Mąż za miljony/Część pierwsza/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Mąż za miliony
Podtytuł Powieść
Wydawca Helena Monsiorska
Data wyd. 1931-1932
Druk Drukarnia „Ekspresu Zagłębia” (Sosnowiec)
Miejsce wyd. Sosnowiec
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


I.

Naprzeciw miasteczka La Varenne-Saint-Hilaire, na pagórku górującym nad rzeką Marną, leży wieś Chenucvires, która, mimo bliskiego sąsiedztwa Paryża, zachowała jeszcze swój charakter włościański.
Od miasta do wsi prowadzi most i następnie górzysta i malownicza droga, z rozrzuconemi po obu stronach wśród wesołej zieloności małemi domkami. Na dwuch końcach mostu wznoszą się oberże, otoczone drzewami, w cieniu których podróżni znajdują w dni upalne chłód i odpoczynek. Na zachód od pagórka, wzdłuż drogi nadbrzeżnej piętrzy się kilka posiadłości większych, z ogrodami, a raczej parkami, w których między pniami drzew starych można widzieć o szmaragdowych barwach trawniki, całe klomby kwiatów o jaskrawych kolorach i aleje utrzymane w porządku wzorowym.
Do jednej z takich posiadłości mamy zamiar zaprowadzić czytelników.
Nazywała się ona willą jaworową, w rzeczywistości zaś był to pałac z parkiem, rozciągającym się w formie amfiteatru od rzeki Marny do wsi Chanuevieres, gdzie znajdował się główny wjazd. Od strony wsi wznosi się dość wysoki mur wysadzany kamykami i muszlami, nad który występowały kapitele pilastrów, zakończone starożytnemi urnami fajansowemi. Szeroka, ażurowa z kutego żelaza brama w bardzo pięknym stylu, dotykająca pawilonu odźwiernego, zbudowanego z cegieł i drzewa, prowadziła do ulicy wysadzonej po obu stronach ogromnemi jaworami, od których nadano nazwisko willi. Po lewej stronie widać było z przepychem urządzone stajnie na dziesięć koni i wozownie na ośm powozów.
W końcu alei rozciągał się obszerny trawnik, a za nim wznosił się pałac w stylu renesansowym, z dwoma po obu stronach pawilonami.
Wspaniała oranżerja, obfitująca w najrzadsze rośliny międzyzwrotnikowe, łączyła salony z wielką, mogącą pomieścić czterdzieści osób salą stołową, z oknami wychodzącemi na park.
Willa ta należała do Filipa Dauray, byłego bankiera, który, dorobiwszy się bardzo wielkiego majątku, wycofał się z interesów. Ożenił się on z kobietą dobrą i piękną i był ojcem jedynej córki.
Była godzina dziewiąta rano dn. 14-go lipca r. 1881-go.
Na peronie, ocienionym wielką markizą, siedziały dwie osoby: Filip Dauray i jego żona. Tuż obok nich w grupie włościan i właścianek, ubranych ubogo, po większej części starych i chorych, lecz z wyrazem rozczulenia i uszanowania na twarzach, stała osoba trzecia. Eks-bankier pomimo pięćdziesięciu lat wieku, wydawał się jeszcze młodym. Powierzchowności sympatycznej i dystyngowanej, zbudowany silnie, o gęstych siwiejących włosach, wyglądał na człowieka liczącego czterdzieści pięć lat wieku. Na twarzy je go malowała się dobroć, z oczu tryskała inteligencja. W ręku trzymał kapelusz słomiany i od czasu do czasu uśmiechał się do siedzącej obok żony.
Karolina Dauray, licząca czterdzieści trzy lata życia, na oko zdawała się mieć nie więcej nad trzydzieści. Rysy twarzy miała nadzwyczaj regularne i miłe, postawę wiotką, prawie młodzieńczą.
Osobą trzecią, stojącą w grupie włościan, była jedyna córka bankiera, Henryka Dauray. Miała ona włosy blond, oczy niebieskie, piękność i wdzięk swej matki, a nadto urok siedemnastu lat życia. Ubrana była w skromną białą suknię muślinową, przepasaną wstążką koloru blado niebieskiego.
Za Henryką postępowały dwie pokojowe z koszykami w rękach, napełnionemi rozmaitemi przedmiotami, starannie ponumerowanemi.
Ile razy młoda dziewczyna zatrzymała się przed którym z zebranych wokoło niej ubogich, wyjmowała z koszyka jakiś przedmiot i wręczała go wraz z serdecznemi słowami pociechy. Jednym dawała bieliznę, drugim ubranie, innym pieniądze.
Zatrzymawszy się przed starcem przeszło osmdziesięcioletnim, zgarbionym przez wiek i ciężką pracę, wyciągała ku niemu obie ręce, które starzec ujął w swe twarde i drżące dłonie.
Jakto! i wy tutaj, ojcze Hieronimie! Czy zapomnieliście, że zabroniłam wam przychodzić?.. Wasze mieszkanie tak daleko, a wy z taką trudnością możecie chodzić... To ja powinnam przyjść do was i miałam zamiar uczynić to dzisiaj. Będę was łajała za to...
— Nie odrzekł staruszek uśmiechając się — panienka nie zrobi tego.
— Doprawdy?
— Jestem pewny.
— I dla czegóż to, jeśli łaska!
— Najprzód dla tego, że panienka jest dobra, a następnie, że przebaczy mi, iż chciałem przyjść jak co roku, złożyć moje życzenia...
— Ach, więc wy Hieronimie pamiętaliście, że to w dniu jutrzejszym...
— Piętnastego lipca, dzień św. Henryki... Czyż można o takim dniu zapomnieć? Wiem, że przychodzę za wcześnie, gdyż dopiero jutro powinienbym przyjść z powinszowaniem, lecz kto mi zaręczy, że dożyję dnia jutrzejszego? a sprawiło-by mi to wielką przykrość, gdybym przed odejściem do tamtego świata nie powtórzył panience, jak ją kocham i jaką cześć mam dla niej. Niech Bóg błogosławi panienkę i jej dobrych rodziców!
Państwo Dauray powstali i podeszli do grupy. Eks-bankier ujął dłonie starca i uścisnął je serdecznie.
— Dziękuję ci, mój przyjacielu, z głębi serca, w imieniu mojej córki, żony i mojem za twe błogosławieństwo dla nas. Twego głosu Bóg usłucha... Dziękuję ci, dobry Hieronimie...Wdzięczność, jaką mam okazujesz, wzrusza mnie, ale nie masz za co dziękować... Jesteśmy bogatymi, a oddając jakąś cząstkę naszego majątku biednym, spełniamy tylko obowiązek...
Naturalne, serdeczne i szczere te słowa wzruszyły jeszcze więcej. Wszyscy wyciągnęli ręce, by uścisnąć dłonie pana Dauray, jego żony i Henryki.
Gdy włościanie odeszli, młoda dziewczyna nie mogąc dłużej powstrzymać łez, rzuciła się ojcu na szyję.
— Ojcze mój, jakże ja jestem szczęśliwą i jakże wdzięczną jestem tobie i matce, za to, że nauczyliście mnie dobrych uczynków!
— Dziecię drogie — odrzekł, tuląc ją do serca — ziarno padło na grunt żyzny, a ty skorzystałaś z naszego przykładu. Czynić dobrze, jest to żyć! jestto sprawiać sobie najwyższą rozkosz, jakiej można doznać na tym świecie! Za to co czynimy, jesteśmy aż nadto hojnie wynagrodzeni! Kochają nas!... Jakże mało jest ludzi, mogących z calem przeświadczeniem, że się nie mylą, powiedzieć sobie te dwa wyrazy: Kochają nas.
— Któżby cię nie kochał rzekła pani Dauray, opierając swą piękną głowę na ramieniu męża — kto nie kochałby naszej Henryki, twojej córki z krwi, serca i duszy? Tak, masz rację, wartość majątku w tem leży, że daje on możność czynić innych szczęśliwymi!...
Eks-bankier pociągnął ku swej piersi żonę i córkę, uścisnął je serdecznie z uczuciem zupełnego szczęścia, stałego, niewzruszonego, z przekonaniem, że nic w świecie nie może mu zagrażać!
I są ludzie wierzący w przeczucia!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.