemskiej — odparł z wielką energią Chester.
— Teraz statek naszą będzie własnością, bo czyż to moja wina, że wszyscy właściciele statków i wszyscy komendanci w całej Australii okazali się gromadą głupców? Raz w Anklandzie trzy godziny rozmawiałem z jednym człowiekiem.
— Przyślij okręt — mówiłem — przyślij okręt. Dam ci połowę pierwszego ładunku, eksploatacya kosztować cię nie będzie, chcę puścić interes w ruch.
A on na to:
— Nie zrobiłbym tego, choćby na świecie całym nie było innego miejsca na zużytkowanie mojego okrętu!
Skończony osieł! stały mu na przeszkodzie skały, prądy i to, że żadne towarzystwa ubezpieczeniowe nie chciałoby tu ryzykować, a nie rozumiał, co zarobić może w przeciągu trzech lat. Osioł! Prawie na kolanach go błagałem.
— Do dyabła wszystkie przeszkody, skały, huragany — mówiłem. — Zastanów się, toż tam jest guano, plantatorowie cukru bić się o nie będą — powiadam ci!... Ale cóż z głupcem poradzisz?
— Wymyśliłeś jakiś nowy kawał, Chesterze — rzekł.
Dobry sobie... kawał!... — ryczeć chciałem ze złości. Spytaj pan kapitana Robinsona...
Zetknąłem się z drugim właścicielem okrętu — otyłym jegomością w białej kamizelce, było to w Wellington; ten znów myślał, że chcę urządzić szwindel na wielką skalę.
— Jak widzę, głupca jakiegoś szukasz — rzekł — ale ja jestem teraz zajęty. Żegnam.
Pragnąłem schwycić go za bary, zgnieść i wyrzuzić przez okno jego własnej kancelaryi. Ale nie zrobiłem tego. Łagodny, słodki byłem, jak ksiądz.
— Pomyśl pan nad tem, zastanów się — rzekłem — jutro przyjdę po odpowiedź.
On coś bąknął o tem, że cały dzień będzie po za domem. Na schodach gotów byłem tłuc głową o mur z rozpaczy. Kapitan Robinson może zaświadczyć. Wściekałem się, myśląc o tej cudowne-substancyi, marnującej się tam, substancyi, któraby trzcinę cukrową popędziła pod obłoki. Toż to przyszłość Queenslandu!
W Brisbane, gdzie po raz ostatni próbowałem przeprowadzić swe plany — nazwali mnie maniakiem. Idyoci!
Jedyny rozsądny człowiek, jakiego tam spotkałem, był woźnica, który mnie woził po mieście Przypuszczam, że to był jakiś zmarnowany geniusz. He! Kapitanie Robinson? Pamiętasz, mówiłem ci o tym woźnicy w Brisbane, prawda? Ten chłop miał cudowne oko do takich interesów. Widział to wszystko jak na dłoni. Rozmowa z nim istotnie była przyjemnością. Pewnego wieczoru, po piekielnym dniu, spędzonym na układaniu się z właścicielami okrętów, byłem tak zgnębiony, że zawołałem:
— Muszę się spić. Zawieź mnie gdzie chcesz, muszę się spić, albo zwaryuję.
— Siadaj pan — rzekł.
— Doprawdy, gdyby nie on, nie wiem, coby się ze mną stało. He! Kapitanie Robinson!
Dał szturchańca w bok swemu wspólnikowi,
— He! he! he! — śmiał się stary, patrząc bezmyślnie na ulicę, poczem niepewny, zamyślony wzrok skierował na mnie.
— He! he! he!... — oparł się mocniej na parasolu i wpatrzył się w ziemię.
Nie potrzebuję mówić, że kilka razy usiłowałem oddalić się, ale Chester udaremniał moje zamiary prostem chwytaniem mnie za surdut.
— Chwileczkę. Mam myśl.
— Jakąż jest, u dyabła, myśl twoja? — wybuchnąłem w końcu.
— Jeżeli myślisz, że mnie wciągniesz...
— O nie... zapoźno, choćbyś pan sam chciał. Mamy już parowiec.
— To chyba widmo parowca — rzekłem.
— Nic nie szkodzi. Dobry będzie na początek — niema w nim wielkich braków. Prawda, kapitanie Robinsonie?
— Tak! tak! tak! — zakrakał starzec, nie podnosząc oczu, a starcze drganie głowy jego nabrało jakiejś dumnej determinacyi.
— Wiem, że pan znasz tego młokosa — rzekł Chester, głową wskazując ulicę, gdzie znikł Jim.
— Mówiono mi, że gadał z panem w hotelu „Malabar” ostatniej nocy.
Przyznałem, że tak było istotnie, a on, uczyniwszy uwagę, że lubi żyć przyzwoicie, tylko teraz musi oszczędzać grosz każdy, bo nigdy go dość niema, gdy się puszcza w ruch jaki interes — podniósł ramiona i gładził swe sterczące wąsy, a poważny Robinson kaszlał i coraz więcej opierał się na parasolu; zdawało się, że lada chwila przemieni się w kupę starych kości.
— Widzisz pan, stary trzyma w garści wszystkie pieniądze — szepnął poufnie Chester.
— Zostałem spłukany przy zawieraniu tranzakcyi, ale poczekaj pan, poczekaj. Dobry czas nadejdzie...
Zdziwił się nagle oznakami mego zniecierpliwienia.
— Do pioruna! — krzyknął. — Ja opowiadam panu o sprawie pierwszorzędnego znaczenia, a pan...
— Czekają na mnie — rzekłem łagodnie.
— No więc co? — rzekł — niech czekają.
— Czekają już — zauważyłem — ale powiedz mi pan lepiej, czego chcesz odemnie?
Rzucił gwałtownie głową.
— Potrzebuję tego chłopaka.
— Nie rozumiem — rzekłem.
— Niezdatny, co? — pytał Chester szorstko.
— Nic o tem nie wiem — protestowałem.
— Jakto, sam mi pan powiedziałeś, że bierze sprawę do serca — argumentował Chester.
— Mojem zdaniem, chłopiec, który... w każdym razie nie na wiele on się zda; ale widzisz pan, jestem w poszukiwaniu kogokolwiek i mam właśnie pracę odpowiednią dla niego. Dam mu posadę na mojej wyspie.
Kiwał głową znacząco.
— Muszę zakopać tam czterdziestu robotników, chociażby mi przyszło wykraść ich! Ktoś musi obrobić materyał. O! ja myślę to postawić na szerokiej stopie, pobuduję drewniane szałasy, rozciągnę żelazne dachy — znam jednego człowieka w Hobart, który zajmie się tem. Muszę jeszcze pomyśleć o zapasie wody. Dobrze będę musiał się uwijać, zanim znajdę kogoś, aby mi zechciał pożyczyć ze sześć żelaznych zbiorników na wodę. Wszak trzeba łapać deszczową wodę, prawda?
Otóż chciałbym, by ten chłopiec miał nad tem wszystkiem oko. Uczynię go najstarszym między robotnikami. Dobra myśl, co? Cóż pan powiesz o tem?
— Lata cale niema kropli deszczu na Walpole — rzekłem, zbyt byłem zdumiony, by się na śmiech zdobyć. Zagryzł usta i miał minę znudzoną.
— E! urządzi się to! trudność nie w tem leży!
Milczałem. Oczami duszy ujrzałem Jima, stojącego na skale, tonącego do kolan w guano, z wrzaskiem morskiego ptactwa w uszach i rozpaloną kulą słoneczną nad głową; niebo i ocean gorzeć się zdawał od tego gorąca; po za tą roziskrzoną powierzchnią wód oko nic nie widziało.
— Nie radziłbym najgorszemu memu wrogowi... — zacząłem.
— Co panu jest? — krzyknął Chester. — Mam zamiar dać mu porządne wynagrodzenie, rozumie się wtedy, jak interes pójdzie dobrze. A praca prawie żadna; stać tylko i trzymać za pasem nabity sześciostrzałowy rewolwer... Przecie nie będzie się obawiał pogróżek czterdziestu robotników, będąc między nimi jedynym uzbrojonym człowiekiem! Stanowisko lepsze, niż się wydawać może. Chciałbym, byś mi pan pomógł rozmówić się z nim.
— Nigdy! — krzyknąłem.
Stary Robinson podniósł na chwilę kaprawe przerażone oczy, Chester spojrzał na mnie z niewypowiedzianą pogardą.
— Więc będziesz mu pan odradzać? — rzekł powoli.
— Z pewnością — odparłem tak oburzony, jak gdyby on mnie namawiał do zabicia kogoś — a zresztą pewny jestem, że onby nie zechciał. W nieprzyjemnem jest teraz położeniu, ale waryatem nie jest, o ile wiem.
— On najzupełniej do niczego niezdatny — mruknął Chester. — A mnieby się przydał. Gdybyś pan umiał patrzeć na rzeczy, jak należy, tobyś rozumiał, że to stanowisko jak dla niego stworzone. A przytem,.. No! przecie to najwspanialsza, najpewniejsza okazya!...
Nagle wpadł w pasyę.
— Ja muszę mieć człowieka. Ot co! — tupnął nogą, nieprzyjemnie się uśmiechając.
— W każdym razie mogę zagwarantować, że wyspa nie zatonie pod nim — a zdaje mi się, że on na tym punkcie jest bardzo drażliwy.
— Żegnam — rzekłem krótko.
Spojrzał na mnie, jak gdybym był największym z głupców.
— Chodźmy, kapitanie Robinsonie — wrzasnął nagle do ucha starego. — Czekają na nas, by dobić targu.
Schwycił mocno swego wspólnika pod ramię, zakręcił nim i niespodziewanie spojrzał na mnie przez ramię.
— Chciałem mu łaskę wyświadczyć — rzekł takim tonem, że cała krew się we mnie zagotowała.
— W imieniu jego dziękuje za wszystko — odparłem.
— Jesteś pan dyabelnie uczciwy — szydził — ale podobny jesteś do reszty z nich. Za wiele bujasz w obłokach. Nie wiem, co ci się uda z nim zrobić.
— Nie wiem nawet, czy zechcę coś z nim zrobić?
— Doprawdy? — wybuchnął, a szpakowate jego wąsy jeszcze się więcej z gniewu najeżyły; stojący obok niego poważny Robinson, wyglądał jak wyczerpany zupełnie koń pociągowy.
— No tak, przecie wyspy z guano nie odkryłem — rzekłem.
— Przekonany jestem, żebyś jej nie dostrzegł, choćby ci ją palcem wskazano — odparł pośpiesznie — a na tym świecie trzeba najprzód zobaczyć rzecz jakąś, zanim się użytek z niej zrobi. Trzeba przejrzeć nawskroś, inaczej nic nie będzie.
— I drugim trzeba to wskazać — mruknąłem, wskazując oczami na pochylony grzbiet towarzysza jego.
Oburzył się Chester.
— Nie kłopocz się pan o to. Jego oczy dobrze widzą. Dzieckiem nie jest, o nie!
— Widzę to — odparłem.
— Chodźmy, kapitanie Robinsonie — krzyknął.
Stary posłusznie ruszył w drogę.
Widmo parowca oczekiwało na nich. Fortuna z pięknej wyspy uśmiechała się do nich. Była to ciekawa para argonautów.
Chester szedł swobodnie, wyprostowany, z miną zwycięzcy; tamten długi, skurczony, zwisający na ramieniu pierwszego, poruszał wychudłemi piszczelami z rozpaczliwym uśmiechem.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.
ROZDZIAŁ XV.


Nie udałem się zaraz na poszukiwanie Jima tylko dlatego, że istotnie czekano na mnie, a sprawy tej zaniedbać nie mogłem.
Nieszczęście chciało, że w kancelaryi mego agenta złapał mnie jegomość świeżo z Madagaskaru przybyły, z planem cudownego interesu.
Miał on jakiś związek z bydłem, nabojami i coś z księciem Ravonalo, ale wszystko obijało się o głupotę jakiegoś admirała — admirała Piotra, zdaje mi się.
Wszystko się koło tego kręciło, a nieszczęsny człowiek nie mógł dobrać dość wymownych słów, by sprawę wyjaśnić i wyrazić całe swe do niej zaufanie.
Miał okrągłe oczy, wyłażące z orbit, z rybim połyskiem, guzy na czole i nosił długie włosy bez przedziału, na tył głowy zaczesane.
Miał ulubiony frazes, który nieustannie z tryumfem powtarzał:
— Minimum ryzyka, z maksimum korzyści — oto moje motto. Co?
Przyprawił mnie o ból głowy, zepsuł mi śniadanie, ale to, co chciał, wyciągnął ze mnie; jak tylko się go pozbyłem, udałem się wprost na wybrzeże.
Ujrzałem Jima, opartego na parapecie.
Trzech wioślarzy krajowców kłóciło się zawzięcie o pięć ananasów, wrzask podnosili niesłychany. Nie słyszał mych kroków, a na moje lekkie dotknięcie, odwrócił się nagle, jak gdyby palec mój nacisnął w nim jakąś sprężynę.
— Patrzyłem — bąknął.
Nie pamiętam, co powiedziałem i jak, ale on nie stawiał trudności i poszedł za mną do hotelu. Szedł ze mną tak grzecznie, jak małe dziecko, z miną posłuszną, bierną, tak, jak gdyby czekał na to, bym przyszedł i zabrał go.
Nie powinienem był się dziwić tej jego uległości. Na całej kuli ziemskiej, która jednym wydaje się tak wielką, a drugim — mniejszą od ziarnka gorczycy, nie było miejsca, dokądby on mógł się schronić! gdzieby mógł być sam ze swą samotnością.
Szedł spokojnie obok mnie, patrząc to tu, to tam, obejrzał się nawet za jednym strażakiem w żółtych spodniach, którego czarna twarz miała jedwabiste połyski, jak kawał węgla kamiennego. Wątpię jednak, czy on widział cokolwiek, czy nawet zdawał sobie sprawę, że mi towarzyszy, bo gdybym go nie popychał to na prawo, to na lewo, przypuszczam, że szedłby w prostym kierunku, pókiby się nie natknął na mur, czy inną przeszkodę. Skierowałem go zaraz do mego sypialnego pokoju i zabrałem się natychmiast do pisania listów.
Było to jedyne miejsce na świecie (z wyjątkiem chyba „Walpole-Ruf”, ale to nie było pod ręką) gdzie on mógł sam z sobą przebywać, nie będąc krępowanym resztą świata.
Przeklęta sprawa — jak się o niej wyraził — nie uczyniła go niewidzialnym, ale ja zachowywałem się, jak gdyby on nim był. Jak tylko usiadłem przy biurku, schwyciłem pióro i nie ruszałem się więcej. Nie mogę powiedzieć, bym był przestraszony; ale istotnie siedziałem tak cicho, jak gdyby coś niebezpiecznego czyhało w pokoju i za pierwszym mym ruchem miało rzucić się na mnie.
A w tym pokoju niewiele było rzeczy — wiecie jak takie sypialne pokoje są urządzone.
Łóżko zakryte kotarą, dwa, czy trzy krzesła i stół do pisania. Wielkie szklane drzwi prowadziły na werandę; on stał z twarzą ku nim zwróconą. Zmierzch zapadał; z wielką ostrożnością zapaliłem świecę, wyglądało to na jakiś czyn nielegalny.
Wówczas nie ulega wątpliwości, że on przeszedł ciężkie chwile, ale i ja również, do tego stopnia, iż wyznać muszę, że wysyłałem go w duchu do dyabła, albo przynajmniej na „Walpole Reef”.
Kilka razy przychodziło mi na myśl, że pomimo wszystko, Chester może był jedynym człowiekiem, mogącym w tem nieszczęściu poradzić.
Ten dziwny idealista znalazł odrazu praktyczne dla niego zastosowanie, nieomylne, jak się zdawało.
Pisałem, pisałem wciąż, załatwiłem się z zaległą korespondencyą i zabrałem się do pisania do osób, nie oczekujących odemnie listów.
Od czasu do czasu rzucałem na niego ukradkowe spojrzenie. Stał na miejcu, ale konwulsyjne drgania wstrząsały nim, a w ciężkim oddechu poruszały się jego ramiona.
Walczył, walczył — tchu mu brakło. Płomyczek świecy wywoływał długie cienie, zdające się mieć ponurą świadomość; meble w swej nieruchomości wyczekiwać się zdawały. Stawałem się imaginacyjnym, skrobiąc tak po papierze, i chociaż gdym pisać przestawał, zupełna cisza zalegała pokój, odczuwałem ten chaos i nieład myśli, wywoływany przez groźny gwałtowny zgiełk — orkanu morskiego naprzykład. Może który z was rozumie, co ja chcę przez to powiedzieć. — Czy znacie tę mieszaninę niepokoju, rozpaczy, irytacyi, ogarniającej człowieka wszechwładnie — bardzo nieprzyjemnej, ale dobrze świadczającej o naszej wytrzymałości.
Ja nie przypisuję sobie żadnej zasługi w wytrzymaniu napięcia odczuć Jima; mogłem znaleźć ucieczkę w pisaniu listów, mogłem nawet do obcych pisać, gdyby tego zaszła potrzeba.
Nagle, gdy brałem nową ćwiartkę papieru, jakiś dźwięk dobiegł uszu moich; był to pierwszy od chwili, gdyśmy się znaleźli razem w ciszy pokoju.
Nie podniosłem głowy, siedziałem jak skamieniały. Kto czuwał przy łożu chorego, ten słyszał w ciszy nocnej takie jęki, wywołane bólem ciała lub duszy.
Jim pchnął drzwi z taką siłą, że wszystkie szyby zadźwięczały; wyszedł, a ja wstrzymałem oddech, natężyłem uszu, nie wiedząc właściwie, na co oczekuję. On doprawdy zanadto bierze do serca zwykłą formalność, która surowej krytyce Chestera, wydawała się niegodną uwagi człowieka, umiejącego patrzeć na rzeczy tak, jak one są.
Nic nie znacząca formalność: jakiś skrawek pergaminu. Cóż to znaczy wobec wyspy pełnej guana! Z dołu, z sali jadalnej dochodziły tłumione głosy, połączone z brzękiem srebra i szkła; przez otwarte drzwi przy blasku świecy ujrzałem plecy Jima; po za nim ciemność była zupełna, zdawał się być samotnie stojącą postacią nad brzegiem ciemnego, beznadziejnego oceanu. Tam jest, bezwątpienia, „Walpole Reef” — to słonko dla tonącego człowieka.
Współczucie moje dla niego przybrało teraz kształt myśli, że nie chciałbym, by ktoś z rodziny widział go w takim stanie. Dla mnie samego była to rzecz ciężka. Nie dyszał już tak teraz; stał wyprostowany, spokojny, a ta spokojność zapadała mi w duszę, jak ołów w wodę i czyniła ją tak ciężką, że sekundę pragnąłem gorąco, bym dla niego nic więcej uczynić nie mógł, tylko opłacić koszta pogrzebu. Nawet prawo załatwiło się z nim. Pogrzebanie go byłoby takiem łatwem dobrodziejstwem! Byłoby to w takiej harmonii z mądrością życiową, polegającą na usuwaniu z przed oczu wszelkich wspomnień naszej głupoty, słabości, naszej śmiertelności.
Może on zanadto bierze to do serca. A jeżeli tak — to propozycya Chestera...
Wziąłem czysty papier i zacząłem pisać z rozmachem. Ja tylko stałem między Jimem a ciemnym oceanem. Czułem się poniekąd odpowiedzialnym. Jeżeli przemówię, czy ten nieruchomy, męki przechodzący młodzieniec, skoczy w ciemność, by uchwycić się słomki? Wówczas zrozumiałem, jak ciężko czasami głos z siebie wydać. Cudowna potęga leży w wymówionem słowie. Dlaczego, u dyabła, nie wypowiadałem go? Zadawałem sobie to pytanie, nie przestając pisać. Nagle, na czystym papierze, z pod pióra mego wyłaniać się zaczęły postacie Chestera i jego wiekowego wspólnika, tak wyraźne i wykończone, jakby były odtworzone za pomocą optycznego przyrządu.
A słowo sięga daleko — bardzo daleko — sieje zniszczenie, jak kula leżąca w przestrzeń.
Milczałem, a on, plecami zwrócony do światła, jakby skrępowany i zakneblowany przez wszystkich niewidzialnych wrogów człowieka — nie poruszył się, nie wydał głosu.



ROZDZIAŁ XVI.


Czas nadchodził, w którym miałem go ujrzeć kochanym, podziwianym, godnym zaufania, z legendą nad zwyczajnej siły i waleczności, złączonej z imieniem jego. Zdawał się być bohaterem!
Jak wiecie, przeszedł ciężkie próby w zawodzie „przekupnia okrętowego”, w czasie których on cierpiał, a ja niepokoiłem się o swoje — swoje zaufanie, że tak powiem.
I dziś nie wiem, czy mogę być zupełnie spokojnym, chociaż widziałem go w całym blasku świetności.
To był mój ostatni rzut oka na niego — przewodził, a był w zupełnej zgodzie ze swem otoczeniem — z życiem lasów i z życiem ludzi.
Przyznaję, że zrobiło to na mnie wrażenie, ale również przyznaje, że nie było ono trwałem. On był strzeżony przez to zupełne odosobnienie, był jednym z tego rodzaju ludzi i znajdował się w zupełnem z naturą zetknięciu, która w tych warunkach wierna jest tym, co ją kochają.
Ale wciąż mi się zdaje, że on nie jest zupełnie bezpiecznym. Zawsze pamiętać go będę takim, jak stał tam, na balkonie, biorąc może zbyt do serca zwykłą konsekwencyę słabości swojej.
Rad jestem, rozumie się, że coś dostrzegł — a nawet coś wspaniałego wynikło z moich usiłowań; ale czasami zdaje mi się, że dla spokoju umysłu mego byłoby lepiej, gdybym nie stanął między Jimem a wspaniałomyślną propozycyą Chestera. Nie mogę sobie wystawić, jakby sobie radziła jego wybujała imaginacya na tej wysepce „Walpole”, pustym okruchu ziemi na bezmiarze wód.
Zapewne nigdybym się o tem nie dowiedział, gdyż muszę wam powiedzieć, że Chester, odwiedziwszy któryś z portów Australii, gdzie dostał swój parowiec starożytny — wypłynął na ocean Spokojny z załogą z dwunastu ludzi złożoną, a jedyny wniosek o jego tajemniczym losie można było wywprowadzić z faktu, że na wybrzeżach Walpole szalał huragan nie później, jak w miesiąc po przybyciu tam Chestera.
Nie pozostał ślad po tych Argonautach; rozpłynęli się w przestrzeni. Finis.
Koniec! Finis! wszechmocne słowo, wypędzające z domu życia nawiedzające go widma losu. Oto dla czego — pomimo świadectwa mych oczu i jego poważnego zapewnienia — braknie mi czegoś, gdy wspomnę o powodzeniu Jima.
Prawdą jest, że gdzie jest życie, tam jest i nadzieja, ale i bojaźń zarazem.
Nie chcę przez to powiedzieć, że żałuje swego czynu, nie twierdzę również, bym spędzał wskutek tego bezsenne noce; wciąż jednak narzuca mi się myśl, że on tyle sobie robił z tej degradacyi ze stanowiska oficera marynarki, gdy właściwie tu tylko jego wina miała jakieś znaczenie.
On nie był — że tak powiem — wyraźnym dla mnie. Nie był wyraźnym. A mam podejrzenie, że on sam siebie nie rozumiał.
Wysubtelnione miał odczucia, pragnienia, jakiś wyidealizowany egoizm. Był — że tak się wyrażę — bardzo wytwornym; bardzo wytwornym i bardzo nieszczęśliwym.
Trochę grubsza natura nie zniosłaby tego wszystkiego, z westchnieniem, jękiem, krzykiem, koniecby życiu położyła; jeszcze grubsza — pozostałaby niewzruszoną, nieświadomą i najzupełniej obojętną. On zanadto był interesującym, albo zanadto nieszczęśliwym, by miał być psom rzucony, lub nawet Chesterowi.
Czułem to, gdy tak siedziałem z twarzą nad papierem pochyloną, a on toczył z sobą walkę i dyszał, nie mógł tchu złapać, dusił się; czułem to, gdy wyskoczył na werandę, jak gdyby miał się rzucić z wysokości piętra — ale nie zrobił tego; czułem to, coraz więcej i więcej przez cały czas, gdy stał tam plecami do światła mej świecy zwrócony, jak gdyby stał nad brzegiem ponurego, beznadziejnego oceanu. Nagły, donośny grzmot zmusił mnie do podniesienia głowy Słuch oddalał się, a przenikliwe, oślepiające światło padło na ziemię. Olśniewające błyski ukazywały się raz po raz, a grzmot potężniał znów z każdą sekundą, gdy patrzyłem na tę ciemną sylwetkę, stojącą nad brzegiem rozbłyskującego morza. W chwili największego blasku wróciła nagle ciemność podniesiona do potęgi, a on znikł z przed mych olśnionych oczu zupełnie tak, jak gdyby rozpadł się na atomy.
Szumy straszne leciały powietrzem, wściekłe ręce rozdzierać się zdawały zarośla, wstrząsały szczytami drzew, rzucały drzwiami, tłukły szyby w całym gmachu.
Jim wrócił do pokoju, zamknął drzwi za sobą i znalazł mnie pochylonego nad stołem; mój wielki niepokój co do tego, co on teraz powie, graniczył ze strachem.
— Czy mogę prosić o papierosa? — rzekł.
Wskazałem mu pudełko z papierosami, nie podnosząc głowy.
— Prosiłbym, prosiłbym o tytoń — szepnął.
Ogarnęła mnie gorliwość nadzwyczajna.
— Za chwilkę — odparłem uprzejmie.
Przeszedł się po pokoju, słyszałem jak mruknął:
— Już przeszło.
Pojedyńczy huk piorunu, sprawił wrażenie wystrzału armatniego, wysłanego z tonącego okrętu.
— Burze wcześniej się w tym roku zaczynają — rzucił uwagę, stojąc gdzieś za mną.
Zaadresowawszy ostatnią kopertę, zwróciłem się do niego. Palił chciwie i chociaż słyszał, że poruszyłem się, pozostał plecami do mnie zwrócony.
— Tak — zniosłem to dość dobrze — rzekł, nagle się obracając. — Ciekawy jestem, co będzie dalej.
Na twarzy jego nie było żadnego wzruszenia, wydawała się ona tylko trochę ciemniejszą, jakby nabrzmiałą. Uśmiechnął się lekko, gdy patrzyłem na niego w milczeniu.
— Dziękuję panu — pański pokój bardzo wygodny dla człowieka — w ciężkich opałach...
Deszcz lał jak z cebra; z rynny (musiała być w niej dziura) płynęły dziwne dźwięki, jakby jęki, skargi, skargi bolesne, szlochy, przerywane nagłemi spazmami ciszy!...
... — Szukającego schronienia — mruknął i umilkł.
Błyskawica rozświetliła ciemne ramy okna i cicho rozpłynęła się w powietrzu.
Rozmyślałem, jak też do niego najlepiej przystąpić (nie życzyłem sobie, by mnie znów odepchnął) i gdy on roześmiał się gorzko.
— Jestem teraz zwykłym włóczęgą... bez jednego... bez jednego... — mówił powoli — a jednak...
Umilkł; deszcz lał z większą jeszcze gwałtownością.
— Przyjdzie dzień, w którym się wszystko przeżyje na nowo. Tak być musi! — szepnął rozważnie, patrząc na moje buty.
Nie rozumiałem, co on chciał przeżyć na nowo, o czem myślał, czego pragnął. Może to było coś tak wielkiego, że się wypowiedzieć nie dało. Zgodnie z przekonaniem Chestera, był on kawałkiem osła... Patrzył na mnie pytająco.
— Może, jeżeli życie dość długiem będzie — mruknąłem przez zęby z gniewem.
— Ale nie licz bardzo na to.
— Boże! czuję, jak gdyby nic nigdy dotknąć mnie nie mogło — rzekł z ponurem przekonaniem. — Jeżeli mnie to z nóg nie zwaliło, to niema obawy, by nie starczyło czasu na wydobycie się na wierzch i...
Spojrzał w górę.
Uderzyła mnie myśl, że właśnie z takich, jak on, rekrutuje się wielka armia jednostok zgnębionych, zbłąkanych, dążących gromadnie do wszystkich ścieków ziemskich.
Jak tylko wyjdzie z mego pokoju i straci „jedyne schronienie”, zajmie swe miejsce w szeregach armii i rozpocznie swą wędrówkę do bezdennej przepaści. Ja przynajmniej nie miałem złudzeń: ale to ja również przed chwilą tak pewny byłem potęgi słów, a teraz bałem się przemówić tak, jak czasami lękamy się poruszyć, by nie stracić ślizkiego gruntu pod nogami. To właśnie w chwili, gdy chcemy zrozumieć duchowe potrzeby jakiegoś człowieka, spostrzegamy jak niezrozumiałe, chwiejne, mgliste są istoty, korzystające z nami z piękności gwiazd i ciepła słonecznego. To tak, jak gdyby samotność była ciężkim, a niezbędnym warunkiem naszej egzystencyi; powłoka z mięsa i krwi, na którą zwrócone są twoje oczy, ginie przed wyciągniętą ręką, a pozostaje tam tylko kapryśny, niepocieszony i wykrętny duch, którego oko ścigać nie zdoła, ani ręka pochwycić. Bojaźń stracenia go bezpowrotnie z oczu zmusiła mnie do milczenia, gdyż nagle i z nadzwyczajną siłą narzuciła mi się myśl, że jeżeli pozwolę mu utonąć w ciemności, to nigdy sobie tego nie daruję.
— Tak. Dziękuję raz jeszcze. Byłeś pan — niezwykle doprawdy — nie mam słów — nadzwyczajnie! I nie wiem dlaczego. Lękam się, że nie jestem tak wdzięczny, jakbym powinien być, ale to tak nagle spadło na mnie. Bo w gruncie... pan sam....
— Może być — przerwałem mu. Zmarszczył brwi.
— W każdym razie człowiek jest odpowiedzialny — rzekł, patrząc na mnie ostro.
— I to jest również prawdą — odparłem.
— Dobrze, i z tem doszedłem do końca, ale nie mam zamiaru pozwolić komukolwiek leźć mi z tem do oczu — mówił, zaciskając pięści.
— A co z samym sobą zrobisz? — spytałem z uśmiechem. — Bóg świadkiem, że daleki byłem od wesołości, ale on spojrzał na mnie groźnie.
— To do mnie należy — rzekł.
Wyraz mocnego postanowienia ukazywał się i znikał, jak cień na jego twarzy.
Po chwili stał się znów biednym, skłopotanym chłopcem. Odrzucił papieros.
— Żegnam pana — rzekł z nagłym pośpiechem człowieka, który zbyt długo marudził, zapominając o czekającej nań pracy; ale sekundę, czy dwie, nie poruszył się z miejsca.
Deszcz lał z taką gwałtownością niepohamowaną, że przywodził na myśl mosty zerwane, drzewa z korzeniem powyrywane, góry podmyte.
Żaden człowiek nie mógł walczyć z tym olbrzymim potokiem, zdającym się łamać, unosić wszystko, huczącym gwałtownie po za ścianami tego pokoju, w którym, jak na wyspie, znaleźliśmy schronienie. Przedziurawiona rynna bulgotała, dławiła się, bryzgała, chlustała w ohydny sposób, zdawało się, że to jakiś tonący toczy walkę o życie.
— Leje — zauważyłem — a ja...
— Leje czy nie — zaczął tonem gwałtownym, nagle umilkł i podszedł do okna.
— Istny potop — szepnął po chwili, a opierając czoło o szybę, dodał:
— Choć oko wykol.
Zakręcił się na pięcie, przeszedł przez pokój i otworzył okno, wiodące na korytarz, zanim zerwałem się z krzesła.
— Czekaj! — krzyknąłem — chciałbym, byś...
— Nie mogę dziś jeść z panem obiadu — rzucił mi pośpiesznie, będąc już jedną nogą za progiem.
— Nie miałem zamiaru prosić cię o to — krzyknąłem.
Na to cofnął swą nogę z za progu, ale niedowierzająco pozostał we drzwiach.
Przemawiałem do jego rozsądku, by przestał się opierać; wrócił do pokoju i zamknął drzwi.



ROZDZIAŁ XVII.


Usłuchał nareszcie; ale zdaje mi się, że najwięcej deszcz zmusił go do tego, lało właśnie z burzącą wszystko gwałtownością i w czasie naszej rozmowy uspokoiło się znacznie.
Powściągliwym był w swym sposobie obejścia i poważnym, jak człowiek, myślą jakąś wszechwładnie opanowany.
Mówiłem z nim o materyalnej stracie jego sytuacyi. Celem moim było ocalenie go od upadku, ruiny i rozpaczy, będącej zwykle udziałem ludzi, pozbawionych przyjaciół i dachu nad głową; błagałem, by przyjął moją pomoc, przekonywałem rozsądnie, a ile razy spojrzałem na tę zaabsorbowaną twarz, tak młodą, a tak poważną, doznawałem nieprzyjemnego uczucia, że właściwie nie jestem pomocą, lecz tylko przeszkodą w jakichś tajemniczych, niewytłómaczonych, nie dających się określić aspiracyach zranionego jego ducha.
— Przypuszczam, że masz zamiar jeść, pić i spać pod dachem, w zwykły ludziom sposób — pamiętam, że powiedziałem z gniewem.
— Mówisz, że nie dotkniesz należnych ci pieniędzy.. Zatrząsł się od wewnętrznego wzburzenia (należała mu się pensya za trzy tygodnie i pięć dni za służbę na „Patnie”).
— Dobrze, to rzecz tak mała, że zmienić położenia nie może, ale co zrobisz jutro? Dokąd się zwrócisz? Żyć musisz...
— Właśnie mi na tem nie zależy — wyrwało mu się z ust.
Udałem, że nie słyszałem i zbijać zacząłem to, co brałem za skrupuły przesadnej delikatności.
— Czy tak, czy owak — rzekłem — musisz pozwolić, bym ci pomógł.
— Nie możesz pan tego zrobić — rzekł poprostu i łagodnie, trzymając się jakiejś myśli, która błyszczała mi w ciemności, jak lustrzana powierzchnia wody, a straciłem nadzieję, bym się mógł do niej zbliżyć o tyle, by ją zgłębić.
Patrzyłem na jego kształtnie zbudowaną postać.
— W każdym razie, ja ci pomódz mogę.
Nie patrząc na mnie, niedowierzająco zaprzeczył głową,
Krew we mnie zakipiała.
— Ależ mogę — nalegałem — dokonałem już większej rzeczy. Obdarzam cię zaufaniem...
— Chcesz mi pan dać pieniądze — zaczął.
— Na honor, zasługujesz, bym cię wysłał do dyabła — krzyknąłem, wyrażając swoje oburzenie.
Zdumiał się, uśmiechnął, a ja ponowiłem atak.
— Tu wcale o pieniądze nie chodzi. Jesteś zbyt powierzchowny — zawołałem (a w duchu myślałem: otóż chodzi!)
— Spojrzyj na ten list, który chcę ci dać. Piszę do człowieka, którego nigdy dotąd o łaskę nie prosiłem, a piszę o tobie w słowach takich, jakich się używa jedynie, pisząc o blizkim bardzo przyjacielu. Najzupełniej staje się za ciebie odpowiedzialnym. Jeżeli się zechcesz zastanowić nad tem, co to znaczy!
Podniósł głowę. Deszcz ustał, rynna tylko roniła głośne łzy po za oknem.
Cicho, spokojnie było w pokoju, cienie wszystkie skupiły się po kątach, zdala od płomyka świecy, sterczącej sztywnie w kształcie sztyletu; twarz Jima zdawała się zalaną odblaskiem jakiegoś łagodnego światła, jakby pierwszych promieni jutrzenki.
— Boże! — wyrzucił z trudem — szlachetnym jesteś, panie! — Nie czułbym się więcej upokorzonym, gdyby on mi język w tej chwili pokazał. Pomyślałem sobie:
— On tu mnie chce wziąć na kawał.
Oczy jego błysnęły prostem w moją twarz spojrzeniem, ale przekonałem się, że w niem nie było ani urągliwości, ani szyderstwa.
Wpadł nagle w jakieś nadzwyczajne ożywienie, zdawał się tą płaską, drewnianą figurką, za pomocą sznurka poruszaną. To podnosił, to opuszczał ręce. Stał się zupełnie innym człowiekiem.
— A ja tego nigdy nie spostrzegłem — krzyknął; nagle zagryzł usta i zmarszczył brwi.
— Jakimże osłem byłem — mówił powoli, przerażonym tonem.
— Takiego, jak pan, ze świecą szukać — krzyknął stłumionym głosem. Schwycił mą rękę, jak gdyby tylko co ją spostrzegł, i opuścił ją natychmiast.
— Przecie to o to, ja — pan — ja... bąkał i nagle na swój dawny, uparty sposób mówić zaczął:
— Bestyą byłbym, gdybym teraz... głos mu się łamał.
— Dobrze, dobrze — rzekłem. Prawie przerażony byłem tym wybuchem uczuć, przez które przeglądała dziwna duma. Przypadkiem pociągnąłem za jakiś sznurek; nie znałem urządzenia tego cacka.
— Muszę iść teraz — rzekł. — Na Jowisza! dałeś mi pan pomoc. Nie mogę na miejscu usiedzieć. O to właśnie chodziło...
Spojrzał na mnie z zachwytem.
— Tego mi było potrzeba...
Rozumie się, że tego mu było potrzeba. Nie miałem najmniejszego co do tego złudzenia, ale patrząc na niego, zadawałem sobie pytanie, jakiego gatunku jest złudzenie, które od kilku minut pieścił w swem łonie?
— Nie weźmiesz mi pan za złe, że nie umiem nic odpowiedniego powiedzieć — zawołał. — Ostatniej nocy już mi pan wyświadczył nieskończenie wiele. Słuchając mnie — pan rozumie. Daję panu słowo, że nieraz myślałem, że z natłoku myśli czaszka mi pęknie!... — Rzucał się, literalnie rzucał po pokoju, to pakował ręce do kieszeni, to je wyciągał, kapelusz wciskał na głowę. Nie miałem pojęcia, że on może być tak ruchliwym. Pomyślałem o suchym liściu, wiatrem targanym, a tajemnicza obawa, ciężar nieokreślonego powątpiewania przygniatał mnie do krzesła. Nagle stanął, jakby odkryciem jakiemś do miejsca przygwożdżony.
— Obdarzyłeś mnie pan zaufaniem — oświadczył.
— Ależ na miłość Boga, kochany chłopcze — dajże temu pokój! — prosiłem.
— Dobrze, dobrze. Milczeć będę teraz i później. Ale nie możesz mi pan zabronić myśleć... Co panu to szkodzi!.. Ja teraz pokażę..
Szybko podszedł do drzwi, stanął ze spuszczoną głową i wrócił z jakiemś postanowieniem, widocznem w całej jego postaci.
— Zawsze myślałem, że jeżeli człowiekowi danem będzie rozpocząć życie na nowo, z czystą kartą... A teraz pan... niejako... tak... oczyścił mą kartę...
Machnąłem ręką, a on, nie oglądając się, wyszedł z pokoju; kroki jego coraz słabiej słyszeć się dawały, ale pewne były, jak człowieka, idącego w pełnem świetle dnia.
Co zaś mnie się tyczy, to pozostawiony sam, przy blasku jednej świecy, czułem, że otaczają mnie dziwne ciemności. Nie byłem już tak młody, by się pieścić nadziejami, uśmiechnąłem się, pomyślawszy, że i tak z nas dwóch on posiadł światło życia! Smutno mi się zrobiło. „Czysta karta” powiedział. Jak gdyby słowa przeznaczenia każdego z nas nie były wyryte niezatartemi zgłoskami na powierzchni skały.



ROZDZIAŁ XVIII.


W sześć miesięcy potem przyjaciel mój cynik, średnich lat kawaler, (miał opinię dziwaka, był właścicielem młyna) pisał do mnie, że sądząc z zapału, z jakim polecałem Jima, przyjemność mi sprawi, rozpisując się o jego doskonałościach. Były one widocznie spokojnego rodzaju i przydatne w codziennem życiu.
„Nigdy nie mogłem się zdobyć w swem sercu na inne uczucia względem osobników mego gatunku, jak tylko na uczucie zrezygnowanej tolerancyi, dlatego też mieszkałem zawsze sam w domu, który bezwarunkowo za obszerny jest dla jednego człowieka. Z Jimem od niejakiego czasu mieszkam razem i, jak widzę, dobrze zrobiłem”.
Z listu tego wnioskowałem, że nietylko znosi Jima, ale że w jego sercu budzić się zaczyna jakieś cieplejsze uczucie.
Rozumie się, że on to wyrażał w swój charakterystyczny sposób. Klimat dobrze na Jima oddziaływał.
„Gdyby był dziewczyną — pisał mój przyjaciel — możnaby powiedzieć, że rozkwitał, rozkwitał skromnie, jak fijołek, a nie jak te jaskrawe podzwrotnikowe kwiaty
„Już od sześciu tygodni mieszkamy razem, a nie przyszło mu na myśl tłuc mnie po ramieniu, mówiąc: „wyga z ciebie, stary” — ani razu nie dał mi do zrozumienia, że uważa mnie za „mamuta”. Niema w nim tej nieznośnej młodzieńczej gadatliwości. Łagodnego charakteru, niewiele ma o sobie do powiedzenia i dzięki Bogu, nie jest inteligentnym”.
Jednak Jim był inteligentnym, kiedy umiał zżyć się z tym samolubem.
„Jim wygląda, jakby się kąpał w rannej rosie i odkąd przyszła mi świetna myśl dzielenia z nim mieszkania i stołu, sam już nie czuję się tak zwiędłym. Któregoś dnia przebiegł przez pokój tylko w celu otworzenia mi drzwi; zaznałem wówczas uczucia, jakiego od lat już nie pamiętałem.
„To śmieszne, prawda? Domyślam się, że ten chłopiec musiał przejść przez jakieś straszne tarapaty — o których ty tylko wiesz — ale chociażby to były rzeczy wstrętne — zdaje mi się, że możnaby mu je wybaczyć. Ja ze swej strony oświadczam, że nie mógłbym go podejrzewać o spełnienie rzeczy gorszej, niż zrabowanie owocowego ogrodu. Czy wina jego o wiele jest gorszą? Może należało mnie o tem objaśnić; ale może to już czasu tyle ubiegło od młodości naszej, że zapomnieliśmy, iż my kiedyś grzeszyliśmy? Może kiedy spytam cię o niego, to wówczas będziesz musiał mi powiedzieć. Nie chcę go rozpytywać, nie mając pojęcia o rodzaju jego przewinienia, a przytem jeszcze na to za wcześnie. Niech on jeszcze czasami przysłuży się staremu i godzi go z ludzkością...”
Tak pisał mój przyjaciel.
Potrójnie się ucieszyłem: z Jima, z tonu listu i z trafności sądu mego. Najwidoczniej wiedziałem, co robię. Umiałem poznawać się na charakterach, przeczuwałem ludzi. Takie i tym podobne komplementy — powtarzałem sobie w duchu.
A kto wie, może z tego wyniknie coś nieoczekiwanego a cudownego? Wieczoru tego, spoczywając w wygodnym fotelu na pokładzie mego statku (było to w porcie Hong-Kong), zacząłem budować zamki na lodzie.
Odbyłem podróż na północ, a gdy wróciłem, znalazłem drugi list od przyjaciela mego. Schwyciłem go natychmiast.
„Nie brakuje, o ile wiem, ani jednej łyżeczki — tak się list zaczynał. — „Mało mnie to obeszło, więc się nie rozpytywałem. Znikł, zostawiając na stole kartkę przepraszającą, która świadczy o głupocie, lub braku serca. Może jedno i drugie razem, ale to nie jest wszystko jedno. Pozwól sobie tylko powiedzieć, że gdybyś miał jeszcze jakiegoś tajemniczego młodzieńca, którego chciałbyś gdzieś wpakować, to musisz pamiętać, że ja zamknąłem budę raz na zawsze. To jest ostatnie dziwactwo, jakie mam na sumieniu. Nie wystawiaj sobie choćby przez chwilę, że mnie to dotknęło; ale żałowany on jest bardzo, jako dobry partner do tennisa, a ja, ze względu na samego siebie, musiałem wymyślić jakieś kłamstwo, bo jakże można było w klubie prawdę powiedzieć...”
Z gniewem list odrzuciłem i zacząłem przerzucać resztę, leżącą na stole, nareszcie znalazłem list Jima.
Doprawdy trudnoby temu uwierzyc. Była to okoliczność, która nikomu na myśl przyjść nie mogła! Ten mały maszynista z „Patny”, nie mogąc znaleźć zajęcia odpowiedniego dla marynarza, przyjął miejsce dozorcy przy młynie.
„Nie mogłem znieść widoku jego — pisał Jim z jakiegoś portu, o siedmset mil oddalonego od miejsca, gdzie powinien był się znajdować.
„Jestem tymczasowo na służbie w „Egström et Blake", kupczykiem okrętowym. Powołałem się, wstępując na służbę, na pana, a gdybyś pan raczył napisać słówko, polecając mnie, to pozostałbym tutaj”.
Byłem przywalony gruzami zamków, które budowałem w imaginacyi, ale naturalnie prośbę jego spełniłem.
Zanim rok upłynął, los zapędził mnie w tamte strony i miałem sposobność widzenia się z nim.
Był jeszcze w „Egström et Blake” i spotkaliśmy się w tak zwanym „salonie” za sklepem.
Właśnie wrócił ze swego zajęcia i stanął przedemną ze spuszczoną głową.
— Co masz mi o sobie do powiedzenia? — spytałem, gdyśmy zamienili uścisk ręki.
— Co już panu pisałem, nic więcej — odparł krótko.
— Czy tamten wypaplał, czy co? — spytałem.
Spojrzał na mnie, uśmiechając się smutnie.
— O nie! nic nie powiedział. Tajemnica ta pozostała między nami. Jak tylko przychodziłem do młyna, przybierał minę bardzo tajemniczą, mrugał na mnie od czasu do czasu, jakby chcąc powiedzieć „co my wiemy, to wiemy...”
Jim, mówiąc te słowa, rzucił się na krzesło i głowę spuścił.
Pewnego dnia znaleźliśmy się sam na sam i on tak prawić zaczął:
— A co, panie Jakóbie — nazywał mnie tam Jakóbem, jak gdybym był synem gospodarza — znów jesteśmy razem. Tu lepiej, niż na starym okręcie — prawda?...
— Czy to nie było okropne, co?
Spojrzałem na niego — a on ciągnął dalej.
— Nie obawiaj się pan niczego. Ja znam się na dżentelmenach i rozumiem ich uczucia. Mam nadzieję, że będziemy się wzajemnie wspierali i ja niemało przeszedłem po tej awanturze z tym starym gratem „Patną!”
Boże! to było straszne! Nie wiem, cobym był powiedział, lub zrobił, gdyby właśnie pan Denver nie zawołał na mnie. Była to pora śniadania, więc poszliśmy razem przez dziedziniec i ogród do domu.
Zaczął się ze mną przekomarzać na swój dobry sposób... Zdaje mi się, że on mnie lubił...
Jim umilkł na chwilę.
— Wiem, że mnie lubił. Dlatego tak mi ciężko było. To był taki niezwykły człowiek!... Tego ranka wsunął mi rękę pod ramię... On także był ze mną na stopie poufałej...
Parsknął krótkim śmiechem i zwiesił głowę na piersi.
— Boże! — krzyknął — jak sobie przypomniałem, w jaki sposób ta mała bestya przemawiała do mnie... zapomniałem o wszystkiem... a pan wiesz... on był dla mnie jak ojciec... więc należało mu powiedzieć, oszukiwać go nie mogłem — prawda?
— Więc co? — szepnąłem po chwili.
— Więc wolałem odejść — rzekł wolno — ta sprawa musi być pogrzebaną.
Ze sklepu dochodził nas głos podniesiony Blake, który łajał Egströma w niemożliwy sposób.
Byli oni wspólnikami już od lat wielu, ale co dnia, od chwili otwarcia sklepu aż do jego zamknięcia Blake, mały, czarnowłosy i czarnooki człowiek wymyślał na swego wspólnika, pieniąc się ze złości.
Ten wiecznie trwający krzyk stał się nieodzowną cząstką życia tych ludzi, a charakterystyczną cechą sklepu tego; nawet obcy przestali na to zwracać uwagę, a jeżeli hałas zbytnio im kiedy dokuczył, to mrucząc pod nosem, zamykali drzwi „salonu”.
Sam Egström, grubokościsty, ciężki Skandynawczyk, z olbrzymiemi blond faworytami, wydawał rozporządzenia, zawijał paczki, robił rachunki, lub pisał stojąc przy kantorku i zachowywał się tak, jak gdyby był głuchy, jak pień.
Od czasu do czasu wyrzucał z siebie dźwięk — sz! bez najmniejszej nadziei, by to jakiś skutek wywołać mogło i tak było w rzeczywistości.
— Bardzo przyzwoicie obchodzą się tu ze mną — rzekł Jim.
— Blake trochę grubianin, ale Egström bardzo na swojem miejscu.
Zerwał się nagle i podszedł do okna, gdzie stał teleskop, wylotem zwrócony ku morzu. Przechylił się i bacznie się czemuś przyglądał.
— Okręt, który cały ranek był unieruchomiony wskutek zupełnej ciszy, teraz podpływa — rzekł spokojnie.
— Muszę iść, spełniać swoją powinność.
Uścisnęliśmy sobie ręce w milczeniu i Jim skierował się ku wyjściu.
— Jimie! — krzyknąłem.
Obejrzał się, trzymając rękę na kłamcę.
— Odrzuciłeś — odrzuciłeś coś w rodzaju fortuny!
Wrócił się i stanął przy mnie.
— Przywiązałem się do starego, to był taki niezwykły okaz człowieka — rzekł. — Ale czyż mogłem. Czyż mogłem? — Wargi mu drgać zaczęły. — Tutaj nikt o tem nie wie i nikogoby to nie obeszło.
— Ach! ty — ty — zacząłem i umilkłem, łamiąc sobie głowę nad wynalezieniem odpowiedniego słowa, a gdy zrozumiałem, że ono nie istnieje, Jima już w pokoju nie było.
Słyszałem za drzwiami łagodny głos Egströma, który mówił:
— To „Sarah W. Granger” Jimie. Musisz postarać się być pierwszym.
W tej chwili wmieszał się Blake, krzycząc jak rozłoszczona papuga:
— Powiedz kapitanowi, że tu czekają listy. Słyszysz ty, panie, jak się tam nazywasz?
Jim odpowiedział Egströmowi z jakąś młodzieńczą werwą w głosie.
— Dobrze, dobrze, nie dam się uprzedzić.
Zdawał się w pracy szukać ulgi od trapiących go myśli.
Nie widziałem go już więcej wówczas, ale w czasie następnej mej podróży (w sześć miesięcy potem) udałem się do sklepu „Egström i Blac”.
Z daleka już dochodził mnie wymyślający głos Blaka, a gdy stanąłem na progu, rzucił na mnie pełne nienawiści spojrzenie; zato Egström z twarzą uśmiechem rozjaśnioną podszedł, wyciągając potężną prawicę.
— Cieszę się, że pana widzę, kapitanie... Szsz.. Przypuszczałem, że w tym czasie los pana w nasze strony zagna!... Czem mogę służyć?... Szsz... On? O!... porzucił nas... ale proszę do salonu...
Zatrzasnął drzwi i wówczas głos Blaka dochodził stłumiony, nie ucichł jednak ani na chwilę.
...— Wprawił nas w wielki kłopot, źle z nami postąpił, muszę to przyznać...
— Dokądże się udał? Czy wiecie panowie? — spytałem.
— Nie, i na nicby się nie przydały wszelkie poszukiwania — mówił Egström, stojąc przedemną że swemi długiemi faworytami i rękami, niezgrabnie w dół opuszczonemi; cienki srebrny łańcuch od zegarka zwisł nizko na granatowej kamizelce,
— Człowiek taki, jak on, nie udaje się do jakiegoś określonego miejsca.
Byłem tak zajęty zniknięciem Jima, iż nie spytałem co znaczyć mają te ostatnie słowa, więc on dalej opowiadał:
— Porzucił nas w sam dzień zjawienia się tu parowca z powracającymi pielgrzymami. Tak coś trzy tygodnie temu.
— Może była mowa o wypadku z „Patną?” — spytałem, lękając się czegoś najgorszego.
Egström drgnął i spojrzał na mnie tak, jak gdybym był czarnoksiężnikiem.
— Ależ tak. Zkądże pan wiedzieć może? Kilku z nas rozmawiało tu o tem zdarzeniu. Było tu, o ile pamiętam, dwóch kapitanów, zarządzający magazynem Vanla, ja i paru jeszcze. Jim był również tutaj, jadł sandwicza i popijał piwem, gdy dużo mamy zajęcia — rozumiesz kapitanie — na porządne śniadanie nie starczy czasu.
Otóż Jim stał przy stole i jadł, a my okrążyliśmy teleskop, przypatrując się kolejno podpływającemu statkowi, i tak, ni ztąd ni zowąd, rządca Vanla zaczął opowiadać o właścicielu „Patny”; potem o samej „Patnie”, jakim starym gratem była, a jednak niemało przyniosła zysku. Wspomniał o jej ostatniej podróży i wówczas zaczęliśmy rozprawiać wszyscy. Jeden powiedział to, drugi tamto, ale ot, gadaliśmy sobie na wiatr, bo który z nas co wiedzieć mógł; śmieliśmy się nawet.
Kapitan O'Brien z „Sary W. Granger”, otyły, krzykliwy starzec, siedział tu sobie w tym fotelu i przysłuchiwał się — nagle stuknął laską w podłogę i wrzasnął:
— Tchórze!...
Skoczyliśmy wszyscy. Rządca Vanla mrugnął na nas i spytał:
— Co się stało, kapitanie O'Brien?
— Co się stało, co się stało! — krzyknął stary — z czego wy się śmiejecie? Czy z tego śmiać się można? To hańba dla rodzaju ludzkiego, oto o! Brzydziłbym się, gdybym się znalazł z jednym z tych ludzi w pokoju. Tak, panie!
Do mnie się głównie zwrócił, więc przez grzeczność musiałem mu przytakiwać.
— Tchórze! masz pan słuszność, kapitanie O'Brien, ja również nie chciałbym się z nimi stykać, dlatego bezpiecznym tu jesteś zupełnie, kapitanie O'Brien. Może napijesz się pan czegoś chłodzącego?
— Idź do dyabła ze swoim napojem — rzekł z błyskiem w oku; — gdybym chciał pić, tobym kazał sobie coś przynieść. Wychodzę. Cuchnie tu teraz.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem i wynieśli się za starym. A wówczas panie, ten przeklęty Jim położył bułkę na stolę i podszedł ku mnie; szklanka piwa została nietknięta.
— Odchodzę — rzekł spokojnie.
— Niema jeszcze pół do drugiej — zawołałem — śmiało możesz wypalić papierosa.
Myślałem, że on mówi, iż należy mu się wziąć do roboty.
Gdy zrozumiałem, co się stało — ręce mi opadły! Na takiego człowieka nie codzień się natrafia; kierował łodzią jak wcielony dyabeł; gotów był wypłynąć mile całe na spotkanie statku bez względu na pogodę. Nieraz przybywali tu kapitanowie, których pierwsze słowa były:
— A zkądże wykopałeś takiego człowieka, Egströmie? Płynę sobie ostrożnie wśród mgły, a tu wyskakuje łódź, do połowy w wodzie zanurzona, z dwoma przerażonymi murzynami i wrzeszczącym dyabłem na froncie: He! he! Kapitanie! „Egström i Blake”; pierwszy się tobie poleca! He! he! „Egström i Blac” tu murzynom swoim wydaje rozporządzenia, by ostro się trzymali, bo muszę przyznać, że wicher miotał łódką jak łupiną, tu krzyczy, wrzeszczy, że będzie mi służył za przewodnika podobniejszy do dyabła niźli do człowieka! Tak kierowanej łodzi w życiu swojem nie widziałem. A pijanym być nie mógł!
Spokojny, łagodny chłopiec — rumienił się jak dziewczyna, gdy wszedł na pokład...
Powiadam panu, kapitanie Marlow, że gdy się zjawiał obcy okręt, nikt z Jimem konkurować nie mógł...
Koledzy jego dbali tylko o dawnych klientów... A on, panie... — mówił widocznie wzruszony Egström — gotów był sto mil wypłynąć w byle jakiej skorupie, aby nowego klienta dla firmy złapać. Gdyby cały interes do niego należał, nie mógłby gorliwiej pracować. A teraz... odrazu... rzuca wszystko! Pomyślałem sobie: „che! bratku, wiem, o co ci idzie” i rzekłem.
— Po co te gawędy Jimie, powiedz odrazu, jakiego podwyższenia pensyi żądasz?
Spojrzał na mnie i zdawało się, że chce przełknąć coś, co mu w gardle stanęło.
— Nie mogę tu pozostać.
— A cóż to za żarty? — spytałem.
Wstrząsnął głową, a w jego oczach wyczytałem, że można go już uważać za straconego.
Wówczas zwymyślałem go strasznie.
— Od czego uciekasz? — krzyczałem. — Co ci się stało? Co cię przeraziło? Ani szczypty rozumu nie posiadasz; przecież się nie porzuca dobrego miejsca. Gdzie spodziewasz się dostać lepsze? — ach! ty taki, owaki!
Słabo mi się zrobiło, mogę panu zaręczyć.
— Przecież nasza buda zatonąć nie może — dodałem.
On rzucił się gwałtownie.
— Żegnam pana — zawołał, kłaniając mi się, jak jaki lord — szlachetną masz naturę, Egströmie — dodał — i gdybyś znał moje powody, nie zatrzymywałbyś mnie tak gorąco.
— To największe kłamstwo, jakie w życiu wypowiedziałeś — zawołałem.
— Wiem, co mówię — odparł.
Tak wściekły byłem, że aż parsknąłem śmiechem.
— Ach! ty głupcze jakiś, czyż nie możesz poczekać choćby chwilkę i wypić to piwo?
Nie wiem co mu się stało, nie mógł do drzwi trafić, to było coś komicznego, kapitanie.
Sam wypiłem piwo.
— A jeżeli ci tak pilno — rzekłem — to rób sobie jak chcesz, ale wspomnij sobie moje słowa: jeżeli tę grę dalej prowadzić będziesz, to przyjdzie chwila, że ziemia zbyt małą okaże się, by cię nosić mogła — oto wszystko, co ci miałem do powiedzenia!
Rzucił na mnie ponure spojrzenie i wyleciał z twarzą, która ludzi przerażać mogła.
Egström parsknął gniewnie i palcami rozczesywał jasne faworyty.
— Od tego czasu nie mogłem znaleźć porządnego człowieka. Nieustanne tylko kłopoty i kłopoty. Jeżeli wolno spytać, jakim sposobem poznałeś się z nim, kapitanie?
— On był pomocnikiem kapitana na „Patnie” w czasie ostatniej jej podróży — rzekłem, czując, że należy się odemnie jakieś wyjaśnienie.
Egström na chwilę znieruchomiał z palcami we włosy zanurzonemi, poczem wybuchnął:
— A któż, u dyabła, dba o to?
— Zdaje się, że nikt — zacząłem...
— A kimże on jest, u licha... by tak to odczuwać?
Nagle wepchnął końce faworytów do ust i stał nieruchomo.
— A! niech mnie pioru trzaśnie! Toż ja mu powiedziałem, że ziemia jest zbyt małą, by go długo nosić mogła!



ROZDZIAŁ XIX.


Opowiedziałem wam te dwa epizody, byście wiedzieli, jak on się zachowywał w tych nowych warunkach życia swego. Więcej ich było tego rodzaju; na wszystkich palcach zliczyćbym ich nie mógł.
Wszystkie one zabarwione były temi wysoce szlachetnemi uczuciami, nadającemi im charakter głęboki i wzruszający. Wyrzekanie się chleba powszedniego dla uwolnienia się od szponów napastującego widma może być czynem prozaicznego heroizmu. Ludzie zdobywali się już na to (chociaż my, cośmy przeszli przez życie, wiemy doskonale, że wyrzutki rekrutują się nie z cierpiących dusz, lecz z głodnych ciał), a syci ludzie i mający zapewniony chleb, przyklaskiwali temu, chlubę przynoszącemu szaleństwu. On był istotnie nieszczęśliwym, gdyż ta jego obojętność na przyszłe losy nie mogła go ocalić. Zawsze pozostawała wątpliwość co do jego męztwa. Prawdą jest, że widmo faktu nigdy nie daje się usunąć. Można mu prosto w oczy patrzeć, lub się od niego odwracać — natknąłem się na jednego, czy dwóch takich ludzi, co w dobrej komitywie pozostawali z nim.
Najwidoczniej Jim nie należał do tego rodzaju; ale nie mogłem nigdy zrozumieć, czy jego postępowanie dążyło do usuwania się od tego widma, czy też do patrzenia mu w oczy.
Wytężony mój wzrok duchowy doszedł tylko do tego zrozumienia, że jak we wszystkich naszych czynach złożonych, różnica była tak subtelną, iż określić się nie dawała. Mogło to być ucieczką, mogło też być rodzajem walki.
Dla zwykłych umysłów stał się on „toczącym się wiecznie kamieniem:” i po niejakim czasie został znanym, a nawet sławnym, w obrębie swych wędrówek (zajmującym jakie trzy tysiące mil), tak jak dziwak jakiś znanym jest w swej okolicy.
Ot naprzykład w Bankoku, gdzie znalazł pracę u Braci Jucker, handlarzy drzewem, smutno było patrzeć na niego, jak nosił się z tą tajemnicą, starannie ukrywaną, o której ptaki na dachach świergotały. Schomberg, rządca hotelu, gdzie się Jim stołował, kudłaty Alzatczyk, plotkarz niepohamowany, wsparłszy łokcie na stole, raczył każdego gościa opowiadaniem tej ubarwionej historyi.
— A wystaw pan sobie, że to najporządniejszy człowiek, jakiego spotkać można — dodawał szlachetnie — człowiek wyjątkowy!
A ponieważ tłumy przewijały się w zakładzie Schomberga, dziwić się należy, że Jim sześć miesięcy wytrzymał w Bankok.
Przekonałem się, że obcy zupełnie ludzie przywiązywali się do niego. On był zamknięty w sobie, ale cała jego postać, włosy, oczy, uśmiech, zdobywały mu przyjaciół, gdzie się tylko pokazał.
A nie był on głupim wcale. Zygmunt Jucker (pochodzący ze Szwajcaryi), poczciwy człowiek, trapiony dyspepsyą i tak kulawy, że głowa jego przy każdym kroku zataczała krąg, oświadczał, że na tak młode lata Jim „posiada ogromne zdolności.”
— Dlaczegóż na wieś go nie wyślecie? — spytałem, chcąc im tę myśl poddać.
(Bracia Jucker mieli koncesyę na eksploatowanie lasów).
— Jeżeli jest tak zdolny, jak pan powiadasz, to przyda się wam do takiej roboty. Fizycznie bardzo do tego odpowiedni. Zdrowie ma żelazne.
— Ach! — jęknął biedny Jucker — na wsi człowiek może być wolny od dyspepsyi.
Zostawiłem go, siedzącego przy biurku, bardzo nad czemś rozmyślającego.
Es ist eine Idee. Es ist eine Idee — mruczał.
Na nieszczęście, tegoż samego wieczoru zdarzyła się nieprzyjemna historya w hotelu.
Nie bardzo o to Jima obwiniam, ale był to rzeczywiście bardzo niepożądany wypadek.
Do zwykłych gości hotelowych, częste robiących burdy, należał zyzowaty Dane, na którego karcie wizytowej widniały słowa: „pierwszy porucznik Floty Króla Syamu.”
Ten jegomość nie miał pojęcia o grze w bilard, ale nie lubił, gdy został pobity, Otóż wypił porządnie i ze złości, że już szósty raz przegrywał — pozwolił sobie na pogardliwą o Jimie uwagę. Większość obecnych nie słyszała, co było powiedziane, a ci, co słyszeli, zdawali się tracić wszelkie o tem wspomnienie, widząc natychmiastowe skutki, jakie te słowa wywołały.
Szczęściem dla Dana, że pływać umiał, gdyż tuż za oknem, prowadzącym na werandę, płynęła szeroka, czarna Menam.
Łódź naładowana Chińczykami, pływająca bezwątpienia w złodziejskich zamiarach, wydobyła z wody oficera Króla Syamu, a Jim o północy, bez czapki, znalazł się na pokładzie mego okrętu.
— Wszyscy tam wiedzieć się zdawali — mówił dysząc ze wzruszenia!
W zasadzie żałował tego, co się stało, chociaż jak mówił, „w tym wypadku — nie było wyboru.”
Ale przerażało go to, że natura jego nieszczęścia tak znaną była każdemu, jak gdyby nieustannie zdradzał się z nią.
Rozumie się, że po tem wszystkiem nie mógł tam pozostać.
Powszechnie napadano na niego za tę gwałtowność brutalną, tak niewłaściwą dla człowieka w jego położeniu; jedni twierdzili, że pijany był aż do nieprzytomności; drudzy — krytykowali jego brak taktu. Nawet Schomberg bardzo był z tego niezadowolony.
— On jest bardzo zacnym młodzieńcem — mówił do mnie — ale i porucznik to okaz pierwszego gatunku. Obiaduje co wieczór w moim table d'hôte pan wie. Jeden kij bilardowy złamano. Nie mogę przecież na to pozwolić. Dzisiaj rano pierwszą moją czynnością było pójść i przeprosić porucznika i zdaje mi się, że ja na tem nic nie ucierpię; ale pomyśl pan sobie, gdyby tak wszyscy pozwalali sobie na takie historye! Przecież ten człowiek mógł utonąć!
A ja znów nie polecę do pierwszego lepszego sklepu po nowy kij, muszę go sprowadzić z Europy!
Nie! nie! z takim temperamentem rady sobie dać nie można!...
Mocno go to wszystko bolało.
To był najprzykrzejszy wypadek i ubolewałem nad nim więcej, niż ktokolwiek inny.
Byłem poważnie tem zaniepokojony, bo jeżeli jego nadczułość prowadzić go będzie na takie drogi, to straci opinię nieszkodliwego, spokojnego głupca, a zdobędzie miano zwykłego awanturnika.
Pomimo całej ufności, jaką w nim pokładałem, nie mogłem oprzeć się myśli, że w takich wypadkach od nazwiska do rzeczy samej krok tylko jeden. Zrozumiecie naturalnie, że w owym czasie nie mogłem już myśleć o zostawieniu go samego sobie. Zabrałem go na mój okręt i odbyliśmy długą podróż. Litość brała patrząc, jak on kurczył się w sobie.
Marynarz nawet w charakterze zwyczajnego podróżnego interesuje się okrętem i patrzy na otaczające go życie, rozkoszując się niem, jak malarz, obserwujący ruch i gorączkową pracę innych ludzi.
W całem znaczeniu tego wyrazu przesiaduje „na pokładzie”; ale mój Jim po największej części krył się gdzieś w głębi, jak gdyby był pakunkiem jakim. Tak mnie zaraził tem usposobieniem, iż przez cały czas podróży unikałem rozmowy w kwestyach naszego zawodu. Dnie całe nie zamienialiśmy z sobą słowa jednego; z wielką niechęcią wydawałem w jego obecności rozporządzenia moim podwładnym.
Często, gdyśmy się sami znaleźli na pokładzie, lub w jego kajucie, nie wiedzieliśmy, co zrobić z naszemi oczami.
Jak wiecie, umieściłem go u De Jongha, byłem rad, że cokolwiek wymyśliłem dla niego, czując, że położenie jego staje się nioznośnem.
Stracił tę elastyczność, pozwalającą mu wrócić po każdem moralnem wstrząśnieniu na dawne stanowisko. Pewnego dnia, gdym wyszedł na wybrzeże, ujrzałem go stojącego spokojnie; woda w przystani tworzyła z morzem na dalszym planie gładką, jakby wznoszącą się powierzchnię, a okręty, stojące na kotwicy, zdawały się powoli unosić do nieba.
Jim czekał na swą łódź, którą ładowano drobnym towarem, który miał być przewieziony na oczekujący nań statek.
Zamieniwszy powitania, staliśmy w milczeniu obok siebie.
— Na Jowisza! — zawołał nagle — to zabijająca praca!
Uśmiechnął się do mnie; muszę przyznać, że zawsze umiał się na uśmiech zdobywać. Milczałem.
Widziałem doskonale, że nie stosuje tego do swych obowiązków; u De Jongha praca nie była ciężką.
Pomimo to natychmiast zostałem przekonany, że ona jest zabijającą. Nie spojrzałem nawet na niego.
— Czy chciałbyś — spytałem — porzucić zupełnie tę część świata: może wolałbyś Kalifornię, lub Wschodnie Wybrzeża?... Spróbuję, może mi się uda co znaleźć!
Przerwał mi tonem, trochę pogardliwym:
— Jakaż tam różnica?...
Poczułem natychmiast, że ma słuszność.
Różnicy nie będzie żadnej; on nie pragnie ulgi w pracy; rozumieć zacząłem, że to, czego on pragnie, na co on czeka, nie da się łatwo określić, a jest pewnego rodzaju okazyą. Ja dostarczyłem mu niemało okazyi, ale celem ich było jedynie zapewnienie chleba. A cóż więcej człowiek uczynić może?
Położenie jego wydało mi się beznadziejne i przypomniały mi się słowa, wyrzeczone przez biednego Brierlego:
„Pozwól mu zagrzebać się dwadzieścia stóp pod ziemią i tam pozostać.”
Lepsze to, pomyślałem, niż oczekiwanie na ziemi na rzeczy niemożliwe.
Zanim Jim na długość trzech wioseł oddalił się od brzegu, postanowiłem, że tegoż jeszcze wieczoru pójdę poradzić się Steina.
Stein był bogatym, szanowanym kupcem.
„Firma” jego (była to bowiem „firma” Stein et Comp”, składająca się z właściciela i wspólnika, o którym Stein się wyrażał: „pilnuje Molusków”) prowadziła rozgałęziony handel i miała kupieckie stacye w najbardziej zapadłych kątach, założone w celach kolekcyjnych.
Nietylko dla jego bogactwa i opinii chciałem spytać go o radę; pragnąłem mu się zwierzyć ze wszystkiem dlatego, że nie znałem człowieka, na którego zdaniu możnaby było więcej polegać.
Łagodne światło prostej, spokojnej inteligentnej natury oświetlało jego zarostu pozbawioną twarz.
Miała ona głębokie zmarszczki i blada była, jak u człowieka, prowadzącego zawsze siedzące życie — co w tym wypadku dalekie było od prawdy.
Delikatne włosy odczesane były z potężnego, wyniosłego czoła. Można było sobie wystawić, że w dwudziestu latach życia swego wygląd jego nie wiele się różnił od wyglądu dzisiejszej chwili.
Była to twarz studenta badacza; tylko białe prawie brwi, gęste i krzaczaste, i pewny, przenikliwy wzrok, nie harmonizował z jego, że tak powiem, uczonym wyglądem. Wysokiego wzrostu, zawsze lekko pochylony i uśmiechnięty, robił wrażenie człowieka, gotowego cierpliwie wysłuchać cudzych zwierzeń; długie ramiona zakończone były dużemi, blademi rękami, których ruchy miały charakter wskazujący, tłómaczący.
Rozpisuję się tak o nim dlatego, że pod temi pozorami w związku ze wzniosłą, pobłażliwą naturą, człowiek ten posiadał taką niewzruszoność i moc ducha, taką fizyczną odwagę, iż mogła być nazwana niebaczną, gdyby nie była naturalną, nieświadomą funkcyą jego ciała, jaką jest naprzykład — dobre trawienie. Czasami mówi się o człowieku, że trzyma życie w swej ręce. Takie powiedzenie nie dałoby się do niego zastosować; młodość swą spędził na Wschodzie i wiem, że tem życiem bawił się jak piłką. To wszystko należało do przeszłości, ale znałem historyę jego życia i pochodzenie wielkiego majątku.
Był on też znakomitym przyrodnikiem, a może lepiej powiem — uczonym zbieraczem. Entomologia była ulubioną jego nauką.
Jego zbiór owadów — straszydeł miniaturowych, groźnie wyglądających w swej śmiertelnej nieruchomości i motyli cudnych, rozkładających pod szkłem niezrównanej piękności skrzydła, rozgłosił sławę jego po świecie całym.
Nazwisko tego kupca, podróżnika, doradcy sułtana Malajskiego (o którym się inaczej nie wyrażał, jak: „mój biedny Mohammed Bonso”), dzięki kilku pakom z martwemi owadami stało się znanem między uczonymi całej Europy, którzy bez tego nie mieliby żadnego o nim pojęcia i z pewnością nie dbaliby o szczegóły jego życia, nie troszczyliby się o jego charakter.
Ja, com go znał, uważałem, że jest najodpowiedniejszą osobą do otrzymania zwierzeń co do trudności, w jakich Jim, a zarazem i ja się znajdujemy.



ROZDZIAŁ XX.


Późno wieczorem wszedłem do jego gabinetu, minąwszy wielką, pustą, słabo oświetloną salę jadalną.
Cicho bylo w całym domu. Poprzedzał mnie stary, jawajski sługa, w rodzaju liberyi, składającej się z białej kurtki i żółtych szarawarów, który otworzywszy mi drzwi, przemówił cichym głosem: „o panie” i usuwając się na bok, znikł w tajemniczy sposób, jak gdyby był duchem, jedynie wcielonym na chwilę oddania mi tej przysługi.
Stein okręcił się ze swem krzesłem i w tym ruchu okulary jego podskoczyły na czoło. Powitał mnie w swój spokojny, dowcipny sposób. Jeden tylko róg obszernego pokoju, gdzie stało jego biurko, oświetlony był jasno palącą się lampą, reszta tonęła w cieniu. Wązkie półki, zapełnione ciemnemi skrzynkami, nie różniącemi się ani kształtem, ani kolorem, obiegały ściany wokoło, ale nie sięgały od podłogi do sufitu, tworzyły tylko ciemny pas, około czterech stóp szeroki. Były to grobowce owadów. W nierównych odstępach wisiały nad niemi drewniane tabliczki.
Światło padło na jednę z nich i wyraz Coleoptera, wypisany złotemi zgłoskami, błysnął tajemniczo. Szklane skrzynki, zawierające zbiór motyli, ustawione były w trzy szeregi na małych stoliczkach. Jedna z tych skrzynek stała na biurku, zarzuconym podłużnemi ćwiartkami papieru, zapisanemi drobnem pismem.
— A! widzisz pan, widzisz! — rzekł.
Ręka jego wskazywała skrzynkę, gdzie samotny, olbrzymi motyl roztaczał ciemno-bronzowe skrzydła, z cudownemi białemi żyłkami i świetnem obramowaniem żółtych plam.
— Tylko jeden taki okaz mają w naszym Londynie, a po za tem — nic. Ja swoje zbiory zapiszę małej rodzinnej mieścinie mojej. Cząstkę siebie samego — cząstkę najlepszą.
Pochylił się i wlepił oczy w motyla, brodę opierając na brzegu skrzynki. Stałem za jego plecami.
— Cudowny! — szepnął, zdając się zapominać o mej obecności.
Ciekawą była jego historya! Urodzony w Bawaryi, jako młodzieniec dwudziestodwuletni brał czynny udział w ruchu rewolucyjnym w 1848 roku. Bardzo skompromitowany, zdołał uciec i znalazł schronienie u biednego zegarmistrza, republikanina w Tryeście. Ztąd udał się do Trypolisu z zapasem tanich zegarków — handel nie świetnie się zaczynał, ale rezultat okazał się szcześliwy, gdyż tam spotkał podróżnika holenderskiego — znanego, zdaje mi się, człowieka, ale nie pamiętam już jego nazwiska.
Ten to przyrodnik przyjął Steina w charakterze pomocnika i zabrał go na Wschód. Podróżowali razem lub osobno przez cztery, czy więcej lat, zbierając owady i ptaki.
Potem naturalista wrócił do domu, a Stein nie mając dokąd wrócić, pozostał ze starym kupcem, którego spotkał, podróżując po Celebes.
Stary Szkot, jedyny biały, mieszkający naówczas w tym kraju, był ulubieńcem głównego rządcy Stanów, Wajo — kobiety,
Nieraz opowiadał mi Stein, jak ten Szkot, sparaliżowany po jednej stronie, wprowadził go na dwór wielkorządcy, zanim drugi atak paraliżu nie przeniósł go do wieczności. Był on starcem imponującej postawy, z białą brodą patryarchy.
Wszedł do sali obrad, gdzie wszyscy radcowie i wodzowie zgromadzeni byli, otaczając królową, tłustą babę (bardzo swobodną w mowie, jak mi mówił Stein), spoczywającą na wysokiem łożu pod baldachimem.
Ciągnąc nogę, stukając laską, chwycił ramię Steina i podprowadził go prosto do łoża.
— Spojrzyj królowo i wy radcowie, oto mój syn! krzyknął donośnym głosem.
— Prowadziłem handel z ojcami waszymi, a gdy umrę, on będzie handlował z wami i synami waszymi!
Takim prostym sposobem Stein odziedziczył uprzywilejowane stanowisko Szkota, cały jego handel i dobrze zaopatrzony dom, na brzegu jedynej spławnej w tym kraju rzeki.
Wkrótce potem stara królowa, tak swobodna w mowie — umarła, a w kraju rozpoczęli niepokoje przeróżni pretendenci do tronu.
Stein przyłączył się do partyi młodszego syna; o nim to, w lat trzydzieści potem, nie mówił inaczej, jak: „mój biedny Mohammed Bonso”.
Oni obaj stali się bohaterami niezliczonych, zwycięzkich czynów; zaznali przygód nadzwyczajnych i raz przez cały miesiąc wytrzymali oblężenie w domku Szkota, z małą garstką zwolenników stawiając czoło całej armii. Przypuszczam, że krajowcy do dziś dnia o tej wojnie rozprawiają.
W wolnych chwilach Stein nigdy nie zapominał o chwytaniu owadów i motyli, nasuwających mu się przed oczy.
Po ośmiu latach wojen, układów, zdrad, wybuchów i tak dalej, właśnie w chwili, gdy spokój zdawał się na dłużej zapewniony, jego „biedny Mohammed Bonso” został zamordowany u wrót królewskiej rezydencyi, gdy w doskonałym nastroju ducha powracał z polowania.
Skutkiem tego wypadku stanowisko Steina zachwiało się, ale byłby na niem pozostał zapewne, gdyby wkrótce potem nie zmarła siostra Mohammeda („moja droga żona, księżniczka”, mawiał Stein uroczystym tonem), z którą miał córkę. Matka i dziecko zmarli w przeciągu dni trzech z jakiejś gorączki złośliwej.
Porzucił kraj, który po tej ciężkiej stracie stał mu się wstrętnym. Taki był koniec pierwszej części jego życia. To, co później nastąpiło, tak różnem było, że gdyby nie krwawiąca w sercu rana, dawna przeszłość snem wydaćby się mogła.
Mając trochę pieniędzy, rozpoczął życie nanowo i w ciągu lat zebrał znaczny majątek. Z początku podróżował dużo, ale później starość ciężyć mu zaczęła i w końcu rzadko opuszczał obszerny dom, trzy mile od miasta oddalony, z obszernym ogrodem, otoczony stajniami, oborami, bambusowemi chatami dla sług i podwładnych, których niemało miał około siebie.
Wózkiem swym jeździł co rano do miasta, gdzie utrzymywał kancelaryę z dwoma urzędnikami, białym i żółtym. Posiadał małą flotyllę statków i krajowych łodzi, i handlował na wielką skalę miejscowemi produktami.
Po za tem żył samotnie, ale nie jak mizantrop, ze swemi książkami, zbiorami, klasyfikując i układając okazy, korespondując z entomologami Europy, pisząc katalogi swych skarbów.
Taką była historya człowieka, którego postanowiłem poradzić się w sprawie Jima, bez żadnej jednak określonej nadziei. W każdym razie to, co on będzie miał w tej sprawie do powiedzenia, ulgę mi przyniesie. Byłem bardzo chciwy rozmowy z nim, ale szanowałem natężoną, prawie namiętną uwagę, z jaką przypatrywał się motylowi, jak gdyby na bronzowej tkance wątłych skrzydeł, na białych liniach i wspaniałych plamach, odczytywał rzeczy wzniosłe, niepodlegające zniszczeniu, jak te delikatne martwe tkanki, których piękności śmierć zgasić nie zdołała.
— Cudowny! — powtórzył, patrząc na mnie.
— Patrz! Piękne — ale to nic — zwróć uwagę na tę akuratność linii i harmonię. Tak wątłe. A tak mocne! To jest Natura — równowaga potężnych sił. Każda gwiazda jest taką — każda trawka, a potężny Kosmos w doskonałem zrównoważeniu wytwarza to. To cudowne; to arcydzieło Natury — wielkiego mistrza!
— Nie słyszałem, by który entomolog zaszedł tak daleko — zauważyłem pośpiesznie. — Jeżeli to arcydzieło, to czemże będzie człowiek?
— Człowiek jest zadziwiający, ale arcydziełem nie jest — odparł, nie spuszczając oczu ze szklanej skrzynki.
— Może artysta był trochę nieprzytomny. E? Co pan myślisz? Czasami zdaje mi się, że człowiek przyszedł tam, gdzie nie był pożądany, gdzie nie ma miejsca dla niego, bo gdyby tak było, dlaczegożby pragnął wszystko zagarnąć dla siebie? Dlaczegożby latał tu i tam, robiąc tyle o sobie wrzasku, rozprawiając o gwiazdach, nie dając spokoju nawet źdźbłom trawy?
— Łapiąc motyle — dodałem.
Uśmiechnął się, usiadł wygodniej, wyciągając nogi.
— Siadaj pan — rzekł.
— Sam złapałem ten rzadki okaz pewnego ranka. Niemałego doznałem wzruszenia Pan nawet nie przeczuwasz, czem jest dla zbieracza schwytanie takiego okazu. Wiedzieć nie możesz.
Uśmiechałem się, siedząc w bujaku. Oczy jego patrzyły gdzieś po za ścianę, na którą były zwrócone, i powiedział mi, jak pewnej nocy zjawił się wysłaniec od „biednego Mohammeda”, który wzywał go do swej „rezydencyi”, oddalonej o jakie dziesięć mil. Musiał jechać konno wazką dróżką, między polami uprawnemi i lasami.
O świcie opuścił swój ufortyfikowany dom, ucałowawszy małą Emmę i żonie „księżniczce” zostawiając dowództwo nad wszystkiem.
Opisywał, jak odprowadziła go do wrót, trzymając jednę rękę na szyi konia; miała na sobie białą kurtkę, złote szpilki we włosach, a na lewem ramieniu przerzucony skórzany pas z rewolwerem.
— Mówiła jak kobiety zwykły mówić — rzekł. — Zalecała ostrożność, prosiła, bym wrócił przed nocą, ubolewając, że sam jechać muszę. Był to czas wojenny i okolica wcale bezpieczną nie była; ludzie moi zaciągali wytrzymałe na kule odzienie i nabijali broń, a ona powtarzała, że mogę być o nią spokojny. Potrafi obronić dom cały przed każdym napastnikiem. Uśmiechałem się, patrząc na nią. Lubiłem, gdy okazywała się tak dzielną, młodą, silną. Ja również młodym byłem wówczas. Przy wrotach uścisnęła mą rękę i cofnęła się. Stałem za wrotami, dopóki ich dobrze nie zatarasowano.
Miałem potężnego, osobistego wroga, wielkiego pana, a zarazem wielkiego łotra, plądrującego w okolicy z całą bandą.
Jechałem kłusem, cztery, czy pięć mil; deszcz padał w nocy, ale mgła się podniosła i powierzchnia ziemi czystą była, uśmiechała się do mnie, świeża, niewinna, jak małe dziecię.
Nagle rozległy się wystrzały — ze dwadzieścia przynajmniej, tak mi się zdawało. Kule świstały mimo uszu moich, kapelusz zleciał mi na tył głowy. Była to urządzona na mnie zasadzka, rozumiesz pan?
Kazali biednemu Mohammedowi posłać po mnie i zaczaili się tutaj.
W jednej chwili wszystko zrozumiałem i pomyślałem: poczekajcie! Konik mój chrapnął, skoczył i stanął, a ja powoli schyliłem się tak, że głowa moja leżała na jego grzywie.
Puścił się w ruch, a ja jednem okiem dojrzałem smugę dymu, wznoszącą się nad bambusowemi zaroślami po lewej stronie.
Pomyślałem: Aha! łajdaki, czemuż to się tak śpieszycie? To wcale nieładnie. O nie! Prawą ręką schwyciłem rewolwer — cichutko... spokojnie. Przecie było tylko siedmiu tych łotrów. Zerwali się z ziemi i biegać zaczęli, wywijając oszczepami, nawołując się, by otoczyć i schwycić mego konia, gdyż ja już nieżyję.
Pozwoliłem im podejść tak blizko jak te drzwi, i wówczas paf! paf! paf! — mierzyłem celnie.
Ostatni wystrzał skierowałem w plecy jednego, ale chybiłem. Był już zbyt daleko.
Wówczas wyprostowałem się na koniu, czysta ziemia znów się do mnie uśmiechała.
Z trzech zabitych ludzi jeden leżał skurczony jak pies, drugi na plecach z ręką przy oczach, jakby chciał je chronić od blasku słonecznego; trzeci wyciągnął nogę i szybkim ruchem znów ją zgiął.
Nie schodząc z konia, przyglądałem mu się badawczo, ale nie — ani drgnął.
I gdy tak patrzyłem na niego, szukając śladów życia na jego twarzy, coś jak cień przesunęło się po jego czole.
Był to cień tego motyla. Spojrzyj pan na kształt tych skrzydeł. Ten gatunek fruwa szybko i wysoko.
Podniosłem głowę i ujrzałem go. Pomyślałem — czy to możliwe? Nagle straciłem go z oka! Zeskoczyłem z konia i pomalutku, prowadząc konia i trzymając rewolwer, szukałem go oczami i w górze i w dole — wszędzie! Nareszcie ujrzałem go siedzącego na kupce nawozu o dziesięć kroków dalej. Serce tłuc się w piersiach zaczęło. Puściłem konia, a trzymając rewolwer w jednej ręce, drugą zerwałem miękki filcowy kapelusz z głowy. Krok jeden, drugi... Siedzi... Stop! Mam go! Gdym się podniósł z ziemi, drżałem jak liść ze wzruszenia, a gdy rozwarłem te cudne skrzydła i przekonałem się, jakiego nadzwyczajnego okazu stałem się panem, uczułem zawrót głowy, a nogi tak mi dygotały, iż musiałem usiąść na ziemi. Gorąco pragnąłem zdobyć taki okaz już wówczas, gdym zbierał dla profesora. Odbywałem dalekie podróże, ponosiłem rozmaite ofiary; marzyłem o nim we śnie i oto niespodzianie — trzymam go w palcach, jako moją własność!
Ostatnie słowa wymówił cichym głosem i powoli cofnął wzrok z mojej twarzy. Gorliwie i w milczeniu zaczął nakładać tytoniem fajkę o długim cybuchu, a dotykając palcem jej otworu, spojrzał na mnie znacząco.
— Tak, drogi przyjacielu. Dnia tego niczego nie pragnąłem, dokuczyłem porządnie wrogowi memu; byłem młody, silny; posiadałem przyjaźń, miłość kobiety, dziecko, a nawet to, o czem we śnie marzyłem, wpadło mi teraz do rąk!
Zapalił zapałkę, która jaskrawem błysnęła światłem. Jego spokojna, myśląca twarz bólem się skrzywiła.
— Przyjaciel, żona, dziecko — mówił wolno, patrząc na mały płomyczek — phu!
Zapałka zgasła, westchnął i zwrócił się do motyla.
Wątłe, cudne skrzydełka drgnęły lekko, jak gdyby tchnienie jego przywołało do życia ten wspaniały przedmiot marzeń sennych.
— Praca — zaczął nagle, wskazując rozrzucone ćwiartki — idzie szybkim krokiem. Opisywałem właśnie ten rzadki okaz... No! a cóż pan masz dobrego do powiedzenia?
— Jeżeli mam ci prawdę powiedzieć, Steinie — rzekłem z wysiłkiem, który mnie samego zadziwił — to przyszedłem, by ci opisać rzadki okaz.
— Motyla? — pytał żywo.
— Nie, rzecz mniej doskonałą — odparłem, czując nagle ogarniające mnie wątpliwości — człowieka!
— Ach, tak! — szepnął, a twarz jego, gdy zwrócił się do mnie, stała się poważną. Patrzył na mnie przez chwilę, poczem rzekł: — A no, ja również człowiekiem jestem. Oto macie go całego: on umiał szlachetnie zachęcić człowieka, wahającego się jeszcze przed zrobieniem zwierzenia; jeżeli ja się wahałem, to niedługo.
Wysłuchał mnie cierpliwie. Chwilami głowa jego znikała w kłębach dymu i sympatyczny pomrok wydobywał się z tej chmury.
Gdy skończyłem, odłożył fajkę, pochylił się ku mnie, opierając łokcie na poręczach fotelu, splatając palce obu rąk.
— Rozumiem doskonale. On jest romantykiem!
Zdyagnozował od razu dany wypadek i zdumiony byłem, w jak prosty sposób to uczynił; rzeczywiście, rozmowa nasza przypominała konsultacyę w gabinecie doktorskim — Stein z miną uczonego siedział przed biurkiem, ja z boku, z miną zaniepokojoną, tak, że zupełnie właściwem było moje pytanie.
— Jakaż na to rada?
Podniósł w górę długi palec.
— Jeden jest tylko środek! Jedna tylko rzecz może nas wyleczyć od bycia sobą!
Szybkim ruchem palec opadł na biurko.
Wypadek omawiany stawał się coraz prostszym, a zarazem bardziej beznadziejnym. Nastała chwila milczenia.
— Tak — rzekłem — właściwie mówiąc chodzi nie o to, jak się wyleczyć, ale jak żyć!
Potwierdzał trochę smutnem kiwaniem głową.
— Ja! ja! możemy powtórzyć z waszym wielkim poetą. W tem leży pytanie.
Kiwał ze współczuciem głową.
— Jak żyć! Ach! Jakim być!
Stanął i oparł palce na biurku.
— Chcemy tak rozmaite role odgrywać — zaczął znowu. — Ten wspaniały motyl znajdzie kupkę śmieci i siedzi na niej spokojnie; ale człowiek nigdy nie usiedzi spokojnie na swej kupce błota. Chce mu się być tym, to znów tamtym... To podnosił, to zniżał swą rękę... Chce mu się być to świętym, to grzesznym... A ile razy zamknie oczy, zawsze mu się zdaje, że jest doskonałą istotą, tak doskonałą, jaka nigdy być nie może... chyba we śnie.
Spuścił szklaną nakrywkę skrzynki, automatyczny zamek ostro zadźwięczał, a biorąc skrzynkę w obie ręce, przeniósł ją na właściwe miejsce, przechodząc ze świetlanego koła w pierścień niepewnego zmroku. Robiło to dziwne wrażenie, jak gdyby te parę kroków uniosło go z tego konkretnego i zawiłego świata.
Wyniosła jego postać, jakby substancyi pozbawiona, cicho pochylała się nad niewidzialnemi rzeczami; głos jego, płynąc z oddali, nabierał głębokich poważnych tonów — łagodzonych przestrzenią.
— A ponieważ nie zawsze można trzymać oczy zamknięte, więc z tego wynikają istotne troski, bóle i cierpienia. Powiadam ci, mój drogi, że człowiek nie może swych marzeń urzeczywistnić, bo jest albo za słaby, albo za głupi. Ja!... A jemu się wciąż zdaje, że jest doskonałym!... Jak to może być? Ha! ha! ha! Cień, wędrujący między grobami motyli — wybuchnął głośnym śmiechem.
— Tak! Zabawną jest bardzo ta straszna rzecz. Człowiek zapada w senne marzenia, jak człowiek w morze wpadający. Jeżeli usiłuje wygramolić się na wierzch, jak to ludzie niedoświadczeni robią... tonie!... Otóż, powiadam ci, należy się poddać niszczącemu żywiołowi, a wykonywając ruchy rękami i nogami w wodzie, głęboki ocean utrzyma cię na powierzchni. Taka jest moja odpowiedź na twe pytanie... jak żyć?
Głos jego w oddali nabrał dziwnej siły, jak gdyby on w tym zmroku natchniony został świadomością prawdy.
Wyciągnięta jego ręka wymierzona była jak broń jaka w moją pierś, głęboko osadzone oczy zdawały się na wskroś mnie przenikać, ale z zaciśniętych ust nie wypłynął żaden dźwięk i surowa egzaltacya pewności, widziana tam w cieniu — zniknęła z jego twarzy. Ręka, wysunięta ku mnie, opadła, i podszedłszy bliżej, złożył ją na mem ramieniu.
— Są rzeczy — mówił tonem grobowym — które może nie powinny być wypowiadane, ale tak długo żył samotnie, że zapomniał. Światło rozproszyło pewność, którą był przejęty w mroku.
Usiadł, wsparł łokcie na stole i tarł czoło.
— A jednak to jest prawdą... jest prawdą... Zanurzony w niszczącym żywiole.
Mówił cicho, nie patrząc na mnie, rękami twarz zasłaniając.
— To właściwa droga. Podążać za swem marzeniem... Podążać nieustannie...
Szept jego przekonania zdawał się otwierać przedemną rozległą, a niepewną przestrzeń, jak mroczną równinę o świcie — lub morze przy zapadającej nocy. Brakło odwagi na zdecydowanie tego; ale było to urocze, zwodnicze światło, rzucające nieokreśloną poezyę na — groby.
Życie jego rozpoczęło się od ofiar, w imię szlachetnych idei; wędrował daleko różnemi drogami, dziwnemi przesmykami, ale gdziekolwiek był — szedł bez wahania, nie doznając nigdy ani wstydu, ani żalu.
Co do tego nie mylił się. Taką bezwątpienia należało iść drogą.
Pomimo to wielka równina, po której ludzie błąkają się wśród Arabów, posiada rozpaczliwy wygląd, pod nieuchwytną poezyą zmierzchu; ocieniona w środku, objęta jasnym na brzegach pierścieniem, jakby otoczona pełną płomieni przepaścią.
Gdy zdecydowałem się przerwać milczenie, wyraziłem zdanie, że niema chyba większego od niego romantyka na świecie.
On rzucił na mnie cierpliwe, badawcze spojrzenie.
— To wstyd — powiedział. — Siedzimy tu sobie i rozprawiamy jak dwa wyrostki, zamiast schwycić się za ręce w celu wyszukania czegoś praktycznego, praktycznego lekarstwa na zło... wielkie zło — powtórzył z dowcipnym, pobłażliwym uśmiechem.
A jednak rozmowa nasza nie stała się praktyczniejszą. Unikaliśmy wymówienia nazwiska Jima, jak gdyby on był tylko duchem, zbolałym, pozbawionym miana cieniem.
— Nie! — rzekł Stein, powrstając. — Prześpisz się u mnie, a jutro rano obmyślimy coś praktycznego, bardzo praktycznego.
Zapalił dwuramienny świecznik i wskazywał mi drogę. Przechodziliśmy ciemnemi pokojami, rozjaśnionemi jedynie blaskiem niesionych przez Steina świec.
Przesuwał się on po wywoskowanych posadzkach, po gładkiej powierzchni stołów, wygięciach rzeźb, lub odbijał się prostopadle w lustrach, gdzie rysowały się sylwetki dwóch ludzi i dwóch płomyków, sunących w milczeniu przestrzenią.
Stein szedł naprzód, pochylając się ku mnie uprzejmie; na jego twarzy malował się głęboki, skupiony spokój; jasne kosmyki włosów, ze srebrnemi nićmi, spadały na lekko pochyloną szyję.
— To romantyk, romantyk — powtarzał. — A to źle, bardzo źle... Bardzo dobrze również — dodał.
— Czyż on nim jest? — zawołałem.
— Z pewnością — odparł stając i wznosząc świecznik, ale nie patrząc na mnie.
— Najwidoczniej! cóż innego sprawia mu ten wewnętrzny ból, przy którym poznaje samego siebie? Przez co ty i ja wiemy, że on egzystuje?
W tej chwili trudno było uwierzyć w egzystencyę Jima w świecie materyi — ale niezniszczalna jego rzeczywistość narzuciła mi się z niezwalczoną siłą!
Ujrzałem ją wyraźnie, jak gdybyśmy w tym pochodzie przez milczące pokoje, wśród nagłych błysków świateł, odbijających się wraz z naszemi sylwetkami w głębi zwierciadeł, zbliżali się do absolutnej Prawdy, która, jak Piękność sama, pływa niejasna, wpół zamoczona, w milczących wodach tajemnicy.
— Może on jest — przyznałem z lekkim śmiechem, ale niespodziewanie głośne jego echo kazało mi zniżyć głos natychmiast — pewnym jednak jestem, że ty jesteś.
Z głową na piersi pochyloną, a wzniesionym świecznikiem poszedł dalej.
— No tak... istnieję również — rzekł.
Poprzedzał mnie. Oczy moje śledziły jego ruchy, ale widziałem nie głową pożądanego zawsze gościa, korespondenta uczonych towarzystw, „dobroczynnego” przyrodnika; widziałem tylko rzeczywistość jego przeznaczeń, do których dążył pewnym krokiem, chociaż życie jego rozpoczęło się w skromnych warunkach, owiane szlachetnym zapałem, a później, wśród przyjaźni, miłości i wojny — nurzało się w egzaltowanych pierwiastkach romantyzmu.
Przy drzwiach mego pokoju zwrócił się ku mnie.
— Tak — rzekłem, jak gdyby prowadząc dalszą rozmowę — więc, wśród innych rzeczy, marzyłeś pan nieustannie o pewnym motylu; ale gdy pewnego pięknego poranku marzenie pana urzeczywistniło się, nie dałeś pan uciec wspaniałej okazyi. Prawda? a tymczasem on...
Stein podniósł rękę.
— A czy pan wiesz, ile straciłem okazyj ? ile urzeczywistnionych marzeń prześlepiłem?
Kiwał smutnie głową.
— Jak piękneby one były, gdybym umiał z nich skorzystać! Czy pan wiesz, ilu ich było? Może i ja ich zliczyć nie zdołam.
— Piękne było, czy nie — rzekłem — wie on z pewnością, że je stracił.
— Każdy wie o jednem, czy dwóch takich — odparł Stein — i stąd troska, wielka troska.
Uścisnął mi rękę na progu i, zaglądając do mego pokoju, rzekł:
— Śpij spokojnie. A jutro musimy zrobić coś praktycznego, bardzo praktycznego.
Chociaż pokój jego był obok, słyszałem, że wrócił tą samą, co przyszedł drogą. Wracał do swoich motyli.



ROZDZIAŁ XXI.


— Nie przypuszczam, by który z was słyszał o Paturanie? — mówił Marlow po chwili milczenia, zapełnionej starannem zapalaniem cygara.
— Zresztą, to wszystko jedno; mnóstwo jest ciał niebieskich, o których ludzkość nigdy nie słyszała, gdyż przechodzą sferę ludzkich czynności, interesują się niemi tylko astronomowie, którym płacą za to, by rozprawiali uczenie o ich składzie, wadze, drodze, jaką przebiegają, o ich nieprawidłowości, elewacyi świateł itd.
Toż samo działo się z Paturanem.
Wiedziano o nim w rządowych kołach Batawii, właśnie z powodów jego nieprawidłowości i elewacyi, a z imienia znanym był niewielu osobom świata handlowego. Nikt jednak tam nie był i podejrzewam, że nikt nie miałby ochoty udać się tam osobiście, tak jak astronom stawiałby z pewnością silny opór, gdyby go chciano przenieść na jakieś ciało niebieskie, gdzie oderwany od ziemskich widoków, czułby się nieswojsko wśród nieznanych przestworów.
Ani ciała niebieskie, ani astronomowie nic nie mieli z Paturanem do czynienia. Jim tam pojechał.
Chciałem wam dać do zrozumienia, że gdyby Stein wysłał go na gwiazdę piątej wielkości, zmiana położenia Jima byłaby jednakową.
Zostawił swe ziemskie błędy po za sobą, i opinię, jaką sobie zdobył, i znalazł się w zupełnie innych warunkach, w których imaginacya jego pracować mogła. Najzupełniej nowych, niezwykłych, i w niezwykły sposób umiał z nich korzystać.
Stein był człowiekiem, wiedzącym więcej niż kto inny o Paturanie. Przypuszczam, że więcej nawet wiedział, niż reprezentanci rządowi.
Nie wątpię, że musiał być tam w czasie swej za motylami pogoni, lub może później, gdy w swój niepoprawny sposób usiłował zaprawić szczyptą romantyzmu mdłe dania handlowej kuchni. Niewiele było miejsc takich na Archipelagu, którychby nie oglądał w ich pierwotnej ciemnocie, zanim światło (nawet i elektryczne) przeniesione tam zostało, w celach umoralniania — a pewnie też i własnej większej korzyści.
Było to przy śniadaniu po długiej o Jimie rozmowie; wspomniał to miejsce, gdy ja przytoczyłem powiedzenie Brierlego:
„Pozwól mu zagrzebać się dwadzieścia stóp pod ziemią i niech tam pozostanie”.
Spojrzał na mnie z zaciekawieniem i uwagą, jak gdybym był rzadkim owadem.
— To również da się zrobić — zauważył, popijając kawę.
— Zagrzebać go w jakikolwiek sposób — wyjaśniłem — nie chciałoby się, to się rozumie, ale widząc, jakim on jest, to byłoby rzeczą najlepszą.
— Tak, on jest młodym — szepnął Stein.
— Najmłodszym z gatunku ludzkiego — potwierdziłem.
Schön! Jest więc Paturan — mówił tym samym tonem... — I kobieta już umarła — dodał w zagadkowy sposób.
Rozumie się, nie znam tej historyi; mogę się tylko domyślać, że niegdyś Paturan był grobem dla grzechów, przestępstw, nieszczęść.
Steina podejrzewać nie można. Jedyną kobietą, istniejącą dla Steina, była dziewczyna malajska, którą nazywał: „moja żona, księżniczka”, albo rzadziej, w chwilach wynurzeń: „matka mojej Emmy”.
Kto była ta kobieta, o której wspomniał, mówiąc o Paturanie — nie mogę wam powiedzieć; ale z jego aluzyi zrozumiałem, że to była wykształcona, piękna dziewczyna holendro-malajska, z tragiczną, lub może tylko bolesną historyą, do której niemało się przyczyniło małżeństwo z malajo-portugalczykiem, komisantem jednego z domów handlowych w Kolonii Holenderskiej.
Ze słów Steina można było wywnioskować, że to była osobistość pod wielu względami nieciekawa. Jedynie ze względu na żonę Stein dał mu posadę rządcy w jednej z handlowych stacyi Stein et Comp. w Paturanie; nie przyniósł on jednak żadnej dla firmy korzyści i teraz, gdy żona umarła, Stein chciał tam osadzić nowego agenta.
Portugalczyk, imieniem Cornelius, uważał siebie za człowieka zasłużonego, lecz zapoznanego, którego zdolności wymagały o wiele lepszego stanowiska. Tego człowieka — zastąpi Jim.
— Ale nie wiem, czy on zechce usunąć się — rzekł Stein. — On mi najzupełniej niepotrzebny, to tylko przez wzgląd na żonę... ale ponieważ zdaje mi się, że pozostała córka, pozwolę mu, jeżeli zechce, zostać w starym domu!
Paturan jest oddalonym okręgiem Stanu, rządzonym przez krajowców; główna osada nosi toż samo miano.
W pobliżu rzeki, o jakie czterdzieści mil od morza, gdzie ukazują się pierwsze domy, nad poziomem lasów wznoszą się dwie prostopadłe góry, blizko siebie położone, przedzielone głęboką rozpadliną, potężnym kotaklizmem rozłupane.
Rozumie się, że dolina, ciągnąca się między niemi, jest bardzo wązka; patrząc z osady, góry te wydają się ostrosłupem, pękniętym na dwoje, z obu połowami lekko od siebie odchylonemi. Na trzeci dzień pełni księżyc, widziany z frontu domu Jima (miał on śliczny domek w stylu krajowym, gdym go odwiedził) wypłynął akurat z po za tych gór, które na tem jasnem tle uwypuklały się jako czarna masa, następnie w samem przecięciu błysnęła tarcza księżyca, później uniosła się w górę, jak gdyby z tryumfem wydobywała się z rozwartego grobu.
— Cudowny widok — rzekł Jim, stojąc obok mnie. — To warte widzenia, prawda?
W tem zapytaniu dźwięczała nuta osobistej dumy, która uśmiech wywołała na moje usta; zdawało się, jakgdyby on przyłożył rękę do uregulowania tego niezwykłego widowiska!
Wszak on tyle rzeczy uregulował w Paturanie, rzeczy, przechodzących, jakby się zdawało, zarówno jego kontrolę, jak ruchy księżyca i gwiazd.
To było trudne do pojęcia! Taką musiał korzyść wyciągnąć z sytuacyi, w którą wepchnęliśmy go ze Steinem, bez żadnej określonej myśli, aby go tylko z drogi usunąć, z jego drogi, rozumie się... To było naszym głównym zamiarem, chociaż przyznaję, że miałem jeszcze inny motyw.
Wybierałem się do domu na czas jakiś i dlatego pragnąłem może więcej, niż sam to rozumiałem, zapewnić mu coś — coś pewnego, zanim go porzucę. Udawałem się do domu, a on przyszedł do mnie ze swemi troskami, bólem, jak człowiek dyszący pod uciskiem ciężaru, przechodzącego jego siły. Nie mogę powiedzieć, abym go widział dobrze — nawet za ostatniem widzeniem się z nim; ale zdawało mi się, że im mniej go rozumiem, tem więcej jestem z nim związany w imię tej wątpliwości, będącej nieodłączną cząstką naszej świadomości. Nie wiele więcej o sobie wiedziałem.
Otóż powtarzam, jechałem do domu — do domu własnego, przy którego ognisku każdy z nas ma prawo zasiąść. Błąkamy się tysiącami na powierzchni ziemi, sławni, lub nieznani, zdobywając za morzami sławę, pieniądze, lub tylko okruchy chleba; ale zdaje mi się, że dla każdego z nas powrót do domu, to jakby zdanie rachunków.
Wracamy, by stanąć przed obliczem blizkich, krewnych, przyjaciół — tych, którym winniśmy posłuszeństwo i których kochamy; a nawet ci, co nie mają nikogo zupełnie, wolni, samotni, nieodpowiedzialni, wszystkich związków pozbawieni — lub ci, których dom nie zawiera srogich twarzy i znanych głosów — muszą spotkać się z duchem, zamieszkującym ich ziemię, obłoki, powietrze, pola, lasy — z niemym przyjacielem, sędzią, natchnieniem!
Mów sobie co chcesz, ale chcąc odczuć radość oddychać spokojnie, musisz powracać z czystem sumieniem. Może to się wam wydawać zwykłym sentymentalizmem; i rzeczywiście, niewielu z nas chce i posiada zdolność sumiennego badania swych wzruszeń!
Tam jest ukochana dziewczyna, ludzie drodzy sercu, serdeczność, przyjaźń, uciecha duszy!
Ale fakt pozostanie faktem, że nagrody tej dotknąć się możecie — czystemi rękami, inaczej, przemieni się w waszym uścisku w suche liście i ciernie.
Myślę, że ci samotni, nie mogący żadnego ogniska lub uczucia nazwać własnem, ci, co wracają nie do domów, lecz do ziemi samej, by się zetknąć z jej bezcielesnym, wiecznym, niezmiennym duchem — najlepiej rozumieją jego surowość, potęgę zbawczą, łaskę, jego odwieczne prawa do naszej wierności i posłuszeństwa.
Tak! niewielu z nas rozumie, ale wszyscy to czujemy, mówię wszyscy, bez wyjątku, bo ci, co nie czują, nie liczą się.
Każde źdźbło trawy ma swe miejsce na ziemi, zkąd czerpie swe życie i siłę; tak i człowiek ma swe korzenie w kraju, z którego ciągnie wraz z życiem wiarę swoją!
Nie wiem, jak dalece rozumiał to Jim; ale wiem, że czuł, czuł potężnie, lecz niejasno, wymaganie takiej prawdy, czy takiej iluzyi — nie dbam o to, jak to się nazywa, gdyż tak małą jest ta różnica i tak niewiele znaczy. Dość, że posiadał on cnotę tych odczuć.
Teraz on nigdy do domu nie wróci. Nigdy.
Gdyby był zdolny do malowniczych manifestacyj — zadrżałby na samą myśl i wasby wprawił w drżenie. Ale on nie był z tego gatunku, chociaż umiał na swój sposób wyrażać swe uczucia.
Wobec myśli wrócenia do domu stałby się rozpaczliwie sztywnym i niewzruszonym, brodaby mu się wydłużyła, a te niewinne, szafirowe oczy ponurym ogniem błysnęłyby z pod ściągniętych brwi, jak przed czemś nieznośnem, bunt duszy wywołującem.
Pełno było imaginacyi w tej twardej czaszce, nad którą gęste, wijące się włosy tworzyły jakby czapkę. Co się mnie tyczy, nie miałem imaginacyi (dziś spokojniejszy byłbym o niego, gdybym ją miał), i nie mam zamiaru wmawiać w was, że sobie wysławiałem, iż duch mego kraju ukaże mi się nad białemi skałami Doreb, by się mnie spytać — co uczyniłem z moim bardzo młodym bratem? Takiej omyłki popełnićbym nie mógł. Wiedziałem doskonale, że należał do rzędu tych, o których nikt nie pyta; widziałem lepszych — ginących, znikających bez wieści, nie wywołujących jednego głosu ciekawości lub żalu. Duch ziemi nie troszczy się o niezliczone życia ludzkie.
Biada chodzącym samopas! Istnieć możemy o tyle, o ile się razem trzymamy. On w pewien sposób zabłąkał się, nie trzymał się razem; ale on odczuwał to z takiem natężeniem, że stawał się wzruszającym, tak jak bardziej natężone życie człowieka czyni śmierć jego bardziej wzruszającą, niż śmierć drzewa.
Interesował mnie niezmiernie sposób, w jaki on się z tego położenia wydobędzie. Zabolałoby mnie to, gdyby naprzykład pić zaczął. Ziemia tak jest małą, iż lękałem się, ażeby kiedy nie natknąć się na włóczęgę o błędnych oczach, obrzękłej twarzy, w trzewikach bez podeszew i z wiszącemi łachmanami na łokciach, który na mocy starej przyjaźni poprosi mnie o pożyczkę pięciu dolarów. Podobne spotkania przykrzejszemi są dla człowieka wierzącego w solidarność żyć naszych, niż widok zmarłego bez Sakramentów — dla księdza. Przyznać muszę, że to było jedyne niebezpieczeństwo, jakie przewidywałem dla niego i dla siebie; ale zapomniałem o moim braku imaginacyi.
Przecie mogła się zdarzyć rzecz o wiele gorsza, ale to przechodziło moją zdolność przewidywania.
Nie dał mi zapomnieć, jak dalece był imaginacyjnym, a ludzie imaginacyjni w każdym kierunku dalej sięgają, jak gdyby ich kotwica życiowa dłuższą liną była obdarzona.
Tak sięgają daleko, że czasami rozpijają się.
Być może, iż ubliżałem mu taką bojaźnią. Czy ja wiedzieć mogę? Nawet Stein nie umiał nic innego powiedzieć po za tem, że go uważa za romantyka. Ja wiedziałem tylko, że on był jednym z naszych. Po cóż, u licha, był romantykiem?
Opowiadam wam moje uczucia i myśli, bo nie wiele mam o nim do powiedzenia. On istniał dla mnie, i tylko przezemnie istnieje on dla was. Prowadziłem go za rękę, paradowałem z nim przed wami.
Czy moje obawy były słuszne? Nie umiem powiedzieć dziś nawet. Wy może lepiej to osądzić potraficie, gdyż, jak mówi przysłowie, na uboczu stojący widz najlepiej grę rozumie.
W każdym razie były one zbyteczne.
Życie Jima cudownie się ułożyło, powinienem być zachwycony, bo to jest zwycięztwo, do którego i ja przyłożyłem rękę; ale nie jestem tak zadowolony, jak mógłbym się tego spodziewać.
Zadaję sobie pytanie, czy rzeczywiście wyrwał się z tej mgły, w której tonął, biedny, zbłąkany, gorąco pragnący odzyskać skromne swe miejsce w szeregach. A przytem, ostatnie słowo jeszcze nie wypowiedziane — zapewne nigdy niem nie będzie. Czyż życie nasze nie jest za krótkie na to pełne wypowiedzenie się, będące nieustannym naszym zamiarem? Przestałem wyczekiwać na te ostatnie słowa, których brzmienie, gdyby mogło być wydane, zatrzęsłoby ziemią i niebem.
Nigdy nam czasu nie starczy na wypowiedzenie ostatniego słowa — ostatniego słowa naszej miłości, pragnień, wiary, poddania się, buntu.
Niebo i ziemia nie powinny być wstrząśnięte, przypuszczam, przynajmniej nie przez nas, wiedzących tak mało o sobie samych.
Moje ostatnie słowa o Jimie nieliczne będą.
Przyznaję — dokonał rzeczy wielkich; ale one skarlałyby w opowiadaniu, raczej w słyszeniu. Szczerze mówię, to nie słowom swoim nie dowierzam, lecz umysłom waszym. Mógłbym być wymowny, gdybym się nie lękał, że zagładziliście wasze imaginacye dla nakarmienia ciał waszych.
Nie chcę was obrażać; nieposiadanie iluzyi — jest rzeczą szanowną — bezpieczną — korzystną i — smutną. A jednak i wy w swoim czasie musieliście znać całą potęgę życia, ten świetny blask, stworzony starciem się drobiazgów, tak zadziwiający, jak iskra ze starego kamienia wykrzesana i na nieszczęście — równie krótkotrwała!



ROZDZIAŁ XXII.


Zdobycie miłości, honorów, zaufania ludzkiego i wypływająca ztąd duma i potęga, są właściwym podmiotem do bohaterskiego opowiadania; ale umysły nasze uderza zawsze zewnętrzność takiego powodzenia, a w powodzeniach Jima nie było zewnętrznej strony.
Trzydzieści mil lasu kryło go przed wzrokiem obojętnego świata, a huk fal, rozbijających się o wybrzeże, głuszył odgłos sławy.
Potok cywilizacyi, zalewający ziemie o setki mil od Paturanu, rozpadający się na dwie gałęzie: wschodnią i południowo-wschodnią, zostawił sam Paturan, jego równiny, drzewa i ludzi w stanie zupełnego opuszczenia i zaniedbania, jak jakąś nic nie znaczącą, rozsypującą się wysepkę między dwoma ramionami potężnego, rwącego potoku. Nazwisko kraju tego spotyka się często w starych opisach podróży.
Kupcy w siedmnastym wieku udawali się tam po pieprz, namiętność do pieprzu zdawała się gorzeć wielkim płomieniem w piersiach holenderskich i angielskich awanturników za czasów Jakóba I-go. Dokądby się po pieprz nie udali? Za worek pieprzu, bez wahania, gardłaby poprzerzynali jeden drugiemu, duszeby zaprzedali, o które zkądinąd niezmiernie byli dbali; dziwaczna uporczywość tej żądzy kazała im narażać życie niejednokrotnie na nieznanych morzach, wśród strasznych chorób; sprowadzała na nich rany, niewolę, głód, morowe powietrze, rozpacz!
Zarazem wielkimi ich czyniła, bo przecież to było bohaterstwem iść na przebój w celach handlowych na spotkanie niemiłosiernej śmierci, roznoszącej swą kosę zarówno nad starą, jak i młodą głową. Trudno uwierzyć, by prosta chciwość nadawała ludziom taką wytrwałość w przedsięwzięciu, taką ślepą gotowość na wszelkie ofiary. Bo doprawdy ci, co narażali życia swe, stawiali wszystko, co mieli, na jednę kartę, za bardzo marną nagrodę.
Kości swe bielejące zostawiali na dalekich wybrzeżach, aby zapewnić dobrobyt żywym, w domu pozostałym.
Dla nas ich szczęśliwsi następcy nabierają jakiejś wzniosłej cechy, nie jako handlowi agenci, lecz jako narzędzia przeznaczenia, pchane w świat nieznany głosem wewnętrznym, impulsem drgającym we krwi — do marzeń o przyszłości.
Byli oni zadziwiający i gotowi do rzeczy zadziwiających. W Paturanie znaleźli wielkie zapasy pieprzu, i zaimponowała im wspaniałość i mądrość Sułtana; ale coś tak po upływie stulecia kraj powoli z obrotów handlowych wycofany został.
Może zbrakło pieprzu. Dlaczego tak się stało — nikt się teraz nie interesuje; wspaniałość przeminęła, sułtanem jest głupi młokos z dwoma wielkiemi palcami u lewej ręki i niepewnemi, szczupłemi dochodami, wydartemi biednej ludności, a wykradanemi od niego przez licznych wujów.
Te wiadomości mam, rozumie się, od Steina. Mówił mi ich imiona i dał mi krótką charakterystykę każdego. Posiadał o tym kraju tak dokładne wiadomości, jak i sprawozdawca rządowy, tylko że jego wiadomości były zabawniejsze. On wiedzieć musiał o wszystkiem. Handlował tak wiele, w rozmaitych okręgach, że naprzykład w Paturanie tylko jego firmie wolno było mieć agenturę, za specyalnem pozwoleniem władz holenderskich.
Rząd wierzył jego dyskrecyi i powiedzianem było, że on wszystkie ryzyka bierze na siebie. Ludzie, którym chleb tam dawał, rozumieli to również, ale widocznie praca opłacała się im.
Dnia tego przy śniadaniu Stein wszystko mi szczerze opowiedział. O ile sądzić mógł z ostatnich wieści, otrzymanych po trzynastomiesięcznej wędrówce trwoga o życie i mienie była tam chlebem powszednim.
W Paturanie działały dwie wrogie siły: jednę z nich przedstawiał Rajah Allang, najgorszy z wujów sułtana, władca rzeki, łupieżca i złodziej wszystkiego, gnębiący bez miłosierdzia Malajczyków, którzy najzupełniej bezbronni, nie mieli nawet ucieczki w emigracyi, „bo — mówił Stein — dokąd i jak wyrwaćby się stamtąd mogli?”
Może nawet i nie pragnęli tego. Świat (otoczony wysokiemi, nieprzebytemi górami) oddany był w ręce urodzonego władcy, a tego Raję ani znali: pochodził przecież z ich królewskiego domu!
Miałem przyjemność spotkania tego dostojnika w jakiś czas potem.
Był to brudny, mały, wyniszczony starzec, ze złośliwemi oczami i ustami, co dwie godziny połykał pigułkę opium i wbrew uznanym ogólnie prawidłom przyzwoitości, niczem nie zakrywał włosów, spadających w długich kosmykach na zwiędłą twarz.
Gdy dawał posłuchanie, wdrapywał się na rodzaj wązkiej estrady, wzniesionej w sali, przypominającej zniszczoną stodołę, ze zgniłą bambusową podłogą, przez szczeliny której widziałeś kupy śmieci i brudu.
Tam i w taki sposób przyjął nas, gdy w towarzystwie Jima złożyłem mu ceremonialną wizytę.
Było ze czterdzieści osób w pokoju i może trzy razy tyle na dziedzińcu. Za naszemi plecami trwał nieustanny ruch: wchodzono, wychodzono, pchano się, szeptano.
Kilku młodzieńców, strojnych w jaskrawe jedwabie, przyglądało się zdala, a większość obecnych, złożona z niewolników, pokornych podwładnych, stała pół naga, błotem, pyłem i brudem pokryta.
Nigdy nie widziałem Jima tak poważnego, pewnego siebie i niezbadanego. Wśród tych ciemnolicych ludzi jego wyniosła postać w białych szatach, jasne zwoje włosów, zdawały się chwytać wszystkie promienie słońca, przedzierające się przez szczeliny zamkniętych okiennic tej mrocznej sali, której ściany z mat się składały, a dach tworzyło słomiane poszycie. Wydawał się istotą nietylko innego rodzaju, ale innego pierwiastku.
Gdyby nie widzieli, że przypłynął do nich łódką, mogliby przypuszczać, że z obłoków zstąpił na ziemię. Przybył jednak w wątłem korycie, siedząc (bardzo spokojnie, ze zwartemi kolanami, z obawy by się ono nie przewróciło) na małej skrzynce — którą mu pożyczyłem, piastując na kolanach rewolwer, zwykle we flocie używany — również dany mu przezemnie — dziwnem zrządzeniem Opatrzności, lub też wskutek zapomnienia — nie nabity.
W takich warunkach ukazał się Jim na rzece Paturan. Nie mogło być nic bardziej prozaicznego, mniej bezpiecznego. Dziwnie, doprawdy, fatalizm jakiś nadawał pozór ucieczki wszystkim jego czynom i rzutom w świat nieznany.
Przypadkowość, kierująca jego losami, najbardziej mnie uderzała. Ani Stein, ani ja nie mieliśmy jasnego pojęcia o tem, co się po drugiej stronie znajduje, gdy mówiąc pod metaforą, podnieśliśmy Jima i przesadzili bez wielkiej ceremonii przez mur. W znanej chwili pragnąłem tylko, by zniknął ludziom z oczu; w czynie zaś Steina był i uczuciowy pierwiastek. Wystawiał sobie, że spłaca stary dług, o którym nigdy nie zapomniał. Rzeczywiście, całe życie okazywał wiele przyjaźni każdemu, pochodzącemu z wysp Wielkiej Brytanii.
Ostatni jego dobroczyńca, co prawda, był Szkotem, nazywał się nawet M'Neil — a Jim pochodził z stron południowych; ale w odległości sześciu, czy siedmiu tysięcy mil Wielka Brytania, chociaż nigdy nie zmniejszona, skraca się o tyle, że te szczegóły tracą na swem znaczeniu.
Zamiary Steina były tak wspaniałomyślne, iż prosiłem gorąco, by na jakiś czas zachował je w tajemnicy. Czułem, że żadne względy osobistej korzyści nie powinny wpływać na Jima; że nawet nie należy się na tę prośbę narażać. Mamy tu do czynienia z innego rodzaju rzeczywistością.
Jim pragnął gdzieś się skryć i to za cenę niebezpieczeństw ma mu być ofiarowane — więcej nic. Pod każdym innym względem byłem najzupełniej z nim szczerym, a nawet (jak mi się wówczas zdawało) przesadzałem niebezpieczeństwa tego przedsięwzięcia.
Okazało się, że były one istotnie groźnemi; pierwszy jego dzień w Paturanie omal że nie był ostatnim, byłby nim, gdyby przez niedbałość, czy z rozmysłu, dla utrudnienia sobie położenia, nie zostawił rewolweru nienabitym.
Pamiętam, że gdy wykładaliśmy mu plan tego, co dla niego obmyśliliśmy, upartą rezygnacyę jego zastępowało zdziwienie, zainteresowanie, wraz z młodzieńczą gotowością.
O takiej to okazyi on marzył. Nie wiedział, czem zasłużył na to, bym ja... czemu zawdzięcza... i to Stein, kupiec, chce... ale to mnie głównie... Nie pozwoliłem mu na dalsze wynurzania się. Nie umiał swej wdzięczności sformułować, a sprawiała mi ona niewypowiedzianą przykrość. Powiedziałem mu, że jeżeli komu tę okazyę zawdzięcza, to chyba staremu Szkotowi, o którym nigdy nie słyszał, który umarł przed wielu laty, zostawiając we wspomnieniu niewielu ludzi sławę rzadkiej uczciwości. Właściwie więc nie należą się nikomu jego podziękowania. Stein oddaje pierwszemu lepszemu młodzieńcowi to, co sam od innego w latach młodych otrzymał, a ja tylko to zrobiłem, że wymieniłem jego nazwisko.
Na te słowa Jim rozpromienił się i miętosząc w palcach kawałek papieru, powiedział zakłopotany, iż wie, że ja mu zawsze ufałem.
Przyznałem, że tak się rzecz miała i po chwili dodałem, iż pragnę, by szedł za moim przykładem.
— Alboż tak nie uczyniłem? — spytał niepewnym tonem i coś szepnął o braku sposobności, następnie głośno zapewniać zaczął, iż nigdy nie pożałuję, że obdarzyłem go zaufaniem — bo... bo...
— Zechciej-że zrozumieć — przerwałem mu — że to nie leży w twojej mocy.
Żałować nie będę, a gdyby do tego przyszło, to już do mnie należy; starałem mu się wytłómaczyć, że jeżeli zmuszeni byliśmy do tej ostateczności, by go na takie przejścia narażać, to sobie tylko winę przypisać musi.
— Jakto? Co? — bąkał — przecież właśnie rzecz, o której ja...
Prosiłem, by nie był tak zagadkowym, a on wyglądał więcej niż kiedy zdumiony.
— Przecie życie sobie uniemożliwiałeś — rzekłem.
...Tak pan sądzisz? — spytał zmartwiony, ale po chwili dodał — ale przecież jakoś sobie radziłem, prawda?
Nie można było gniewać się na niego; z uśmiechem powiedziałem mu, że ludzie tak sobie radzący w dawnych czasach byli na drodze do zostania pustelnikami na puszczy.
— Ee! co tam! — rzekł energicznie.
Widocznie puszcza go nie przerażała.
Rad byłem z tego i powiedziałem mu, że miejsce, dokąd się udaje, nie lepszem jest od dzikiej puszczy.
— Wiem, wiem — odparł.
— Chciałeś — ciągnąłem dalej — odejść i zamknąć za sobą drzwi...
— Czyż mogę to zrobić? — przerwał mi, a jakiś dziwny smutek owionął go od stóp do głowy, jak cień przesuwającej się chmury.
Mogłem mu dać uroczyste przyrzeczenie, że jakimkolwiek będzie los jego, zostanie nieznanym, gdyż kraj, dokąd się ma udać, pozostaje po za obrębem ludzkich interesów.
Gdy raz się tam znajdzie — otaczający świat zapomni o nim, jak gdyby nigdy nie istniał.
— Nigdy nie istniał — otóż to, na Jowisza! — szepnął sam do siebie.
Oczy jego utkwione we mnie — błysnęły.
— Jeżeli dobrze zrozumiałeś wszystko — mówiłem — to wskakuj do pierwszej napotkanej dorożki i jedź do Steina po ostateczne instrukcye.
Zanim wymówiłem ostatnie słowo, już go w pokoju nie było.



ROZDZIAŁ XXIII.


Wrócił dopiero nazajutrz rano. Zatrzymany był na obiad i na noc. — Takiego człowieka, jak pan Stein, niema chyba na świecie — mówił.
Miał w kieszeni list do Corneliusa (którego miejsce ma zająć) i pokazał z radością w oczach srebrną obrączkę, używaną zwykle przez krajowców, zużytą bardzo i w wielu miejscach poszczerbioną.
Ona mu da wstęp do starca, nazwiskiem Dovamin, zajmującego tam pierwszorzędne stanowisko, przyjaciela pana Steina.
— Pan Stein nazywa go „towarzyszem walk?” To ciekawe — prawda? A jak pan Stein mówi doskonale po angielsku! Podobno nauczył się w Celebes! To zabawne — doprawdy! On mówi z jakimś akcentem — zauważył to pan? Stary Dovamin dał mu obrączkę. Zamienili z sobą podarunki, gdy się po raz ostatni rozstawali, jako zadatek wiecznej przyjaźni. Mnie to wydaje się wzruszającem, a panu? Musieli z kraju uciekać, by życie ratować, gdy ten Mohammed, Mohammed, jakże jego imię?... został zabity...
Opowiadał tak nieustannie, zapominając o stojącym przed nim talerzu, ze wzniesionym widelcem i nożem (zastał mnie przy śniadaniu), lekko zarumieniony i z pociemniałemi oczyma, co było u niego znakiem podniecenia.
Obrączka była rodzajem upełnomocnienia (takie rzeczy tylko w książkach się spotyka — zauważył) i Dovamin zrobi wszystko, co tylko będzie mógł dla niego. Panu Steinowi udało się kiedyś uratować mu życie przypadkiem — mówił pan Stein — ale on, Jim, wie, co o tem myśleć. Pan Stein umie wynajdywać takie przypadki. W każdym razie, czy tak, czy owak, wypadek ten odda mu teraz niemałe usługi. Aby tylko stary nie przeniósł się tymczasem na tamten świat! Pan Stein nic o tem powiedzieć nie mógł. Od roku już nie miał żadnych wiadomości; tłuką się tam nieustannie między sobą, niema dostępu do rzeki.
Ciężka będzie przeprawa; ale niema obawy, on zawsze znajdzie szczelinę, przez którą się prześlizgnie.
Przerażał mnie prawie tą swoją wielomównością, właściwą młokosom, wybierającym się na długie wakacye, w czasie których spodziewają się doznać niemało przyjemności; ten nastrój ducha u dorosłego człowieka w jego szczególniej warunkach zdradzał coś niezwykłego, niebezpiecznego, groźnego.
Miałem już zabrać się do przemowy, radząc, by się poważnie na rzeczy zapatrywał, gdy rzucił widelec i nóż (jadł, raczej połykał, jakby nie wiedział, co robi) i szukał czegoś naokoło siebie. Obrączka! obrączka? Gdzież u dyabła... A! jest nareszcie! Ścisnął ją w ręce i wkładał do rozmaitych kieszeni. — Boże mój! żeby tylko tego nie zgubić! O, może najlepiej na szyi powiesić? — Zebrał się natychmiast do tego, wyciągając jakiś sznurek. Tak! teraz dobrze! Chyba dyabeł jaki domyśli się... Spojrzał nagle na mnie, jakby mnie pierwszy raz widział, i to go trochę uspokoiło.
Zapewne nie domyślam się — rzekł z naiwną powagą — jaką wartość przywiązuje do tego przedmiotu.
On symbolizuje przyjaciela, a to tak przyjemnie wiedzieć, że się ma przyjaciela. On coś wie o tem.
Z wyrazem, pełnym znaczenia, kiwał głową i raptem pogrążył się w milczeniu, bawiąc się bezmyślnie okruchami chleba...
— Zatrzasnąć drzwi za sobą — doskonale powiedziane! — krzyknął, skoczył i przebiegać zaczął pokój, zarysem ramion i głowy, nierównym sposobem chodzenia przypominając mi tę noc, kiedy to chodził, spowiadając się, tłómacząc — jak chcecie — w każdym razie przeżywając przed memi oczyma straszne chwile ze swą nieświadomą subtelnością, umiejącą czerpać pociechę z samego źródła cierpień.
Był to ten sam, a zarazem inny nastrój, przypominający psotnego towarzysza, który dziś prowadzi cię dobrą drogą, a jutro tym samym krokiem, tymże impulsem zawiedzie cię na manowce.
— Zatrzasnąć drzwi! — krzyknął. — Czekałem na to. Pokażę teraz... Gotów jestem na rzeczy najstraszniejsze... Marzyłem o tem... Boże! wydobyć się ztąd! To szczęście... poczekaj pan. Ja...
Z taką pewnością siebie kiwał głową, a wyznać muszę, że po raz pierwszy i ostatni w ciągu całej naszej znajomości wstręt we mnie wzbudzał. Po co ta burzliwość? Biegał po pokoju, niedorzecznie wyrzucając ramionami, od czasu do czasu macając, czy ma jeszcze obrączkę na szyi.
Co za sens tak się egzaltować człowiekowi, mającemu być zwykłym kupczykiem w okolicy, gdzie żadnego handlu nie prowadzono. Po co wyzywać do walki świat cały? W takim nastroju nie przystępuje się do jakiegokolwiek przedsięwzięcia; on nie jest odpowiednim ani dla niego, ani dla nikogo?
Stanął nademną.
— Zgadzasz się pan ze mną, zgadzasz się pan? — spytał z uśmiechem, w którym nagle odkryłem coś zuchwałego. Ale byłem o dwadzieścia lat starszym od niego. Młodość jest zuchwałą; to jest jej prawem, jej potrzebą; on musiał utwierdzić się w swem przekonaniu, a wszelka dążność do tego uważana jest przez świat wątpiący za wezwanie do walki, za zuchwałość.
Przeszedł się aż na drugi koniec pokoju i wrócił, by mówiąc pod przenośnią, drzeć mnie na sztuki. Mówi tak dla tego, że ja, nawet ja, będąc tak nieskończenie dobrym dla niego, pamiętam, pamiętam — co było. Cóż mówić o innych, o świecie całym? Cóż więc dziwnego, że on pragnie ztąd się wydobyć, wydobędzie się — i nigdy już nie wróci!
— To nie chodzi o to, że ja lub świat pamięta — krzyknąłem. — To ty pamiętasz!
Nie stropił się i mówił dalej z ogniem.
— Zapomnieć o wszystkiem, o wszystkich, wszystkich — tu głos mu drgnął — tylko nie o panu — dodał.
— Owszem i o mnie także, jeżeli to pomódz może — rzekłem również zniżonym głosem.
Potem siedzieliśmy jakiś czas w milczeniu, jakby wyczerpani.
Powoli zaczął znów opowiadać, że pan Stein radził mu czekać miesiąc lub więcej, zanim się przekona, czy tam będzie mógł pozostać i zacznie budować nowy dom dla siebie, aby uniknąć niepotrzebnych wydatków... czy on tam pozostanie? Jakto! — rozumie się. Uczepi się tego. Niech mu tylko jechać tam pozwolą, a ręczy za to, że pozostanie. Nigdy tego miejsca nie porzuci. To nie trudno tam pozostać.
— Nie bądźże tak niedorzecznym — rzekłem zakłopotany jego tonem. — Jeżeli tylko długo żyć będziesz, wrócić zapragniesz.
— Wrócić, do czego? — spytał, patrząc na zegar, wiszący na ścianie.
Milczałem przez chwilę.
— Więc nigdy nie wrócisz? — rzekłem.
— Nigdy — odparł, nie patrząc na mnie i nagle zawołał:
— Na Jowisza! Już druga, a ja o czwartej rozwijam żagle!
Było to prawdą. Okręt Steina wypływał dziś po południu. Jim miał na nim zapewnione miejsce. Zabrał się do składania swych rzeczy, a ja poszedłem na pokład mego okrętu, dokąd Jim obiecał zajść przed odjazdem.
I rzeczywiście wbiegł z pośpiechem, trzymając małą skórzaną walizkę w ręce.
Była ona do niczego, więc ofiarowałam mu moją starą skrzynkę, wytrzymałą przynajmniej na wilgoć.
Dokonał zamiany, poprostu wyrzucając zawartość swej skrzynki do mojej, jak gdyby wysypywał worek ziarna.
Ujrzałem trzy książki; dwie małe w ciemnej okładce i gruby zielono-złoty tom — tanie wydanie Szekspira.
— Czytasz to? — spytałem.
— Tak, to najlepiej ducha podnosi — rzekł pospiesznie. — Uderzyły mnie te słowa, ale nie było czasu na rozmowę o Szekspirze.
Ciężki rewolwer i dwa pudełka nabojów leżały na małym stoliczku.
— Proszę, weź to — rzekłem — to ci może pomódz do pozostania tam.
Zaledwie wymówiłem te słowa, zrozumiałem, jak ponure mają one znaczenie.
— Może ci pomódz w zdobyciu sobie stanowiska — poprawiłem się pośpiesznie.
Ale on na to nie zwracał uwagi, gorąco mi podziękował i pobiegł, rzucając mi przez ramię ostatnie słowa pożegnania.
Słyszałem jak krzyczał na swych wioślarzy, by prędzej odpływali i stojąc przy sterze, ujrzałem szybko mknącą łódź.
Siedział naprzód pochylony, napędzając ludzi głosem i gestami, a ponieważ trzymał rewolwer w ręce, zdawało się, że mierzy im prosto w głowy. Nigdy nie zapomnę przerażonych fizyonomii czterech Jawajczyków i ich gorączkowego pośpiechu, skutkiem którego straciłem ich wkrótce z oczu. Gdym się odwrócił, zobaczyłem dwa pudełka nabojów, zapomniał je zabrać.
Krzyknąłem z łodzi; ale wioślarze Jima, pod wrażeniem, że życie ich wisi na włosku, gdy mają waryata w łodzi, mknęli tak szybko, że zanim przebyłem połowę przestrzeni, dzielącej od siebie oba okręty, widziałem, jak Jim wchodził na pokład wraz ze swą skrzynką.
Wszystkie płótna były rozpięte i okręt gotów był do drogi, gdym stanął na jego pokładzie. Komendant, ruchawy mieszaniec, lat około czterdziestu, w niebieskim flanelowym garniturze, z żywemi oczami i twarzą żółtą, jak cytryna, zbliżył się do mnie z uśmiechem.
Okazało się, że pomimo tej uprzejmej powierzchowności, charakteru był zgryźliwego.
Na uczynioną przezemnie uwagę odpowiedział, gdy Jim na chwilę zeszedł na dół:
— Ach, tak. Paturan.
Miał zamiar dowieźć tego pana do początku rzeki, ale dalej płynąć nie myśli.
Mówił po angielsku tak, jak gdyby słowa czerpał ze słownika, układanego przez waryata.
Gdyby pan Stein żądał od niego, by się dalej zapuszczał, to złożyłby świadectwo, że to jest rzeczą niebezpieczną, a gdyby to nie pomogło, „musiałby zrezygnować ze swego stanowiska.”
Przed dwunastu miesiącami odbył swą ostatnią podróż w tamte okolice i chociaż Pan Cornelius „składał hojne dary” panu Radżi Allang i „głównym wodzom”, okręt wzięty był w wielki ogień przez cały ciąg przebywania rzeki; załoga zmuszona była kryć się, gdzie się dało i okręt o mało nie osiadł na mieliźnie, co byłoby ostateczną zgubą.
Pełne gniewu obrzydzenie na to wspomnienie walczyło na jego twarzy z zadowoleniem z płynnej wymowy. Ciemne smugi szybko przesuwały się po spokojnem morzu, a komendant opowiadał mi dalej, że Radża podobnym był do „śmiejącej się hyjeny”, a ktoś tam inny fałszywszym był stokrotnie od „morderczych narzędzi krokodyla.”
Pilnując ostatecznych przygotowań, wykonywanych przez załogę, puścił wodze swemu językowi, porównywając kraj tamten „z klatką dzikich bestyj do wściekłości doprowadzonych długą bezkarnością.” On wcale niema zamiarów — krzyknął — dać się wciągnąć do szajki złodziei.
— Miałem dość Paturanu — mówił energicznym tonem.
Dowiedziałem się potem, że był tak nieostrożny, iż dał się przywiązać za szyję do słupa, stojącego przed domem Radży.
W tej niewygodnej pozycyi spędził większą część dnia i noc całą, ale miało to być podobno rodzajem żartu. Zapewne rozmyślał teraz o tem strasznem przejściu, gdyż z pianą na ustach wymyślać zaczął któremuś z ludzi.
Gdy znów zwrócił się do mnie, uspokoił się zupełnie. Dowiezie tego pana do Batu Kving (Miasto w Paturanie), ale w jego mniemaniu pan tak „przypomina już trupa.”
— Co? Co pan mówisz? — spytałem.
Przybrał wyraz straszliwego okrucieństwa i gestem wyraził akt zasztyletowania w plecy.
— Już zupełnie jak ciało nieboszczyka — objaśnił z zarozumiałą miną człowieka jego gatunku, któremu się zdaje, że okazał się bardzo mądrym.
Za jego plecami ujrzałem Yima, patrzącego na mnie z uśmiechem i ruchem ręki powstrzymującego mój okrzyk.
I gdy mieszaniec rzucał się wściekłe to tu, to tam, wydając rozkazy, ja z Jimem staliśmy przy głównym maszcie, ściskając się za ręce, zamieniając pospiesznie słowa.
Serce moje wolne było od tej niechęci, istniejącej obok zainteresowania się jego losem. Głupie gadanie komendanta zabarwiło realniej niebezpieczeństwa, na które się puszczał, niż przestrogi Steina.
W tych okolicznościach pewna sztywna formalistyka, istniejąca zawsze w naszych rozmowach, znikła; zdaje mi się, że go nazwałem „kochanym chłopcem”, on zaś trzymał się określenia „stary przyjacielu”, wymawiając słowa wdzięczności.
Była chwila głębokiej, rzeczywistej poufałości, nieoczekiwanej i krótkotrwałej.
Usiłował uspokoić mnie, jakgdyby on był bardziej odemnie dojrzałym.
— Dobrze! dobrze! — powtarzał wzruszony.
— Obiecuję dbać o siebie. Tak, nie będę się na nic narażał. Ani odrobinkę. Rozumie się. Myślę wieki tam pokutować. Bądź o mnie spokojny. Na Jowisza! czuję, że mi się nic stać nie może. A to szczęście zapowiada! Przecie nie chciałbym zmarnować tak wspaniałej okazyi!...
Wspaniała okazya! prawda, ale jak on z niej skorzysta? Jak on mówił „ja — nawet ja” pamiętałem o jego nieszczęściu. To prawdą było. Więc najlepiej będzie dla niego, gdy odjedzie.
Łódź moja wpadła w wir po odpływającym okręcie i ujrzałem go odcinającego się na tle zachodzącego słońca, wznoszącego czapkę nad głową.
Dobiegły mnie te niewyraźne słowa:
— Usłyszysz wkrótce o mnie!
Morze tak rozbłyskiwało u stóp jego, iż wyraźnie go widzieć nie mogłem, widocznie taki już mój los, że oczom moim nigdy się wyraźnie przedstawić nie mógł; ale zaręczam wam, że nikt mniej „podobnym nie był do trupa”; słowa mieszańca wydały mi się prostem krakaniem.
Ujrzałem jego postać, wychylającą się z pod wzniesionego ramienia Jima. On również podniósł rękę, zdawał się wykonywać jakiś ruch pchnięcia. Absit omen!



ROZDZIAŁ XXIV.


Pobrzeża Paturanu (ujrzałem je w dwa lata potem) proste, ponure, toną w mglistym oceanie.
Czerwone smugi, rdzawe strumyki przypominające, wypływają z pod ciemnej zieleni zarośli.
Bagniste równiny ciągną się u początku rzeki, a na dalekim widnokręgu, po za wielkiemi lasami, wznoszą się poszarpane szczyty gór.
Tu zaś zarysowuje się łańcuch wysepek ciemnych, o połamanych liniach, żarem słonecznym wiecznie palonych, zdających się być pozostałością murów, zniszczonych zalewem oceanu.
Znajduje się tam wioska, zamieszkana przez rybaków, u ujścia Betu Kving zbudowana.
Rzeka, tak długo dla wszelkiego ruchu zamknięta, wolną była teraz i mały statek Steina, na którym podróż odbywałem, sunął bezpiecznie, nie będąc narażony na żaden ogień.
Taki stan rzeczy należał już do starożytnej historyi, jeżeli wierzyć mogłem starcowi, jednemu z poważniejszych ludzi wsi rybackiej, który w charakterze pilota znalazł się na pokładzie statku.
Mówił do mnie (w swojem życiu drugiego białego widział) z zaufaniem i rozmowa nasza toczyła się głównie o pierwszym białym, jakiego widział. Nazywał go Tuanem Jim i w jego słowach czuć było pewną poufałość, ze strachem pomieszaną.
Wieś ich cieszy się specyalną opieką Tuana (lorda) — mówił stary, co dowodziło, że Jim nie wzbudza niechęci i zawiści.
Obietnica jego, że usłyszę o nim — spełniła się. Słuchałem o nim. Krążyła już historya, że przypływ morza pośpieszył się o dwie godziny, aby mu ułatwić jego podróż przez rzekę. Rozmowny staruszek sam sterował wówczas i nie mógł się nadziwić szybkości, z jaką łódź mknęła. A przecie rodzina jego sławną jest i widziała niemało w życiu.
Syn jego i zięć znajdowali się również w łódce, ale to młokosy niedoświadczeni, więc nie zauważyli niezwykłej szybkości łódki, zanim on nie zwrócił ich uwagi.
Przybycie Jima do tej rybackiej wioski błogosławieństwem było; ale jak dla nich, tak i dla wielu z nas błogosławieństwo poprzedza strach.
Tyle już pokoleń minęło od czasu bytności tu białych ludzi, iż zatarło się wszelkie o nich wspomnienie.
Ukazanie się takiej istoty, domagającej się przewiezienia do Paturanu, było rzeczą, wyprowadzającą z równowagi; naleganie jego przerażało; hojność podejrzaną się zdawała. Podobnego zdarzenia nie pamiętają! Nikt nigdy nie stawiał takich żądań! Co powie na to Radża? Co im zrobi za to?
Większą część nocy spędzili na naradach, a ponieważ ze strony tego obcego groziło im natychmiastowe niebezpieczeństwo, więc zdecydowano się przygotować dla niego łódeczkę. Kobiety wrzeszczały z gniewu, a jakaś stara, nie znająca strachu, wyklinała przybysza.
Siadł więc, jak wam mówiłem, na małej skrzynce, piastując na kolanach nienabity rewolwer. Zachowywał ostrożność, a wiadomem jest, że to rzecz najbardziej męcząca i tak przybył do kraju, który miał rozbrzmiewać sławą jego cnót od błękitnych szczytów do białej wstęgi piaszczystego wybrzeża.
Przy pierwszym zakręcie stracił z oczu morze, wznoszące się, opadające, niknące, by znów się ukazać, wierny obraz walczącej ludzkości, by mieć przed sobą tylko niewzruszone lasy, głęboko w ziemię zakorzenione, wznoszące się ku słońcu, wiecznotrwałe w cienistej potędze swej trądycyi, jak życie samo: A jego sposobność, okazya, siedziała zakwefiona u boku jego, jak wschodnia oblubienica, czekająca, by ręka władcy zerwała zasłonę.
On również był spadkobiercą cienistej a potężnej tradycyi!
Mówił mi jednak, że nigdy nie czuł się tak zmęczonym, tak zgnębionym, jak w tej łódce.
Jedyny ruch, na jaki mógł sobie pozwolić, było sięgnięcie, jakby ukradkowe, po skorupę kokosowego orzecha, pływającą na dnie łódki, by za jej pomocą naczerpać trochę wody. Odczuwał, jak twardem jest siedzeniem skrzynka drewniana.
Posiadał żelazne zdrowie; ale niejednokrotnie w czasie podróży doznawał zawrotów głowy i chwilami rozmyślał o tem, jak wielkie bąble wypala mu słońce na plecach.
Dla rozrywki próbował obejrzeć się, by się przekonać, czy szary przedmiot, leżący na wodzie, jest kawałkiem drzewa, czy też aligatorem.
Wkrótce musiał się i tego wyrzec. Nie było wątpliwości, że to był aligator. Jeden z nich rzucił się w wodzie i o mało łódki nie przewrócił. Wzruszenie to prędko minęło i przebywając teraz pustą przestrzeń, wdzięczny był gromadzie małp, zgromadzonych na brzegu i witających go wrzaskiem i piskiem.
W taki to sposób zbliżał się do wielkości, do jakiej żaden człowiek nie doszedł jeszcze.
Teraz marzył tylko o zachodzie słońca, a wiozący go wioślarze rozmyślali o wydaniu go w ręce Radży.
— Może zgłupiałem ze zmęczenia, lub zdrzemnąłem się na chwilę — opowiadał.
Pierwszą rzeczą, z jakiej zdał sobie sprawę, było zbliżenie się łódki do brzegu. Natychmiast spostrzegł, że las pozostał za nimi, a przed nimi ukazują się pierwsze domy. W tej chwili łódź stuknęła o brzeg i trzej krajowcy wyskoczyli i uciekać zaczęli.
Instynktem wiedziony — wyskoczył za nimi.
Z początku zdawało mu się, że jest na pustkowiu, ale nagle usłyszał krzyki, jakieś wrota z trzaskiem się rozwarły i wypadła gromada ludzi, którzy ku niemu biegli.
W tej samej chwili ukazała się na rzece łódź, zbrojnymi ludźmi napełniona; schwycili oni opuszczoną łódkę, uniemożebniając tym sposobem wszelką myśl odwrotu.
— Byłem tak zdziwiony, że mogłem stracić przytomność, prawda? I gdyby ten rewolwer był nabity, zabiłbym kogoś: jednego, dwóch, a może trzech i byłoby już po mnie. Ale nie był nabity.
— Cóż więc się stało? — pytałem.
— Przecież nie mogłem bić się z całą ludnością, a przytem nie mogłem im pokazać, że lękam się o życie — rzekł z odrobiną dawnego wyrazu w oczach.
Nie mogłem powstrzymać uwagi, że przecież oni wiedzieć nie mogli, że rewolwer nienabity.
— Wszystko jedno, dość, że nie był — odparł z uśmiechem — stałem więc spokojnie i spytałem, czego odemnie chcą? To ich w osłupienie wprawiło. Paru z tych łotrów unosiło moją skrzynkę. Ten długi, nagi, stary łajdak Kassim (pokażę go panu jutro), przyskoczył, krzycząc, że Radża chce się ze mną widzieć.
— Bardzo pięknie — odparłem. — I ja chcę widzieć Radżę!
— Poszedłem więc prosto przez wrota i — i — oto jestem! — Śmiał się i z nieoczekiwaną powagą dodał:
— A wiesz pan, co jest w tem najlepszego? Powiem panu. Oto pewność, że gdyby mnie wówczas na tamten świat wyprawiono, najwięcejby na tem stracił kraj cały!
Rozmawialiśmy tak, stojąc przed domem jego, o którym już wspomniałem, patrząc na księżyc, wypływający z rozłupanej góry, jak widmo, wyłaniające się z grobu, gdyż promienie jego zimne a blade zdawały się widmem zgasłego słońca. Jest coś duchowego w świetle księżyca, ma ono cały spokój bezcielesnej duszy i coś z jej niepojętej tajemniczości.
Mówcie sobie, co chcecie, wszystko, przez co żyjemy, odnosi się tak do słońca, jak echo do dźwięku; niejasne i błędne, bez względu na to, czy nuta jest smutną, czy szyderczą.
Światło księżyca zmienia wygląd wszystkiego i daje ponurą rzeczywistość cieniom jedynie.
Domy, skupione wzdłuż szerokiej błyszczącej wstęgi, zstępowały do wody nieokreślone, szare; srebrzyste kształty, zlane z czarną masą cieni, zdawały się widmem jakiegoś stada bezkształtnych stworzeń, tłoczących się, by ugasić pragnienie w martwem widmie-strumieniu.
Tu i tam błysnęło czerwone światełko wśród ścian bambusowych, gorąca, żyjąca iskierka, świadcząca o ludzkich uczuciach, o spokoju i przytułku.
Mówił mi, że często śledzi za temi gorącemi promykami, gasnącemi jeden za drugim, że lubił patrzeć, jak ludzie jego w jego oczach w sen zapadają, ufni w bezpieczeństwo jutra.
— Spokojnie tu, prawda? — spytał.
Nie był wymowny, ale w słowach następnych głęboka myśl zawartą była.
— Spojrzyj na te domy; niema jednego, w którymby nie ufano. Na Jowisza! wszak mówiłem, że się tu uczepię rękami i nogami. Spytaj każdego mężczyznę, kobietę, dziecko... — zatrzymał się.
— W każdym razie dobrze mi jest.
Szybko uczyniłem uwagę, że jednak w końcu doszedł do tego, dodałem, że pewny byłem tego.
Wstrząsnął głową.
— Doprawdy? — rzekł — przyciskając lekko me ramię.
— A więc nie myliłeś się!
Była duma, prawie groza w tym cichym okrzyku.
— Boże! — krzyknął — pomyśl tylko, czem to jest dla mnie! — znów ścisnął me ramię.
— A pan pytałeś się mnie, czy chcę to porzucić?
Wielki Boże! Ja! porzucić! A jeszcze teraz, po tem, coś mi pan o panu Steinie powiedział
Porzucić? Po co! Ja się lękałem, by tego miejsca nie stracić. Byłoby to dla mnie gorszem od śmierci! Nie. Doprawdy! Nie śmiej się pan ze mnie. Ja muszę czuć każdego dnia, ile razy oczy otworzę, że ufają mi, że nikt niema prawa, rozumiesz pan? Porzucić! Na co? Po co? aby iść — dokąd? Powiedziałem mu (rzeczywiście był to główny powód mego przyjazdu), że Stein miał zamiar zaraz oddać mu dom z pewnym zapasem towaru na pewnych warunkach, nadających tranzakcyi charakter prawny i bezpieczny.
Zaczął się burzyć i opierać.
— Niech dyabli porwą twą delikatność! — krzyknąłem.
To wcale nie Stein. Sam pracą swą to zdobywasz. W każdym razie zachowaj swoje uwagi dla pana M'Neila, gdy go spotkasz na tamtym świecie. Mam nadzieję, że to tak prędko nie nastąpi... Musiał ustąpić, gdyż wszystkie jego zdobycze, ufność słowa, przyjaźń, miłość, wszystkie te rzeczy, czyniąc go władcą, uczyniły go i podwładnym także.
Okiem właściciela patrzył na spokój wieczoru tego, na rzekę, domy, na wieczno-trwałe życie lasów, na życie starej ludzkości, na tajemnicę kraju tego, na dumę serca własnego; ale to właściwie one posiadły go i czyniły swoim do najtajniejszej myśli, do najlżejszego drgnienia krwi, do ostatniego tchnienia.



ROZDZIAŁ XXV.


— Tu byłem więźniem przez trzy dni — szepnął mi. — Było to w dzień naszej wizyty u Radży, gdyśmy się przeciskali przez wrzeszczący tłum podwładnych, na dziedzińcu Tunku Allangsa.
Obrzydliwie brudne miejsce, prawda? Nie dawał mi jeść, póki nie narobiłem wielkiego wrzasku, a i to wówczas dali mi tylko mały talerzyk ryżu i maleńką smażoną rybkę. A niech ich dyabli porwą! Na Jowisza! Głodny jak pies musiałem włóczyć się wewnątrz tego śmierdzącego zagrodzenia wraz z kilku tymi włóczęgami. Na pierwsze żądanie oddałem mój sławny rewolwer. Rad byłem, że się pozbywam bezużytecznej rzeczy. Musiałem wyglądać jak głupiec, chodząc z nienabitym rewolwerem.
W tej chwili stanęliśmy przed obliczem byłego pogromcy i Jim stał się uosobioną powagą i grzecznością. Wspaniale wyglądał! Chce mi się śmiać, gdy myślę o tem. Ale byłem również pod wrażeniem.
Stary, osławiony Tunku Allang nie zdołał ukryć strachu swego (wcale nie był bohaterem, pomimo, że lubił opowiadać o tylu bohaterskich czynach swej młodości), ale zarazem w jego sposobie obejścia z byłym więźniem było wiele zaufania. Zwróćcie na to uwagę! Nawet tam, gdzie mógł być znienawidzonym, posiadał zaufanie.
Jim, o ile mogłem zrozumieć, wypalił im kazanie. Kilku biednych wieśniaków, idących do domu Dovamina z gumą i woskiem, aby to wymienić na ryż, zostało z drogi sprowadzonych i ograbionych.
— Dovamin był złodziejem! — wybuchnął Radża. Wątłe jego ciało drżało z wściekłością. Wił się na macie, gestykulując rękami i nogami, rwał wszystko na sobie, bezsilne wcielenie furyi.
Otoczenie jego wyłupiło oczy i rozwarło gęby.
Jim mówić zaczął.
Stanowczo, chłodno i dość długo dowodził, że każdy ma prawo zdobywać uczciwie żywność dla siebie i dzieci. Tamten siedział teraz spokojnie, ręce wsparł na kolanach, pochylił głowę i patrzył na Jima poprzez siwe włosy, spadające mu na oczy.
Gdy Jim skończył, nastała wielka cisza.
Zdawało się, że nikt nawet nie oddycha: nikt nie wydał głosu, dopóki stary Radża nie westchnął lekko i, podnosząc szybko głowę, rzekł:
— Słuchaj, ludu mój! Podobne igraszki niech się więcej nie powtarzają!
Wyrok ten przyjęty był w głębokiem milczeniu. Jakiś otyły mężczyzna, zajmujący widocznie wyższe stanowisko, z inteligentnemi oczami, kościstą, szeroką, bardzo ciemną twarzą, z żywemi ruchami (później dowiedziałem się, że to był kat), podał nam dwie filiżanki kawy na mosiężnej tacce, którą wziął z rąk niższego podwładnego.
— Nie potrzebujesz pić — mruknął pośpiesznie Jim.
Nie zrozumiałem z początku, spojrzałem tylko na niego. Wziął duży łyk i siedział spokojnie, trzymając spodeczek w lewej ręce.
— Zrobiło mi się ogromnie nieprzyjemnie.
— Pocóż u dyabła — szepnąłem, uśmiechając się uprzejmie — narażasz mnie w tak głupi sposób?
Wypiłem, rozumie się, cóż było robić i natychmiast pożegnaliśmy się.
Gdyśmy szli przez dziedziniec do naszej łodzi w towarzystwie inteligentnego i ruchliwego kata, Jim wyraził swój żal.
Naturalnie, że to przedstawia pewne ryzyko, ale on osobiście nie pomyślał nigdy, że może być otruty. Upewniał mnie, że ponieważ uważają go za więcej pożytecznego, niż szkodliwego — więc...
— Ależ Radża straszliwie się ciebie obawia. Każdy to widzieć musi — mówiłem, trochę kwaśno przyznaję, śledząc niespokojnie, czy się nie okażą jakieś objawy otrucia.
— Jeżeli mam coś dobrego tu zrobić i utrzymać się na stanowisku — mówił siadając obok mnie w łodzi — to muszę ryzykować: przynajmniej raz na miesiąc przechodzę przez to. Boi się mnie! Tak. Ale prawdopodobnie dlatego boi się mnie, że ja się nie obawiam jego kawy!
Następnie pokazał mi północną stronę oszańcowania, gdzie zaostrzone wierzchołki kilku pali złamane były.
— Tędy przeskoczyłem trzeciego dnia mego pobytu w Paturanie. Nie włożyli dotąd nowych pali. Dobry skok... co?
W chwilę później przebywaliśmy jakąś bagnistą przestrzeń.
— To mój drugi skok. Uciekałem i padłem. Myślałem, że już tu skórę swą zostawię. Straciłem trzewiki, gmerząc się w tem błocie; cały czas rozmyślałem, jak to łatwo otrzymać pchnięcie długim oszczepem, gdy siedzi się w błocie. Pamiętam, jak mdło mi się robiło, gdy walczyłem z lepkim mułem.
Oto, jakie przeszedł koleje — a jego sposobność rehabilitowania się nie opuszczała boku jego, skakała z nim razem, grzebała się w błocie... zakwefiona jeszcze.
Nieoczekiwane zupełnie przybycie jego ocaliło go od natychmiastowej śmierci i wrzucenia do rzeki.
Był między nimi, ale zdawał się jakimś zjawiskiem, groźną postacią!
Co znaczy zjawienie się jej? Co z nią zrobić? Może ją można zaskarbić sobie? A może lepiej zabić ją bez zwłoki czasu? Ale co się wówczas stanie?
Nieszczęsny, stary Allang szalał prawie, nie mogąc się na nic zdecydować. Kilkakrotnie narada zerwaną została, gdyż uczestnicy jej zmykali jak mogli.
Powiadają, że jeden skoczył z werandy z wysokości piętnastu stóp i złamał nogę.
Królewski rządca Paturanu przybierał czasami dziwne maniery, gdy dyskusya gorętsza stawała się, a on bardziej podniecony ciskał oszczepem w zgromadzenie radnych.
Pomimo takich przerw narady nad losem Jima trwały dzień i noc.
A on tymczasem włóczył się po dziedzińcu, jedni go unikali, drudzy nie spuszczali z niego oka, ale pilnowali go wszyscy i on, właściwie mówiąc, był na łasce pierwszego lepszego obdartusa z maczugą w ręku.
W rozwalonym szałasie krył się, gdy chciał się przespać; wyziewy z brudów i gnijących odpadków płynące, męczyły go ogromnie; ale, jak się zdaje, nie odbierało mu to apetytu, gdyż, jak mi mówił, głodny był przez cały ten czas.
Od czasu do czasu jakiś „zabawny osioł” wybiegał do niego z izby radnej, i miodowym tonem zadawał mu zadziwiające pytania:
— Czy Holendrzy przychodzą zabrać kraj cały? A może biały chce powrócić tą samą drogą, którą przybył? W jakim celu przybył do takiego biednego kraju? Radża chce wiedzieć, czy biały człowiek może naprawić zegarek?
Przyniesiono mu niklowy zegarek angielskiego wyrobu, i z nudów zabrał się do puszczenia maszyneryi w ruch.
Zapewne wówczas, siedząc samotnie w szałasie, zrozumiał, jak straszne niebezpieczeństwo mu grozi.
Rzucił zegarek, mówił, „jak gorący kartofel” i wybiegł pośpiesznie, nie mając najlżejszego pojęcia, co zrobi. Wiedział tylko, że położenie jest nieznośne. Skierował się bez celu w stronę małego śpichlerza, gdzie złożone były rozmaite graty i nagle ujrzał uszkodzone pale w tem miejscu palisady; wtenczas to plan ucieczki przedstawił mu się tak jasno, jak gdyby od miesiąca rozmyślał nad tem.
Cofnął się wstecz dla nabrania rozmachu, a gdy ujrzał dwóch dygnitarzy, w towarzystwie dwóch kopijników, którzy przyszli nowe zadawać mu pytania „zemknął z przed ich nosów” i jak „ptak” frunął po nad palisadą, spadając po drugiej stronie z taką siłą, iż zdawało mu się, że ma wszystkie kości połamane i głowę na dwoje pękniętą.
Zerwał się jednak natychmiast. W tej chwili o niczem nie myślał; pamięta tylko, mówił, że podniósł się ogromny wrzask; pierwsze domy Paturanu oddalone były o jakieś czterysta akrów; zanim się tam dostanie, musi przebyć tę małą odnogę rzeki.
Biegł tak szybko, że zdawał się ziemi nie dotykać, po prostu leciał powietrzem i nagle wpadł w ciepłe, miękkie błoto.
Dopiero, gdy spróbował poruszyć nogami, „oprzytomniał”, jak sam mówił o sobie.
Wówczas przyszedł mu na myśl cios, zadany „długim oszczepem”.
Ponieważ ludzie, będący wewnątrz palisady, goniąc go, musieli dobiedz do wrót, następnie do miejsca, gdzie stały łodzie, odczepić jednę z nich i objechać wokoło, a zatem miał za sobą większe szanse, niż mu się zdawało.
Była to chwila odpływu, w odnodze wody nie było, nie można jednak powiedzieć, że suchą była. W każdym razie Jimowi w tej chwili nic nie groziło. Suchy grunt znajdował się o jakie sześć stóp dalej.
— Myślałem, że już tu zginąć mi przyjdzie — mówił.
Pracował rękami co sił starczyło, a rezultatem tego było zebranie się góry błota, sięgającej do brody. Zdawało mu się, że zagrzebuje się żywcem, szał nim ogarnął i pięściami walił w błoto
Rozpryskiwało się ono na głowę, twarz, zalewało oczy, usta. Mówił mi, że w tej chwili dziedziniec, gdzie był więziony, wydawał mu się miejscem, gdzie był przed laty bardzo szczęśliwy.
Marzył, by tam powrócić i majstrować przy zegarku.
Wytężył wszystkie siły, oczy mu z orbit wyłaziły, nic nie widział z wielkiego napływu krwi, skupił się cały w jednem usiłowaniu wyrwania się z tych więzów i poczuł, że wygramolił się na brzeg.
Leżał na twardym gruncie, ujrzał światło, sklepienie niebios. Przyszła mu myśl, że sen w tej chwili byłby rozkoszą; musiał zasnąć minutę, a może sekund kilka, ale pamięta, że konwulsyjnie zerwał się. Od głowy do stóp błotem oblepiony, stał tak, rozmyślając, że jest zupełnie sam, o setki mil od swego gatunku ludzi oddalony i ścigany jak zwierzę, od nikogo ani pomocy, ani współczucia oczekiwać nie może.
Pierwsze domy stały o kilka kroków, i to zapewne przeraźliwy krzyk przerażonej kobiety, usiłującej uciec z dzieckiem, zbudził go z tego obezwładnienia. Szedł prosto przed siebie; ociekające z niego błoto odebrało mu wszelkie podobieństwo do człowieka. Przebył tak połowę osady.
Zwinne kobiety uciekały na prawo i lewo, ociężali mężczyźni rzucali na ziemię cokolwiek w rękach trzymali i stali w osłupieniu z otwartemi gębami. Wzbudzał ogólny strach. Mówił, że widział, jak małe dzieci uciekając, padały na wystające brzuszki i wierzgały nogami.
Przesunął się między dwoma domami, wdrapał się na barykadę z powalonych drzew urządzoną (nie było tygodnia w owym czasie bez bitwy w Paturanie), wdarł się na jakieś pólko kukurydzy, gdzie przerażony chłopczyk rzucił na niego kijem i znalazł się nagle w ramionach kilku ludzi.
Jeszcze mu tchu starczyło na tyle, by wyszeptać: „Dovamin! Dovamin!”
Pamięta, że go na wpół poniesiono, na wpół popchnięto, na szczyt wzgórka, gdzie za mocnem ogrodzeniem wśród palm i owoców drzew siedział wielki mężczyzna, a liczne jego otoczenie zdradzało wielkie podniecenie i zaniepokojenie.
Jim grzebał w błocie, oblepiającem go grubą warstwą, by znaleźć obrączkę, a znalazłszy ją na plecach, dziwił się, kto mógł ją tam przerzucić.
Pozwolono mu iść dalej, ale on nie mógł utrzymać się na nogach.
U podnóża wzgórza rozległy się strzały, ale już on teraz był bezpieczny.
Ludzie Dovamina zatarasowali wrota, a stara małżonka Dovamina krzepiła mnie wodą, ostrym głosem wydając rozkazy kobietom.
— Ubolewała nademną, jak gdybym był jej synem — opowiadał mi Jim.
— Położyli mnie do olbrzymiego łoża... jej własnego... a ona biegała to tu, to tam, ocierała łzy i klepała mnie po plecach. A ja leżałem jak kłoda, niewiem jak długo.
Przywiązał się widocznie do starej żony Dovamina; ona odpłacała mu się macierzyńskiem uczuciem.
Miała ona łagodną, brunatną twarz, całą pomarszczoną, szerokie, czerwone usta (żuła nieustannie betel) i przenikliwe poczciwe oczy.
Ciągle była w ruchu, gderząc i wydając rozkazy gromadzie młodych kobiet o ciemnych twarzach i poważnych wielkich oczach; były to jej córki, służące i niewolnice.
Oszczędną była bardzo, a nawet jej obszerny płaszcz, spięty na przodzie klamrami, miał wygląd nader skromny.
Nagie, ciemne jej stopy tonęły w słomianych pantoflach chińskiego wyrobu.
Ja sam widziałem jak biegała i tu i tam, a długie, gęste, siwe włosy spadały jej na ramiona.
Obdarzona inteligencyą, pochodziła z dobrego rodu, ekscentryczną była i arbitralną.
Po południu siadywała w wygodnym fotelu naprzeciw swego małżonka i patrzyła uparcie przez szeroki otwór w ścianie na rozciągający się widok całej osady i rzeki.
Zawsze podwijała pod siebie nogi, a stary Dovamin siedział szeroko, imponująco, jak góra siedzi na równinie.
Pochodził z „nakhody”, to jest z kupieckiej klasy, ale szacunek okazywany mu i godność, z jaką się nosił, uderzającą była.
Był on wodzem drugiej potęgi Paturanu.
Przybyli tu osadnicy z Celebes (około sześćdziesiąt rodzin; licząc ze służbą tworzyły one siłę z dwustu zbrojnych ludzi złożoną) wybrali go przed laty na wodza swego.
Ludzie tej rasy są inteligentni, przedsiębiorczy, mściwi, ale posiadają więcej szczerej odwagi, niż inni Malajczycy i pod presyą — buntują się.
Tworzyli partyę opozycyjną przeciw Radży.
Naturalnie, handel był przyczyną rozmaitych kłótni. Z tego powodu powstawały bitwy, nagłe napady, napełniające osadę dymem, ogniem i wrzaskiem. Wsie były palone, ludzie zapędzani na dziedziniec Radży, gdzie byli zabijani lub męczeni za zbrodnię handlowania nietylko z nim jednym.
Na parę dni przed przybyciem Jima zamordowano kilku ludzi z wioski rybackiej jedynie wskutek podejrzenia, że nabywali od kupców z Celebes gniazda ptaków jadalnych.
Radża Allang chciał być jedynym kupcem w kraju, a karą za złamanie tego monopolu zawsze była śmierć; ale jego pojęcie o handlu niczem nie różniło się od najzwyklejszego rabunku.
Okrucieństwa jego i chciwość w granicach trzymało tchórzostwo, wśród tej, zorganizowanej przez ludzi z Celebes potęgi, tylko — przed przybyciem Jima — bojaźń nie dość była wielką i nie mogła jej w spokoju utrzymać.
Wysyłał nieustannie swych podwładnych w celach grabieży i czuł się najzupełniej w swojem prawie.
Położenie jeszcze więcej zostało skomplikowane, gdy zjawił się jakiś obcy, Arab, który, jak mi się zdaje, tylko dla religijnych celów pobudził do buntu plemiona, zamieszkujące wewnątrz kraju, a sam osiedlił się na szczycie jednej z bliźniaczych gór i tam mocno się oszańcował z całą armią zwolenników.
Wisiał, jak jastrząb nad kurnikiem, nad miastem Paturan, ale pole swego działania przenosił na otwarte okolice.
Wsie całe spustoszałe świeciły szeregiem rozpadających się domków, spuszczających liście swych dachów i mech ścian do wód strumyków, nad któremi się pochylały, tworząc jakby sztuczną wegetacyę, gnijącą od korzeni.
Obie partye w Paturanie nie wiedziały, na którą z nich ma większy apetyt ten obcy.
Radża intrygował ostrożnie. Niektórzy osadnicy w Bugis, zmęczeni nieustannem niebezpieczeństwem byli na wpół zdecydowani wezwać jego pomocy. Młode umysły radziły „namówić Aheryfa Ali i jego dzikich ludzi, by wyrzucili z kraju Radżę Allanga.”
Dovamin z trudnością powstrzymywał ich. Starzał się, a chociaż wpływ jego ani trochę nie zmniejszył się, nie czuł się na siłach walczenia w tak trudnych okolicznościach.
Taki był stan rzeczy, gdy Jim, wyskoczywszy z dziedzińca Radży, stanął przed wodzem plemienia Bugis, pokazał obrączkę i był przyjęty, że tak powiem, na łono tego społeczeństwa.



ROZDZIAŁ XXVI.


Dovamin był wyjątkowym przedstawicielem rasy swojej, równego mu nie zdarzyło mi się widzieć. Jak na Malajczyka brzuch jego był ogromny, ale wygląd miał charakter imponujący, monumentalny.
Mówiono powszechnie, że radził się żony we wszystkich publicznych sprawach; ale nikt nigdy nie słyszał, by zamienili ze sobą słówko.
Zawsze w milczeniu siedzieli przy otworze w ścianie i patrzyli na szeroką przestrzeń, lasem pokrytą, na ciemno-zielone morze, którego falowanie sięgało fijoletu i purpury gór; na błyszczącą rzekę, tworzącą olbrzymią literę S, mieniącą się srebrem; na ciemną wstęgę domów, wyciągniętą na obu wybrzeżach i na wznoszące się szczyty bliźniaczych gór.
Dziwną sprzeczność ze sobą tworzyli: ona delikatna, wysmukła, lekka jak mała czarodziejka, z odcieniem macierzyńskiej serdeczności; on — olbrzymio ciężki, jak człowiek z gruba z kamienia ociosany, w nieruchomości swej zdradzał uczucia szlachetne i wspaniałomyślne. Syn tych starych rodziców był ozdobą młodzieży.
W późnych już latach opatrzność go im zesłała. Może nie był tak młodym, jak się wydawał. Dwadzieścia cztery czy pięć lat, to już wiek poważny tam, gdzie w ośmnastym roku mężczyzna jest już ojcem rodziny. Gdy wchodził do obszernej izby, cienkiemi matami wyłożonej, gdzie dostojna para siedziała w otoczeniu swego dworu, szedł prosto do Dovamina, składał pocałunek na ręce, majestatycznie ku niemu wyciągniętej — poczem stawał przy krześle matki.
Przypuszczam, iż powiedzieć mogę, że go ubóstwiali, ale nigdy nie zdarzyło mi się pochwycić spojrzenia, ku niemu zwróconego.
Co prawda, w tej izbie załatwiały się sprawy publiczne, zwykle ona była natłoczoną.
Uroczyste wchodzenie i wychodzenie, głęboki szacunek giestami wyrażany, malujący się na twarzach, zdradzający się w cichych szeptach, opisać niepodobna.
— To warte było widzenia — Jim upewniał mnie, gdyśmy przebywali rzekę, wracając do domu.
— Ci ludzie są jakby z romansu wzięci! — zawołał z tryumfem. — A Dain Waris, ich syn, jest najlepszym przyjacielem, jakiego w życiu miałem (po panu, rozumie się). Pan Stein nazwałby go dobrym „towarzyszem walk”. Na Jowisza! szczęście mi dopisało, gdy ostatkiem sił walcząc do nich się dobiłem.
Spuścił głowę i zamyślił się, po chwili wyprostował się i mówił dalej.
— Rozumie się, że to łatwo nie przyszło, ale od razu wiedziałem, co mi czynić wypada.
Jemu to łatwo nie przyszło i dziwić się nie można, wszak gdy przybył do Bugisów — plemię to znajdowało się w bardzo krytycznem położeniu.
— Wszyscy się lękali — mówił Jim — każdy o siebie obawiał się, a ja widziałem tak jasno, jak na dłoni, że muszę natychmiast zabrać się do czynu, jeżeli nie chcą wyginąć co do nogi, tak z ręki Radży, jak i tego włóczęgi Szeryfa.
Ale to nie wystarczało, że on tę konieczność widział; należało zwalczyć strach i egoizm i to przekonanie wpoić w oporne umysły.
Zdołał to w końcu przeprowadzić, ale i tego mało było. Musiał wymyślić sposoby.
Ułożył plan nadzwyczaj śmiały, a zadanie jego tylko w połowie było dokonane?
Musiał natchnąć ufnością swoją ludzi, mających ukryte, niedorzeczne powody do trzymania się na uboczu, musiał zwalczać głupie zawiści i rozmaitego rodzaju niewiary.
Bez przewagi władzy Dovamina i gorącego zapału syna jego sprawa spełzłaby na niczem.
Dain Waris, znakomity młodzian, pierwszy uwierzył w niego; powstała między nimi ta dziwna, głęboka, rzadka przyjaźń, wiążąca ludzi dwóch odrębnych ras ściślejszym węzłem jakiejś mistycznej sympatyi.
O Warisie Dainie jego własny lud wyrażał się z dumą, że tak walczyć umie jak biały człowiek. To było prawdą; posiadał ten rodzaj odwagi, co to nie lęka się odkrytej przestrzeni, a zarazem posiadał i umysł Europejczyka.
On nietylko wierzył Jimowi, ale rozumiał go, jestem najmocniej o tem przekonany.
Mówię o nim, gdyż zdobył sobie we mnie przyjaciela. On sam i jego inteligentna sympatya z aspiracyami Jima przemówiła do mego serca.
Rozumiałem sam pierwiastek łączącej ich przyjaźni.
Jeżeli Jim był stroną przewodzącą, to tamten ujarzmiał przewodnika.
Istotnie Jim, przewódca, był niewolnikiem pod wielu względami.
Kraj cały, lud, przyjaźń, miłość były zazdrosnymi strażnikami ciała jego. Z każdym dniem przybywało jedno ogniwo w wiążącym go łańcuchu.
Nabierałem tego przekonania, badając szczegółowiej życie jego i słysząc opowiadanie o tej całej historyi. A ciekawą ona była!
Opowiadał mi w czasie pochodu i postoju (przebiegaliśmy okolicę za śladem zwierzyny) na jednym z bliźniaczych szczytów, dokąd wdrapałem się na czworakach. Eskorta nasza (mieliśmy ochotników, włóczących się za nami od wsi do wsi) obozowała na polance w połowie góry i wśród ciszy wieczornej zapach dymu pieścił nasze nozdrza, jak delikatny, wytworny aromat.
Głosy również dochodziły do nas dziwnie wyraziste, a pomimo oddalenia, czyste.
Jim siadł na pniu powalonego drzewa i wyciągając fajeczkę, mówić zaczął.
— Wszystko udało się dokonać z tego oto miejsca!
Na drugim szczycie, oddzielonym od nas ponurą przepaścią, ujrzałem szereg osmolonych pali, pozostałe szczątki niezdobytej fortecy Szeryfa Ali.
Zdobyli ją jednak. Plan tego ułożył Jim i on sam kierował wszystkiem. Cały zużyty, zardzewiały arsenał Dovamina, wciągnął na szczyt góry. Dwie żelazne armatki i cały zapas strzelb.

Trudności było niemało przy wciąganiu tego na wierzchołek. Jim pokazał mi, w jaki sposób urządził machinę wciągającą, przy pomocy lin i wydrążonego pnia, obracającego się na palu[1].
ROZDZIAŁ XXVIII.


Pobity Szerif Ali wyniósł się z kraju jak mógł najprędzej, a lud splądrowanych wiosek powoli ściągać zaczął z rozmaitych dżungli i zajmować swe domki, do stanu zupełnej ruiny doprowadzone.
Jim po naradzie z Dain Warisem wziął ich pod opiekę i sam wybrał wodza.
Takim sposobem stał się rzeczywistym rządcą kraju.
Strach Tunku Allanga granic nie miał.
Powiadają, że na pierwszą wieść o świetnem zwycięztwie, na szczycie góry dokonanem, rzucił się na bambusową podłogę sali audyencyonalnej, twarz przycisnął do niej i leżał tak nieruchomo dzień cały i noc, wydając tak bolesne jęki, że nikt nie śmiał zbliżyć się do niego.
Już widział się wyrzuconym z Paturanu, hańbą okrytym, błąkającym się, opuszczonym, obdartym, bez opium, kobiet swych, służby, zabitym przez pierwszego lepszego zbója!
Po Szeryfie Alim na niego kolej przyjdzie, a kto zdoła się oprzeć napaści, kierowanej przez tego dyabła?
Rzeczywiście, życie jego i odrobina władzy, jaką posiadał w chwili, gdym odwiedzał Jima, zależną była najzupełniej od dobrej woli tego ostatniego.
Bugisowie pałali chęcią odpłacenia się za wszystko, co przeszli, a biedny, stary Dovamin pieścił się nadzieją, że syn jego zostanie kiedyś rządcą całego Paturanu.
Gdy z mych słów niebacznych, w czasie rozmowy z nim wypowiedzianych, dowiedział się, że Jim kraju tego nigdy nie opuści — sposępniał i rzekł:
— Ziemia pozostaje tam, gdzie Bóg ją stworzył, ale biali ludzie przychodzą do nas i po jakimś czasie odchodzą.
Ci, których po za sobą zostawiają, nie wiedzą, kiedy oczekiwać mają ich powrotu.
Wracają do swego kraju, do swego ludu i ten biały również...
Dlaczegóż on nie miałby wrócić do swoich?
Dziwnym zbiegiem okoliczności tego dnia wieczorem, (był to ostatni dzień mego pobytu w Paturanie) stanąłem znów oko w oko z tem pytaniem, nie dającem się wyjaśnić.
To mnie sprowadza do historyi jego miłości.
Myślicie zapewne, że jest ona taką, przez jakie wy przechodziliście. O uszy nasze obija się tyle podobnych rzeczy i większość nie uważa ich nawet za miłosne epizody.
Są to jakieś wybryki młodości, skutki temperamentu i pokus, z góry skazane na zapomnienie. Zapatrywanie to może i tu dałoby się zastosować...
Zresztą — nie wiem.
W każdym razie opowiedzieć tę historyę nie jest tak łatwo; pozornie podobną jest ona do innych, ja jednak mam zawsze przed oczami smutną postać kobiecą, patrzącą na samotną mogiłę z boleścią w oczach i zaciśniętych ustach.
Mogiła sama, gdym zaszedł tam wczesnym rankiem, przedstawiała się jak bezkształtne brunatne wzniesienie ziemi, otoczone wokoło kawałeczkami białego koralu.
Ogrodzenie, z gałęzi zrobione, chroniło ją od świętokradzkiej stopy przechodnia, a wysmukły na niej słup owinięty był girlandami liści i kwiatów — a kwiaty były świeże.
Świadczyło to dowodnie, że mogiła nie była zapomnianą. A gdy wam powiem, że Jim własnemi rękami pracował nad tem ogrodzeniem, zrozumiecie, że jego miłosna historya niezwykły miała początek. Jim zawsze był romantykiem.
Przez cały ciąg swego życia żona niecnego Corneliusa nie miała nikogo na świecie, prócz córki, będącej dla niej towarzyszką, powiernicą i przyjaciółką.
Jak biedna kobieta doszła do małżeństwa ze wstrętnym Malajo-Portugalczykiem po rozstaniu się z ojcem swego dziecka, czy to wskutek śmierci, czy zmuszona okolicznościami — pozostanie nazawsze dla mnie tajemnicą.
Z tej odrobiny wiadomości, jakiej mi Stein udzielił, przekonany jestem, że była ona niezwykłą kobietą.
Ojciec jej należał do białych, był wysokim urzędnikiem, jednym z tych świetnie obdarzonych ludzi, którym brak głupoty nie pozwala się utrzymać na stanowisku i karyera często smutny ma koniec.
Przypuszczam, że i jej brakło zbawczej głupoty i karyerę swą zakończyła w Paturanie.
Los nas wszystkich prześladuje... bo gdzież jest człowiek — mówię tu o prawdziwym, czującym człowieku — któregoby on nie dotknął, odbierając mu to, co nieraz droższem jest od życia?... Ale ten wspólny los z dziwnem okrucieństwem pastwi się nad kobietami.
Nie karze jak władca jaki, ale zsyła takie udręczenia i męki, jak gdyby chciał zaspokoić tajemniczą, nienasyconą zawiść.
Zawsze wystawiam sobie te dwie istoty, z początku młodą kobietę i dziecko, później kobietę dojrzałą i młodą dziewczynę, tę straszną jednostajność i szybki bieg czasu. Lasami od świata, jak nie przebytym murem oddzielone, wrzaskiem i gwarem pospolitego życia otoczone, wiecznie samotne, każde zamienione słowo głębokim smutkiem przeniknięte być musiało.
Musiały tam być zwierzenia nie faktów, przypuszczam, lecz odczuć, żalów, trwogi, ostrzeżeń, przypuszczam ostrzeżeń, których młoda zapewne nie rozumiała aż do śmierci matki — i zjawienia się Jima.
Wówczas, pewny jestem, że zrozumiała dużo — nie wszystko — trwoga odgrywała tu największą rolę.
Jim nazwał ją wyrazem, oznaczającem rzecz drogocenną, nazwał ją — klejnotem.
To ładnie, prawda? Ale on do wszystkiego był zdolny. Klejnotem ją nazwał i powiedział to z taką prostotą, jak gdyby mówił „Janiu.”
Usłyszałem to miano, jak tylko stanąłem na dziedzińcu jego domu; o mało mi ręki nie wyrwał z ramienia, tak ją mocno potrząsał i rzucił się do drzwi, wołając głośno.
— Yewel! Yewel! (po angielsku „klejnot”) Śpiesz się! Przybył do nas przyjaciel...
Zwrócił się nagle ku mnie i mówił poważnie:
— Wierz mi — to — to się do kpin nie nadaje — nie mogę powiedzieć, ile jej zawdzięczam — więc, rozumiesz pan — to — jakby kościół nasz...
Ten szept niespokojny, niejasny, przerwało zjawienie się białej postaci, która z lekkim okrzykiem wysunęła z cienia twarzyczkę o delikatnych rysach i głębokich myślących oczach i wyjrzała, jak ptaszek z głębi gniazdka swego.
Nazwa ta, dana kobiecie, zadziwiła mnie; ale dopiero później zrozumiałem, jaki ona ma związek z zadziwiającą pogłoską, na jaką się natknąłem w czasie mej podróży na wybrzeżu, o 230 mil oddalonem od rzeki Paturanu.
Statek Steina, na którym podróż odbywałem, zarzucił kotwicę dla zabrania jakichś produktów, wyszedłem więc na wybrzeże i ku wielkiemu memu zdziwieniu przekonałem się, że ta zapadła dziura szczycić się może obecnością urzędnika państwowego trzeciego stopnia, który tu stale rezyduje.
Był to metys, tak otyły, że fałdy tłuszczu zwisały, o grubych, wywróconych świecących wargach.
Znalazłem go rozciągniętym na trzcinowym fotelu, wstrętnie porozpinanym, z olbrzymim liściem na parującej głowie i drugim takim w ręce, którym leniwie się wachlował...
— Udajesz się pan do Paturanu? Wiem. Tam jest „Dom Handlowy” Steina. Ma pozwolenie, więc mnie to nic nie obchodzi. Teraz nie jest tam tak źle — zauważył lekceważącym tonem i ciągnął dalej.
— Podobno przybył tam jakiś biały włóczęga...
Co? Co pan mówisz? Pański przyjaciel? Co...
A więc, to prawda, że jest tam jeden z tych verdamte... Po cóż tam zalazł? A znalazł tam drogę, gałgan!
Co? a nie chciałem temu wierzyć. Paturan — przecie tam jak nic gardła podrzynają — ale to nie nasz interes. — Przerwał sobie, by jęknąć.
— Oh! Co za upał! Co za upał! No! to w takim razie może coś być także i w tej historyi i... Zamknął jedno wstrętnie szkliste oko i spojrzał na mnie drugiem — potwórnie.
— Słuchaj pan — rzekł tajemniczo — jeżeli — rozumiesz pan? — jeżeli zdobył coś istotnie pięknego — nie jakieś tam zwykłe wasze zielone szkiełko — rozumiesz pan? — Jestem reprezentantem rządu — więc powiesz pan łajdakowi... Co? Co takiego! Przyjacielem jest pana?... Prawda, mówiłeś pan już, a więc rad jestem, że przez pana mogę przesłać zlecenie. Przypuszczam, że i pan chciałbyś coś na tem skorzystać? Proszę nie przerywać. Powiesz mu pan że słyszałem o tej historyi, ale do władzy nie wysłałem jeszcze raportu! Jeszcze nie. Rozumiesz pan? Po co się śpieszyć? Co? Zatem, powiedz mu pan, by tu do mnie przybył, jeżeli go żywcem ztamtąd wypuszczą. Obiecuję, że wszystko spokojnie załatwię, śledztwa przeprowadzać nie będę. Rozumiesz pan? Pan również otrzymasz coś odemnie w charakterze komisowego. Proszę nie przerywać. Jestem urzędnikiem państwowym i zdaję raporty. Ot! w czem rzecz! Rozumiesz pan? Znam pewne osoby, które gotowe są kupić coś porządnego i dadzą mu pieniędzy więcej, niż taki łajdak w życiu swem widział.
Znam ich przecie!
Wlepił we mnie otwarte teraz oczy, a ja stałem ogromnie zdziwiony, zadając sobie pytanie:
— Czy on waryat, czy pijany?
Pocił się, prychał, jęczał i drapał się z taką miną, że nie mogąc znieść dłużej takiego widoku, odszedłem pośpiesznie.
Nazajutrz, rozmawiając o tem i owem z krajowcami, dowiedziałem się, że wzdłuż wybrzeży krąży tajemnicza pogłoska o „białym” Paturanie, który znalazł nadzwyczajny kamień — szmaragd olbrzymiej wielkości i bajecznej ceny.
Szmaragd więcej działa na imaginacyę Wschodu, niż każdy inny drogi kamień.
Biały otrzymał go, powiadali, siłą swą cudowną i przebiegłością od wiekorządcy dalekiej krainy, zkąd zemknął pośpiesznie i przybył do Paturanu w rozpaczliwem położeniu, szerząc postrach między ludźmi swem nadzwyczajnem okrucieństwem.
Opowiadający mi tę historyę przypuszczali, że kamień ten musi nieszczęście przynosić — jak sławny kamień Sułtana Sukkadanu, który kiedyś sprowadził wojny i nieopisane klęski na kraj cały.
Może to ten sam kamień — kto to wie?
Istotnie, historya o bajecznej wielkości szmaragdzie sięga czasów pierwszego zjawienia się białych ludzi na Archipelagu i wiara w to tak jest trwałą, że jeszcze przed czterdziestu laty rząd holenderski przeprowadzał poszukiwania.
— Taki klejnot — objaśniał mnie starzec, od którego najwięcej dowiedziałem się o tym „mycie”, Jima otaczającym — taki klejnot — mówił wznosząc ku mnie krótkowzroczne oczy (przez szacunek siedział na podłodze mojej w kajucie) — najlepiej się przechowuje ukryty na łonie kobiety. Ale nie każda jest do tego odpowiednią. Musi być młodą — tu westchnął głęboko — i nieczułą na pokusy miłosne.
Teraz sceptycznie wstrząsnął głową.
— Ale podobno taka kobieta właśnie tam się znajduje. Opowiadano mu o jakiejś wysokiej dziewczynie, którą biały szanuje i troszczy się o nią. Ona podobno nigdy sama z domu nie wychodzi. Biały codzień przechadza się z nią, nic sobie z ludzi nie robiąc; on trzyma ją za rękę — ot tak — i przyciska do siebie.
— To może być kłamstwo — przyznawał — bo przecie tak niktby robić nie mógł; w każdym razie, nie ulega wątpliwości, że ona nosi klejnot białego, ukryty na łonie.



ROZDZIAŁ XXIX[2].


Tak się zapatrywał na wieczorne spacery Jima z żoną. Ja mu towarzyszyłem nieraz i za każdym razem widziałem niemiłą postać Corneliusa, obrażonego w swej ojcowskiej godności, jak krył się w sąsiednich zaroślach, lub pod płotami z tem specyalnem skrzywieniem ust, świadczącem o gotowości zgrzytania zębami.
Ale czy uważacie, jak o trzysta mil od wszelkich poczt i telegrafów niepewnej użyteczności kłamstwa naszej cywilizacyi więdną i zamierają, a zastępują je wytwory czystej imaginacyi, mające urok i czasami kryjące głęboką prawdę?
W całej tej historyi romantyczność jej tylko prawdą była. Jim nie skrywał się ze swym klejnotem. W rzeczywistości nadzwyczaj dumnym był z niego.
Teraz przychodzi mi na myśl, że wogóle mało się jej przyglądałem. Najlepiej pamiętam oliwkową bladość cery, połysk kruczo-czarnych włosów, obficie spadających z pod purpurowej, małej czapeczki, którą nosiła na tyle zgrabnej swej główki. Ruchy miała swobodne, pewnością siebie nacechowane, przy rumieńcu twarz jej zabarwiała się ciemnym tonem. Gdy rozmawiałem z Jimem, chodziła tu i tam, rzucając szybkie na nas spojrzenia, zostawiając po sobie wrażenie czegoś uroczego, pięknego, a zarazem strzegącego.
Po każdym ślicznym uśmiechu następowało niespokojne spojrzenie, jakby wskutek wspomnienia o grożącem niebezpieczeństwie. Czasami siadała zła przy nas, małą rączką podpierała policzek i przysłuchiwała się rozmowie naszej; wielkie jej oczy nie schodziły z ust naszych, jak gdyby każde wypowiedziane słowo miało swój kształt.
Matka nauczyła ją czytać i pisać; po angielsku nauczyła się trochę od Jima i mówiła akcentem śmiesznym, naśladując jego intonacyę.
Miłość jej otaczała go jakby szelestem skrzydeł.
Tak nieustannie oddawała się komtemplacyi jego, iż stała się do niego podobną w ruchach, w spojrzeniu, w noszeniu głowy,
Miłość jej doszła do takiego stopnia natężenia, iż stała się prawie dla zmysłów widoczną; zdawała się istnieć w przestrzeni, spowijała go całego, drgała w powietrzu, w blaskach słonecznych, jak drżąca, łagodna nuta.
Przypuszczam, że bierzecie mnie również za romantyka, ale mylicie się; opowiadam wam po prostu urywek niezwykłego romansu, jaki stanął mi na drodze.
Z wielkim interesem przyglądałem się szczęściu jego.
Był zazdrośnie kochany, ale dlaczego była ona zazdrosną, o kogo, nie mógłbym powiedzieć.
Kraj cały, lud, lasy były jej wspólnikami i pilnowały go bacznie, jak swą niezaprzeczalną własność.
Tu nie mogło być wątpliwości żadnej; więźniem był, chociaż swobodę miał zupełną, posiadał władzę i moc, a ona, chociaż gotową była zrobić ze swej głowy podnóżek dla niego, trzymała swą zdobycz z całych sił, jak gdyby ona trudną była do utrzymania.
I Tomb Jtam, wierny sługa tubylec, nie odstępujący na krok swego pana, uzbrojony rozmaitemi morderczemi narzędziami, miał minę czujnego strażnika, gotowego życie swe nieść w ofierze więźniowi swemu.
Gdy wieczorami długo przesiadywaliśmy na werandzie, on, jak cień, przesuwał się to tu, to tam, lub stawał nieruchomo w cieniu; potem bez szmeru ginął gdzieś, aby zjawić się jak z pod ziemi na pierwszy ruch Jima.
Dziewczyna, zdaje mi się, również spać się nie kładła, zanim nie rozeszliśmy się na spoczynek.
Nieraz widziałem ich przez okno mego pokoju, Jima i ją, dwie białe postacie, stojące na werandzie; on obejmował ją ramieniem, a ona składała mu główkę na piersi.
Słodki ich szept dochodził uszu moich, serdeczny, przenikający, jak spokojna, smutna nuta, płynąca z ciszy nocy.
Później, kładąc się już do łóżka, słyszałem lekki szelest kroków, ciche westchnienia — i pewny byłem, że Tomb Ytam nie zeszedł ze stanowiska.
Chociaż (z łaski białego pana) miał własny swój domek, „wziął żonę” i nieba w ostatnich czasach zesłały mu dziecię, pewny jestem, że przynajmniej w czasie mojej tam obecności spał zawsze na werandzie.
W żaden sposób nie można było wciągnąć do rozmowy to wierne a ponure indywiduum.
Jim nawet otrzymywał zawsze lakoniczne, urywane odpowiedzi. Mowa widocznie była dla niego zbyteczną. Raz tylko słyszałem całe zdanie, przez Tomba wypowiedziane; było to pewnego poranku, stał obok mnie i nagle, wyciągając rękę w stronę dziedzińca, wskazał na Corneliusa, mówiąc:
— Ot idzie ten Nazarejczyk!
Nie do mnie się zwracał okrzyk ten, pragnął wzbudzić oburzenie w świecie całym.
Dziedziniec, szeroki, kwadratowy plac, zalany był potokami oślepiającego słońca, a Cornelius, przesuwając się po nim w pełnem świetle, miał wygląd człowieka ukradkowo prześlizgującego się w ciemności. Patrząc na niego, doznawało się niesmaku.
Jego chód przypominał pełzanie wstrętnego owadu, nogi jedynie poruszały się w sposób okropny, gdy korpus sunął równo.
Przypuszczam, że on prosto dążył do celu swej wędrówki, ale chodził, jak gdyby się wiecznie czaił i skryć chciał. Często krążył tak wokoło, przypominając psa, węszącego trop jakiś; przechodząc mimo werandy, rzucał ukradkowe spojrzenia i nie śpiesząc się, znikał za węgłem którego z szałasów.
Jego swobodne wędrówki po całem gospodarstwie Jima świadczyły o niedorzecznej obojętności tego ostatniego, a raczej o jego nieskończonej pogardzie, gdyż Cornelius odegrał bardzo wątpliwą rolę (mówiąc najdelikatniej) w pewnym epizodzie, mogącym się bardzo smutno dla Jima zakończyć. W rezultacie rozgłosił on jeszcze więcej sławę jego.
Trzeba wiedzieć, że wkrótce po przybyciu do Paturanu opuścił Jim dwór Dovamina — dla jego bezpieczeństwa było to zbyt wcześnie dokonane, o wojnie jeszcze wówczas mowy nie było. Kierowało nim poczucie obowiązku, musiał — jak mówił — zająć się interesami Steina.
Zapominając więc zupełnie o grożącem zewsząd niebezpieczeństwie, przebył rzekę i zamieszkał z Corneliusem.
W jaki sposób ten ostatni przetrwał burzliwe czasy — nie wiem. Jako agent Steina, korzystał zapewne z opieki Dovamina; w każdym razie nie ulega wątpliwości, że jakąkolwiek drogą szedł, czyny jego nacechowane były podłością, stanowiąc piętno tego człowieka. W opowiadaniu tem odgrywa rolę wstrętnego owadu, kalającego czystość romansu poetyckiego[3].
Jim wytrzymywał z takim człowiekiem jedynie dlatego, że całem sercem zainteresował się bezbronną dziewczyną, pozostającą na łasce „podłego tchórza, łotra!” Cornelius robił, co mógł, by jej życie uczynić nieznośnem, wstrzymywał się jedynie od czynnej zniewagi z braku odwagi jak przypuszczam.
Wymagał, by go nazywała „ojcem” i zachowywała się wobec niego „z szacunkiem”, wrzeszczał, wygrażając jej żółtą pięścią.
— Ja jestem człowiekiem godnym szacunku, a ty czem jesteś? Powiedz — czem jesteś? Myślisz, że ja będę wychowywał cudze dziecko, nie otrzymując za to nic!
Chodź tu — powiedz: „ojcze”... Nie chcesz?...
No! poczekaj!
Zaczynał znieważać słowami zmarłą matkę dziewczyny, a ta, chwyciwszy się za głowę, uciekała pośpiesznie. Gonił ją po wszystkich zaułkach, a zapędziwszy do jakiego kąta, gdzie padała na kolana, zakrywając uszy, stawał za nią, i wylewał cały potok zniewag, obelg, oskarżeń na zmarłą.
— Twoja matka była dyablicą i ty także nią jesteś! — krzyczał na zakończenie, podnosił zeschły kawał ziemi lub garść brudu, którego nie brakło naokoło i rzucał jej na głowę.
Czasami stawała pełna pogardy, patrząc mu prosto w oczy, z twarzą ponurą, bólem skurczoną i od czasu do czasu rzucała jakieś słowo, co tamtego do wściekłości doprowadzało.
Jim mówił mi, że te sceny straszne były. Spotykać się z czemś podobnem na krańcu świata niezmiernie dziwnem było. Przyznacie, że takie położenie biednej dziewczyny wzbudzało litość.
Szanowny Cornelius, (Inezi — Nelius — mówili Malajczycy z wiele mówiącą miną) czuł się bardzo zawiedzionym.
Nie wiem, czego się spodziewał wskutek ożenienia się swego; wszak i tak kradł i trwonił wszystko, co mu pod ręce podpadało, prowadząc lat tyle handel Steina i Sp. (Stein z całą filozofią dostarczał towarów, póki kapitanowie okrętów chcieli je w tamte strony zabierać) ale to Corneliusowi zdawało się małem zadośćuczynieniem za pracę, poświęcenie się jego i dar, ze swego zacnego nazwiska uczyniony.
Jim z rozkoszą stłukłby go na śmierć; a tu sceny te tak były bolesne, wstrętne, iż przez delikatność dla uczuć dziewczyny usuwał się pośpiesznie.
Gdy nareszcie nędznik zostawiał ją samą, drżącą, nieszczęśliwą, z twarzą rozpaczliwie smutną, Jim wówczas wracał i pocieszał jak mógł.
Cornelius włóczył się po wszystkich kątach, milczący teraz jak ryba, rzucając niedowierzające, złośliwe z pod oka spojrzenia.
— Mogę koniec temu położyć — rzekł dnia pewnego Jim — powiedz tylko słowo!
A wiecie, co ona odpowiedziała? Powiedziała — opowiadał mi wzruszony Jim — że gdyby nie była pewną, że on sam jest bardzo nieszczęśliwy, znalazłaby odwagę, by go własną ręką zamordować!
— Pomyśl tylko! Taka biedna dziewczyna, dziecko prawie, doprowadzona była do słów takich — mówił z przerażeniem.
Zdawało się niepodobieństwem wyrwać ją ze szpon tego nędznika!
Jim nietylko litował się nad nią, ale odczuwał jakieś wyrzuty sumienia, patrząc na życie takie. Opuścić dom ten obecnie byłoby niepodobieństwem, równałoby się to dezercyi. Zrozumiał nareszcie, że z dłuższego tu pobytu niczego spodziewać się nie może, widział, że ani rachunków, ani pieniędzy od Corneliusa nie wydrze, ale pozostał, doprowadzając tem Corneliusa do szaleństwa.
Jednocześnie czuł, że grożą mu zewsząd tajemnicze niebezpieczeństwa.
Dovamin kilka razy przysyłał zaufanego sługę, donosząc, że nic dla jego bezpieczeństwa uczynić nie może, póki nie wróci do osady Bugisów.
Rozmaitego rodzaju ludzie zjawiali się w nocy, by mu powiedzieć o rozmaitych spiskach, knutych na jego życie. Miał być otrutym, zasztyletowanym w łaźni, to znów wszystko przygotowano, by go zastrzelić, gdy wypłynie na rzekę.
Każdy z tych donosicieli mianował się jego najlepszym przyjacielem.
— Wszak to wystarczyć mogło — mówił mi — do odebrania mi chwili spokoju.
Coś podobnego zdarzyć się łatwo mogło, ale te ostrzeżenia uświadomiły go, że piekielne zamiary snują się na wszystkie strony i czyhają na niego w ciemności.
To mogło wstrząsnąć najsilniejszemi nerwami!
Nakoniec pewnej nocy sam Cornelius z wielką ostentacyą i tajemniczością przedstawił mu plan, mający na celu ratowanie Jima z grożących niebezpieczeństw. Jakiś godny zaufania człowiek miał Jima przewieść bezpiecznie przez rzekę za cenę stu, no zresztą ośmdziesięciu dolarów.
Jim powinien się koniecznie na to zgodzić, jeżeli choć odrobinę dba o swe życie. Przecież ta suma, to jedno nic, a on, Cornelius, zostając tu, zaglądając śmierci w oczy, daje dowód zupełnego oddania się przyjacielowi pana Steina.
— Widok tego nikczemnika — mówił Jim — wstrętny mi był. Rwał sobie włosy, bił się w piersi, kiwał się, trzymając ręce na brzuchu i udawał, że łzy leje.
— Niech krew twoja spadnie na twą głowę — wrzasnął nareszcie i wyleciał.
Jim przyznał mi się, że nie zamknął oka po wyjściu Corneliusa. Leżał na plecach, na cienkiej macie, pokrywającej bambusową podłogę, i wsłuchiwał się w szmery, dochodzące z poszycia dachu.
Nagle gwiazda błysnęła poprzez szczelinę. Myśli w mózgu kotłowały, a pomimo to tej nocy dojrzał plan wyrzucenia z kraju Szerifa Ali.
Myślał o tem oddawna, w każdej chwili wolnej od zajęć interesami Steina, ale plan działania zjawił się w jego umyśle niespodziewanie.
Już widział narzędzia mordercze, wdzierające się na szczyt góry; o śnie mowy być nie mogło, tak czuł się podnieconym.
Wyskoczył bosemi nogami na werandę. Chodził po niej cichym krokiem i natknął się na dziewczynę, opartą o ścianę, stojącą jakby na straży.
Tak był zajęty myślami, iż nie zadziwiła go jej obecność i pytanie, czy nie wie, gdzie Cornelius być może?
Poprostu odpowiedział — że nie wie.
Jęknęła z cicha i rzuciła okiem na prawo i lewo.
Wszędzie było spokojnie. Jim, cały swej myśli oddany, nie mógł powstrzymać się, by się z dziewczyną natychmiast nią nie podzielić. Słuchała, cichutko klaskała w ręce, szeptała swe zachwyty, ale widocznie ciągle była zaniepokojona.
Przywykł podobno zwierzać się przed nią ze wszystkiem — a ona ze swej strony udzielała mu bezwątpienia wielu pożytecznych wskazówek, tyczących się rozmaitych spraw w Paturanie.
Przyznawał się sam, że niejednokrotnie dobrze wyszedł na jej radach. W każdym razie teraz tłómaczył jej wszystko szczegółowo, a ona raptem ścisnęła jego ramię i znikła.
Wówczas niespodziewanie zjawił się zkądściś Cornelius, a ujrzawszy Jima, skoczył na bok, jakby bardzo tem zdziwiony i stał jakiś czas nieruchomo.
Następnie zbliżył się ostrożnie, jak podejrzliwy kot.
— Byli tu rybacy z rybami — rzekł drżącym głosem. — Chcieli rybę sprzedać — rozumiesz pan?...
Musiała być druga po północy, bardzo właściwa pora do włóczenia się z rybą!
Jim nie zwrócił na to uwagi i nic nie odrzekł, bo, co prawda, nie słyszał nawet, co do niego mówiono. Zawołał bezmyślnie „O!” napił się wody ze stojącego dzbana i nie uważając, że Cornelius jest pod wpływem jakiegoś wielkiego wzruszenia, bo chwycił się rękami za balustradę werandy, by nie upaść — wrócił na swą matę i wyciągnął się, by spokojnie rozmyślać.
Nagle usłyszał czyjeś kroki — ucichły — i poprzez ścianę ktoś szepnął drżącym głosem:
— Czy pan śpi?
— Nie! czego chcesz? — odparł Jim gwałtownie i coś od ściany odskoczyło, jakby szepczący przeraził się.
Niezmiernie tem rozdrażniony, Jim wybiegł na werandę, a Cornelius pobiegł aż do schodów i tam schwycił się złamanego słupa.
— Pomyślałeś pan o tem, co mówiłem? — zawołał Cornelius, z trudnością wymawiając słowa, jak gdyby go febra trzęsła.
— Nie! — wrzasnął z gniewem Jim. — Nie myślałem i myśleć nie będę. Całe życie spędzę tu w Paturanie!
— To umrzesz tu — odparł Cornelius, drżąc gwałtownie.
Wszystko to było tak niedorzeczne i wyzywające, iż Jim nie wiedział, czy ma się śmiać, czy gniewać.
— Nie umrę, póki ciebie ztąd nie wypędzę — krzyknął zniecierpliwiony.
Nawpół seryo (podniecony był, jak wiecie, myślami własnemi) krzyczał dalej:
— Nic mi się stać nie może! Możecie najpiekielniejsze tworzyć plany!
Cornelius, skurczony tam w cieniu, zdał mu się w tej chwili uosobieniem wszystkich trudności i przykrości, jakie na swej drodze spotkał.
Stracił panowanie nad sobą i puścił wodze uniesieniu swemu, nazywając go kłamcą, łotrem, oszustem. Przyznawał, że stracił zupełnie miarę, cały Paturan wyzywał do walki, twierdził, że wszyscy skakać będą, jak on zagra i dalej groził tonem przechwałki.
Śmiesznym był wówczas — mówił sam.
Uszy mu pałały na samo wspomnienie. Nieprzytomny był widocznie...
Dziewczyna, siedząca z nami, skinęła szybko główką i rzekła z dziecięcą powagą.
— Ja słyszałam to wszystko.
Jim roześmiał się zarumieniony.
Potok jego słów wyczerpał się, jak mówił, a on sam uspokoił się, nie słysząc jednego słowa z ust tej postaci, jakby martwej, zwisającej się na balustradzie werandy.
Nasłuchiwał przez chwilę.
Żadnego głosu, żadnego ruchu.
— Zdawało się, że ten łajdak umarł, gdy ja tak hałasowałem — rzekł.
Tak był zawstydzony swem postępowaniem, iż nie wyrzekłszy słowa, wbiegł do izby i rzucił się na matę.
Widocznie jednak ta burza dobrze mu zrobiła, gdyż zasnął natychmiast i spał resztę nocy, jak dziecko. Nie spał już tak od wielu tygodni.
— Ale ja nie spałam — rzekła dziewczyna, opierając się łokciem o stół — czuwałam!
Wielkie jej oczy błysnęły i wpatrzyły się we mnie wymownie.



ROZDZIAŁ XXXI.


Możecie sobie wystawić, z jaką uwagą przysłuchiwałem się temu. Wszystkie te szczegóły nabrały znaczenia we dwadzieścia cztery godziny potem.
Zrana Cornelius nie wspominał o wypadkach zaszłych w nocy.
— Przypuszczam, że wrócisz pan do mego biednego domu — szepnął słodziutko, gdy Jim wchodził do czółna, by się udać do Dovanima.
Jim kiwnął tylko głową, nie patrząc na niego.
Jim spędził cały dzień ze starym „nakhodą”, przedstawiając konieczność energicznego działania i natychmiastowego wzięcia się do pracy wszystkich wodzów plemienia Bugis, którzy na tę naradę wezwani zostali.
Z przyjemnością przypominał sobie, jak był wymownym i przekonywającym.
— Przedstawiłem im grozę położenia, zrozumieli, że nadeszła chwila stanowcza — opowiadał mi. — Bo rzeczywiście, wysłańcy Szeryfa-Ali krążyli koło osady i podobno kilka kobiet uprowadzili z sobą. Na rynku znów zjawili się jego emisaryusze w białych szatach, i przechadzając się dumnym krokiem, przechwalali się przyjaźnią Radży dla ich pana. Jeden z nich stanął pod drzewem, a opierając się na lufie karabinu, wzywał lud do modlitwy i skruchy, radząc, by wymordował wszystkich obcych z pomiędzy siebie, bo jedni — jak mówił — są niewiernymi, a inni gorzej nawet, są dziećmi szatana!
Opowiadano, że niektórzy ze słuchaczów głośno wyrażali chęć pójścia za temi radami. Wzbudziło to postrach ogromny.
Jim, niezmiernie ze swej dziennej pracy zadowolony, przed zachodem słońca wrócił do domu.
Bugisowie obiecali mu uroczyście, że do walki wystąpią, on głową odpowiadał za powodzenie sprawy i tak czuł się tem podniecony i uszczęśliwiony, iż spotkawszy Corneliusa, usiłował grzecznym być dla niego.
W odpowiedzi Cornelius stał się nieznośnie jowialnym, śmiał się, wykrzywiał, w końcu schwycił się za brodę, rozparł na stole, rzucając niepewne wokoło spojrzenia. Dziewczyna się nie pokazała i Jim wcześnie chciał udać się na spoczynek.
Gdy powstał, mówiąc „dobranoc”, Cornelius zerwał się, przewrócił krzesło i rzucił się pod stół, jakby coś podnosił.
Jim patrzył zdziwiony, jak wyłaził ztamtąd z otwartą gębą i przerażonemi oczyma. Cornelius chwycił za róg stołu, by nie upaść.
— Co ci jest? Choryś? — spytał Jim.
— Tak, tak! tak! mam kurcze żołądka — odparł tamten.
Jim najzupełniej uwierzył temu. W obecnym nastroju ducha większe jeszcze kłamstwo znalazłoby wiarę u niego,
Śniło się Jimowi, że jakiś potężny głos, z nieba płynący, woła nań: „Zbudź się, zbudź” i pomimo, że spał kamiennym snem — zbudził się.
Czerwony blask pochodni padał na oczy jego.
Gęste zwoje czarnego dymu kłębiły się nad głową jakiegoś zjawiska, nadziemskiej istoty w białej szacie, o surowej, pełnej niespokoju twarzy.
Po chwili poznał dziewczynę. Trzymała pochodnię we wzniesionej ręce i monotonnym, naglącym głosem, powtarzała: „Wstań! wstań! wstań!
Zerwał się; ona wsunęła mu w rękę rewolwer, który przed chwilą wisiał na ścianie, nabity tym razem. Schwycił go, nie mówiąc słowa, zdziwiony, światłem oślepiony. Czego ona może chcieć od niego? — myślał.
Ona cichutko spytała:
— Czy możesz sobie z czterema poradzić?
Śmiał się, opowiadając mi, jak myślał, że tu chodzi o jej obronę.
— Ależ naturalnie, naturalnie — odparł — rozkazuj, co mam czynić.
Niezupełnie był ze snu przytomny i zdawało mu się że jest niezmiernie ugrzeczniony, ukazując taką gotowość do usług.
Dziewczyna wyszła z izby, Jim podążył za nią; w korytarzu potknęli się o staruchę, gotującą czasami prostą strawę, chociaż tak była stara, niedołężna, iż nie rozumiała, co się do niej mówi. Podniosła się stara i mrucząc, powlokła się za nimi. Na werandzie hamak z żaglowego płótna, należący do Corneliusa, poruszał się swobodnie — był pusty.
Dom handlowy Steina w Paturanie, jak i w innych miejscowościach, składał się pierwiastkowo z czterech budynków.
Teraz dwa z nich obróciły się w kupę pali, połamanej trzciny, zgniłego poszycia i główny spichrz tylko stał naprzeciw domu agenta.
Była to podłużna szopa, zbudowana, zlepiona z błota i gliny, na jednym jej końcu były szerokie drzwi z mocnych desek i drzwi te trzymały się jeszcze na zawiasach. W jednej ze ścian znajdował się duży otwór, jakby okno, z trzema drewnianemi sztabami.
Zanim zeszli z werandy, dziewczyna odwróciła się i rzuciła mu szybko te słowa:
— Miano napaść na pana gdyś spał!
Jim opowiadał mi, że doznał wielkiego rozczarowania. Więc to wciąż ta stara historya! Znudziło go już to czyhanie na jego życie. Miał już dość tych gróźb, gniewał się w duchu na dziewczynę, że go tak zawiodła.
Poszedł za nią, gdyż był przekonany, że to ona potrzebuje jego pomocy i miał wielką ochotę cofnąć się napowrót.
Ale dziewczyna szła prędko i Jim poszedł za nią na dziedziniec. Płotu i ogrodzenia żadnego nie było, dawno to wszystko się rozsypało, wędrowały tędy co rano stada byków, węsząc, chrapiąc, nie spiesząc się wcale; całość wyglądała na jakąś puszczę.
Jim z dziewczyną tonęli w głębokiej trawie. Światło pochodni czyniło ciemność otaczającą ich głębszą jeszcze. Noc była cudna, lekki wietrzyk płynął od rzeki. Jim odczuł tę piękność natury.
Nie zapomnijcie, że opowiadam wam miłosną historyę.
Cudowna ta noc otaczała ich jakby pieszczotą. Płomień pochodni od czasu do czasu z hałasem wyskakiwał w górę, po za tem cisza zupełna.
— Siedzą w spichrzu — szepnęła dziewczyna — czekają na umówiony znak.
— Kto ma go dać? — spytał.
Wstrząsnęła pochodnią, która żywszym zapłonęła blaskiem, sypiąc iskry wokoło.
— Spałeś pan tak niespokojnie — szepnęła. — Czuwałam cały czas!
— Ty! — krzyknął, rozglądając się wokoło.
— Pan myśli, że tylko dziś czuwałam? — odparła ze zdumieniem.
Zdawało mu się, jak powiadał, że otrzymał cios w piersi. Tchu mu zbrakło. Pomyślał, że był brutalem, poczuł wyrzuty sumienia, ale zarazem dobrze mu było, czuł się wzruszonym, szczęśliwym, wniebowziętym. Muszę znów przypomnieć wam, że to miłość wam opisuję; łatwo to poznać można z ich głupiego zachowania się, z tego stania w blaskach pochodni, jakby umyślnie chcieli służyć za cel dla morderców.
Gdyby emisaryusze Szeryfa Ali — jak mówił Jim — mieli odrobinę zapału, to właśnie była odpowiednia chwila do ataku.
Serce Jima tłukło się w piersi — nie ze strachu jednak — ale zdawało mu się, że trawa szeleści, więc szybko usunął się w cień.
Coś ciemnego, nieokreślonego przebiegło pośpiesznie. Wielkim głosem zawołał:
— Cornelius! Cornelius!
Żadnej odpowiedzi, cisza zupełna.
Dziewczyna znów znalazła się u jego boku.
— Uciekaj! — zawołała.
Stara nadchodziła, skurczona jej postać stanęła w promieniu światła.
— Uciekaj! — powtórzyła dziewczyna z uniesieniem.
— Teraz z pewnością są przerażeni, usłyszeli twój głos, wiedzą, żeś się zbudził, wiedzą, żeś wielki, silny, nieustraszony...
— Jeżeli nim jestem — zaczął, ale ona mu przerwała.
— Tak — dzisiejszej nocy. Ale co będzie jutro, pojutrze, czy później jeszcze? Czy ja zdołam czuwać zawsze?
Łkaniem głos jej się załamał, co Jima niewypowiedzianie wzruszyło.
Mówił mi, że nigdy nie czuł się tak małym, bezsilnym — a co do odwagi, jakaż z niej korzyść — myślał.
Ucieczka nawet wydawała mu się bezużyteczną, a chociaż ona wciąż szeptała z gorączkowym uporem — uciekaj do Dovamina, on wiedział, że niema dla niego ucieczki od tego wyosobnienia, tylko — w niej.
— Myślałem — mówił mi — że gdy oddalę się od niej, wszystko dla mnie skończonem będzie!
Ale ponieważ nie mogli stać tak wiecznie na miejscu, postanowił pójść do spichrza.
Pozwolił jej iść razem, nie myśląc nawet, że mogłoby być inaczej; zdawało mu się, że są nierozerwalnie z sobą związani.
— Jestem nieustraszony — czy tak? — szepnął przez zęby.
Ona wstrzymała go za ramię.
— Czekaj, aż usłyszysz mój głos — rzekła i z pochodnią w ręce pobiegła.
Jim pozostał sam w ciemności, ucho do drzwi przycisnął; żaden głos, żadne westchnienie nie dochodziło z wewnątrz. Starucha tylko jęknęła gdzieś za jego plecami.
Nagle usłyszał krzyk dziewczyny:
— Teraz! Pchnij!
Pchnął z całej siły, drzwi z trzaskiem się rozwarły, odsłaniając wnętrze szopy, oświetlone ponurym blaskiem pochodni. Kłęby dymu wiły się po pustym koszu, stojącym na środku, śmiecie i gałgany poruszyły się pod wpływem pędu powietrza.
Dziewczyna przez okno wsunęła pochodnię. Jim widział jej nagie ramię, dzierżące mocno, jak gdyby z żelaza ulane było, ciężką pochodnię.
Góra starych mat zalegała jeden róg szopy i sięgała prawie do sufitu, po za tem — pusto było zupełnie.
Opowiadał mi Jim, że w tej chwili doznał ogromnego rozczarowania. Tyle otrzymał ostrzeżeń, otoczony był tylu najrozmaitszemi niebezpieczeństwami, że raz pragnął zetknąć się z rzeczywistością, ulgęby mu to sprawiło.
— Oczyściłoby to powietrze chociaż na kilka godzin, rozumiesz pan? — mówił Jim. — Na Jowisza! żyłem tyle dni z takim ciężarem na piersi!
Myślał, że przynajmniej teraz coś mu w ręce wpadnie — a tu nic! Ani śladu, ani znaku, że ktoś tu był. Podniósł rewolwer w górę, gdy drzwi się rozwarły, a teraz ręka mu opadła.
— Strzelaj! broń się! — krzyknęła przez okno dziewczyna, rozdzierającym głosem.
Stojąc w ciemności, z ramieniem wyciągniętem do wnętrza szopy, nie mogła widzieć, co się tam dzieje, a nie śmiała cofać ręki z pochodnią.
— Ależ tu niema nikogo! — wrzasnął Jim i już miał parsknąć pogardliwym śmiechem, gdy stanął nagle jak wryty.
Z pod mat błysnęła para oczu.
— Wyłaź mi zaraz! — wrzasnął Jim; i wysunęła się ciemna głowa, straszna, jakby korpusu pozbawiona i dziko patrzała na niego.
Po chwili drgnęła cała góra mat i wyskoczył z niej człowiek i biegł ku Jimowi.
Prawe ramię miał zwieszone, a w ręce, ponad głową, świeciło ostrze „Krissa”, noża. Płótno, obejmujące biodra tego człowieka, oślepiająco białem się wydawało przy jego ciemnej skórze; nagie ciało wilgotne było. Jim wszystko to zauważył.
Opowiadał, że doznał w tej chwili wielkiej ulgi, mściwej rozkoszy. Celował z rozwagą.
Wytrzymał trzecią część sekundy, napastnik w szybkich skokach zbliżał się, a Jim z przyjemnością myślał: to już trup! Pewnym był siebie, pozwolił mu zbliżyć się, widział jego rozwarte nozdrza, błyszczące oczy i — strzelił.
Huk w tej zamkniętej przestrzeni był ogłuszający. Cofnął się o krok wstecz. Napastnik głowę zadarł, wyciągnął ramiona i wypuścił nóż.
Przekonał się Jim później, że go trafił w usta, kula przebiła czaszkę. Biegł pędem i teraz runął naprzód, gwałtownie głową bijąc o ziemię, tuż przy nagich stopach Jima.
Jim zachował całą przytomność umysłu, teraz doznał spokoju, ukojenia, nie czuł w sobie niechęci żadnej, jak gdyby śmierć tego człowieka wszystkie rachunki załatwiła.
Szopa napełniona była gęstym, czarnym dymem, płomień rzucał krwawe światło.
Jim minął trupa i szedł pewnym krokiem w głąb szopy, mierząc do drugiej, nagiej postaci, stojącej w rogu. Gdy miał już za cyngiel pociągnąć, człowiek odrzucił daleko ciężką dzidę, oparł się o ścianę, przysiadł w kucki, złożone ręce składając między nogi.
— Chcesz, bym ci życie darował? — pytał Jim.
Tamten milczał.
— Ilu was jest jeszcze? — spytał znów Jim.
— Jeszcze dwóch Tuanis (panie) — odparł słodko, patrząc wielkiemi, zahypnotyzowanemi oczami w lufę rewolweru. Rzeczywiście dwóch jeszcze wypełzło z pod mat, ostentacyjnie pokazując, że są bezbronni.



ROZDZIAŁ XXXII.


Jim skorzystał ze swej wyjątkowej pozycyi i jak stado baranów wyprowadził ich z szopy.
Przez cały ten czas pochodnia nie drgnęła nawet w dłoni dziewczyny.
Trzej „czarni” ślepo słuchali Jima, poruszając się jak automaty.
Kazał im stanąć w szeregu.
— Wziąć się za ręce — krzyknął. — Usłuchali.
— Kto wysunie ramię lub się obejrzy — trupem padnie! — Marsz!
Szli razem, sztywnym krokiem, Jim za nimi, a obok niego — dziewczyna w białej, długiej szacie, Czarne włosy sięgały jej do pasa. Pochodni z rąk nie wypuściła.
Wyniosła jej postać sunęła tak lekko, iż zdawało się ziemi nie dotyka; ciszę mącił tylko szelest wysokiej trawy.
— Stać! — krzyknął Jim,
Brzeg rzeki był prostopadły w tem miejscu; wielka świeżość płynęła z dołu, światło pochodni padło na ciemną, zupełnie gładką powierzchnię wody; po jednej i drugiej stronie ciągnęły się szeregiem domy.
— Pozdrówcie Szeryfa Ali, zanim ja sam go odwiedzę — rzekł Jim. Ani jedna głowa nie drgnęła.
— Skaczcie! — huknął.
Zrobił się jeden wielki plusk, woda buchnęła w górę, czarne głowy konwulsyjnie drgały i znikły; w rzece coś bulgotało gwałtownie i powoli cichło, umiejętnie dali nurka, drżąc ze strachu, by ich teraz jeszcze kula na tamten świat nie wyprawiła.
Jim zwrócił się do dziewczyny, uważnego, milczącego świadka tej sceny. Zdawało mu się, że serce jego nagle urosło, zmieścić się w piersi nie może i dusi go coś w gardle. To zapewne pozbawiło go głosu przez czas jakiś, a ona, odpłaciwszy mu się spojrzeniem, szerokim ruchem ręki rzuciła pochodnię do rzeki. Czerwony płomień zatoczył wielkie koło i sycząc, jak potworna żmija, zgasł, a spokój słodkiej gwiaździstej nocy spłynął na nich. Nie mówił mi, co powiedział, gdy głos odzyskał.
Przypuszczam, że nie mógł być bardzo wymownym.
Otaczała ich cisza, noc, jedna z tych, co stworzone się zdają, by dawać schronienie uczuciom naszym, a są chwile takie, w których dusze, jakby uwolnione z ciemnej powłoki, jaśnieją cudowną wrażliwością, czyniącą milczenie wymowniejszem od słów.
— A dziewczyna — mówił Jim — rozpłakała się. Naturalna reakcya. Musiała być dyablo zmieszana, a przytem kochała mnie... rozumiesz pan... Ja także... nie wiedziałem... ani mi to przez głowę nie przeszło...
Tu zerwał się i chodzić zaczął pośpiesznie.
— Kocham ją, kocham bardzo. Więcej niż wyrazić mogę. Rozumie się, że tego opowiedzieć nie można.
Zupełnie się człowiek inaczej na swe czyny zapatruje, gdy mu dane jest do zrozumienia, że obecność jego jest konieczną, niezbędną — dla drugiej osoby.
Ja właśnie to czuję. Czyż to nie zadziwiające! Ale pomyśl tylko, jakiem było jej życie. Przecie to było okropne! A ja przyszedłem tu i znalazłem ją w takiem położeniu, jak gdyby ktoś, włócząc się po świecie, znalazł nagle tonącego w ciemnej, bezdennej przepaści. Na Jowisza! Niema ani chwili do stracenia... No! przecież to także rodzaj zaufania... Zdaje mi się, że godny jestem tego...
Muszę wam przypomnieć, że dziewczyna już dawno nas opuściła. Jim stuknął się w piersi.
— Tak! czuję to, jak również, że zasłużyłem na to szczęście, które mi tu dopisało!
On miał dar znajdywania głębszego znaczenia we wszystkiem, co mu się przytrafiało.
Tak się zapatrywał na swą miłosną sprawę; było to idylliczne, trochę uroczyste i również prawdziwe, kiedy wierzył z całą powagą młodości.
W jakiś czas potem, przy innych okolicznościach, powiedział mi:
— Jestem tu zaledwie od dwóch lat, a doprawdy, nie mogę sobie wystawić, bym mógł żyć gdzieindziej. Sama myśl o świecie, po za granicami tego kraju, przeraża mnie, gdyż, rozumiesz pan — dodał z oczami utkwionemi w koniec buta, którym rozbijał grudkę ziemi (szliśmy brzegiem rzeki) — gdyż, nie zapomniałem, dlaczego tu przybyłem. Jeszcze nie! Nie pozwoliłem sobie spojrzeć na kogo innego, ale zdaje mi się, że usłyszałem westchnienie, milczeliśmy czas jakiś.
— Na moją duszę i sumienie — zaczął znowu — jeżeli rzecz taka może być zapomnianą, to mam prawo wyrzucić ją z pamięci. Spytaj pan kogo chcesz tutaj... — tu głos jego drgnął. — Czy to nie dziwne — mówił tonem słodkim, łagodnym — że lud ten cały, który gotów dla mnie wszystko uczynić, nigdy zrozumieć mnie nie zdoła? Nigdy! Gdybyś mi wierzyć przestał, ja ich na świadków nie mógłbym wezwać! To ciężko jednak. Głupi jestem, prawda? Czegoż więcej żądać mogę? Jeżeli spytasz się ich pan, kto jest sprawiedliwym, uczciwym, komuby w opiekę oddali życie swe — odpowiedzą: — Tuom Jim. A tymczasem oni nigdy dowiedzieć się nie mogą o istotnej, rzeczywistej prawdzie...
Tak do mnie mówił ostatniego dnia pobytu mego w Paturanie. Jednego słowa nie wyrzekłem, czułem, że powie coś jeszcze i dojdzie do samego dna.
Słońce, którego skoncentrowany blask nadawał ziemi pozór roziskrzonego kłębu pyłu, zapadło za lasy, a światło, płynące z opalowego nieba, rzucało na świat bez cieniów i błysków złudzenie spokojnej, myślącej wielkości.
Nie wiem, dla czego słuchając go, zdawałem sobie tak jasno sprawę ze stopniowego ciemnienia rzeki i powietrza; z tej powolnej pracy nocy, ogarniającej wszystkie widzialne kształty, zacierającej je coraz więcej i więcej, jak gdyby spadał na mnie czarny, delikatny pyłek.
— Na Jowisza! — zaczął gwałtownie — są dnie, w których człowiek czuje się zupełnie głupi, ale to powiedzieć mogę, że dałem sobie radę z tą okropną rzeczą, przygniatającą mi czaszkę... Zapomniałem?... Niech mnie powieszą, jeżeli wiem! Mogę spokojnie o tem myśleć. Bo zresztą czegóż to dowodziło? Niczego. Przypuszczam, że i pan nie sądzi inaczej...
Pośpieszyłem mruknąć coś niezrozumiałego.
— Wszystko jedno zresztą — rzekł. — Ja zadowolony jestem... prawie. Potrzebuję tylko spojrzeć na pierwszego przechodzącego człowieka, by odzyskać zaufanie w siebie. Oni rozumieć nie mogą, co się we mnie dzieje. To, co zrobiłem tutaj, zasługuje na uznanie!
— Rozumie się — odparłem.
— A jednak nie powierzyłbyś mi pan własnego okrętu — co?
— A niechże cię licho porwie! — krzyknąłem — dajże z tem pokój!
— Aha! widzisz pan — zawołał — ale popróbuj powiedzieć to któremu z nich tutaj. Nazwą pana głupcem, kłamcą, a może gorzej jeszcze. Więc tym sposobem wytrzymać mogę. Uczyniłem coś dla nich, ale i oni mi się odpłacili.
— Kochany chłopcze — zawołałem — pozostaniesz dla nich zawsze tajemnicą niezbadaną.
Nastało długie milczenie.
— Tajemnicą — powtórzył — dobrze, więc zostaw mnie tu na zawsze.
Gdy słońce zupełnie zaszło, ciemność coraz większa spadała na nas z każdym podmuchem wietrzyku.
Na środku dróżki ujrzałem sylwetkę wiernego Tamb Itam, a poprzez mroczną przestrzeń bystre me oko dojrzało białą postać, chodzącą tam i napowrót po werandzie.
Gdy Jim, z nieodstępnym Tamb Item, udał się na wieczorny przegląd całej gospodarki, wróciłem do domu sam, gdzie spotkała mnie dziewczyna, czekająca widocznie na tę sposobność.
Nie umiem wam powiedzieć, co ona chciała ze mnie wydobyć. Z pozoru rzecz prostą, a jednak zupełnie niemożliwą, jak, dajmy na to, dokładny opis kształtów chmury. Chciała pewności, zaświadczenia, obietnicy, wyjaśnienia — nie wiem jak to nazwać, ta rzecz niema nazwy.
Ciemno było zupełnie, odróżniałem więc tylko miękką linię jej białej szaty, blady owal twarzyczki i wielkie orbity oczów, w których coś się poruszało, jak to bywa, gdy wzrok człowiek zapuści na dno niezmiernie głębokiej studni. Co się tam porusza? — zadajecie sobie pytanie. Potwór jakiś, a może tylko zabłąkany promyczek ze świata?
Uderzyła mnie myśl — nie śmiejcie się ze mnie — że ona była więcej niezbadaną w swej dziecięcej nieświadomości, niż sfinksy, rzucające przechodniom dziecinne zagadki.
Przybyła do Paturanu niemowlęciem, tu wyrosła, nie wiedziała nic i najmniejszego pojęcia o czemkolwiek nie miała. Zadawałem sobie pytanie, czy ona pewną jest, że coś po za Paturanem istnieje?
Jakie sobie wytworzyła pojęcie o świecie — nikt zbadaćby nie zdołał; znała tylko jednę zdradzoną kobietę i słyszała o sprawcy jej nieszczęścia.
Kochanek jej również z tamtego świata przybył, obdarzony urokiem niewypowiedzianym, i cóż się z nią stanie, jeżeli on powróci do tych niepojętych sfer, domagających się zawsze powrotu swych dzieci? Matka przed śmiercią ze łzami ostrzegała ją o tem...
Mocno schwyciła me ramię, a gdy stanąłem, cofnęła rękę pośpiesznie. Śmiałą była, a zarazem trwożną. Nie bała się niczego, ale zgnębiona była niepewnością.
Ja należałem do tego Nieznanego, mogącego Jima w każdej chwili do siebie powołać; znałem tajemnicę natury jego i zamiary; byłem powiernikiem grożącej tajemnicy — potęgą jej może zbrojny!
Zdawało mi się, iż przypuszczała, że jednem słowem mogę wydrzeć Jima z jej ramion; przekonany jestem, że przeszła przez wszystkie męki w czasie naszej długiej z Jimem rozmowy, przez takie niepokoje, że mogłaby knuć spisek na me życie, gdyby dusza jej zdolna była do tego.
Takie otrzymałem wrażenie i dzielę się niem z wami; spadło to na mnie niespodziewanie i gdy nareszcie zrozumiałem, ogarnęło mnie nadzwyczajne zdziwienie.
Usta moje niezdolne są wyrazić tego szeptu, słodkiego a namiętnego, tego błagania, wyrażonego wzniesieniem białych ramion.
Opadły. Postać cała drgnęła, jak wysmukłe drzewo wichrem miotane, blady owal twarzyczki ku ziemi się pochylił; nie można było rozróżnić rysów, głębia oczu bezdenną była; dwa szerokie rękawy podniosły się do góry, robiąc wrażenie dwóch rozwijających się skrzydeł i stała milcząca, rękami obejmując główkę.



ROZDZIAŁ XXXIII.


Głęboko byłem wzruszony: jej młodość, nieświadomość, piękność, mająca urok polnego kwiatu, prośby, jej bezradność, przemawiały do mnie z siłą, równą prawie jej trwodze.
Bała się rzeczy nieznanych, tak jak my wszyscy, ale jej nieświadomość, naiwność, powiększała bezmiernie te rzeczy nieznane.
Ja wobec niej uosabiałem ten świat nieznany, ani troszczący się o Jima, ani potrzebujący go.
Nie wiedziałem, co jej odpowiedzieć. Niewymownie bolesny szept jej rozwiązał mi usta.
Zacząłem ją przekonywać, że ja przynajmniej nie mam zamiaru zabierania jej Jima.
— Po cóż więc przybyłem?
Stała nieporuszona, jak marmurowa statua. Usiłowałem wyjaśnić, że sprowadziła mnie przyjaźń, konieczność rozejrzenia się w jego życiu i że raczej namawiałbym go do pozostania.
— Oni nas zawsze porzucają — szepnęła.
Z grobu, który zawsze kwiatami stroiła, tchnienie nocy nieść się zdawało smutną świadomość.
— Nic pani z Jimem rozłączyć nie zdoła — rzekłem. Takiem jest moje przekonanie teraz, takiem było wówczas; ona szepnęła, jakby do siebie mówiła:
— Przysiągł mi to.
— Żądałaś tego pani? — spytałem.
— Nie! Nigdy!
Ona go prosiła, by uciekał. To było tej nocy, nad brzegiem rzeki, gdy zabił tego czarnego — tamtych wypędził, a ona rzuciła pochodnię do rzeki, bo on tak na nią patrzył. Niebezpieczeństwo minęło tylko na czas krótki, ale on powiedział, że jej nie zostawi na pastwę Corneliusa. Ona nalegała. Prosiła, by ją porzucił! Powiedział, że nie może, że to niemożliwe. Drżał, mówiąc to. Czuła, że drży...
Nie potrzeba wielkiej imaginacyi, by sobie tę scenę odtworzyć i słyszeć prawie ich szepty.
Ona bała się o niego; widzę, że wówczas widziała w nim tylko predestynowaną ofiarę niebezpieczeństw, które ona lepiej od niego rozumiała.
Chociaż samą obecnością swoją zawładnął jej sercem, ona nie wierzyła w powodzenie jego. Wówczas wszyscy nie doceniali wartości Jima, nie przewidywali, kim on się stać się może. Cornelius chciał się pozbyć niewygodnego świadka swych czynów. Szeryf Ali nie lękał się go, przeciwnie, czuł pogardę dla białego człowieka.
Jim miał być zamordowany tylko dla religijnych względów, ale nie dlatego, by miał być niebezpiecznym.
To przekonanie potwierdził Cornelius w jedynej rozmowie, jaką mu się udało ze mną przeprowadzić.
— Czcigodny panie! — mówił. — Zkądże ja mogłem wiedzieć, kim on był? W jaki sposób zdobył zaufanie ludu całego? Ja z początku dziwiłem się, dlaczego pan Stein przysyła takiego młokosa na miejsce starego sługi? Gotów byłem ocalić go za ośmdziesiąt dolarów. Czemu nie uciekał? Czyż miałem dać się zasztyletować dla miłości jakiegoś obcego przybysza?
Czołgał się prawie u mych nóg, podnosząc ręce, jakby chciał mnie za kolana obejmować.
— Cóż znaczą te dolary? To nic nieznacząca suma, ofiarowana biednemu starcowi, zrujnowanemu przez zmarłą dyablicę!
Tu płakać zaczął.
Ale ja uprzedzam wypadki. Z Corneliusem rozmawiałem po skończeniu rozmowy z dziewczyną. Ona zupełnie pozbawiona była egoizmu, gdy nalegała na Jima, by ją, a nawet kraj ten zupełnie porzucił. O grożących mu niebezpieczeństwach myślała jedynie. Padła mu do nóg — opowiadała mi — tam, na brzegu rzeki, przy dyskretnym blasku gwiazd, padającym na wielkie, milczące cienie, nieskończone przestrzenie i drżące w powierzchni wody, nabierającej pozorów morza.
On podniósł ją ku sobie i wówczas walczyć przestała. Rozumie się. Objęły ją silne ramiona, usłyszała głos słodki, poczuła silne ramię, na którem główka jej spocząć mogła.
Było to potrzebą — niezbędną potrzebą dla zbolałego serca i skołatanego umysłu.
Popęd młodości, nastrój chwili... Cóż chcecie?
To rzecz zrozumiała — chyba ktoś niezdolny cokolwiek pod słońcem rozumieć, nie pojmie tego. Zatem czuła się w tej chwili szczęśliwą.
— Na Jowisza! — pan wiesz, to rzecz poważna — do kpin się nie nadaje! — szepnął pośpiesznie Jim, gdym stanął po raz pierwszy na progu ich domu. Tak, w romansie ich nie było miejsca na żarty; wśród nieszczęść życiowych zamienili przysięgi, jak rycerz z dziewicą na nizinach, nawiedzanych przez duchy.
Światło gwiazd im wystarczało, światło tak słabe, iż nie mogło cieniom nadać kształtów i wskazać przeciwnego brzegu rzeki.
Patrzyłem na rzekę tej nocy, z tego samego miejsca; płynęła ona milcząca i czarna, jak Styks; nazajutrz wyjechałem, ale nie prędko zapomnę, od czego chciała być ocaloną właściwie, gdy go błagała, by odjechał póki czas jeszcze.
Powiedziała mi, co to było, spokojnie — teraz zbyt namiętnie zainteresowaną była, by się unosić — głosem słodkim rzekła:
— Nie chciałam umierać, płacząc.
Zdawało mi się, że źle słyszałem.
— Nie chciałaś pani umierać, płacząc? — powtórzyłem za nią.
— Jak matka moja — dodała pośpiesznie.
— Matka moja gorzko płakała, umierając — wyjaśniła. Jakiś niepojęty spokój zdawał się podnosić wokoło nas, łagodząc nadmierność wzruszeń. A mnie się zdawało, że tracę grunt pod nogami wśród głębi wód i ogarnął mnie nagle strach, strach tej nieznanej głębi.
Opowiadała mi, że gdy matka konała, musiała odejść od jej łoża, by stanąć przy drzwiach i bronić wejścia Corneliusowi.
Chciał wejść, pięściami bił o drzwi, krzycząc ochrypłym głosem: „Puść mnie! puść mnie!”
W głębi izby, na matach, konająca kobieta, już mowy pozbawiona i nie mogąca ręką poruszyć, ruchem głowy i spojrzeniem zdawała się wołać: — Nie! nie!
A posłuszna córka całą siłą drzwi podpierała i oka z matki nie spuszczała.
— Łzy jak groch sypały się z jej oczu — i umarła — zakończyła opowiadanie córka tak spokojnym, dziwnym głosem, iż podziałał na moją imaginacyę, przedstawiając okropność tej sceny daleko silniej, niż najbardziej patetyczny opis.
— Przysiągł, że nigdy mnie nie porzuci, gdy staliśmy tam — sami! Przysiągł mi!...
— I czy to możliwe, że pani — pani! nie wierzyła mu? — spytałem ze szczerą wymówką. Dlaczego wierzyć ona nie mogła? Po co czepia się tak tej niepewności i trwogi, jak gdyby one były strażniczkami miłości. To było okropne. Powinna była sobie z tej uczciwej miłości zbudować ustroń niezmąconego spokoju. Może nie wiedziała, nie umiała.
Noc tak ciemną się stała, iż postać jej zniknęła z przed mych oczu, jak gdyby duchem była.
Nagle usłyszałem znów spokojny jej szept:
— Inni ludzie tak samo przysięgali.
Było to jakby echem myśli, smutku i przerażenia pełnych. Dodała ciszej jeszcze:
— Mój ojciec tak postąpił.
Umilkła, by głośno odetchnąć.
Jej ojciec także...
O tych więc rzeczach wiedziała! Pośpieszyłem powiedzieć:
— Ale on jest innym przecież!
O tem widocznie nie chciała dysputować; ale po chwili ten dziwny szept wpadł mi znów w ucho:
— Dlaczego jest innym? Czy jest lepszym? Czy tak?...
— Na honor — zawołałem — wierzę, że nim jest!
Z którejś chaty, gdzie mieszkali podwładni Jima, popłynęła pieśń przejmująca i smutna.
Za rzeką — wielkie ognisko (u Dovamina zapewne) paliło się, jak wielka kula, błyszcząca wśród nocy.
— Czy bardziej godnym zaufania? — szepnęła.
— Tak — odparłem.
— Godniejszym zaufania, niż inni — powtórzyła powoli.
— Tu — rzekłem — nikomu na myśl nie przyszło, niktby nie śmiał wątpić w jego słowa — z wyjątkiem pani!
— Odważniejszym jest od innych — mówiła zmienionym głosem.
— Trwoga nigdy go pani nie wydrze — odparłem nerwowo.
Pieśń nagle ucichła. Rozległy się głosy w oddali, między nimi i głos Jima. Uderzyło mnie jej milczenie.
— Co on pani powiedział? Mówił co pani? — pytałem.
Nie było odpowiedzi.
— Co on pani powiedział? — nalegałem.
— Czy pan myśli, że ja mogę to powiedzieć? Jakże ja mogę to wiedzieć, czy rozumieć? — krzyknęła nareszcie. Poruszyła się. Zdaje mi się, że ręce załamała.
— Jest coś, czego on zapomnieć nie może!
— Tem lepiej dla pani — odparłem posępnie.
— Co to jest? co to jest? — pytała błagalnie. — Mówił, że doznał trwogi. Jakże ja mogę wierzyć? Czy waryatką jestem, by uwierzyć? Wy wszyscy pamiętacie o czemś! Wszyscy do tego wracacie! Co to jest? Powiedz mi pan! Co to za rzecz? Czy to żyje, czy martwe jest? Nienawidzę tego. To okrutne. Czy to — nieszczęście — posiada fizyognomię, czy głos? Czy on to zobaczy — lub wszyscy? Może we śnie, gdy mnie widzieć nie może — wówczas wstanie i odejdzie. Ah! nigdy mu tego nie przebaczę. Matka moja przebaczyła, ale ja — nigdy! Czy to będzie znak jaki — wezwanie...
To było straszne. Nie dowierzała nawet sennym jego marzeniom — i myślała, że ja jej powiem dlaczego! Tak biedny śmiertelnik, porwany czarem nadziemskiego zjawiska, może próbować wydrzeć od tego ducha straszną tajemnicę praw, jakie tamten świat posiada nad bezcielesną duszą, błądzącą wśród namiętności świata tego.
Zdawało mi się, że grunt mi się pod nogami usuwa. Ale jeżeli duchy, wywołane naszą trwogą i niepokojem, nie ustępują naleganiom takich jak my czarodziejów? — Ja — drżałem wobec takiego zadania.
Czy to będzie znak jaki, czy wezwanie! Zkąd przyszły jej te słowa, gdzie je znalazła? Kobiety znajdują natchnienie w chwilach takich, które dla nas są tylko straszne, niedorzeczne, lub banalne. To, że ona mówić o tem umiała, napełniało przerażeniem serce moje. Gdyby kopnięty kamień jęknął z bólu, nie byłoby to większym cudem i większą litość wzbudzającym. Te słowa, wśród ciemnej nocy wypowiedziane, nadawały ich życiu tragiczną barwę. Przecież jej tego wytłómaczyć nie można. Złościłem się w duchu na moją niemoc. A Jim, także — biedny chłopiec! Kto o nim pamięta, lub potrzebuje go? Ale tego chciał. Prawdopodobnie zapomniano nawet o jego egzystencyi. Jej nieruchomość świadczyła, że czeka na odpowiedź, a ja miałem mówić o moim bracie, którego przeszłość tonęła w krainie zapomnienia.
Wzruszała mnie odpowiedzialność moja i jej rozpacz. Oddałbym wszystko za możność uspokojenia tej wątłej duszyczki, miotającej się wśród swej nieświadomości, jak ptak tłukący skrzydłami o nielitościwe pręty klatki.
Nic łatwiejszego, jak powiedzieć: Nie bój się o nic! A nic trudniejszego. Nie wiem, jak się trwogę zabija. Jak się widmu serce przebija, głowę ścina, dusi za gardło? To jest przedsięwzięcie, na które rzucasz się wśród snu i rad jesteś, żeś uciekł od tego z wilgotnemi od potu włosami i drżąc na całem ciele. Do takiego rozpaczliwego spotkania potrzebujesz zaczarowanego i zatrutego ostrza, zanurzonego w kłamstwie tak subtelnem, iż nie znaleźć takiego na ziemi! Tylko w śnie narażać się na to można!
Zacząłem moje egzorcyzmy z ciężkiem sercem i zarazem z jakąś ponurą złością. Głos Jima, gniewem podniesiony, rozlegał się teraz donośnie, karcił niedbalstwo jakiegoś milczącego grzesznika. Niema rzeczy — mówiłem wyraźnym szeptem — niema rzeczy w tym nieznanym świecie, tak skorym do wydarcia jej szczęścia — jak sądziła — niema rzeczy żywej, czy martwej, niema fizyognomii, głosu, potęgi, mogącej oderwać Jima od niej.
Odetchnąłem, a ona szepnęła słodko:
— Mówił mi tak.
— Powiedział pani prawdę — rzekłem.
— Niema nic — westchnęła i nagle zwróciła się do mnie z zaledwie dostrzegalnem błaganiem w głosie:
— A więc dlaczego przybyłeś pan ztamtąd? Mówił o panu zbyt często. Lękałam się pana. Czy — potrzebujesz go pan?
— Nigdy więcej nie wrócę — rzekłem z goryczą. — On mi niepotrzebny i nikt go nie potrzebuje.
— Nikt — powtórzyła tonem zwątpienia.
— Nikt. Wierzysz pani, że jest silnym, rozumnym, odważnym, wielkim — więc dlaczego nie ufasz mu? Odjadę jutro — i wszystko będzie skończone. Już nigdy głos z tamtego świata nie zakłóci twego spokoju. Świat, którego nie znasz, jest zbyt wielki, by odczuć mógł brak Jima. Rozumiesz pani? Zbyt wielki! Trzymasz pani jego serce w swych dłoniach. Musisz to odczuwać. Musisz wiedzieć o tem.
— Tak, wiem o tem — szepnęła, nieruchoma i cicha, jak statua.
Czułem, że niczego nie dokonałem, a co pragnąłem dokonać, teraz już nie jestem pewny. Wówczas byłem przeniknięty niewytłómaczonym zapałem, jak przed jakiemś wielkiem, użytecznem zadaniem. Ona była panią jego serca, jak to jej mówiłem. Należał do niej zupełnie — oby tylko uwierzyć w to mogła! Miałem jej powiedzieć to, że na całym świecie niema nikogo, ktoby potrzebował jego serca, umysłu, ręki. Był to zwykły los, a jednak zdawało się okropną rzeczą wyrazić się tak o człowieku.
Słuchała, nie mówiła słowa, a jej milczenie było jakby protestem niezwalczonej niewiasty.
Co ją obchodzić może świat, za lasami leżący? — spytałem. Z tłumów, zamieszkujących obszary nieznane, upewniałem ją, nie przyjdzie nigdy żaden znak, żadne wezwanie. Nigdy! Nigdy! Nigdy! Ze zdziwieniem przypominam sobie, z jaką mocą wymawiałem te wyrazy. Miałem złudzenie, że nareszcie schwyciłem widmo za gardło. Po co ma się trwożyć? Wie, że jest silnym, mądrym, dzielnym. Jest nim bezwątpienia. Mało tego. Jest wielkim — niezwalczonym — a świat go nie chce, zapomniał o nim, nie poznałby go nawet!
Umilkłem; głęboka cisza otaczała Paturan, tylko tam, na rzece, ktoś wiosłem pluskał o wodę.
— Dlaczego? — szepnęła.
Odczułem gniew, jakiego się doznaje, mocując się z kimś. Widmo usiłowało wydrzeć mi się.
— Dlaczego? — powtórzyła głośniej — powiedz mi!
A ponieważ zakłopotany milczałem, tupnęła nóżką, jak rozkapryszone dziecię.
— Dlaczego? Mów!
— Chcesz wiedzieć? — krzyknąłem wściekły.
— Tak! — zawołała.
— Bo nie jest dość dobry — rzekłem brutalnie.
W tej chwili światło na przeciwnym brzegu rzeki błysnęło, rozszerzając krąg swój i nagle stało się tylko krwawym punktem.
Schwyciła mnie za rękę. Nie podnosząc głosu, wyraziła cały bezmiar pogardy, goryczy, rozpaczy.
— To właśnie on mnie mówił... ale kłamiesz!
Te ostatnie słowa wypowiedziała miejscowym dyalektem.
— Wysłuchaj mnie! — prosiłem; głęboko westchnęła, odrzuciła mą rękę.
— Nikt, nikt nie jest dość dobrym — zacząłem z wielkiem przejęciem. Słyszałem, jak tłumione łkania rozdzierały jej piersi. Spuściłem głowę. Co tu słowa pomogą? Czyjeś kroki rozległy się w pobliżu; usunąłem się, nie wymówiwszy jednego słowa więcej...



ROZDZIAŁ XXXIV.


Marlow wstał pospiesznie i zachwiał się, jak gdyby stanął na ziemi po szybkiej wędrówce po nadziemskich przestworzach. Oparł się o balustradę i spojrzał na szereg trzcinowych foteli. Wyciągnięte w nich ciała zbudziły się z obezwładnienia.
Ten i ów zerwał się jakby przerażony; tu i tam błysnęło cygaro; Marlow patrzył na nich oczami człowieka, wyrwanego z marzeń sennych, zupełnie obcych temu otoczeniu. Ktoś szepnął zachęcająco:
— No i cóż dalej?
— Nic — odparł Marlow — powiedział jej — nie uwierzyła mu — nic więcej. Co do mnie — nie wiedziałem, czy mam się cieszyć, czy smucić. Nie mogę powiedzieć, w co wierzyłem wówczas i do dziś dnia nie wiem. Ale w co wierzył ten biedak? Prawda zawsze na wierzch wylezie — powiadają. Magna est veritas et... Tak, gdy zdarzy się okazya. Istnieje prawo, nie ulega wątpliwości, prawo — kierujące szczęściem w rzucaniu kości. To nie sprawiedliwość rozstrzyga o losie ludzi — ale wypadek, zdarzenie, fortuna — sprzymierzenie cierpliwego czasu — utrzymuje skrupulatną równowagę.
Obaj powiedzieliśmy tę samą rzecz. Czy obaj powiedzieliśmy prawdę, czy jeden tylko z nas — czy żaden?...
Marlow umilkł, złożył ręce na piersiach i zmienionym tonem ciągnął dalej:
— Powiedziała — kłamiecie! Biedna! Cóż, należało to zostawić okazyi, której sprzymierzeniec Czas przyspieszonym być nie może, a wróg — Śmierć czekać nie chce.
Cofnąłem się — trwogą zdjęty, przyznać to muszę. Dodałem do jej niepokoju wzmiankę o czemś strasznem, niezrozumiałem, pozostającem wieczną dla niej zagadką. To tak, jak gdybym patrzył na pracę nieubłaganego przeznaczenia, którego jesteśmy ofiarami i — narzędziami.
Litość brała, myśląc o tej dziewczynie, stojącej tam nieruchomo; kroki Jima sprawiały hałas donośny, gdy w grubych butach wchodził na werandę.
— Jakto? Po ciemku? — zawołał zdziwiony — a cóż wy tak po ciemku robicie?
Po chwili ujrzał ją zapewne.
— Hallo! dziewczyno moja! — zawołał radośnie.
— Hallo! mój chłopcze! — odparła natychmiast.
Tak się zwykle witali z sobą, a pewna junakierya, brzmiąca w jej głosie o wysokich tonach, nadawała mu urok dziecinny. Sprawiało to niewymowną przyjemność Jimowi. Po raz ostatni słyszałem to ich powitanie i poczułem chłód w sercu. Głos był niby ten sam, ale ja w nim odczułem — bolesny jęk.
— A co zrobiłaś z Marlowem? Czy poszedł spać? To dziwne, że go nie spotkałem... Czy jesteś tam, Marlowie?
Milczałem. Nie myślałem wracać do domu — nie teraz w każdym razie. Doprawdy, nie mógłbym; gdy Jim mnie wołał, usiłowałem uciec przez małą furtkę, prowadzącą do nowo wykarczowanego kawału gruntu. Nie; nie mógłbym teraz stanąć przed nimi.
Szedłem przed siebie ze spuszczoną głową. Tu i owdzie leżały powalone drzewa; trawa spalona została.
Jim miał tu założyć plantacyę kawy.
Wielka góra, wznosząca podwójny swój szczyt, czarny jak węgiel w żółtym blasku ukazującego się księżyca, zdawała się rzucać cień na świeżo przygotowany grunt. Jim próbował już rozmaitych rzeczy; podziwiałem jego energię, przedsiębiorczość, przenikliwość. Nic na ziemi bardziej rzeczywistem się nie wydawało, niż jego plany, energia, zapał; podniósłszy oczy, ujrzałem na dnie szczeliny między górami wysuwającą się tarczę księżyca.
Przez chwilę wyglądało to, jakgdyby gładki krążek spadł z obłoków na ziemię i potoczył się na dno przepaści; jego wznoszący się ruch przypominał odskoczenie czegoś sprężystego; rosnące na stoku góry drzewo ciemną linią sam środek księżyca przecinało.
W tem chwilowem zaćmieniu światła pnie zwalonych drzew tworzyły ciemne plamy, a ciężkie cienie słały się u mych nóg od mojej osoby i od wzgórka grobu, wiecznie kwiatami ustrojonego. W przyćmionym blasku księżyca kwiaty przybierały kształty obce pamięci naszej i kolory nieokreślone dla oka, jak gdyby były kwiatami nie z tego świata i tylko dla grobów przeznaczonemi. Potężny ich aromat zawisł w powietrzu, jak woń kadzideł jakichś. Kawałki białego koralu, otaczające grób, tworzyły jakby różaniec ze zbielałych czaszek, a tak cicho i spokojnie było wokoło, iż zdawało się, że wszelki ruch i głos na świecie zamarł na wieki.
Ziemia cała olbrzymim grobem być się zdawała, i stałem tak czas jakiś, o żywych myśląc, co zagrzebani w zapadłych kątach, zdala od świata, muszą dzielić jego tragiczną, czy śmiechu godną niedolę. Może i szlachetną walkę — kto wie?
Ludzkie serce dość jest obszerne, by objąć mogło świat cały.
Dzielnością nazwać można noszenie tego ciężaru, ale ktoby miał dość odwagi, by go zwrócić?
Musiałem popaść w sentymentalny nastrój; to tylko wiem, że stałem tam tak długo, iż zapomniałem o wszystkiem, co żyło, co przemawiało do mnie; miałem to dziwne, smutne złudzenie, iż jestem ostatnim okazem rodzaju ludzkiego.
Nagle zjawił się Cornelius; jak robak jaki wypełzł z pod ziemi. Przypuszczam, że dom jego musiał być gdzieś w pobliżu, ale nigdy dotąd nie widziałem go. Biegł ku mnie dróżką; nogi jego, w białe, brudne trzewiki obute, odbijały od czarnej ziemi; stanął przedemną i zaczął jęczeć i wić się.
Jego wyschłe ciało ginęło prawie w zbyt obszernem ubraniu. Miał na sobie odświętne szaty, co mi przypomniało, że spędzam w Paturanie już czwartą niedzielę. Przez cały czas mego pobytu czułem, że on ma wielką ochotę zwierzyć mi się, czeka tylko na stosowną chwilę.
Krążył nieustannie, z wyrazem gorącego pragnienia na żółtej twarzy, ale nieśmiałość powstrzymywała go, jak również moja wyraźna niechęć zadawania się z tak wstrętnym osobnikiem. Jedno spojrzenie Jima, moje, a nawet Tamb Itama, zmuszało go do odwrotu, po chwili znów pojawiał się z wyrazem pokory, błagalnej prośby, co nie zdołało ukryć nikczemnej jego natury, jak zręcznie włożona szata nie zdoła skryć potwornych kształtów ciała.
Nie wiem, czy to natura moja została zdemoralizowana zetknięciem się z widmem strachu przed godziną, dość, że bez żadnego oporu pozwoliłem mu się zabrać w niewolę. Skazany byłem widocznie na to, że będę powiernikiem zwierzeń i stanę wobec pytań, na które odpowiedzi nikt znaleźćby nie zdołał.
Obecne me położenie nieznośne było, ale pogarda, jaką miałem dla tego człowieka, ułatwiała mi je. Bo cóż ta marna istota znaczyła? Nic mnie już nie obchodziło, gdy uspokoiłem się co do Jima, o którego jedynie dbałem. Powiedział mi, że jest zadowolony... prawie. Nie każdy to ośmieli się o sobie powiedzieć. Ja — mając prawo uważania siebie za dostatecznie uczciwego — nie śmiem. Wy również, jak przypuszczam?
Marlow umilkł, jakby oczekując na odpowiedź.
Nikt się nie odezwał.
— Tak — mówił dalej. — Nikt wiedzieć nie może, ponieważ prawda wydarta jest z nas tylko przez jakąś okrutną, straszną katastrofę. Ale on jest jednym z nas i mógł powiedzieć, że jest zadowolony... prawie. Pomyślcie tylko! Prawie zadowolony. Wobec tego, cóż uboczne rzeczy znaczyć mogły? Czyż mógł dbać o to, kto go podejrzewa, nie wierzy mu, kocha go lub nienawidzi — tembardziej, jeżeli taki nienawidził go Cornelius?
Z takiego wroga Jim nic sobie nie robił.
— Kochany Marlowie — mówił — czuję, że gdy będę szedł prostą drogą, nic dotknąć mnie nie może. A ja przecież tak postępuję. Byłeś tu dość długo, przyglądałeś się i powiedz szczerze, czyż nie jestem najzupełniej bezpieczny. Wszystko odemnie zależy, a na Jowisza! niemało ufam sobie. Najgorszą rzecz, co zrobić może — to zrobić umie. Ani chwili taka myśl nie powstała w mej głowie. Nie mógłby, rozumiesz to — choćbym mu podał do ręki nabitą fuzyę i odwrócił się do niego plecami. To tchórz nieporównany. A gdyby nawet mógł to uczynić i uczynił? Więc — cóż? Przecież ja nie po życie tu przybyłem — prawda? Chciałem odgrodzić się murem od całego świata, no, więc zostanę tu...
— Póki zupełnie nie będziesz zadowolony — pospieszyłem powiedzieć.
Siedzieliśmy wówczas pod płóciennym dachem, rozpiętym nad jego łodzią; dwadzieścia wioseł jednocześnie biło o wodę, tworząc jeden plusk, a za naszemi plecami Tamb Jtam rzucał spojrzenia na prawo i lewo, sterując uważnie olbrzymią łodzią. Jim pochylił głowę i nasza ostatnia rozmowa rwała się jakoś. Przeprowadzał mnie on aż do ujścia rzeki. Mój statek dniem przedtem wypłynął, a ja pozostałem dłużej.
Jim nierad był, że wogóle wspominałem Corneliusa. Co prawda, niewiele powiedziałem. Ten człowiek był zbyt małoznaczący, by mógł być niebezpieczny, pomimo, że nienawiść przelewała się w jego sercu; tytułował mnie „czcigodnym panem” co drugie słowo, i jęczał u mego boku, przeprowadzając mnie od grobu „nieboszczki żony”, do wrót posiadłości Jima. Skarżył się, że jest najnieszczęśliwszym człowiekiem, ofiarą, zdeptaną jak robak; błagał, bym spojrzał na niego. Za nic w świecie nie odwróciłbym głowy dla tego celu; ale rzuciwszy ukośne spojrzenie, widziałem jego wstrętny cień, sunący obok niego, a księżyc, wiszący po prawej naszej stronie, patrzył spokojnie na to widowisko. Usiłował wytłómaczyć się — jak już wam mówiłem — z udziału, jaki przyjął w pamiętnej nocy.
— Ocaliłbym go, czcigodny panie! Ocaliłbym go za ośmdziesiąt dolarów! — mówił słodziutkim tonem.
— Ocalił się sam — odparłem — i przebaczył ci!
Usłyszałem jakiś chichot, odwróciłem się, a on już gotów był do ucieczki.
— Czego się śmiejesz? — spytałem, zatrzymując się.
— Nie daj się pan oszukiwać, czcigodny panie!— zawołał, tracąc widocznie panowanie nad sobą.
— On ocalił siebie! On nic nie wie, czcigodny panie! Kto on jest? Czego on chce — ten złodziej? Ciska wszystkim piasek w oczy, i panu także, czcigodny panie, ale mnie on piaskiem oczu nie zasypie.
To wielki głupiec — czcigodny panie!
Pogardliwie się roześmiałem i poszedłem dalej.
Przyskoczył znów do mnie i szepnął:
— On tu jest jak małe dziecko — małe dziecko — nic więcej.
Naturalnie nie zwracałem na niego najmniejszej uwagi, a ponieważ czas naglił, gdyż zbliżaliśmy się do bambusowego ogrodzenia, błyszczącego w świetle księżyca — odrazu przystąpił do interesu.
Stał się bardzo płaczliwym. Wielkie nieszczęścia przewróciły mu w głowie. Miał nadzieję, że zapomnę o tem, co mówił w napadzie żalu. Nie chciał nic przez to powiedzieć, ale czcigodny pan nie wie, co to jest być zrujnowanym, zdeptanym. Po tym wstępie zaczął gadać w taki sposób niejasny, podstępny, iż długi czas nie mogłem zrozumieć, do czego on zmierza. Chciał, bym u Jima wybłagał jakąś łaskę dla niego. Zdaje mi się, że chodziło tu o jakieś pieniądze. Powtarzał ciągle te słowa:
— Skromna pensya — odpowiednie podarunki. Domagał się wynagrodzenia za coś i w końcu powiedział, że przecież życie nic nie warte, jeżeli człowiek ma być ze wszystkiego odartym.
Nie pisnąłem słowa naturalnie, ale bacznie się przysłuchiwałem.
Zrozumiałem w końcu, iż on uważa, że należy mu się pewne wynagrodzenie za dziewczynę. Wychował ją. Cudze dziecko! Niemało miał kłopotów i przykrości — starym już jest — należą mu się odpowiednie podarunki. Jeżeli czcigodny pan powie słówko...
Stanąłem, by spojrzeć na niego z ciekawością, a bojąc się widocznie, bym jego wymagania nie uważał za nazbyt przesadzone, pośpiesznie zrobił koncesyę. Za „odpowiedni prezent”, w tej chwili udzielony, jak oświadczył, gotów zająć się dziewczyną „już bez żadnych dodatków — gdy pan ten wracać będzie do domu”.
Żółta twarz jego, pomarszczona, jakby wyciśnięta, zdradzała chciwość i skąpstwo z niczem niezrównane. Skomlał nieustannie.
Żadnych więcej kłopotów — naturalny opiekun — za małą sumę...
Stałem i podziwiałem go. Widocznie do takich rzeczy miał powołanie.
W skurczonej jego postaci spostrzegłem jakąś pewność siebie, jakgdyby zawody nigdy go nie spotykały. Przypuszczał zapewne, że propozycyę jego rozważam w duchu, gdyż stał się słodkim jak miód.
— Każdy z panów zostawia coś, gdy nadejdzie czas wracania do domu — zaczął przekonywającym tonem.
Zatrzasnąłem za sobą furtkę.
— W takim razie, panie Corneliusie, ten czas nigdy nie nadejdzie — rzekłem.
Przez parę sekund nie wiedział, co odpowiedzieć.
— Jakto! — krzyknął nareszcie.
— No! — mówiłem — czyż pan nie słyszałeś, co on mówił? Nigdy do domu nie powróci.
— O! tego zawiele! — wrzasnął. — Już nie mówił do mnie „czcigodny panie”.
Milczał przez chwilę, poczem bez śladu dawnej pokory mówił cichym głosem:
— Nigdy nie odjedzie — a! On — on — on, przychodzi tu dyabeł wie zkąd — przychodzi — dyabeł wie — po co — aby deptać po mnie, póki nie zdechnę — a — deptać po mnie tak (tu przebierał nogami) tak, nie wiadomo dlaczego — aż póki nie umrę...
Głos jego stał się ledwie dosłyszalnym; męczył go kaszel; zbliżył się do ogrodzenia i szeptem zwierzył mi się, że nie będzie deptanym dłużej.
— Cierpliwości! cierpliwości! — szeptał, bijąc się w piersi.
Nie śmiałem się już więcej, ale on wybuchnął dzikim śmiechem:
— Ha! ha! ha! Zobaczymy! Zobaczymy! Co? Wykraść odemnie wszystko! Wszystko! wszystko? Głowa mu zwisła na jedno ramię, ręce załamał. Zdawałoby się, że on kochał dziewczynę niezwykłą miłością, że duch jego został zgnębiony, a serce złamane.
Nagle podniósł głowę i rzucił ohydną obelgę.
— Podobna do swej matki — oszustki. Zupełnie. I z twarzy także! Dyablica!
Oparł czoło o pręty bambusowe i wylewał cały potok gróźb, złorzeczeń w języku portugalskim, jednocześnie wykonywając ruchy takie, jak gdyby był w ataku morskiej choroby.
Było to niewypowiedzianie komiczne i ohydne; co najprędzej oddaliłem się. Coś krzyczał za mną. Zapewne jakieś obelgi na Jima, ale nie dość głośno — znajdowaliśmy się zablizko domu.
Słyszałem tylko wyraźnie:
— Jak małe dziecko — jak małe dziecko.



ROZDZIAŁ XXXV.


Ale nazajutrz, gdy pierwszy zakręt rzeki zakrył domy Paturanu przed moim wzrokiem, wszystko, com widział tam, straciło swą barwę, rysunek i znaczenie, jak malowidło na płótnie, gdy się do niego plecami zwrócisz. Ale pozostało w mej pamięci nieruchome, jakby tam życie cudownym sposobem powstrzymane zostało.
Ambicye, trwogi, nienawiści, nadzieje pozostały w mej pamięci.
Odwróciłem się od obrazu malowanego, a wracałem do świata, gdzie wszystko żyje, rusza się, zalane światłem padającem tak na błoto, jak na kamienie. Nie myślałem zanurzać się w niem, dość, jeżeli głowę utrzymano na powierzchni. Co zaś do tego, co za sobą zostawiałem, nie mogłem wystawić sobie żadnej zmiany.
Ale postać, wokoło której wszystko się grupuje, jedna żyjąca postać — tej pewny nie jestem.
Żadna pałeczka czarodzieja unieruchomić jej nie zdoła w oczach moich, on do nas należy. Jim, jak wam mówiłem, towarzyszył mi do pierwszego etapu powrotnej mej podróży do tego świata, którego się wyrzekł; droga nasza wieść się zdawała przez samo serce niedostępnej puszczy.
Pustkowia po jednej i drugiej stronie rzeki zalane były słońcem; tu znów masy wysokiej roślinności spuszczały się do wody, a łódź, pchana potężnemi rzutami wioseł, próła powietrze zgęszczone jakby i gorące w cieniu wyniosłych drzew.
Cień nieuniknionej rozłąki wytworzył już olbrzymią przestrzeń między nami i gdyśmy rozmawiali, to przychodziły nam słowa z wysiłkiem, tak, jakby głosy nasze z trudnością tę przestrzeń przebywały.
Łódź szybko mknęła; siedzieliśmy obok siebie w stojącem, rozgrzanem powietrzu; zapachy mchów, błota, kwiatów, tej ziemi płodnej, biły nam w twarze; aż nagle, jak gdyby jakaś wielka prawica podniosła ciężką zasłonę, roztoczył się przed nami bezmierny widok.
Samo światło jakby drgnęło, sklepienie niebios nad naszemi głowami pogłębiło się, szum oddalony dobiegł uszu naszych, świeżość owiała nas, napełniła płuca nasze, przyśpieszyła bieg myśli, krwi — zginęły lasy, a ukazał się ciemno-błękitny brzeg morza.
Odetchnąłem głęboko, odżyłem w tym bezmiarze otwartego widnokręgu, w tej atmosferze, zdającej się drgać trudem, życiem, energią świata. To sklepienie niebios, to morze otwarte było dla mnie. Dziewczyna miała słuszność — był znak, było wezwanie w nich, na które odpowiedziałem każdym atomem istoty mojej.
Pozwoliłem oczom moim błąkać się po tem przestworzu, jak człowiek z pęt uwolniony wyciąga swe członki, biega, skacze, poddaje się wzniosłemu uczuciu wolności.
— Jakież to wspaniałe! — krzyknąłem i wówczas spojrzałem na grzesznika, siedzącego u mego boku.
Z głową spuszczoną na piersi, nie podnosząc oczu, odparł: — Tak! — jak gdyby obawiał się ujrzeć wypisaną na tle tego jasnego nieba ukrytą troskę romantycznego swego sumienia.
Pamiętam najmniejszy szczegół tego popołudnia.
Wylądowaliśmy na kawałeczku płaskiego wybrzeża, zaraz za nim wznosiły się wzgórza skaliste, pnącą się roślinnością u podnóża spowite. Równa, spokojna powierzchnia morza, barwy ciemno-błękitnej, zlewała się z linią widnokręgu na poziomie oczów naszych.
Wzdłuż brzegu ciągnęły się łańcuchem o nierównych ogniwach wysepki i odbijały się w wodzie, jak w błyszczącem zwierciedle.
W górze samotny ptak wielki, cały czarny, to wznosił się, to spuszczał powolnym ruchem skrzydeł. Brudne, osmolone lepianki, mające dachy z podartych mat urządzone, skupiły się wewnątrz ogrodzenia z pali koloru hebanowego.
Na wodzie ukazała się mała łódeczka, siedzieli w niej dwaj chudzi, zupełnie czarni ludzie, z trudem pracowali, by łódkę przesunąć po błyszczącem zwierciedle. Lepianki te tworzyły wieś rybacką, cieszącą się specyalną opieką białego Lorda, a przybywający ludzie — to wódz plemienia i zięć jego. Wylądowali i zbliżali się ku nam, chudzi, ciemno-brunatni, jakby w dymie uwędzeni, z popiołem przylepionym do ich skóry na nagich plecach i piersiach.
Głowy ich owiązane były brudnemi, lecz starannie ułożonemi chustami i stary rozpoczął natychmiast swe skargi, wyciągając chude ramię, wlepiając w Jima koprowe oczy z wyrazem wielkiej ufności.
Ludzie Radży nie dają im spokoju; napadli na nich za jaja, które mieszkańcy wsi zbierali tam, na tych wysepkach — mówił, wskazując ręką.
Jim słuchał czas jakiś, nie patrząc na nich, nareszcie powiedział łagodnie, by poczekali. Później rozpatrzy ich sprawę. Cofnęli się posłusznie i siedli w kucki w niejakiem oddaleniu, złożywszy wiosła na piasku; oczy ich ze srebrzystym połyskiem biegały za każdym naszem ruchem; w tym bezmiarze morza i ciszy wybrzeża czułem Potęgę, czuwającą nad nami, karłami, rzuconymi na ten szmat błyszczącego piasku.
— Niema spokoju dlatego — mówił Jim — że już od wielu pokoleń rybacy z tej wsi uważani byli za osobistych niewolników radży — i ten stary grzyb zrozumieć nie może...
— Żeś ty to wszystko zmienił — zawołałem.
— Tak, zmieniłem to wszystko — mruknął posępnie.
— Trafiłeś nareszcie na sposobność, okazyę.
— Doprawdy? a no tak, przypuszczam — odparł. — Jak odzyskałem ufność w samego siebie, dobre imię, ale czasami chciałbym..! Nie! Trzymać się będę tego, co mam. Niczego więcej spodziewać się nie mogę. Wyciągnął ku morzu ramiona. — Nie tam w każdym razie. — Tupnął nogą w ziemię. — Tu moja granica, mniejszem nie zadowolniłbym się.
Chodziliśmy po wybrzeżu. Jim rzucił ukośne spojrzenie na dwóch rybaków i rzekł:
— Tak, zmieniłem to wszystko, ale wystaw sobie tylko, coby to było, gdybym to porzucił. Gorzej w piekle nie mogłoby być. Nie! Jutro pójdę znów na kawę do starego Tunku Allanga i narobię wrzawy o te nieszczęsne jaja. Nigdy spocząć nie mogę. Muszę uczepić się tej ich wiary we mnie, by się czuć bezpiecznym i by...
Namyślał się nad odpowiedniem słowem, zdawał się go szukać na morzu — by... mieć coś wspólnego z tymi, których może już nigdy nie ujrzę, z tobą naprzykład.
Głęboko czułem się upokorzony jego słowami.
— Na miłość Boga — rzekłem — nie unoś się nademną, drogi chłopcze; myśl o sobie.
Czułem dla niego wdzięczność, że on mnie wyróżnił z szeregów nic nieznaczących tłumów. A doprawdy, czemże tak bardzo pysznić się mogłem? Odwróciłem pałającą twarz; w blaskach chylącego się, pociemniałego słońca, przypominającego rozżarzony węgiel z płomienia wydarty, morze — w swym niezmąconem spokoju oczekiwało zbliżenia się płomiennej kuli.
Dwa razy Jim chciał przemówić, ale powstrzymał się; nareszcie jak gdyby znalazł formułę — rzekł:
— Będę wiernym, będę wiernym — powtórzył, nie patrząc na mnie, ale pozwalając po raz pierwszy błąkać się oku swemu po tej powierzchni wód, których błękit przeszedł w purpurę w ogniu zachodzącego słońca. Ach! jakimże on był romantykiem. Przypominały mi się słowa Steina:
...Zanurzony w niszczących żywiołach!... Podążać za swem marzeniem, podążać wiecznie — zawsze, usque ad finem...
Był on romantykiem! Kto odgadnie, jakie kształty, zjawiska, jakie ukojenie widział w tych blaskach zachodu?...
Malutka łódeczka odczepiła się od mego statku i zbliżała się, by mnie zabrać.
— A przytem jest Jewel! — rzekł.
Drgnąłem, wyrwany z tej ciszy ziemi, nieba, morza, chłonącej wszystkie myśli moje.
— Jest Jewel! — powtórzył.
— Tak — szepnąłem.
— Nie potrzebuję mówić, czem ona jest dla mnie — ciągnął dalej. — Widziałeś sam, przyjdzie czas, że zrozumie...
— Mam nadzieję — przerwałem mu.
— Ona mi także wierzy — szepnął i nagle zmieniając ton, spytał.
— Ciekawym, kiedy my się zobaczymy?
— Nigdy — chyba ty ztąd wyjedziesz — odparłem, unikając jego wzroku. Nie zdawał się zdziwionym, milczał przez chwilę.
— A więc żegnam — rzekł — może tak i lepiej.
Uścisnęliśmy się za ręce, a ja poszedłem do łódki, nosem wpartej do wybrzeża.
Statek mój rozwinął już żagle i drgał na purpurowem morzu, cały zabarwiony różowym odcieniem.
— Czy wrócisz prędko do domu? — spytał Jim, gdym wchodził do łodzi.
— Zapewne za rok, jeżeli żyć będę — odparłem.
Plusnęły wiosła, raz, drugi.
Jim, stojąc na brzegu, podniósł głowę.
— Powiedz im — zaczął. Dałem znak ludziom, by wiosłować przestali i czekałem z podziwem.
Powiedzieć co? Nawpół zanurzona w wodzie kula błyszcząca rzucała wprost na niego swe promienie, widziałem krwawe blaski w jego oczach, smutnie na mnie patrzących.
...— Nie! nie! — rzekł i ruchem ręki łódkę wysyłał w dal. Nie spojrzałem już na brzeg, dopóki się nie znalazłem na pokładzie mego statku.
Słońce tymczasem zupełnie zaszło. Wschód tonął w zmierzchu, wybrzeże ze swem morzem skał, czarne było prawie, jakby otwierało wrota dla zbliżającej się nocy; zachód gorzał purpurą i złotem, jedna tylko oderwana czarna chmura płynęła po nim, rzucając cień na wodę; ujrzałem raz jeszcze Jima, patrzącego na przygotowujący się do drogi statek.
Dwaj półnadzy rybacy zbliżyli się ku niemu, gdy tylko się oddaliłem; zapewne przelewali w uszy białego Lorda wszystkie swe nędze, bóle, cierpienia, a on słuchał, przejmował się tem, bo czyż to nie było cząstką tego szczęścia, na które on, jak mówił — zasłużył.
Ciemne ich postacie prędko zatarły się w zmroku, dłużej był widzialny ich opiekun.
Od głowy do nóg biało odziany, odrzynał się długo na tle ciemnej nocy z morzem u swych stóp i okazyą u boku — jeszcze zakwefioną.
I cóż myślicie? Czy była jeszcze zakwefioną?
Ja nie wiem. Dla mnie ta biała postać w ciszy wybrzeża i morza zdawała się stać na sercu samem olbrzymiego zagadnienia.
Z obłoków spływał szybko mrok na jego głowę, znikł już grunt z pod jego nóg, a on sam wydawał się nie większym od dziecka — plamą stał się — malutką plamką, zdawał się wchłaniać w siebie ostatnią jasność zapadłego w ciemność świata.. I nagle straciłem go z oczu...



ROZDZIAŁ XXXVI.


Temi słowy zakończył Marlow swe opowiadanie. Audytoryum jego rozpierzchło się natychmiast.
Mężczyzni parami lub pojedyńczo opuszczali werandę, nie tracąc czasu, nie robiąc żadnych uwag, jak gdyby ostatni obraz tej niedokończonej historyi, sam ton opowiadającego czynił dyskusyę zbyteczną, a komentarze niemożliwe. Każdy z nich unosił swe wrażenie, jak tajemnicę jaką; ale pomiędzy słuchaczami był tylko jeden człowiek, mający usłyszeć ostatnie słowo tej historyi.
Przyszło do niego we dwa lata później, w grubym pakiecie, zaadresowanym prostem pismem Marlowa.
Uprzywilejowany człowiek otworzył pakiet, przejrzał papiery, złożył je na stole i podszedł do okna. Mieszkał pod dachem wysokiego gmachu i wzrok jego mógł sięgać daleko, jak gdyby znajdował się na szczycie latarni morskiej.
Pochyłości dachów błyszczały, tworząc jakby nieruchome fale, a z głębin leżącego u jego stóp miasta płynął głuchy, nieustanny pomruk. Dzwonnice kościołów wystrzelały w górę; padający deszcz przyspieszał mrok zimowego wieczoru; wielki zegar na wieży wybijał godzinę, a potężny jego dźwięk drgał w powietrzu przeciągle i donośnie. Zaciągnął ciężkie firanki okien. Błysnęło światło lampy, kroki chodzącego po pokoju człowieka głuszone były dywanem, zajmującym całą podłogę.
Skończyły się lata jego wędrówki. Nie ujrzy już widnokręgów, jak nadzieja nie mających granic, nie ujrzy zapadającego mroku w lasach, tak uroczystych, jak świątynie, w pogoni za wiecznie — niezbadaną krainą!
Wybiła godzina! Nigdy już więcej! Nigdy! — ale leżący w świetle lampy pakiet przywołał dźwięki, wizye, wspomnienia minionej przeszłości — tłum cały rozmaitych fizyognomij, głosów, rozlegających się na wybrzeżach dalekich mórz, pod namiętnemi, żarem ziejącemi promieniami słońca. Westchnął i zabrał się do czytania. Papiery podzielone były na trzy części.
Spora ilość kartek, ściśle zapisanych, spiętych była razem; duży, szary arkusz papieru, z niewielu słowami, obcem pismem nakreślonemi i wyjaśniający list Marlowa.
Z niego wypadł drugi, pożółkły i postrzępiony. Podniósł go, położył na boku, przebiegł szybko oczami list Marlowa i zabrał się do czytania z uczuciem, że zapuszcza ciekawe oko w kraj dotąd niezbadany.
...Nie chcę przypuszczać, żeś zapomniał — temi słowy list się zaczynał.
Ty jeden okazałeś zainteresowanie tym, co przeżył opowiadaną wam historyę, choć pamiętam doskonale, że nie wierzyłeś, by on stał się już panem swego losu. Przepowiadałeś, że wyczerpie się i obrzydnie mu wszystko, chociaż spełni zadanie, honor odzyska i miłości dozna. Mówiłeś, że znasz dobrze tego rodzaju rzeczy, ich złudne zadowolenie i nieuniknione rozczarowanie.
Powiedziałeś również — pamiętam to dobrze — że „poświęcać im życie (im, to ludzkości o skórze ciemnej, żółtej, lub czarnej), to jakby się duszę zaprzedawało dzikiej bestyi”.
Utrzymywałeś, „że tego rodzaju rzecz” można znieść i wytrzymać, gdy jest oparta na stałem przekonaniu o prawdzie idei, które do nas, jako do pewnej rasy należą, w imię których powstał porządek i moralność etycznego postępu.
„Musimy czuć za plecami ich siłę — mówiłeś — musimy wierzyć w ich konieczność i sprawiedliwość, by ofiara z jestestw naszych nabrała istotnej wartości”.
„Bez tego poświęcenie jest tylko zapomnieniem, całopaleniem swej istoty — prostą zgubą”.
Innemi słowy, twierdziłeś, że walczyć musimy w szeregach, albo też życie nasze nie idzie w rachubę. Może być! Ty musisz to wiedzieć, ty, co sam, bez niczyjej pomocy dawałeś sobie radę w niejednej przygodzie i wychodziłeś z nich nie osmoliwszy sobie skrzydeł.
Jim miał do czynienia tylko z samym sobą i teraz pytanie, czy on w końcu nie zdał się sile potężniejszej od praw ogólnego porządku i postępu? Ja nic nie twierdzę. Może po przeczytaniu — ty orzec zdołasz.
Nie możemy go zbadać dokładnie tem więcej, że za pośrednictwem cudzych oczu ostatnie na niego rzucić możemy spojrzenie. Nie waham się podzielić z tobą szczegółami ostatniego epizodu, który, jak się zwykł wyrażać, „przyszedł do niego”. Może to była ta ostatnia okazya, na którą, zdaje mi się, czekał nieustannie, zanim zdoła sformułować zlecenie do tego nieubłaganego świata. Pamiętasz, że gdyśmy się raz ostatni żegnali, spytał, czy prędko powrócę do domu, i nagle krzyknął za mną:
— Powiedz im...
Czekałem — z ciekawością, przyznaję — i nadzieją także, a on krzyknął tylko:
— Nie. Nie!
Oto wszystko, nic więcej; żadnego zlecenia nie będzie, chyba to, jakie każdy z nas może wyciągnąć dla siebie z wymowy faktów, będących tak często więcej zagadkowemi, jak najzręczniej ułożone procesy. Co prawda, raz usiłował wyzwolić się, ale to mu się nie udało, jak się przekonasz, jeżeli zechcesz przejrzeć dołączony tu szary arkusz. Usiłował napisać. Widzisz nagłówek: „Forteca Paturan”. Zdaje mi się, że powziął plan zamienienia swego domu na miejsce obronne.
Była to myśl doskonała: głęboki rów, wał z palisadą, a po rogach ustawione na platformach — działa. Dovamin chciał mu dostarczyć broni palnej; w ten sposób każdy człowiek z ich partyi wiedział, że jest jedno bezpieczne miejsce, do którego wszyscy wierni partyzanci zbiegać się mogą w chwili niebezpieczeństwa. To wszystko świadczyło o jego zdolnościach przewidywania i o tem, że wierzył w przyszłość.
Ci, co on nazywał „moi ludzie” — uwolnieni z niewoli szeryfa — mieli skupić się razem i pobudować się w obrębie fortyfikacyi, tworząc tym sposobem oddzielną część Paturanu.
„Forteca Paturan”, żadnej daty, jak widzisz. Czemże jest cyfra lub nazwa, wobec szeregu tychże dni?
O kim on myślał, kreśląc te słowa — nie wiadomo. Schwycił raz drugi za pióro i napisał: „Stała się rzecz straszna... muszę natychmiast...” pióro prysnęło atramentem i koniec.
Historyę ostatnich wypadków znajdziesz w tych kilku załączonych kartach.
Przyznać musisz, że romantyczność jej przechodzi wszelkie najdziksze młodzieńcze marzenia, a zarazem zdaje mi się, że jest w niej pewna straszna, głęboka logika, tak jak gdyby jedynie imaginacya nasza roztaczała nad nami potęgę przygniatającego nas losu. Nieostrożność myśli naszych spada na nasze głowy; kto z mieczem igra, od miecza ginie.
Ta nadzwyczajna przygoda, w której to jest najdziwniejsze, że jest prawdziwą, zjawia się jak nieunikniona konsekwencya. Coś podobnego zdarzyć się musiało. Powtarzasz sobie pytanie: czy taka rzecz zdarzyć się mogła? a jednak zdarzyła się — i tu o logice tego wypadku roztrząsać nie można.
Przedstawiam ci to tak, jak gdybym był naocznym świadkiem. Moje informacye urywkowe były, ale zlepiłem wszystkie kawałki i wytworzył się dość jasny obraz. Ciekawy jestem, jak onby to sam opowiedział. Z tylu rzeczami zwierzył się już przedemną, iż czasami zdaje mi się, że on musi zjawić się zaraz i opowiedzieć historyę własnemi słowami, głosem niby obojętnym, a pełnym uczucia, trochę zdziwiony, znudzony, trochę dotknięty, ale tu i owdzie wypowiadający słowo lub zdanie, pozwalające rzucić spojrzenie na jego wewnętrzną istotę, tak trudną i niepodatną do oryentowania się w niej.
Trudno uwierzyć, że on już nigdy nie przyjdzie. Nie usłyszę już więcej jego głosu, nie ujrzę jego ogorzałej twarzy z białą linią na czole, i młodzieńczych oczu, przechodzących w uniesieniu w ciemną, głęboką, bezdenną barwę błękitu.



ROZDZIAŁ XXXVII[4].


Zaczyna się to od wielkiego dzieła, dokonanego przez niejakiego Browna, który z najzupełniejszem powodzeniem wykradł statek hiszpański z małej zatoki w pobliżu Zambranga.
Zanim się spotkałem z tym człowiekiem, informacye moje bardzo były niedokładne, ale zupełnie niespodziewanie natknąłem się na niego w ostatnich godzinach jego życia.
Na szczęście, chciał i mógł mówić jeszcze wśród duszących ataków astmy, a wyschłe jego ciało wiło się ze złośliwej radości na samo wspomnienie Jima.
Radował się, „że tak i w końcu odpłacił się mu”. Pieścił się wspomnieniem czynu swego. Musiałem znieść ponure spojrzenie jego zapadłych, zmarszczkami otoczonych oczu, jeżeli dowiedzieć się chciałem; więc znosiłem je, rozmyślając o tem, jak pewna forma zła pokrewna jest szaleństwu, wypływa ze spotęgowanego egoizmu, podsycana jest oporem, duszę szarpie na strzępy, dając sztuczną moc ciału.
Historya ta odkrywa także niepodejrzewane głębie chytrości nędznego Corneliusa, którego nienawiść zdobywa się na subtelne natchnienia i ciągle dąży ku zemście.
— Gdy tylko spojrzałem na niego, zrozumiałem, jakim on jest głupcem! — mówił ciężko, dysząc, dogorywający Brown. On miał być człowiekiem! On! to wierutne łgarstwo! Gdyby był człowiekiem, toby powiedział do mnie: „Wynoś się ty zbóju za dziesiątą granicę!” bodaj go zaraza! Do dyabła z tą jego wyższą duszą! Miał mnie tam, ale nie zdobył się na to, by załatwić się ze mną jak należało. Taki osieł puścił mnie żywego, kiedy jedynie należała mi się kulka!...
Brown rozpaczliwie walczył, by odrobinę tchu schwycić. Puścił mnie... Więc ja musiałem z nim skończyć... znieść nie mogłem, że on panował tam... gdzie ja... jak szczur w pułapce siedziałem... Zdaje mi się... że muszę... ale... umrę zadowolony. Pan... nie wiem jak się nazywasz... ale dałbym ci banknot pięciofuntowy — gdybym go miał — za możność wygadania się... — jak nazywam się Brown — wstrętnie wykrzywił się — szlachetny Brown!
Mówił to wszystko, dysząc straszliwie, patrząc na mnie żółtemi oczyma, wyłażącemi ze zniszczonej, ciemnej twarzy; wymachiwał lewą ręką; zbita w kłaki, szpakowata broda do kolan prawie sięgała, brudna, podarta kołdra zakrywała mu nogi. Znalazłem go w Bangkok za pośrednictwem tego ruchliwego Szomberga, hotelarza, który zaprowadził mnie do umierającego.
Okazało się, że jakiś pijak, włóczęga — biały, żyjący wśród tuziemców z żoną Syamką — uważał sobie za wielki honor dać przytułek umierającemu, sławnemu Brownowi.
Konający mówił gorączkowo, ale często w środku słowa niewidzialna ręka chwytała go za gardło i wówczas patrzył na mnie milcząc, z wyrazem wątpliwości i strachu. Zdawało się, że lęka się, bym nie znudził się opowiadaniem; bo gdy odejdę, on nie zdoła wypowiedzieć wszystkiego i nie wyrazi swego zadowolenia!
Umarł zdaje się w ciągu nocy, ale wypowiedział do końca historyę wspaniałego swego czynu.
Szlachetnie urodzony wcześnie zaczął karyerę łotra awanturnika, a przeszedłszy rozmaite stopnie upadku moralnego i materyalnego — stał się postrachem mórz i oceanów, gdyż zebrał garstkę podobnych mu ludzi, włóczył się w celach rabunku i gwałtu na skradzionym statku (o tej kradzieży opowiadają sobie marynarze po świecie całym), a bezczelną odwagą i szatańskim sprytem obdarzony, wywijał się zawsze z rąk poszukujących go władz. Nareszcie odwróciło się od niego szczęście i razem ze swą załogą, nędzą, głodem, chorobami do postaci szkieletów doprowadzoną — postanowił szukać ratunku w Paturanie, dokąd przybył na wielkiej łodzi, pozostawiając statek swój pod opieką jednego z załogi, resztę zabierając z sobą.
Początkowo miał zamiar tylko wybłagać dla siebie żywność, ale widząc zamożność obszernej siedziby ludzkiej, powziął szalony zamiar zagarnięcia jej dla siebie, licząc na to, że tuziemcy nie zdołają się oprzeć niespodzianej napaści białych, uważanych przez nich za istoty wyższe, siłą nadprzyrodzoną obdarzone.
Morderczym ogniem zaznaczył wjazd swój do Paturanu, postanawiając wzniecić pożar ze wszystkich stron i puścić z dymem wszelkie siedziby ludzkie, aby stać się panem całej okolicy.
Możeby i udał mu się ten szalony zamiar, gdyż tuziemcy przekonani byli, że za tą łodzią z garstką białych sunąć muszą zbrojne okręty z całą armią chciwych napastników, ale Dain Warris, obdarzony odwagą niezwykłą u tej rasy i wierzący w niezwalczoną potęgę Jima, który dniem przedtem udał się w głąb kraju dla załatwienia jakichś nieporozumień międzyplemiennych, postanowił bronić się do upadłego.
Biali zapędzeni na wysepkę, znaleźli się w krytycznem położeniu i zrozpaczony Brown zrozumiał, że nadeszła dla niego ostatnia godzina. Ale chytry Radża zapragnął skorzystać z okoliczności, wysłał do napastników Corneliusa i obiecał im swą pomoc, jeżeli oni wzamian pomogą mu do odzyskania dawnej władzy. Corneliusowi rola takiego pośrednika bardzo dogadzała, pragnął się teraz zemścić i zgubić Jima, uknuł więc z Brownem piekielny plan.
Bugisowie nic o tych podstępnych układach nie wiedząc, czekali tylko powrotu Jima, by wytępić napastników co do nogi.
Gdy Jim powrócił i dowiedział się o napaści białych, sam udał się nad zatokę, dzielącą go od nieprzyjaciela, by się z nim, jak człowiek z człowiekiem rozmówić.
Brown wiedział przez Corneliusa, że część wojowników z Dain Warisem na czele zajęła dół rzeki, więc odwrót ma zamknięty, rozumiał, że dla niego wyjścia niema, nie chciał słuchać namów Corneliusa, nie zabił bezbronnego Jima, bo wiedział, że tuziemcy, chociaż stracą tego wodza, uzmysławiającego dla nich nadprzyrodzoną potęgę, bronić się będą, a on z kilku zaledwie ludźmi nie podoła im. Postanowił jednak zemścić się na tym ziomku, który doszedł do szczytu władzy i potęgi tam, gdzie jego spotkało upokorzenie.
Uprzedzony więc przez Corneliusa o charakterze Jima, przemówił do niego w imię uczuć, jakie łączyć winny dwóch przedstawicieli rasy białej, i błagał go o wypuszczenie na wolność, ręcząc honorem, że odpłynie ze swymi ludźmi, nie czyniąc tuziemcom żadnej krzywdy.
Jim, tknięty litością dla tych wynędzniałych nieszczęsnych rozbitków życiowych, stawia czoło wszystkim wodzom, domagającym się na radzie wojennej wymordowania najezdników i żąda, by ich puszczono wolno, głową swą ręcząc, że żadna krzywda krajowcom się nie stanie.
Przystano na to, gdyż słowo Jima wyrocznią było dla nich.
Dano znać Dain Warisowi i wojownikom jego zajmującym dół rzeki, że biali mają być przepuszczeni bez strzału z powrotem do statku swego.
Zlecenie to poniósł Tamb Itam i na dowód wiarogodności słów swoich, obrączkę srebrną Jima wręczył Dain Warisowi.
Nie spodziewając się niczego, wojownicy, rozłożeni obozem nad brzegiem rzeki, zażywali spokoju, gdy przeprowadzony przez Corneliusa boczną drogą Brown napada na obóz z tyłu i celnemi strzałami kładzie trupem najlepszych wodzów, a między nimi Dain Warisa, nadzieję życia starego Dovamina, chlubę plemienia Bugisów!
Reszta wojowników przekonana, że cała armia białych napada na nich, rozproszyła się i pospieszyła z hiobową wieścią do Paturanu.
Pierwszy powrócił Tamb Itam, wpadł na dziedziniec domu Jima, gdzie spotkał „Jewel”, która, jak gromem tą wieścią rażona, posłała go na górę do spoczywającego w tej chwili Jima.
Tamb Itam pobiegł na schody. Pan jego spał.
— To ja, Tamb Itam — krzyknął, stojąc u drzwi — niosę nowiny niecierpiące zwłoki.
Widząc, że Jim obudził się, zaczął mówić, nie zwlekając:
— Tuanie, to dzień okropny, przeklęty!
Jim wsparł się na łokciu, tak jak to uczynił Dain Waris, gdy zjawił się przed nim wysłannik przyjaciela. Wówczas Tamb Itam opowiadał rzecz całą, usiłując zachować porządek wypadków.
— Gdy powtórzyłem mu zlecenie, Dain Waris krzyknął na swych ludzi: „Dajcie co jeść Tamb Itamowi”...
Jim spuścił nogi z łóżka i patrzył tak strasznemi oczyma, iż słowa zamarły w gardle sługi.
— Gadaj! — krzyknął. — Czy zginął?
— Obyś żył wiecznie! — zawołał Tamb Itam. — Była to okropna zdrada. Na odgłos pierwszych strzałów wyskoczył z namiotu i padł...
Jim podszedł do okna i uderzeniem pięści otworzył okienicę.
Światło zalało pokój; wówczas głosem pewnym, lecz szybkim zaczął wydawać rozkazy, by biegł do tego i owego, by gotowali się do pościgu, wysyłali posłańców; mówiąc tak, siadł na łóżku, pospiesznie wiążąc trzewiki i nagle spojrzał w górę.
— Czego tu jeszcze stoisz? — spytał — nie trać czasu.
Tamb Itam nie poruszył się.
— Przebacz, Tuanie... ale... ale... jąkał się.
— Co? — wrzasnął Jim — chwytając za poręcz łóżka.
— Niebezpiecznie dla sługi twego iść między lud — rzekł Tamb Itam po chwili wahania.
Teraz Jim zrozumiał.
Dla impulsywnego skoku wycofał się z jednego świata, a dziś ten świat drugi, dzieło rąk jego własnych, runął nad jego głową?
Niebezpiecznem jest dla sługi jego iść między jego lud! Zdaje mi się, że właśnie w tej chwili postanowił stawić czoło nieszczęściu w sposób, jaki jedynie uważał za stosowny; opuścił pokój i siadł przy długim stole, gdzie zwykł był załatwiać sprawy świata swego codziennie, głosząc prawdę, bezwątpienia zamieszkującą serce jego.
Czarne potęgi nie obedrą go po raz drugi ze spokoju ducha!
Siedział jak posąg z kamienia wykuty.
Tamb Itam pokorną uczynił uwagę, że należy pomyśleć o środkach obrony.
Dziewczyna, którą kochał, zbliżyła się i przemówiła, ale w jego ruchu ręki tyle było błagania o milczenie, iż przerażona usunęła się.
Wyszła na werandę, siadła na schodach, jakby chciała własnem ciałem bronić go od zewnętrznych niebezpieczeństw.
Jakie myśli przewinęły się w jej umyśle, jakie wspomnienia? Kto wiedzieć może?
Wszystko przeminęło, i on, który raz zawiódł zaufanie, znów stracił wiarę ludzi.
Wówczas, jak sądzę, usiłował napisać do kogoś i zaniechał tego.
Samotność zataczała nad nim wielkie kręgi.
Lud w jego ręce złożył bezpieczeństwo życia swego, a teraz — nigdy, nigdy zrozumieć go nie zdoła.
Cały dzień siedział tak, nie wydawszy głosu. Późnym wieczorem podszedł do drzwi i zawołał na Tamb Itama.
— Co słychać? — spytał.
— Dużo płaczu, dużo gniewu — odparł wierny sługa.
— Czy ty wiesz wszystko? — szepnął.
— Tak, Tuanie, wiem, wrota dobrze są strzeżone. Będziemy musieli stoczyć walkę.
— Walkę? a po co? — spytał.
— Aby życie nasze ocalić.
— We mnie już niema życia.
Tamb Itam usłyszał jęk dziewczyny, stojącej za drzwiami.
— Kto wie? — mówił Tamb Itam. — Śmiałość, przebiegłość, pozwolą nam przebić się przez tłumy nieprzyjaciół i uciec. Bo przecież w sercach tamtych ludzi strach jeszcze nie wygasł.
Wyszedł, marząc o łodziach i otwarłem morzu, zostawiając Jima z dziewczyną.
Nie mam serca dzielić się z wami tem, co zaszło między nimi, gdy ona przez godzinę, czy więcej, którą z nim spędziła, walczyła o szczęście swoje. Nie wiadomo, czy on miał jakie nadzieje, czego spodziewał się.
Był niewzruszony, a ze wzrastającem wyosobnieniem uporu duch jego zdawał się wznosić nad ruinami egzystencyi jego.
Ona wołała: — Walcz!
Nie rozumiała. O cóż tu walczyć można?
On miał dowieść swej potęgi w inny sposób i sam miał odnieść zwycięztwo nad fatalnym swym losem.
Wyszedł na dziedziniec, a za nim, z rozpuszczonemi włosami, błędnemi oczyma, bez tchu prawie, wysunęła się dziewczyna.
— Otworzyć wrota! — krzyknął.
Następnie, zwracając się do ludzi, którzy jeszcze w fortecy zostali, pozwolił im wracać do domów.
— Na jak długo, Tuanie? — spytał jeden z nich nieśmiało.
— Na życie całe — odparł ponurym głosem.
Cisza zaległa miasto po wybuchu jęków, płaczów, lamentów, przeciągających nad rzeką, jak podmuch wichru z otwartego przybytku cierpienia!
Ale szeptem powtarzane wieści napełniały serca przerażeniem i strasznemi wątpliwościami.
Wracają łupiezcy, przywożąc wielu innych z sobą, na wielkim okręcie, ani jedna istota żywą nie pozostanie.
Ludzie przejęci byli uczuciem niechybnego niebezpieczeństwa, tak jak w czasie trzęsienia ziemi; szeptem dzielili się swemi podejrzeniami, patrząc jeden na drugiego z przerażeniem, jakby już widzieli jakąś straszną wróżbę.
Słońce chyliło się za lasy, gdy ciało Dain Warisa przywieziono Dovaminowi. Czterech ludzi niosło je, zakryte białem prześcieradłem, które stara matka wysłała na brzeg rzeki na powitanie syna.
Złożono, ciało u nóg Dovamina, a starzec siedział czas długi, z rękami na kolanach wspartemi i patrzył, patrzył...
Delikatnie poruszały się palmy, liście owocowych drzew melodyjnie szeleściły. Wszyscy nieżonaci ludzie plemienia jego stali w pełnem uzbrojeniu; nareszcie stary Nakhoda podniósł oczy.
Toczył niemi po tłumie, jakby szukał czyjejś twarzy. Znów opuścił głowę na piersi. Szepty tłumów zlały się z lekkim szelestem liści.
Gdy odkryto ciało Dain Warisa na znak dany przez Dovamina, leżał ten przyjaciel białego lorda, jak go zwykle nazywali, spokojny, niezmieniony, z oczami nawpół otwartemi, jakby miał zaraz przemówić.
Dovamin pochylił się trochę naprzód, jak człowiek, szukający czegoś na ziemi. Oczy jego błądziły od głowy do stóp trupa, może szukając rany?
Była niewielka na czole; bez słowa jeden z bliżej stojących pochylił się, ściągnął srebrną obrączkę ze skostniałej ręki i podał ją Dovaminowi.
Pomruk strachu i grozy pełny przeleciał przez tłum na widok tego znanego przedmiotu.
Spojrzał stary Nakhoda i nagle wydał z siebie straszny ryk, ryk bólu, wściekłości, tak potężny, jak ryk śmiertelnym ciosem ugodzonego bawołu, strachem przejmując serca obecnych głębią swego smutku i gniewu.
Przez chwilę zaległa śmiertelna cisza, gdy czterech ludzi uniosło trupa, by go złożyć u stóp stojącego w głębi drzewa.
Wówczas wszystkie kobiety wybuchnęły wielkim jękiem; żal swój krzykami wyrażały; słońce zachodziło, a w przerwach tych kobiecych jęków rozlegały się wysokie śpiewne głosy dwóch starców, intonujące wersety Koranu.
W tym czasie Jim, wsparty na armatce, plecami do swego domu zwrócony, patrzył na rzekę, dziewczyna, drżąca cała, stała na progu i oczu z niego nie spuszczała.
Tamb Itam nie odchodził od swego pana, czekając cierpliwie na to, co zdarzyć się może.
Nagle Jim, zdający się rozmyślać spokojnie, zwrócił się do niego i rzekł:
— Czas już z tem skończyć.
— Tuanie? — zawołał Tamb Itam podbiegając, Nie wiedział, o czem mówi jego pan; dziewczyna, widząc ruch Jima, podbiegła również pospiesznie.
Będąc w połowie dziedzińca, krzyknęła:
— Będziesz walczył?
Jim obrócił się do niej i opierając plecami o armatkę, odparł:
— Niema o co walczyć.
Mówiąc to, uczynił jeden krok naprzód.
— Zgodzisz się na ucieczkę? — krzyknęła znów.
— Tu niema ucieczki — odparł — zatrzymując się, co i ona uczyniła, pożerając go oczyma.
— I pójdziesz? — spytała powoli.
Pochylił głowę.
— A! — krzyknęła — jesteś szalonym lub fałszywym! Pamiętasz tę noc, gdy cię błagałam, byś mnie opuścił, a powiedziałeś, że nie mógłbyś, że to niemożliwe! Pamiętasz, powiedziałeś, że nigdy mnie nie opuścisz? A ja cię o te przysięgi nie prosiłam. Dobrowolnie je składałeś!
— Dość, biedaczko moja — rzekł — nie miałabyś ze mnie wielkiej pociechy.
Tamb Itam opowiadał, że gdy tak z sobą rozmawiali, ona śmiać się zaczęła tak głośno i dziko, jak to czynią ludzie, nawiedzeni przez bóstwo. Pan jego złożył swe ręce na głowie. Natychmiast śmiać się przestała.
— Po raz ostatni pytam — krzyknęła groźnie — będziesz się bronił?
— Nic mnie dotknąć nie może — odparł z ostatnim przebłyskiem dumy i egoizmu.
Tamb Itam widział, jak dziewczyna jednym susem przypadła do niego i ramionami chwyciła za szyję.
— O! nie puszczę cię! — krzyknęła. — Moim jesteś! — Łkała, złożywszy głowę na jego ramieniu.
Niebo nad Paturanem, krwisto czerwone, bezmierne, zdawało się ociekać krwią, płynącą z otwartej arteryi.
Olbrzymie słońce purpurowe osiadało na szczytach drzew, a las pod niem czarny, ponury miał wygląd.
Tamb Itam mówił mi, że wieczoru tego widok nieba był straszny i groźny. Najzupełniej wierzę temu, gdyż wiem, że o sześćdziesiąt mil od wybrzeży Paturanu przeszedł cyklon, w samym Paturanie prawie nieodczuwany.
Nagle Tamb Itam ujrzał, że Jim chwyta ręce dziewczyny, by je od swej szyi oderwać.
Ona przechyliła się w tył, włosy jej ziemi dotykały.
— Chodź tu! — krzyknął Jim, wzywając wiernego sługę, by mu pomógł złożyć ją na ziemi.
Z trudem odczepili jej palce od rąk Jima.
Jim pochylił się nad nią, spojrzał serdecznie w jej twarz i skoczył na brzeg rzeki, gdzie stały czółna.
Tamb Itam udał się za nim, ale odwrócił głowę i widział, jak dziewczyna zerwała się, podbiegła kilka kroków i padła na kolana.
— Tuanie! Tuanie! — wołał Tamb Jtam.
Jim już wskoczył do czółna i trzymał wiosło w ręce. Nie obejrzał się ani razu.
Tamb Jtam zaledwie zdołał wkroczyć za nim, dziewczyna pozostała na klęczkach, z załamanemi rękami.
Pozostała chwilę w tej błagalnej pozycyi, poczem zerwała się.
— Fałszywym jesteś! — krzyknęła.
— Przebacz mi! — odpowiedział donośnie Jim.
— Nigdy! Nigdy! — wołała.
Tamb Jtam wziął wiosło z rąk pana swego.
Gdy przybyli na przeciwległy brzeg, Jim zabronił mu iść dalej; ale on nie posłuchał i w niejakiem oddaleniu szedł za Jimem do obozu Dovamina.
Ściemniało się. Błysnęły tu i owdzie pochodnie.
Spotykani ludzie okazywali wielkie przerażenie i pośpiesznie usuwali się na bok, by dać przejść Jimowi.
Rozlegały się bolesne jęki kobiet. Dziedziniec zapełniony był zbrojnymi Bugisami i ludem Paturanu.
Nie wiem doprawdy, co to zbiegowisko oznaczać miało. Czy to były przygotowania do wojny, do zemsty, czy też do odparcia grożącej napaści najeźdców? Niemało czasu upłynęło, zanim przestano się lękać powrotu białych ludzi; jaka była łączność między nimi a ich białym lordem, zrozumieć nie mogli.
Nawet dla tych prostych umysłów Jim cieniem jakimś pozostał przygnieciony.
Dovamin, zrozpaczony, zgnębiony, od tłumu odosobniony, siedział na swym fotelu, trzymając na kolanach parę pistoletów.
Gdy Jim ukazał się, wszystkie głowy zwróciły się ku niemu; tłum rozstąpił się na prawo i lewo i przeszedł Jim tą drogą, widział jak ci ludzie unikają jego spojrzenia.
Szły za nim stłumione szepty:
— To on jest sprawcą wszystkiego. On urok rzucił...
Czy słyszał te słowa?
Gdy Jim stanął, w blasku rzucanym przez pochodnie, jęki kobiet ścichły nagle.
Dovamin nie podniósł głowy, a Jim stał przed nim czas jakiś, nie mówiąc słowa. Następnie rzucił na lewo spojrzenie i poszedł w tym kierunku mierzonym krokiem.
Matka Dain Warisa skulona siedziała przy trupie, siwe jej włosy całkowicie twarz jej zakrywały. Jim zbliżył się, spojrzał na swego martwego przyjaciela i wrócił na dawne swe miejsce.
— Przyszedł! przyszedł! — powtarzały wszystkie usta.
— Odpowiadać miał własną głową — ktoś wyrzekł głośno. Słysząc to, Jim zwrócił się do tłumów.
— Tak. Odpowiedzialność przyjąłem na siebie.
Stał znów przed Dovaminem i po chwili rzekł:
— Przybyłem zbolały, zgnębiony. Staję przed tobą bezbronny.
Starzec, ciężko dźwigając w górę głowę, jak wół w jarzmie idący, usiłował podnieść się, chwytając jednocześnie leżące na kolanach pistolety.
Z gardła jego wydobywały się jakieś charczące, bulgoczące, nieludzkie dźwięki, dwóch ludzi pośpieszyło mu z pomocą.
Lud zauważył, że obrączka, którą trzymał na kolanach, spadła i potoczyła się pod nogi białego człowieka; Jim patrzył na ten talizman, za pomocą którego otwarły się dla niego wrota sławy, miłości, powodzenia w obrębie tych lasów, obramowanych srebrzystą pianą, na tych wybrzeżach o zachodzie słońca wyglądających jak niedostępna twierdza.
Dovamin, walcząc z siłami swemi i chcąc zachować równowagę, tworzył z podtrzymującymi go ludźmi jakąś chwiejącą się, drżącą grupę.
Z jego małych oczek wyzierał szalony ból, wściekłość z jakimś przebłyskiem okrucieństwa i gdy Jim stał jakby stężały w sobie w czerwonych blaskach pochodni i patrzał mu prosto w oczy, Dovamin wsparł się całym ciężarem na ramieniu stojącego po lewej stronie młodzieńca i wznosząc prawą rękę, przeszył kulą pierś najlepszego przyjaciela syna swego!
Tłum, który widząc wzniesioną rękę starego wodza, pośpiesznie skoczył na bok, teraz po strzale rzucił się naprzód.
Powiadają, że biały człowiek rzucił na prawo i lewo spojrzenie dumne, nieugięte. Przytknął rękę do ust i runął na ziemię, nie drgnąwszy więcej.
I oto koniec. Odszedł z sercem niezbadanem, zapomniany, nie otrzymawszy przebaczenia, nadzwyczajnym romantyzmem owiany.
Nawet w najdzikszych wizyach swych marzeń młodzieńczych nie mógł przewidzieć takiego zakończenia, darzącego go takiem zwycięztwem!
Bardzo być może, że gdy w ostatniej chwili rzucał te dumne, nieugięte spojrzenia, stanął nareszcie oko w oko z tą okazyą, która, jak wschodnia oblubienica, dotąd z zasłoną na twarzy stała u jego boku.
„Jewel” z bólu skamieniałą wraz z wiernym Tamb Jtamem zabrał jakiś Malajczyk, agent handlowy Steina i na swym statku przewiózł do domu jego. Tam z ust Tamba dowiedziałem się o tem wszystkiem, gdy w nieustannych mych po świecie wędrówkach zawitałem do starego druha.
Niema już Jima, a są dnie, w których rzeczywistość jego istnienia przedstawia mi się z potężną, przygniatającą siłą; to znów, na honor! są chwile takie, że mi znika z oczu, jak ubezcieleśniony duch błąkający się wśród namiętności tego świata, gotów poddać się wymaganiom jego własnego świata cieniów.
Porzucił żywą kobietę, by święcić swe śluby z mglistym ideałem postępowania.
Czy jest zupełnie zadowolony teraz?
Powinniśmy o tem wiedzieć, wszak to jeden z nas.



KONIEC.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Wydanie pozycji nie zawiera dalszej części rozdziału XXVI oraz całego rozdziału XXVII.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Tak w wydaniu pozycji. Faktycznie połączone rozdziały XXIX i XXX.
  3. Przypis własny Wikiźródeł W wydaniu pozycji nie zaznaczono, że w tym miejscu zaczyna się rozdział XXX.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Rozdział XXXVII w tym wydaniu to faktycznie skrót rozdziałów XXXVII-XLV.