Lutek ma dzień szczęśliwy...

>>> Dane tekstu >>>
Autor Wincenty Kosiakiewicz
Tytuł Lutek ma dzień szczęśliwy...
Pochodzenie Świat R. I Nr. 11, 17 marca 1906
Redaktor Stefan Krzywoszewski
Wydawca Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1906
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Lutek ma dzień szczęśliwy...

Tego dnia Lutkowi dobrze się zaczęło od samego rana. Od samiusieńkiego. Przespał się u ciotki. Ani się tego był spodziewał. Zaszedł tam zupełnie tak sobie, o niczem nie myślący. Po drodze mu było. Kiedy mijał bramę, tyle mu znajomą, nogi skręciły na prawo, z ulicy przez furtkę. No, i już. Wszedł potem do stancyi, bo niczego się nie bał i było mu wszystko jedno.
Wiedział, że go ciotka wypędzi.
Wiedział też, że ciśnie on na to ciotce słowo, od którego jej wątroba się troszeczkę poruszy. No, i już.
Wszedł..
A tu ciotka do niego słodziutkim głosem:
— A co, Lutuś, przenocować przyszedłeś?
Odrazu zmiarkował, że i kolacyę ma ci gotową, — jakby znalazł dziesiątkę pomiędzy kamieniami ulicy.
Powiedział też odrazu:
— Głodnym, ciociu, jak ten pies.
Ciotka pokiwała głową.
— Siadajże — powiada.
Lutek rozgląda się po izbie.
— Uhu — powiada — tu ci mróz.
Mrozu nie ma. Rura blaszana mocno grzeje akurat. Ale z każdego kąta, aż piszczy bieda.
Ciotka żałośliwie mówi mu:
— Zniszczeliśmy do cna. Bez te strejki. Zastawiało się i zastawiało, a kiedy już, zdawało się, koniec biedy wyjrzał, wzięli mi starego na Pawiak.
Westchnęła.
— To najgorsza.
Lutek nie bardzo prędkie ma serce do żalu. Jemu jeszcze gorzej niż na Pawiaku. Ale że on nic sobie z tego nie robi.
Lecz smutną minę uczynił.
— Jużci — przytakuje.
A myśli sobie:
— Dostanę co włożyć do gęby, czy nie...
Bo mu po tem opowiadaniu ciotki kolacya stała się mniej pewna.
Ale przyszła oto Andzia.
— Z roboty? — pyta ją.
— Jużci. A ty co?
— A nic.
— Co robisz?
— Gazety sprzedaję.
— Dobrze ci to?
— Pi! jakbyś wiedziała! tylko mi się strasznie jeść chce.
I tak oto i kolacyę dostał, — razem ją zjedli. I przy stole — niby wielki pan. I gorącą — jak sam hrabia. Kartofle okraszone kwaterką mleka.
I przespał się, mając poduszkę pod głową.
Nazajutrz rano myśli sobie: wypędziła, bo wypędziła, to prawda, ale tak zła nie jest. Trzeba tu zaglądać częściej. Mam ci gospodę.
W rękę całuje i ciotkę i Andzię.
Myśli przytem, że może i śniadanie dostanie.
Ciotce coś się w nocy w palec zrobiło. Skarży się, że spuchło.
Lutek mądrego udaje.
— Pokaż ciotka.
Ogląda palec niby doktór.
— U! wsadź ciotka w gorącą wodę i już...
Andzia się śmieje.
— Takiś mądrala...
Dali mu jeszcze kawałek chleba.
— No, czas do roboty — mówi — walę...
Ma z wczorajszego dwie gazety. Sprzedaćby może sprzedał wczoraj, gdyby bardzo się starał. Ale mu się starać bardzo nie chciało. Wyrzucić je trzeba i cztery grosze licho wzięło. Ale Lutek ma całą złotówkę w kieszeni. Więc o czworaka już nie dba. Taki jest.
— Do zobaczenia — mówi.
Ale od progu wraca.
— Chce ciotka to gazet dam. Niech ciotka sobie poczyta. Okrutne ciekawości w nich stoją.
— Toć że byś je sprzedał — mówi ciotka.
Ale widać, żeby gazety chętnie wzięła. O ciekawości jej nie idzie. Ma dość ciekawości we własnej stancyi. Ale na świeże półki by się przydały, tak teraz bo smutno, od czasu jak się wyprzedali...
— Macie — woła Lutek.
I rzuca papiery ciotce na kolana.
Cwaniak jeden...
Tak mu się dzień zaczął.
Wyszedł na ulicę.
— I ciepło dziś nawet — powiada sobie.
Jakby znowu mu się poszczęściło. W instynktownem poczuciu sprawiedliwości wydaje mu się, że w dniu w którym od niepamiętnych czasów przespał się na poduszce i od rana zjadł coś — mogłoby być już sobie i zimno.
Leci wprost do drukarni.
Spóźnił się trochę.
Na podwórzu już chłopaki walą ze świeżemi numerami i śmieją się z Lutka.
Jeden nawet rzuca mu:
— Frajer!
Lutek mierzy go wzrokiem pogardliwym. I myśli sobie:
— Draniu jeden, a spałeś ty dziś na poduszce!...
Polecieli. Nie obejrzeli się. Ale na ulicy nie krzyczą z całych sił jak dawniej. Stan wojenny. Sprzedawać pism nie wolno. Ale sprzedają. Bo co — a zdychać ma być wolno?!
Lutek niespieszący się kupuje numery. Niespieszący się chowa je pod kamizelkę. Niespieszący się na ulicę wyłazi.
Nie dźga go dziś jakoś w sobie, jak zwykle. Już jadł.
I jakoś z góry na innych chłopaków patrzy.
To mu nie przeszkadza pracować.
Lutek sprytny jest. Umie sprzedawać. Zna ci ulicę, jak jaki majster. Spojrzy na przechodzącą osobę i już wie, czy przechodząca osoba może kupić kuryera, czy nie. Tak, po ubraniu, po twarzy poznaje; zresztą sam nie wie po czem, ale poznaje. I dobrze mu z tem.
Inne chłopaki mu zazdroszczą.
Powiadają:
— On sprzedaje na upatrzonego.
Starają się sami upatrzyć. Ale puszczą kogoś, a Lutek do niego przystaje, jak raz, i sprzedał mu kuryerka.
Wtedy patrzy na chłopaków przymrużonemi oczami i mówi:
— Trza mieć nos, frajery...
Sprzedaje też po swojemu. Przysuwa się do przechodzącej osoby i idzie z nią kilkanaście kroków.
— Mam świeżego kuryera — mówi jakby nieznacznie — czy dać?
A ręce trzyma w kieszeni.
I nie naprzyksza się. Wie, że to się na nic nie przyda. Nie żebrze. To także na nic. Idzie tylko sobie tyle czasu, ile potrzeba aby przechodząca osoba się namyśliła. Potem odstępuje.
W ten sposób umie sprzedać kuryera pod samym nosem burego.
Cwaniak jest Lutek. Należy on do tych istot, które mogą raz jeden wpaść tylko. Co prawda ten raz jeden wpadł zdrowo. Potłukli go kolbami, tak, że przez dwa tygodnie chodził niby pokraka. Chłopaki, spotkawszy go, przez pół połamanego patrzyli nań pytająco, ale że minę miał zawsze jurną, więc się z niego naśmiewali.
— Co ci to?! — wołali mu.
Myślał też przez te dwa tygodnie, że już zdechnie z głodu i zimna. Ale wytrzymał i to. I jeszcze nauczył się rozumu.
O, i dziś. Niema dziesiątej, a Lutek ranne gazety sprzedał. Zarobił prawie dwudziestaka.
I wolny jest — aż do pokazania się gazet wieczornych.
Więc naprzód obiad: pół funta chleba i ćwierć funta wędzonki.
Potem — inna praca. W guziki.
Lutek ma partyę stałą. Od miesiąca już to samo kółko chłopaków zbiera się w bocznej uliczce, gdzie ruchu nie wiele i — jazda.
Nazywa się to w guziki. Ale gra miedziakami. I o miedziaki.
Żeby to Lutkowi tak szło w te guziki, jak mu nie idzie, co byłby za bogacz. A tak, to sobie nawet nowej czapki kupić nie może, choć od jak dawna to ułożył sobie w głowie. Ma najgorszą czapkę śród wszystkich chłopaków.
Dziś — dziś jakoś dzień szczęśliwy dla Lutka.
Wygrał. Nie wiele. Czworaka. Ale jak na takiego co zawsze przegrywa i to nie źle. A potem — to początek. A każdy początek jest trudny.
Kupuje sobie za całego czworaka cukierków w sklepiku.
Woli to jak papierosy.
Ulica zostawiła w chłopaku jeszcze jakieś źdźbło dziecka, jak pożar niszczący pozostawia czasem kawałek muru, nie rozsypawszy go na gruzy.
To by mu nawet bardzo przeszkadzało śród chłopaków, w których dziecka ani kawałka nie było już od dziesiątego dwunastego roku życia. Ale był cwaniak. Nie dawał się.
Zjadł cukierki.
Teraz to najgorsza pora. Nie wiadomo co robić. Dawniej chodził na podwórze drukarni. Potem patrzył jak maszyna kuryerka wyrzuca. Fyrt-fyrt-fyrt. Okiem nie zdążysz, brachu, mrugnąć, a już kuryerek gotów. I leży sfalcowany na dwoje. A maszyna nawet ci policzyła sama. Mechanik jeno zerkuje na tabliczkę, w której numery ciągle skaczą i już wie, ile tysięcy numerów wypuściła maszyna. Co do jednego. Taka ci jucha mądra.
Pytał raz czy niemcy taką maszynę zrobiły.
A chłopak, który samemu mechanikowi przynosi zawsze serdelki od rzeźnika, powiedział mu że i niemcy na taką mądrą maszynę są za głupie; anglików samych na to aż trzeba.
Dziś jednak Lutek iść do maszyny nie może. Nie wpuszczają chłopaków. Boją się. Stan wojenny.
Wałęsa się więc do piątej tu i tam.
Wreszcie idzie po kurjerka.
Chłopaki, które czekają na świeże numery, śmieją się do niego z uciechą.
— Wisz... Nowa bomba...
— Eh?!
— Jak Boga kocham...
Oczy im się świecą. Kurjerek będzie dziś szedł znowu. Jak woda.
Lutek kalkuluje:
— Żeby to jaknajwięcej kupić.
A i tu trzeba się brać na kawały.
Kurjerek kupują ludzie istotnie. Ba, wyrywają sobie. Nastarczyć ledwie można.
To ci dzień...
Oblicza Lutek swoją kasę pod wieczór. Ma dwa złote groszy dziesięć. Złotówkę miał, czworaka wygrał, reszta to zarobek.
Chuchnął w garść miedziaków radośnie i do rzeźnika wali.
— Dwa serdeljanse po trojaku i półćwierci kiszki!
Dziś sobie nie ma co żałować.
Potem, dogryzając chleba, idzie pod okopy, na nocleg. Pod jednym parkanem, przy składzie węgla, jest ci hotel jak się patrzy.
Oho, Józiek i Maciek już są.
— Jezdeś? — pytają Lutka.
— Jezdem — odpowiada.
Skrzywieni są i do parkanu przyciśnięci.
— Cóż wy takie fryberskie miny macie? — pyta Lutek.
Opowiadają mu przygody dnia. Bury złapał ich, odebrał kurjery i podarł. Józiek mu się na sucho wyśliznął. Ale Maciek oberwał po uchu. A obaj wpakowali w kurjery, co mieli. Po parę groszy im nawet niezostało.
Ale oto ktoś idzie ku nim.
— Walek nie Walek?!
Walek jeno ma ci takie nowe palito, jakby prosto ze sklepu.
— Jaśnie pan kupi, bardzo ciekawy — proponuje mu ze śmiechem Lutek.
Walek naprawdę do niepoznania się zmienił. I buty ma nowe. I chustkę niebieską na szyi. I jeszcze umyty cały.
— Ho! ho! wielki pan — mówi Lutek.
Walek do nich;
— No, chłopcy, mam dla was robotę.
Zaczyna im coś perswadować.
— Co? na grandę? — woła Lutek.
Walek ręczy, że to na pewniaka.
Lutek nie ma ochoty złodziejskiego rzemiosła rozpocząć. I potrzeby nie ma.Pełno miedziaków w kieszeni. Czego chcieć więcej.
Józiek i Maciek wstali. Przysłuchują się Walkowi. Oni nie mają ani grosza. Bury im odebrał kurjery i podarł.
A Walek marszczy się, przekonywa, uderza pięścią w deskę piersiową, aż dzwoni:
— Na pewniaka, jak rany boskie kocham.

W. Kosiakiewicz.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wincenty Kosiakiewicz.