>>> Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Mężowie i żony
Podtytuł Powieść
Wydawca Redakcya „Przeglądu Tygodniowego“
Data wyd. 1874
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
MĘŻOWIE I ŻONY.
POWIEŚĆ.


przez
Waleryę Marrene (Morzkowską).




TOM I.


Dodatek do Nr. 2 Przeglądu Tygodniowego.



WARSZAWA
Nakładem Redakcyi „Przeglądu Tygodniowego“.

1874.



Дозволено Цензурою

Варшава, 4 Декабря 1873 г.





W drukarni Przeglądu Tygodniowego w Warszawie, przy
ulicy Czystej Nr. 2.





ELIZIE ORZESZKO
autorce Marty.

Ty Elizo wykazałaś w Marcie wyraźnie wadliwości dotychczasowego kobiecego wychowania w obec materyalnych potrzeb, ja starałam się tutaj również wykazać te niedobory, w stosunku do moralnego świata.
Obie więc wyszłyśmy z jednego stanowiska, oby czytający połączyli wspólnym celem nasze nazwiska, tak jak łączone jesteśmy myślą i sercem.

Przypisuję tę pracę.

W skromnym domu przy ulicy Leszno, przed drzwiami drugiego piętra na których stał wyryty napis: „Konrad Dalecki patron Trybunału” stanęła około godziny 1-ej z południa, średnich lat kobieta. Była ubraną w grubą żałobę, krepowy welon osłaniał kapelusz, ale więcej jeszcze niż te powierzchowne oznaki, rysy jej świadczyły, że poniosła bolesną stratę. Oczy miała zaczerwienione od łez, czy niespania, usta zaciśnięte tłumionem cierpieniem.

Czas jakiś stała pode drzwiami, odczytując wyryte nazwisko, jak gdyby namyślała się co ma uczynić, lub nie miała odwagi ważyć się na krok stanowczy. Aż wreszcie położyła rękę na dzwonku i nacisnęła go ruchem gorączkowym, bo mocny odgłos odpowiedział jej natychmiast. Pomimo to jednak, nikt nie otworzył, a kobieta raz i drugi napróżno powtarzała dzwonienie, gdy ze drzwi przeciwległych wyszła służąca, przez chwilę popatrzała na kobietę w żałobie i zapytała:
— Pani zapewne chce widzieć się z panem adwokatem?
— Tak jest moja panienko.
— To trzeba przyjść później, albo też rano, teraz adwokaci są na sądach.
I udzieliwszy tej wiadomości, zeszła ze wschodów.
Kobieta tak mało widać obeznaną była z rutyną prawną, iż szczegół ten był dla niej nowym, chciała więc odchodzić według otrzymanej rady, gdy jakiś młody mężczyzna, zatrzymał się przed drzwiami u których stała, wyjął klucz z kieszeni i otworzył je gotując się do wejścia.
— Pan adwokat — wyrzekła drżącym głosem interesantka.
— Tak pani — odparł zatrzymując się na progu i mierząc zdziwionym okiem kobietę, co tak nieśmiało przystępowała do niego.
— Ja chciałam właśnie zasięgnąć rady — ciągnęła dalej, widocznie zdobywając się na odwagę.
— A więc służę pani — odparł młody człowiek, który trafem o tej niezwykłej godzinie, powrócił do siebie.
I wprowadził ją do skromnego gabinetu, wskazał fotel, a sam usiadł przed biurkiem, czekając co mu powie.
Kobieta milczała, jakby nie wiedząc od czego zacząć.
— Czy nie pani Skalska — zawołał przyglądając się uważniej swojej klientce.
— Tak jest — odparła — pan mnie poznałeś. Zdaje mi się iż to tak dawno jak pan przychodziłeś do mego męża od mecenasa X.
— Jest temu kilka miesięcy zaledwie.
Wstrząsnęła głową jakby te kilka miesięcy miały u niej znaczenie lat i patrzyła na adwokata załzawionemi oczyma.
Wstęp ten w niczem nie mógł służyć za objawienie, dla tego też Dalecki zapytał:
— W czemże pani użytecznym być mogę?
Ona spojrzała na swoje żałobne suknie, jakby zbierając myśli i wyrzekła:
— Straciłam męża.
Nie była to wcale odpowiedź na zapytanie prawnika, ani wytłómaczenie powodu wizyty, adwokat jednak przyzwyczajony snadź do wielu słów próżnych, wysłuchał ich w milczeniu.
— Pan znałeś go dobrze — mówiła dalej wdowa, zatrzymując się na wspomnieniu nieboszczyka, tu bowiem był początek jej nieszczęść.
— Znałem pani, był to zacny człowiek.
Łzy zakręciły się w oczach kobiety, zwróciła wzrok na prawnika, z pewnym rodzajem ufności i współczucia, jak gdyby ten sam fakt, stanowił moralny łącznik pomiędzy niemi.
Dlatego — wyrzekła — zdecydowałam się udać do pana, bo nie śmiałam pójść do mecenasa X., on taki zajęty.
Słowa te nie były zbyt pochlebne dla Daleckiego, ale wdowa wymówiła je z taką szczerością, iż odparł:
— Będę się starał odpowiedzieć zaufaniu pani.
I patrzał na nią, jakby pragnął raz skrócić preliminarya, i dowiedzieć się w końcu, czego żądała.
Ona zdawała się zupełnie zapominać o aksyomacie że czas stanowi pieniądz, i milczała pogrążona w myślach lub żalu.
— Cóż panią sprowadza do mnie? — spytał znowu.
— Ah! panie spotkało mnie tak wielkie nieszczęście, mąż...
— Niestety — odparł adwokat wzruszony jej prawdziwym żalem — na nieszczęścia tego rodzaju niema rady na świecie, podzielam boleść pani, tylko nie widzę w czem tutaj pomocnym być mogę.
Pani Skalska zrozumiała zapewne iż postąpiła niestosownie, dla niej śmierć męża, była wypadkiem od którego nie mogła odwrócić myśli.
— Daruj pan — wyrzekła — chciałam mówić o czem innem. Zostałam się sama z dziećmi — sama nie mogąc sobie radzić, mąż zajmował się interesami, ja nic nie wiedziałam o niczem; wraz z nim straciłam wszystko.
Prawnik widząc iż nie potrafi naprowadzić rozżalonej kobiety na tor właściwy, zrezygnował się zapewne wysłuchać ją do końca, i czekał co dalej powie, z wyprobowaną cierpliwością człowieka, któremu żadna ludzka słabość obcą nie jest.
— Straciłam wszystko — powtórzyła wdowa.
— Jakto pani, wszak mąż pani był bardzo zamożny, interesa jego były w kwitnącym stanie.
— A jednak — pochwyciła kobieta — jednak z jego śmiercią wszystko się zmieniło.
— Nie pojmuję tego, zechciej mnie pani objaśnić.
— Ależ — wybuchnęła kobieta — ja nic nie umiem objaśnić, ja właśnie chciałam zapytać pana, poradzić się bo czy być może ażebym została z dwojgiem dzieci prawie w nędzy?
— W nędzy! nie rozumiemy się zapewne, mąż pani sprzedał na kilka miesięcy przed śmiercią znaczny majątek.
— Tak jest.
— Wziął za niego przeszło pięć kroć sto tysięcy listami zastawnemi, wszak prawda? byłem wówczas jeszcze dependentem u mecenasa X.
— Sprzedał majątek korzystnie, to wiem, bo słyszałam jak wspominał o tem, ale ilość wziętych pieniędzy jest mi zupełnie niewiadoma, nie mieszałam się nigdy do jego interesów zajęta domem i dziećmi. A potem mąż w chorobie od razu stracił przytomność. Umarł na tyfus.
Pani Skalska nie była w stanie skupić myśli do tyla by nie zbaczać od przedmiotu narady, do rzeczy leżących jej może więcej jeszcze na sercu. Co chwila zwracała się od interesów do szczegółów choroby i śmierci męża. Prawnik starał się na próżno ułożyć w pewien ład jej zwierzenia.
— Cóż się stało z temi pieniędzmi? — spytał znowu po chwili.
— Otóż tego ja nie wiem, tego nikt nie wie.
Zadanie było trudne, przechodzące zupełnie zakres jego działalności, prawnik powinien był ustąpić miejsca agentowi policyi. Jednak los tej kobiety wzruszył go. Jeśli nie mógł być tutaj pomocnym w urzędowym charakterze, chciał przysłużyć się jej radą przynajmniej, dla tego widząc że nie była w stanie zdać mu nawet sprawy z ostatnich majątkowych wypadków, ciągnął dalej badanie, które jedynie mogło mu jakkolwiek objaśnić położenie.
— Czy po śmierci męża pani, sporządzono spis inwentarza, ustanowiono opiekę dla małoletnich, i kto się tem zajął?
— Zrobiono wszystko jak należy, była i rada familijna jedna i druga.
— Któż jest przydanym opiekunem?
— Brat cioteczny mego męża, on nieodstępował go w ostatnich chwilach, zajął się pogrzebem i wszystkiemi formalnościami, których ja nie byłam w stanie dopełnić.
— I nie znaleziono pieniędzy?
— Nic wcale!
— A mąż pani czy nie wspominał o nich w chorobie?
— Był bezprzytomny.
— W malignie czasem powraca myśl trapiąca, przypomnij sobie pani dobrze, czy nic nie mogło naprowadzić cię na ślad właściwy.
— Ślad jest nawet wyraźny, tylko powiadają że to nie wystarcza.
— Czemuż nie powiedziałaś pani tego od razu? Jakiż to ślad? mów pani wszystko.
— Bo widzi pan odparła ośmielona kobieta, ja nigdy nie mieszałam się do interesów męża, tak na wsi jak w mieście dawał mi pewną summę na utrzymanie domu miesięcznie, zaspakajał potrzeby dzieci. Oh! był to dobry mąż i ojciec, myślał o nas wszystkich, niczego nigdy nie zbrakło, nie żałował na żadną przyjemność, a ile razy zrobił dobry interes, kupował mi zawsze coś kosztownego. Ot i teraz naprzykład gdy sprzedał majątek kupił mi śliczną bransoletę.
Tu łzy wstrzymywane głos jej zalały, i jednocześnie przypomniała sobie że to wszystko nie należało wcale do rzeczy.
— Przepraszam pana adwokata — rzekła po chwili — czuję dobrze iż to nikogo nie obchodzi, chciałam tylko wytłumaczyć, że ja nic zgoła nie wiedziałam o czynnościach męża.
Prawnik widząc iż nie zdoła zapobiedz rozwlekłym opowiadaniom kobiety nie nawykłej streszczać myśli swoich, a chcąc zasięgnąć wiadomości o sprawie która zaciekawiała go coraz więcej, słuchał i czekał co z tego wyniknie, ona zaś otarłszy oczy mówiła dalej:
— Od chwili sprzedania majątku rozmaici ludzi przychodzili proponując mężowi coraz nowe interesa, najczęściej jednak niepokoił go Herkner.
— Urban Herkner — pochwycił adwokat uderzony tem nazwiskiem, zwracając uwagę na swoją klientkę.
— Herkner, on dawniej był w stosunkach z moim mężem, i nieraz pożyczał od niego pieniędzy na krótkie terminy.
— Pani wiedziałaś o tem?
— Czasem wiedziałam, czasem nie, mąż nie robił nigdy przedemną tajemnicy, tylko ja nie mieszałam się do tego czego nie rozumiałam.
I znowu gotową była zboczyć z przedmiotu by opowiadać domowe stosunki, ale zatrzymała się w porę.
— Na parę dni przed chorobą męża, Herkner nie dawał mu pokoju, proponował jakąś spółkę na bardzo korzystną spekulacyę, mąż wahał się, wiem o tem, aż wreszcie dzień czy dwa przed chorobą jego mieli długą bardzo konferencyę. Ja właśnie weszłam do pokoju męża, bo chciałam go zapytać....
— I cóż Herkner — przerwał Dalecki sprowadzając znowu panią Skalską na tor opowiadania.
— Herkner siedział i pisał, a na stole leżały rozłożone listy zastawne.
— I nie zapytałaś pani męża, czy zrobił jaki interes?
— Nie przyszło mi to na myśl, widziałam że był zajęty, wyszłam więc aby mu nie przeszkadzać, później w czasie jego choroby wszystko inne wypadło mi z pamięci. Ale gdy nie znalazły się pieniądze, przypomniałam sobie te okoliczności, tem bardziej że mąż wśród majaczeń maligny powtarzał często nazwisko Herknera, mieszając je z cyframi i interesami których nie mogłam zrozumieć.
— A w papierach pozostałych nie znalazło się żadnego kwitu, żadnego śladu jakiej pożyczki lub tranzakcyi.
— Nic wcale, oprócz rozmaitych dawnych rachunków z Herknerem i zkwitowanych rewersów.
— I nic więcej?
— Jest jeszcze list który Herkner pisał do męża w czasie gdy tenże wyjechał z Warszawy za interesami. W liście tym Herkner najformalniej proponuje mężowi, by użyć kapitał przez niego posiadany, na interes który chciał mu ustnie przedstawić, i prosi tylko o przyśpieszenie powrotu.
— A data tego listu?
— Poprzedza o parę tygodni chorobę męża, powrócił on rzeczywiście wcześniej niż pierwiastkowo zamierzał z podróży.
— Masz pani ten list?
Wdowa wydobyła go z pugilaresu i podała adwokatowi. Ten przeczytał go uważnie, a przeczytawszy złożył we czworo, i trzymał w ręku nic nie mówiąc.
— Czy — spytał znowu po namyśle — Herkner odwiedzał męża w chorobie?
— Dowiadywał się i przychodził często, podzielał nasz niepokój, był nawet przy jego śmierci.
— Był przy śmierci? — powtórzył z namysłem adwokat — to nie bez przyczyny, o ile wiem Herkner nie jest wcale czułego usposobienia; czy znasz go pani dobrze?
To proste pytanie zastanowiło kobietę, po raz pierwszy może pomyślała nad moralną wartością człowieka niespodzianie wmieszanego w jej życie. Nie była ona wprawną w odgadywanie ani definiowanie charakterów, dotąd żyła zamknięta zbyt wyłącznie w domowej sferze i nie wyjrzała nigdy na szerszy horyzont.
— Czy go znam — powtórzyła zadane sobie pytanie — widywałam go oddawna dość często.
— Chcę mówić czy masz pani jakie dane o jego uczciwości i sposobie postępowania?
Musiała przyznać zupełną niewiadomość w tym względzie. Dalecki zaś miał może szczególne powody kłaść nacisk na tę okoliczność, ale ona nie zrozumiała tego i nie mogła mu być wcale pomocną pod tym względem.
— A rada familijna i opiekun przydany czy nic nie postanowili co do tego?
— Jakżeż mogli stanowić o rzeczy zniknionej, zapewne trzeba uważać ją za straconą.
— Czy takie jest zdanie opiekuna? — spytał z naciskiem.
— Tak, pan Horyłło ciągle mi to powtarza.
— Horyłło, Leonard Horyłło — zawołał znowu coraz bardziej zajęty adwokat.
— Tak jest, to cioteczny brat mego męża i mój opiekun.
Pani Skalska tak czuła się niezdolną samoistnie działać, iż opiekuna dzieci brała za własnego. Nie zauważyła tutaj znowu nacisku z jakim prawnik wymawiał imię i nazwisko Horyłły.
— Wszystko to są smutne fakta; pani widocznie padłaś ofiarą rozmyślnego oszukaństwa, przyznam się jednak iż nie widzę o co tutaj sprawę zahaczyć można.
— Ach! — zawołała rozżalona wdowa — ja sądziłam że prawo powinno bronić mnie i dzieci.
Wymówiła to z naiwną prostotą ludzi, którzy nie mieli sposobności zetknąć się ze światem, i mieszają z prawem abstrakcyjne pojęcia sprawiedliwości.
Konrad spojrzał na nią litośnie, ta bezbronna istota i jej szczególne położenie budziło w nim coraz większe współczucie, ale trudne mu było wytłumaczyć że prawo nie miało tutaj żadnej zasady do uznania nawet istoty czynu i nie mogło nikogo zaczepić z pozorem sprawiedliwości, dla tego nie odpowiedział na jej bolesny wykrzyknik.
— Więc pan nic nie możesz dla nas uczynić, nie dajesz mi żadnej nadziei? — spytała po chwili oczekiwania — a ja... ja złożyłam w tej naradzie moje ostatnie nadzieje.
Przez tę krótką rozmowę, adwokat zdobył zupełnie jej zaufanie.
— Jestem na pani rozkazy — odparł — jednak nie będę taił, iż fakta jakie mi pani przedstawiasz są bardzo trudne do rozwikłania.
Spuściła głowę i przez chwilę milczeli oboje. Dla Konrada ta cała sprawa przedstawiała psychologiczne zadanie, pani Skalska zdawała mu się biedną muchą ujętą w potężne sieci, których nie domyślała się nawet.
Ażeby rozwikłać tę trudną sprawę nie wystarczała ani znajomość ustaw, ani dyalektyczna wprawa, tutaj bystrość i przezorność musiała przewodniczyć jedynie w labiryncie wydarzeń, by zmusić przywłaszczycieli do oddania majątku wdowie i sierotom. Są ludzie którzy lubią walkę, co roznamiętniają się do pokonania przeszkód i posiadają szlachetną, bezinteresowną miłość sprawiedliwości, Konrad do nich należał; zło każde budziło w nim wstręt, oburzenie i chęć zniweczenia go koniecznie. Traf ślepy lub instynkt tej kobiety zaprowadził ją właśnie do człowieka co mógł wziąć do tyla jej sprawę do serca, by o niej nie zrozpaczyć od razu.
— A pan Horyłło — zapytał Konrad nagle podnosząc głowę — czy wie o tem iż pani zgłosiłaś się do mnie?
— Nie — wyrzekła wdowa nieśmiało, jakby upatrywała w tem pytaniu naganę — opiekuna mego nie ma w Warszawie.
— Czy pani masz go w podejrzeniu?
— Ja! — zawołała poraz pierwszy tknięta podobną myślą — ja, jakżeż jabym mogła podejrzywać go o coś podobnego, to byłaby wielka zbrodnia pozbawiać całego mienia wdowę i sieroty, których właśnie bronić powinien.
Konrad spojrzał na kobietę w żałobie, jakby ją zapytywał z jakiego świata pochodzi, skoro wierzyła iż ten najpowszedniejszy z grzechów ludzkich, skrzywdzenie słabych, było rzeczą wołającą o pomstę do nieba. Niestety słońce oświeca wiele czynów równie ohydnych, a żadna gwiazda nie zadrży pomimo to w swoich posadach, żadna wszechwładna ręka nie wystąpi widocznie, by bronić uciśnionych niesłusznie.
— Pani — wyrzekł tylko — czy masz we mnie zaufanie?
— O tak — szepnęła wdowa z prawdziwem przekonaniem.
— A więc nie mów nikomu o tem iż zasięgałaś mojej rady.
— Uczynię jak pan żądasz — spytała wlepiając w niego strwożone oczy — ale nie pojmuję czemu...
— Później wytłómaczę to pani wyraźnie.
— Więc pan byś sądził? — zawołała nie śmiejąc dokończyć zaczętej myśli.
— Ja nic nie przesądzam, żądam tylko swobody działania w sprawie której wątku dopiero szukać muszę, a bezwzględna tajemnica jest mi koniecznie potrzebna.
— Nawet przed Horyłłą?
— Nawet i koniecznie przed nim.
Przyrzekła co żądał, ale fakt ten przenosił rzeczywiście jej pojęcie. Nie na próżno zachowała na twarzy pomimo siwiejących włosów charakterystykę dziecinną. Na czole jej leżała niezmącona pogoda niewinności, a czoło pokryte siecią drobniutkich zmarszczek, zdolne było zarumienić się za lada wzruszeniem.
Widocznie ta kobieta przeszła przez życie, pod bezpieczną osłoną mężowskiej opieki nieświadoma i spokojna, dotąd uszanowały ją burze losu, nieznane jej były namiętne walki, porywy myśli, ani też żądza wiedzy.
Z domu rodziców weszła w dom męża, z pod władzy ojcowskiej pod jego władzę, i spełniała ciche obowiązki nie wybiegając wzrokiem nawet, po za swój zakres, nie starając się rozszerzyć widnokręgu inteligencyi. Nie zapytała nigdy samej siebie, czego świat i ludzie mają prawo żądać od jednostki, ani społeczeństwo od członków swoich, nie pomyślała o tem, że forma może pochłaniać ducha.
Żaden z tych palących problematów dzisiejszych nie zaniepokoił jej snów. Ster życia swego zdała na drugich, i było jej z tem dobrze bardzo... dopóki nie uderzył grom nieszczęścia, i nie zdruzgotał jej bytu. Nie była ona nigdy towarzyszką męża w wysokiem tego słowa znaczeniu, ale raczej rodzajem niewolnicy, z którą pan jej obchodził się łagodnie. Nie dzieliła trosk jego i myśli, żyła po za kołem jego działalności, więc też śmierć męża, zastała ją zupełnie nie przygotowaną do walki bytu, której istnienia nie domyślała się nawet.
Była to jedna z tych istot, co nie czują rwących prądów przyszłości, nurtujących ustrój społeczny, co nie rozumieją nowych potrzeb i żądz jakie powstają w głębi duchów ludzkich, ani tego że to co dziś jest dostateczne, jutro już wystarczyć nie może.
Gdyby kto tę kobietę mógł cofnąć o wiek cały, ona dopiero znalazłaby się na właściwem stanowisku, wówczas gdy życie było łatwiejsze, potrzeby nie tak złożone, a prawo i obyczaj strzegły więcej niż dzisiaj bezbronnej kobiety. Teraz zaś stanowiła rodzaj społecznej anomalii i musiała być zgniecioną wśród nieubłaganego starcia srogich żywiołów, jeśli tylko silniejsza ręka nie zasłoniła ją przed niebezpieczeństwem.
— Więc nie podejrzywasz pani nikogo? — spytał znowu po długiej chwili Dalecki.
— Boże odpuść, rzuciłam może podejrzenia — odparła nieśmiało wdowa — ale...
— Ale cóż?
— Po śmierci nieboszczyka męża wszyscy obecni powołani zostali do przysięgi że nic nie wzięli ani utaili z mienia jego, więc...
— I Herkner przysięgał także — pochwycił ze szczególnym naciskiem prawnik.
— Przysięgał, ale pomimo to...
Zatrzymała się znowu nie śmiejąc dokończyć.
— Mów pani wyraźniej w takich razach wszystko jest ważne.
— W czasie gdy mąż mój konał jedna ze sług weszła do gabinetu jego i widziała jak Herkner wydobywał jakiś papier z szuflady w której on właśnie składał ważne dokumenty.
— Jakim sposobem miał klucz od tej szuflady, kto mu ją wskazał?
— Alboż ja mogę wiedzieć, w podobnej chwili któż mógł o tem pamiętać, traciłam męża.
Mówiąc to pani Skalska zalała się łzami, a w konferencyi nastąpiła konieczna przerwa.
— Czemuż — wyrzekł po chwili adwokat — nie powiedziałaś mi pani tego od razu, jestto nadzwyczaj ważna okoliczność.
— Bo — odparła — opiekun upewniał mnie że to musiało być przywidzenie, a ta sama służąca później mniej wyraźnie opowiadała zaszłe zdarzenie.
— Czy służąca ta jest dotąd u pani?
— Nie, musiałam ją oddalić jak wszystkich zbytkowych ludzi.
— I nie wiesz pani gdzie się teraz znajduje?
— Nie wiem.
— A służąca ta czy także składała przysięgę?
— Nie umiem powiedzieć, Horyłło się tem zajmował, była to tak okropna chwila.
— Czy pamiętasz pani przynajmniej jej imię i nazwisko, jest to jedyny ślad, po którym jak po nitce do kłębka trafićby można?
— Nazywała się Rozalia Polińska.
— Więc Horyłło wiedział o tem co ona mówiła pani?
— Twierdził że tego widzieć nie mogła.
Konrad namyślał się przez chwilę, dla niego sprawa ta była aż nadto jasną, ale pewność moralna nie stanowiła tutaj nic, a przynajmniej bardzo mało, miałże otwierać jej oczy, wykazywać jakiej haniebnej zmowy stała się ofiarą? Czuł iż to nie przydałoby się na nic, że kobieta ostrzeżona w ten sposób, nie potrafiłaby zachować milczenia, a zatem popsućby mogła słabe szanse powodzenia. Tu trzeba było działać samemu, a nadewszystko odszukać służącej i wymódz na niej szczegółowe zeznanie.
Na razie więc konferencya z Konradem Daleckim nie doprowadziła do żadnego widocznego rezultatu; kobieta zrzuciła przed nim tłoczący ją ciężar a w zamian odebrała niepewne obietnice. Jednak pomimo całej nieświadomości swojej miała przecież pojęcie iż za poradę prawną tak samo jak i lekarską płacić trzeba, wyciągnęła więc nieśmiało rękę i położyła na stole dziesięciorublowy papierek, ale prawnik odsunął go napowrót.
— Pani — wyrzekł — nie wiem czy będę mógł działać prawnie w tym interesie, nie mogę przyjąć wynagrodzenia.
— Przecież panie — szepnęła zapłoniona wdowa nie wiedząc co ma uczynić.
Konrad był nieporuszony, sprawa ta wychodziła po za powszechną normę tak samo jak ta kobieta różniła się od ogółu, obie zajęły go zarówno.
Gdy pani Skalska wyszła z mieszkania młodego prawnika i znalazła się znów na ulicy zapełnionej tłumem przechodniów, opuściły ją gorączkowe siły, które utrzymywały ją dotąd, więc wolnym krokiem jakby przygnębiona swoim położeniem szła ze spuszczoną głową ku Chłodnej ulicy gdzie w głębi dziedzińca zajmowała od kilku tygodni dwa pokoiki.
Biedna kobieta nie miała się czego śpieszyć; dzień był wiosenny, słońce słało już na ziemię gorące promienie, a pąki drzew w ogrodach i skwerach rozwijały się przypominając mieszkańcom miast naturę i jej uśmiechy świeżą zielonością swoją. Ona patrzyła na to obojętnemi oczyma, umysł jej nie posiadał ani dość swobody ani dość siły, by pojąć, pokochać cuda przyrody.
To młode kipiące życie roślinne, strojące ziemię w tak czarowną szatę nie przemawiało do jej serca, uwaga nawet więcej zwróconą była na sklepy i przechodniów, niż na klomby strojące gdzie nie gdzie zielone trawniki placów.
Przechodząc przez Żabią ulicę, weszła do skromnego magazynu i kupiła dwa czarne słomkowe kapelusze, a potem już prędzej i śmielej dążyła do domu. Zastukała do nizkich drzwi mieszkania, u których brakowało dzwonka i weszła.
Było to jedno z tych mieszkań ciasnych, wilgotnych, gdzie od wieków nie naprawiano nic zgoła. Widać gospodarz i lokatorowie zarówno, po macoszemu się z niemi obchodzili. Piec złożony ze starych kafli, kłócących się z sobą siną i żółtawą barwą, rozpękniony i zaczerniały od dymu, pochylał się widocznie ku jednej stronie, ściany niegdyś malowane, dzisiaj były tak brudne, iż trudno było dopatrzeć ich prawdziwej barwy, pod szerokiemi plamami wilgoci, które najciemniejsze u dołu, rozpływały się ku górze w jednaki szary koloryt. Nierówna podłoga zasłana odwieczną warstwą kurzu i drzwi domykające się z trudnością, dopełniały smutnej powierzchowności lokalu, gdzie pani Skalska schroniła się z córkami.
Nie było to wcale czyste i skromne ubóstwo, ale nędza miasta, w którem brakuje niezbędnych warunków życia, przestrzeni i powietrza. Wśród tych smutnych ścian, stały porozstawiane rozmaite zabytki dawnej zamożności, pomieszane z domowemi sprzętami, które szczupłe gospodarstwo niezbędnemi uczyniło. Wszędzie znać było nawyknienia ludzi, przyzwyczajonych do innego bytu i nieumiejących dać sobie rady w obecnem położeniu.
W pierwszym pokoiku była kuchnia, około której krzątała się służąca, z drugiego usiłowano zrobić coś na kształt salonu. Łóżka zasłoniono parawanem, a na najwidoczniejszem miejscu postawiono kanapę z fotelami i stolikiem, jakby oczekujące przybycia gości. Te eleganckie meble pozostałość dawnej świetności, kłóciły się powierzchownością swoją z prostym stołem pokrytym ceratą, stojącym opodal, który służył widocznie całej rodzinie do codziennych zajęć i posiłków.
W pokoju tym znajdowały się dwie dziewczyny; starsza Hortensya siedziała przy oknie, młodsza Ksawera leżała na wpół na kanapie, obie były bezczynne, ręce ich były założone, oczy Hortensyi wybiegały za okno na wązki dziedziniec; Ksawera patrzyła w sufit.
Siostry nie były wcale podobne do siebie, starsza liczyła lat siedmnaście, a jeśli nie można było nazwać ją pięknością, miała przecież ten zwykły zdawkowy wdzięk pierwszej młodości, który nadawał powab jej świeżym puszystym licom, ożywiał wilgotny koral ust, i jaśniał w spojrzeniu jej niebieskich oczów. Nędza ani żałoba nie wywarła dotąd na nią niszczącego wpływu, na przekór otoczeniu podobną była do kwiatu rozkwitającego w słońcu pomyślności.
Ksawera znowu była wątłą i bladą, czarne wielkie oczy świeciły posępnie wśród zapadłej twarzy, ciemne włosy zwieszały się w bogatych zwojach nad czołem, którego kształty świadczyły o sile inteligencyi. Chociaż mało co młodsza od Hortensyi, miała jeszcze wiele cech dziecinnych, tak że na pierwsze spojrzenie można jej było dać zaledwie lat czternaście. Głowa obciążona warkoczami zdawała się za wielką na jej kibić nierozwiniętą, czoło rozszerzone ku skroniom było nieproporcyonalne do reszty rysów. A jednak gdyby tylko ożywiły się te smutne oczy, roztworzyły się uśmiechem jak usta siostry, i barwa krwi zaróżowiła blade policzki, ta dziewczyna przetworzyłaby się do niepoznania i stała piękną nieledwie.
Dzisiaj nikt na Ksawerę nie zwracał uwagi, było to szczególne dziecko, wiecznie zamyślone, matka i siostra znajdowały ją brzydką, a ona sama zapewne nigdy nie zatroskała się o swoje zewnętrzne powaby.
— Ksawerko — odezwała się Hortensya znudzona milczeniem — mama idzie.
— I cóż ztąd — odparła młodsza niedbale, nie ruszając się z miejsca.
Hortensya ziewnęła szeroko, poprawiła się na krześle i zwracając znowu wzrok na dziedziniec, który widać stanowił jej jedyną rozrywkę, patrzyła z obwisłemi ramionami na kury grzebiące w śmietniku, i dzieci stróża bawiące się piłką.
Tak obie zastała matka, żadna nie ruszyła się by ją powitać, zdjąć kapelusz i okrycie, lub pomódz w czemkolwiek, ona jednak snadź przywykłą była do tego obejścia, bo nie zwróciła na nie uwagi.
— Cóżeście robiły tutaj? — spytała spoglądając na córki wzrokiem pełnym miłości.
— A cóż miałyśmy robić? — odparła cierpko Hortensya.
— Czy nie był tu nikt?
— Alboż to u nas kto bywa — wyrzekła córka z wyraźną wymówką w głosie, rzucając przytem żałośne spojrzenie na fotele symetrycznie stojące przy kanapie — jedyną naszą rozrywką są krzyki i bitwy zasmolonych dzieci na tym dziedzińcu, gdybyż choć na ulicę był widok.
Matka słysząc te narzekania córki westchnęła z głębi serca.
— Moje dziecko — odparła łagodnie — wiesz dobrze iż gdybyśmy byli bogaci, mieszkalibyśmy jak dawniej od frontu w pięknym apartamencie.
Biedna kobieta nie znalazła innej odpowiedzi, bo koniecznem następstwem jej uległego charakteru i bierności w życiu, była zupełna niezdolność kierowania dziećmi. Nie zwróciła uwagi, iż ona równie i więcej może jak córki, dotkniętą była smutnem obecnem położeniem, że one zdradzały bezmyślność lub brak serca, nie starając się dopomódz jej w czemkolwiek i pogarszając swoją dolę próżnem narzekaniem. Smutek ich podwajał jej boleść, a każde westchnienie, lub cierpkie słowo rozdzierało jej serce.
— Horciu — wyrzekła chcąc sprawić jej przyjemność i rozwijając z papieru swój sprawunek — kupiłam kapelusze takie jakich pragnęłaś.
Dziewczyna podniosła się ze skwapliwością, której wcale nie okazywała matce i przybiegła oglądać kupno. Ale radość jej trwała krótko; obejrzawszy kapelusz zamiast podziękować matce patrzącej na nią rozjaśnionym wzrokiem, rzuciła go na stół pogardliwym ruchem.
— Oh! — zawołała — widziałam u Lotha daleko ładniejsze, a potem gdzie ja to włożę — alboż mam nową suknię na wiosnę?
— Jesteśmy przecie w żałobie, moje dziecko — odezwała się matka ze łzami w oczach — jeszcze niema czterech miesięcy jak ojciec umarł.
— To też przez cztery miesiące suknia dobrze zszarzać się musi, zwłaszcza kiedy się ma jedną tylko.
Więc taką była jedyna myśl obudzona słowami matki. Dzieci ślepo kochane są zazwyczaj niewdzięczne, sądzą zbyt często że od rodziców należy im się wszystko, a one nie są obowiązane nic zgoła dać w zamian; uważają się za rodzaj bóstw domowych którym powinno się składać dary i hołdy.
— Ksawerko — odezwała się znowu matka zwracając się do młodszej — jest tu i dla ciebie kapelusz.
Ksawera nie poruszyła się z kanapy nie oderwała oczów od punktu w suficie który zdawał się skupiać całą jej uwagę.
— Dziękuję mamie — odparła niedbale.
Pani Skalska usiadła w milczeniu, dar jej został źle przyjęty, a przecież z jaką radością czyniła ten mały zakup dla córek, w nadziei że im sprawi niespodziankę, jak długo walczyła z sobą zanim zdecydowała się zrobić ten zbytkowy wydatek. A teraz kapelusze leżały porzucone na stole nie rozchmurzywszy nawet oblicza żadnej z nich. Tego było za nadto, wdowa wsparła czoło na ręku, i zamyśliła się smutnie.
Zapewne nie była w stanie zdać sobie dokładnie sprawy z położenia, czuła jednak niewyraźnie że rodzinie jej wszystko nie szło tak jak iść powinno, że oprócz materyalnego nieszczęścia, ciążyło nad niemi coś więcej jeszcze.
Ciszę przerwała służąca nakrywając do obiadu, dopiero gdy dymiąca waza stanęła na stole, Hortensya powstała, i przysunęła się do stolika.
Obiad przerywał jako tako monotonię dnia, zmuszając ją koniecznie do pewnego ruchu i zajęcia.
— Chodź tu Ksawerko — odezwała się do siostry — czy nie widzisz że rosół stygnie.
Młodsza podniosła się leniwo z kanapy, i nie mówiąc słowa przyszła zająć zwykłe miejsce. Matka zaczęła rozlewać zupę.
Hortensya czas jakiś przyglądała się swemu talerzowi z widoczną niechęcią, potem z rodzajem niedowierzania poniosła łyżkę do ust, i odrzuciła ją natychmiast.
— Jaki szkaradny rosół — zawołała — jeść go nie można.
Nie wiadomo czy rosół był zły w istocie, czy tylko wydawał się takim rozkapryszonej dziewczynie, bo matka i siostra jadły go w milczeniu.
Sztuka mięsa i jarzyna doznały tegoż samego losu, Hortensya zaledwie raczyła je skosztować, krzywiąc się zawczasu.
— Będziesz głodna — mówiła zafrasowana matka — spoglądając na nią z żalem i miłością.
— Będę, i cóż ztąd — odparła wzruszając ramionami — Katarzyna tak niegodziwie gotuje.
— Moje dziecko — szepnęła wdowa jakby usprawiedliwiając się z tego faktu — wiesz przecie że wychodziłam za interesami, nie mogłam dopilnować obiadu.
Córka nic nie odpowiedziała, tylko okraiwała skórkę chleba i gryzła ją białemi ząbkami.
— Mój Boże, zjedz cokolwiek — prosiła matka, przysuwając do niej wzgardzone potrawy — będzie ci szkodzić, widzę że jesteś głodna.
— Pewno żem głodna, ale cóż kiedy niema nic do jedzenia — odparła Hortensya odwracając się z niesmakiem.
— Cóżbyś ty jadła moje dziecko? — pytała wdowa ze łzami w oczach.
Ale nadąsana Hortensya nie raczyła odpowiedzieć, wstała od stołu i powróciła na dawne miejsce koło okna. Żadna z tych kobiet nie musiała walczyć z niedostatkiem, ani myślić zawczasu o przyszłości, były to rozbitki rzucone bez steru na bezbrzeżne morze, które prędzej lub później pochłonąć je musiało, a zły los zamiast jednoczyć rozdzielał coraz bardziej.
— A ty Ksawerko — wyrzekła rozżalona wdowa — czy i tobie nie smakuje kuchnia Katarzyny?
— Nie mamo, ja o czem innem myślałam.
I nie dając żadnych objaśnień, wstała od stołu pocałowała matkę i poszła znów w swój ulubiony róg kanapy. Matka została na miejscu przygnębiona. Czuła dobrze iż córki nie były dla niej takiemi jak być powinny, i nie znajdowała na to rady. Dotąd nie nawykła zastanawiać się nad czemkolwiek, ani brać na siebie żadnej inicyatywy, była w praktycznych nawet kwestyach, rodzajem wiecznego dziecka, lub posłusznej maszyny której mąż nadawał kierunek. Rzecz prosta że gdy tego kierunku zabrakło maszyna pozostała bezczynną.
Czas jakiś biedna kobieta siedziała przy pustym stole, aż wreszcie powstała i zaczęła sprzątać, pomagając Katarzynie, która prasowała kołnierzyki Hortensyi; żadna z córek nie pomogła jej w tem zajęciu, a starsza nawet odezwała się z przekąsem:
— Czegóż się tak mamo śpieszysz ze sprzątaniem, czy myślisz że tu kto przyjdzie?
Pani Skalska zatrzymała się w swoim zajęciu i odparła łagodnie:
— Nie spodziewam się nikogo moje dziecko, chciałam tylko by tu było trochę porządniej.
— Oh! to już daremna fatyga.
I Hortensya powiodła okiem po brudnych ścianach, i po brudniejszych jeszcze drzwiach i podłodze.
— Może też — wyrzekła matka, chcąc czemkolwiek rozerwać rozkapryszoną córkę — powróci ze wsi wuj Horyłło.
— To i cóż ztąd?
— Może zajrzy do nas.
Starsza córka wzruszyła ramionami.
— Ciekawam bardzo, po coby tu miał zaglądać?
I roześmiała się gorzko.
— Przecież on jest naszym opiekunem i powinien o nas myślić.
— Mamo — odezwała się Ksawera — wuj Horyłło za życia ojca rzadko u nas bywał.
— Prawda moje dziecko, ojciec go nie lubił.
— Dla czegóż więc — pytała dalej dziewczyna — zrobiono go naszym opiekunem?
— Dla tego że był dla nas bardzo dobrym w czasie choroby ojca, pamiętasz jak przesiadywał u nas dnie i noce, sprowadzał coraz nowych doktorów i okazał się z prawdziwem poświęceniem. A potem twój ojciec pochodził z Galicyi i nie miał tutaj bliższych krewnych.
— A co to znaczy być czyim opiekunem?
— Dziecinna jesteś Ksawerko — odparła pani Skalska trochę zakłopotana pytaniem córki — to znaczy zajmować się interesami i majątkiem wdowy i sierot jakiemy my jesteśmy.
— Powiadasz mamo że nie mamy majątku, a co do nas nie widzę wcale by wuj Horyłło zajmował się tem co robiemy.
— Nie trzeba być niewdzięczną moje dziecko, przypomnij sobie tylko chorobę ojca.
Ksawera umilkła na chwilę, potem jednak odezwała się znowu.
— Mamo a co my będziem dalej robiły?
— Jakto? — spytała pani Skalska, nie rozumiejąc dobrze córki.
— Czy będziem tak zawsze siedzieć bezczynnie, w tych brudnych pokoikach?
Matka westchnęła, a do rozmowy wmieszała się Hortensya zniecierpliwiona pytaniami siostry.
— Doprawdy tej Ksawerze to Bóg wie co przychodzi do głowy. Przecież nie siedziemy tutaj z przyjemności ale z musu, a ty kiedyś taka mądra to kup sobie piękny pałac i zajmij w nim pierwsze piętro.
— Ja nie o tem wcale chciałam mówić — przerwała młodsza.
— Ciekawam o czem więc.
— Ja myślałam — mówiła dalej zwracając się do matki — że są ludzie co umieją zapracować sobie na chleb i utrzymanie?
— Więc czemże chcesz zostać — zawołała z oburzeniem Hortensya — czy guwernantką; co do mnie wołałabym umrzeć.
— Kiedy bo ja nic nie umiem — odparła Ksawera smutnie, pokornie prawie.
— A cóż ty chcesz umieć więcej — spytała siostra.
— Ja nie wiem, tylko nasz nauczyciel muzyki mówił mi iż jego córki są na pensyi; pytałam go czego się uczą, wyliczył mi wówczas pełno przedmiotów których nie znałam nawet z nazwiska. Poszłam więc do ojca i prosiłam go aby mnie także oddał na pensyę.
— A to po co? — zapytał — dziewczętom najlepiej w domu pod okiem matki.
— Chciałabym się uczyć — wyrzekłam. Ale ojciec się roześmiał i powiedział:
— Nauka kobiecie nie potrzebna i bez tego możesz być dobrą żoną jak twoja matka.
— Twój ojciec miał słuszność Ksawerko, ja nigdy nie zapotrzebowałam nauki.
— Jednakże mamo — mówiła nie zupełnie przekonana córka — nasz nauczyciel muzyki kształcił córki na guwernantki.
— To bardzo słusznie — wtrąciła Hortensya — córki nauczyciela powinny być guwernantkami, co innego my...
— Dla czegóż co innego?
— Mój Boże, mamo, Ksawerka nawet tego zrozumieć nie może.
— Horcia ma racyę — wyrzekła matka — wy miałyście majątek....
— Sama powiadasz mamo że go już nie mamy, więc ja nie mogę dopatrzeć różnicy.
— Zobaczysz mamo — zawołała śmiejąc się Hortensya — że ona nie długo będzie chciała założyć magazyn, lub zostać szwaczką.
— Ale kiedy ja nawet szyć nie umiem.
— To się ucz — odparła siostra złośliwie.
Ksawera wstrząsnęła głową.
— Oh! — zawołała — żebym ja mogła się uczyć!
— To i cóżby ci z tego przyszło?
— Miałabym przynajmniej czem zapełnić te długie godziny, wiedziałabym dla czego wiatr wieje, dla czego latają ptaki, rozwijają się kwiaty, co było dawniej na świecie, jacy ludzie zamieszkiwali ziemię, co myśleli i cierpieli?
— Alboż to jest w książkach?
— Pan Bzowski mówił mi że tam jest wszystko — zawołała Ksawera z naiwną wiarą. — Oh! gdybym ja miała książki!
— Moje dziecko — wyrzekła matka, zachciewa ci się nie wiedzieć czego, widzisz przecie w jakiem jesteśmy położeniu, lada dzień zabraknąć nam może chleba.
— Ja też o nic nie proszę mamo — szepnęła Ksawera — tylko tak mówię czegobym pragnęła, jak to czyni Hortensya wzdychając do kapelusza lub do sukni nowej.
— To wcale co innego, ja pragnę rzeczy potrzebnych, rzeczy które mieć powinnam, gdy tymczasem ty...
Nie dokończyła zaczętego frazesu a raczej dokończyła go pogardliwym ruchem i spojrzeniem. Ksawera nie zaprotestowała przeciw wyrokowi starszej siostry, jeśli sama nie była przekonaną, nie czuła się też na siłach wytłumaczyć słuszność swoich zdań i życzeń. Była ona tak młodą, otoczoną tak zamkniętym kołem, iż nie znajdując nigdzie poparcia, musiała zapytać samej siebie, czy marzenia jej nie były błędem? i zwątpić o samej sobie.
Przez czas jakiś trwała cisza, Ksawera przerwała ją znowu.
— Co też się dzieje z żoną wuja Horyłły?
— Czy ty pamiętasz ją Ksawerko?
— O pamiętam dobrze, nawet kiedy pierwszy raz była u nas po ślubie, to bardzo dawno będzie temu lat z ośm. Wujenka była młodziutka, śliczna jak anioł na tym obrazie co wisiał nad mamy łóżkiem. Przywiozła nam cukierków, zabawek, i tak bawiła się z nami, taka była wesoła i żywa.
— Wszak widziałaś ją i później Ksawerko?
— Widziałam, ale później już ją sobie nie tak dobrze przypominam, siedziała pomiędzy starszemi straciła te śliczne rumieńce, oczy miała smutne, a twarz bledziutką. Spytała mi się czy poznaję ciocię Teresię, a ja spojrzałam na nią nie wiedząc ktoto taki. Gdzież ona jest teraz?
— Pan Horyłło mówił że jest w Warszawie.
— Dla czegóż ona do nas nie przyjdzie mamo?
— Podobno jest cierpiącą.
— To chodźmy do niej, chciałabym ją widzieć.
— Wujenka Teresa — odezwała się Hortensya — musi mieć przyjemniejsze znajomości, niż kobiety takie jak my w ubóstwie i żałobie, to cóż że o nas nie pamięta.
Hortensya uważała podobny postępek za bardzo naturalny; być może iż postawiona w warunkach pomyślności, sama była gotową go spełnić. Ta uwaga jej zakończyła rozmowę. Ksawera zapadła znowu w swoją zadumę, Hortensya wyglądała przez okno, a pani Skalska wzięła robotę; w pokoju było cicho, smutno, ponuro, tylko czasem dolatywał tutaj gwar uliczny, lub turkot powozu.
Gdy się to działo w mieszkaniu wdowy, z banhofu kolei gdzie właśnie nadszedł pociąg pośpieszny, wysiadł pan Leonard Horyłło, skinął na jedną z dorożek stojących szeregiem, rzucił się w nią, rozparł szeroko i obiecawszy podwójną zapłatę, kazał jechać co koń wyskoczy.
Był to człowiek w średnim wieku, zdradzający jednak w ubraniu i ruchach pewne młodzieńcze pretensye. Ubranie miał eleganckie ściśle zastosowane do mody i pory, a na twarzy tę szczęśliwą niedbałość właściwą pierwszej wiośnie życia, bytowi nie zachmurzonemu żadną doraźną troską, lub też płytkim umysłom nie pytającym o jutro, i zatopionym w egoistycznem użyciu. Pan Leonard, nie był dość młodym by wytłumaczyć ten wyraz zadowolenia i pewności siebie rozlany na całej postawie, być może więc iż wszystko w świecie szło po jego myśli, bo spoglądał w koło wesoły, oczyma nie zdradzającemi troski żadnej. Wyglądał on na zamożnego szlachcica, który rad z tego że jakiś interes zapędził go do miasta, gotuje się użyć czasu i pieniędzy bez żadnego niepotrzebnego skrupułu. Z tego więc zapewne powodu pan Leonard rad był z siebie i drugich. Zresztą fizyognomia jego nie miała żadnych cech szczególnych, był wysoki i barczysty dobrej tuszy, jakby na świadectwo że nie pogardzał wcale materyalnemi przyjemnościami bytu. Znać było po obwisłym podbródku i szerokich ustach jego które zawsze zdawały się coś smakować że musiał znać się doskonale na kuchni, a nos lekko zaczerwieniony dowodził że dobre wino uważał za konieczne dopełnienie smacznego obiadu. Twarz tę dość pospolitą zdobił wąs zawiesisty, czarny, starannie zakręcony i takaż hiszpanka, nadając jej trochę sztucznej powagi i charakteru.
Pan Horyłło kazał dorożce jechać prosto do Bocqueta, a tak mu było pilno się tam dostać, iż wyskoczył z dorożki, i rzuciwszy zapłatę woźnicy który mu się nisko ukłonił, z miną gęstą i zamaszystą, wszedł do handlu.
Tu obejrzał się naprzód, czy nie spotka kogo ze znajomych, a ponieważ przypadek zdarzył, iż spostrzegł same nieznane twarze, zwrócił się do kontuaru, gdzie już wszyscy przyjaźnie spoglądali na niego.
Pan Horyłło był tu widać jak w domu, usiadł na zwykłem miejscu, kazał sobie przynieść parę tuzinów ostryg, polędwicę z truflami, i wino które zwyczajnie pijał, poczem zatopił się w gastronomicznych rozkoszach.
Kiedy dopijał ostatniego kieliszka paląc dwuzłotowe cygaro, weszło kilku młodych ludzi, którzy widząc go, powitali wesoło.
— Horyłło, Horyłło! — wołał jeden — z kądże się tu wziąłeś?
— Przez cały tydzień szukaliśmy cię daremnie — mówił drugi — znikłeś jak kamfora, a zjawiasz się jak duch Banka przy uczcie.
Właśnie wówczas grywano w teatrze „Macbetha”, ztąd zapewne nasunęło się owo klasyczne porównanie młodemu człowiekowi.
— Tylko co wysiadłem z wagonu — odparł lakonicznie Horyłło.
— Gdzież jeździłeś?
Horyłło uśmiechnął się gładząc, nieznacznie kieszeń, ale nie dał żadnego bliższego objaśnienia co do swojej wycieczki.
— Czy wiecie — zagadnął jeden — Leonard teraz poświęca się na ołtarzu ludzkości.
— Dogląda chorych, grzebie umarłych, bierze w opiekę wdowy i sieroty — dodał drugi.
— Nie miałbym nic przeciwko temu ja także — pochwycił trzeci — byle wdowy były młode i ładne, a sieroty dorosłe.
Horyłło litośnie wzruszył ramionami.
— Alboż ja się bawię w podobne sentymenta — wyrzekł — znacie przecież moje zasady co do kobiet.
— Jego zasady! jest nieoszacowany! — wołano chórem.
— Ja sądzę — odezwał się dowcipniś towarzystwa — iż twoją zasadą, było właśnie nie mieć żadnej.
— Mylisz się młodzieńcze — odparł sentencyonalnie Horyłło — dowiedz się więc, iż unikam z przekonania kobiet które płaczą, jak to muszą czynić z obowiązku wdowy i sieroty.
— Ba! a od czegóż rola pocieszyciela?
— To się nie opłaca, nie cierpię próżnych ceremonii, ot niech żyje Alinka, dawnoście ją widzieli?
Żartuj zdrów, alboż nie wiemy, że jesteś mentorem urzędowym pięknej Teodory Sumskiej, i serdecznym przyjacielem jej męża.
Horyłło znowu wzruszył ramionami.
— Nie bójcie się — wyrzekł z cynicznym uśmiechem — nie złapię się już na podobne szarmy, a mnie to po co, ot mówcie lepiej o Alinie.
— Alinka robi się nieprzystępną od czasu jak dostała rolę wieszczki w nowym balecie, jakiś tryton zawrócił jej głowę.
— Co tam Alina — rzucił ktoś z boku — czy wiesz, że pyszny cyrk zjechał do Warszawy, konie mają dzielne a przytem ładne kobiety, szczególniej jedna... osądzisz.
— Trzeba będzie to zobaczyć — odparł Horyłło, który słuchając tych ważnych brukowych wiadomości wykałał sobie zęby białą pulchną rączką, na której błyszczał pierścień z wielkim brylantem,. — Czy który z was ma lożę?
— Nie jeszcze, trzeba ztąd posłać.
— A więc posyłajmy.
Niebawem garson odebrawszy polecenie wesołego towarzystwa, poszedł je spełnić, jednak powrócił z niczem, bilety wszystkie były rozkupione. Wprawdzie ktoś godził się odstąpić lożę, ale żądał dwa razy jej wartość. To wcale nie drogo zapewniał garson, przed wieczorem i za dwadzieścia rubli loży nie dostanie. To dowodzenie przekonało zupełnie zgromadzoną młodzież, zrobiono więc składkę na lożę.
— A teraz gdzie idziemy? — spytał dowcipniś towarzystwa — dopiero piąta, do rozpoczęcia widowiska mamy jeszcze trzy godziny, a gdybyśmy je tu przesiedzieli, to z pewnością amazonki, dwoiłyby nam się w oczach.
— Idźmy na spacer — zaproponował drugi.
— Dziękuję uniżenie — przerwał Horyłło — zapominacie jak widzę, że tylko co wyszedłem z wagonu, mam dość spacerów, jadę do domu przebrać się, zejdziemy się u Loursa.
Załatwiwszy tę ważną sprawę, towarzystwo rozeszło się nie szczędząc głośnych uściśnień i wykrzykników; a pan Leonard znowu wsiadł w dorożkę.
Tym razem jednak nie obiecywał podwójnej płacy i zasunąwszy się w głąb powozu, jechał po mału jak zwykli śmiertelnicy. Dorożka toczyła się Marszałkowską ulicą a z tamtąd minąwszy aleje skręciła na Hożą, aż zatrzymała się przed lichym parterowym domkiem.
Horyłło wysiadł, powoli zapomniawszy zupełnie o młodzieńczej żywości z jaką wyskoczył do Bocquet’a i wszedł na źle brukowany dziedziniec. Tam w głębi był dom drugi z odrapanym ganeczkiem, parę wybitych szyb zaklejone było papierem. Horyłło minął jedne i drugie drzwi, aż wreszcie zastukał silnie do bocznego mieszkania.
Nie otworzono zaraz, wewnątrz odezwały się naprzód głosy dziecinne, potem dopiero kroki jakieś, w końcu klucz obrócono w zamku a na progu ukazała się kobieta.
— Cóż u djabła Teresko — odezwał się szorstko Leonard — każesz mi tak długo czekać podedrzwiami, czy nie widziałaś że idę.
Ona nie odpowiedziała nic, stała na miejscu patrząc na niego blademi oczyma. Dzieci czepiały się jej sukni, ale przybiegły powitać ojca i nie okazały niczem radości z jego powrotu.
W mieszkaniu znać było nędzę, wyglądała ona z nagich ścian, ubogich sprzętów, z szyb załatanych papierem, a nade wszystko z twarzy tej kobiety i jej dzieci.
Pan Leonard jednak przywykły snadź do tego widoku nie zwrócił najmniejszej uwagi na stan swojej rodziny, wszedłszy rzucił kapelusz i laskę na fortepian, jedyny zbytkowy mebel zabierający prawie pół pokoju, a sam usiadł na starej sofie.
— I czegóż tak stoisz jak skamieniała — wyrzekł do żony.
Pani Horyłło jak automat w ruch wprawiony naciśnieniem sprężyny, powróciła na miejsce z którego tylko co powstała przy małym stoliku pod oknem. Leżały tam wszystkie przybory do szycia, wzięła porzuconą robotę i nie uważając na obecność męża, naprawiała dalej starą dziecinną sukienkę.
Była to kobieta młoda jeszcze, twarz jej blada i wywiędła, nosiła ślady niepospolitej piękności. Jasnowłosa, jasnooka, miała ona jedną z tych szczęśliwych fizyognomii, co zdają się stworzone do samych uśmiechów, którym nie przystoją łzy lub wyraz boleści. Jednak los nielitościwy nie uskąpił jej widać trosk i cierpień i życie wyryło się twardemi stygmatami na całej postaci pochylonej naprzód, jak gdyby przygniecionej moralnym ciężarem. Czoło jej niegdyś gładkie i białe nabrało żółtawej barwy, źrenice przedwcześnie straciły blask młodzieńczy i urok wesela, rumieńce zeszły z lica, a ślady łez palących podkrążyły sinemi znakami powieki. Usta wdzięcznego wykroju zaledwie odznaczały się bladą barwą na twarzy noszącej widoczne ślady pognębienia, bo spojrzenie jej było tak zmęczone, jak gdyby od bardzo dawna nie spoczęło na żadnym pocieszającym przedmiocie, a promienie nadziei zgasły dla nich na zawsze.
Ubranie jej świadczyło o zupełnem zaniedbaniu, symptomat ten w kobiecie co tak niedawno musiała być młodą i piękną, był wymownym.
Snadź wśród rozmaitych nędz naturalnych i moralnych zapomniała o samej sobie, i straciła nawet wzgląd na powierzchowność własną, zapewne czas w który była piękną, gdy z przyjemnością spoglądała w lustro strojąc głowę kwiatami, wydawał jej się oddalonym o całe wieki.
Miała na sobie ciemną perkalową suknię, źle przystającą do wychudłej figury, koło szyi brakowało kołnierzyka, a bogate włosy gładko zaczesane i splecione nad karkiem, zwieszały się nad nim ciężarem swoim. Włosy te jasno-blond z popielatym odcieniem, stanowiły same przez się rodzaj piękności, ostatnią jaka pozostała tej kobiecie.
Drobne jej delikatne ręce pracowały niezmordowanie, bo też widać było w ubraniu dzieci złożonem z samych łat tylko, gwałtowną tego potrzebę. Dzieci było aż czworo, wszystko dziewczynki wiotkie i blade jak matka. Dwie starsze siedmio i sześcioletnia zajmowały się gorliwie najmłodszą Marylką, która chwiejąc się na drobnych nóżkach, czepiała się sprzętów i próbowała stawiać pierwsze kroki.
Chwila podobna w życiu dziecka to epoka dla matki, zazwyczaj ona otaczając je rękoma zachęca i ośmiela uśmiechem, tutaj jednak pani Horyłło nie porzucała roboty i tylko czasem zwracała znużony wzrok na igraszki dzieci, częściej nierównie spoglądała na łóżeczko gdzie leżała średnia córeczka, chora zapewne bo słychać było w pokoju jej ciężki oddech, przerywany niekiedy kaszlem.
Pan Leonard nie zwrócił wcale na to uwagi, poklepał po twarzy najstarszą dziewczynkę Michasię i na tem skończyły się objawy jego rodzicielskiej czułości; prawda też że Michasia przyjęła je bardzo zimno.
— Na honor — odezwał się nowo przybyły — osobliwie mnie tu witacie, dzieci się mnie boją, patrzą na mnie jak na raroga.
Żona podniosła głowę, popatrzyła przez chwilę na męża szklannemi oczyma, wargi jej zadrgały, ale nie powiedziała nic.
— Cóż, czyś oniemiała Tereska — krzyknął mąż zniecierpliwiony.
— Natalka chora, mów ciszej — wyrzekła wówczas pokazując mu śpiącą córkę.
— Chora, wielka rzecz, dzieci zawsze chorują, zwłaszcza gdy mają tak niedołężną matkę jak ty.
Teresa połknęła tę gorzką obelgę w milczeniu, zapewne musiała nieraz słyszeć podobne, może też słowa męża nie obchodziły ją zupełnie. Trudno było coś wyczytać z jej zmęczonej twarzy. Ten rodzaj rezygnacyi i biernego oporu do wściekłości przyprowadził Horyłłę. Miał on zbyt wiele na sumieniu względem żony, by mógł patrzeć na nią spokojnie.
— A cóż za nieznośna kobieta — wrzasnął nie zważając na śpiące dziecko — cedzi słowa jakby za nie płaciła.
Natalka poruszyła się gwałtownie w łóżeczku, matka pobiegła, nachyliła się nad nią i probowała uśpić na powrót.
— Cóż u djabła jest temu dziecku?
Teresa wyprostowała się i podeszła do męża.
— Ty pytasz mnie o to — wyrzekła, a na jej twarz wystąpił rumieniec oburzenia.
— Tak, tak, pytam po raz dziesiąty.
— Było głodne, nie miałam mu nic dać prócz chleba i trochy mleka, którego nawet przegotować nie miałam przy czem, było zimno, nie było czem napalić.
— Znowu chcesz pieniędzy, zkąd że ich wezmę?
— Zkąd powtórzyła — a w oczach jej zamigotał złowrogi płomień, jak dawna iskra rozdmuchana w popiele — zkąd? a zkąd bierzesz na zbytki, na te piękne ubrania, na dorożki któremi jeździsz, na....
Teresa nie chciała lub nie mogła podejrzewać więcej niż dostrzegała i albo nie wiedziała o wykwintnych śniadaniach u Bocqueta, ani o Alinie, ani o lożach na cyrk podwójnie płaconych, albo też nie chciała tego wypowiedzieć. Głos jej był cichy i drżący jak gdyby łzy wewnętrzne, odbierały mu właściwe brzmienie. Za całą odpowiedź Horyłło parsknął śmiechem.
— Na honor ta kobieta oszalała — zawołał — cóż to myślisz że będę siedział w tej norze w łachmanach, jak ty co wyglądasz na ostatniego szurgota. Ja mam stosunki z ludźmi, względem których muszę okazać się przyzwoicie, inaczej naprawdę zostałabyś bez chleba. Ty bez rachunku wydajesz pieniądze, a ja myślę o utrzymaniu waszem i robię interesa o jakich nawet nie masz pojęcia.... rozumiesz!
— Tak rozumiem że ty żyjesz w dostatkach, w czasie gdy dzieci są w nędzy.
I pochwyciła najmłodszą córeczkę i przycisnęła ją konwulsyjnie do piersi.
— Pracuję na to ażebym miał — ofuknął mąż — a ty co, siedzisz tutaj nie ubrana, nie uczesana, nie podobna do Bożego stworzenia, jak jaka wyrobnica.
— Ha żebym była wyrobnicą i miała silne ręce tobym przecie musiała zapracować na te biedne dzieci, bez pomocy niczyjej, i nie wyglądałabym twojej łaski, ale ręce moje zaledwie igłę utrzymać mogą.
— Dajesz przecież lekcye muzyki, wiem o tem.
— Tak, po złotemu za godzinę, a takich mam dwie zaledwie.
— A któż ci winien żeś do niczego, inne kobiety umieją sobie radzić, a ty tylko potrafisz płakać i narzekać.
— Radzić sobie, jak radzić? — spytała wlepiając w niego zamglone oczy.
Mąż zaczął się śmiać.
— Głupia jesteś Teresko i kwita. Patrz ja sobie radzić muszę, inaczej ty i dzieci poszlibyście z torbami przy twojej muzyce.
Pognębiona kobieta spuściła głowę na piersi.
— A do tego — mówił dalej nielitościwy Horyłło — zbrzydłaś jak noc, zestarzałaś się jak kościelna baba. Ktoby też powiedział patrząc na ciebie żeś była wcale przystojną panną, a ja dalibóg kochałem się w tobie; dziś wyglądasz starzej odemnie, z Tereni zrobiłaś się Terechą. Oho oszukaliście mnie ładnie nie tylko co do posagu, muszę sobie oddać sprawiedliwość żem się dał wystrychnąć na dudka, i złapać na okrutny kawał.
Żona przywykła widać do tych słodkich słów męża usiadła znów do roboty, nie odpowiadając na nie wcale.
— Rzuć że raz te gałgany — zawołał Leonard — na które patrzeć obrzydliwie, a nagotuj mi świeżą bieliznę, przecież muszę się ubrać i wyjść, nie będę siedział tutaj.
Powstała od razu ale nie ruszyła się z miejsca.
— Musisz mi wprzód dać pieniędzy — wyrzekła cicho ale stanowczo.
— Nie dam.
— Dasz — syknęła — dzieci potrzebują ciepłej strawy.
— Masz swoje zarobione tą głupią muzyką.
— Czy sądzisz że gdybym miała złamany grosz w kieszeni, odezwałabym się do ciebie, sama prędzejbym z głodu umarła, ale dzieci... dzieci...
Było coś rozdzierającego w jej głosie, nie to jednak zapewne wzruszyło męża, zrozumiał że tym razem mu nie ustąpi, że ta zdeptana, pognębiona istota zdolną była w pewnych wyjątkowych razach do nieprzełamanego oporu. Wyjął więc ze złością portmonetkę i starannie ukrywając jej objętość rzucił żonie trzyrublówkę.
— Masz — wyrzekł z miną dobroczyńcy — a oszczędzaj, wiesz że nie mamy nic.
Teraz dopiero schowawszy tak drogo okupione trzy ruble, Teresa zabrała się do wykonania rozkazów męża, dobyła z komody białą jak śnieg koszulę i położyła ją na stole.
Horyłło zbliżył się i zaczął ją przeglądać z uwagą, kobieta patrzyła na niego niespokojnie, lękając się widocznie jakiego objawu niezadowolenia. Jakoż obawa jej spełniła się, znalazła się niewidoczna plamka czy źle zaprasowany fałd, nad którym zmarszczyło się czoło Leonarda. Rzucił na żonę piorunujące wejrzenie i zgniótłszy w ręku koszulę zawołał:
— Przecież ja takiej ścierki nie włożę. Czyż nie potrafisz nawet nic wyprasować porządnie? Daj mi drugą.
Los prześladował dnia tego biedną Teresę, czy też mąż rozgniewany porażką na pieniężnem polu, mścił się nad nią w ten sposób, bo druga koszula doznała losu pierwszej. Trzecia dopiero znalazła łaskę w jego oczach, bo gotował się ubrać, klnąc i mrucząc coś przez zęby gdy zastukano do drzwi.
— Nie otwieraj — zawołał Horyłło — widząc że żona powstała z miejsca.
— To moja uczennica przychodzi na lekcyę — szepnęła.
— A mnie co u djabła do twoich lekcyj — niech zaczeka aż wyjdę.
— Możesz przecie ubierać się w pierwszym pokoju, ta panienka czekać nie ma czasu.
— A więc to panienka, a czy ładna?
Teresa wzruszyła ramionami.
— Rówiennica Michasi — odparła tylko.
— Dajże teraz pokój tym bębnom i tym brzdąkaniom, wiesz żeś mi potrzebna.
Stukanie do drzwi odezwało się znowu.
— Słuchaj — zawołała gorączkowo Teresa — te lekcye to mój jedyny zarobek, nie mogę, nie chcę ich opuszczać.
— Nie chcę — powtórzył Horyłło — któż tutaj ma prawo rozkazywać ja czy ty.
— Ale...
— Żadnych ale, nie chcę mieć za twoją złotówkę rozklekotanych uszów.
Teresa spuściła głowę z wyrazem rozpaczy. W tej chwili najstarsza córeczka, która słuchała uważnie tej całej sceny, i zapewne oddawna była przyzwyczajona do smutnego stosunku rodziców, nie mogącego się w podobnych warunkach ukryć przed bystrem okiem dzieci, zbliżyła się po cichu do matki.
— Mamo szepnęła, wszak to Józia przychodzi, ja wyjdę do niej, powiem że Natalka śpi, i pobawię się z nią pod oknami, a służąca co ją odprowadziła odejdzie sobie, widziałam że jej śpieszno.
Teresa nachyliła się i przycisnęła usta do włosów dziecka, a Michasia wysunęła się z pokoju; ale nim wyszła, rzuciła na ojca jedno z tych wymownych spojrzeń, strasznych swoją treścią. Ona w głębi swego serduszka wydała na niego wyrok nieodwołalny.
Ojciec i matka nawet, zajęci swojem położeniem nie zwrócili na to uwagi, przecież była to jedna z tych chwil co na wieki zostają w pamięci i czasem w późnej przyszłości wznoszą pomiędzy ludzi niecofnione niczem zapory, rozrywając związki krwi i serca.
Kiedy wreszcie Horyłło wyświeżony, jak z igły, wyperfumowany, z wymuskanym wąsem, z elegancką laseczką w ręku, wyszedł z mieszkania, kiedy żona widziała jak minąwszy dziedziniec zniknął w bramie ulicznej, odetchnęła z głębi piersi, jakby zrzuciła tłoczący ją ciężar. Był to jednak jedyny objaw uczuć lub ulgi jakiej doznała, nawyknienie cierpienia stało się dla niej drugą naturą, niewola moralna w jakiej zostawała, obejście brutalne które zmuszoną była znosić, wyryło już na niej niestarte piętno. Kiedyś, dawniej może, oburzała się na nie i buntowała, dzisiaj to minęło, była jak drzewo nachylone od podmuchów wichrów, jak rozbitek bez steru, miotany falami.
Zresztą nie miała czasu zastanawiać się nad położeniem, zaledwie bowiem drzwi zamknęły się za Horyłłą, dzieci jak ptaki spłoszone zbiegły się do niej, nawet Natalka od dawna obudzona która ze strachu leżała cicho w łóżeczku, podniosła główkę i spoglądała dokoła, jakby chciała się przekonać że matka była samą, że minęła owa burza w jej pojęciu wcielona w ojca, wichrząca małym światkiem. Zaraz także Michasia prowadząc Józię wpadła wesoło z dziedzińca, a w czasie gdy matka zabierała się do lekcyi, ona sprzątnęła rozrzucone rzeczy i zaczęła bawić się z najmłodszą siostrzyczką.
Panowała więc pomiędzy dziećmi przynajmniej względna radość. Wiek ten jeśli potrafi rozumować i myślić, nie umie przewidywać, dla tego największa nawet burza losu nie spędzi na długo uśmiechu z ust, ani zakłóci pogody młodego umysłu. Ból, smutek cierpienia oddziaływa tylko na obecną chwilę nie odchylając wcale tajemniczej zasłony przyszłości, ani mącąc teraźniejszość wspomnieniem złego.
Dla tego tego też Teresa patrzała osłupiałym wzrokiem na wesele dzieci, scena z mężem tysiączny raz może powtórzona, była dla niej zawsze jednako bolesną, łamała jej ducha jak tortura łamała jej członki, i odejmowała do reszty odwagę i wiarę w siebie. Ta ofiara brutalstwa męża, gotową była uwierzyć w swoją nieudolność, gotową była potwierdzić w głębi ducha obelgi których on jej nie szczędził. Otoczona miłością, spokojem, szczęściem, byłaby może odważną i energiczną, gdy tymczasem dzisiaj, zaledwie czuła się zdolną spełniać najpowszedniejsze obowiązki.
W milczeniu usiadła na krześle przy swojej uczennicy, i szklannemi oczyma spoglądała na nuty rozłożone, usiłując do tej prostej czynności zebrać uwagę.
Ale to było nad jej siły; wstrząśnienie doznane było zbyt świeże i silne, co chwila myśli jej wymykały się przed kontrolą woli i biegły daleko w przeszłość niepowrotną.
Był czas gdzie ona była szczęściem i weselem rodziców, ukochaną Terenią, pieszczotą matki i ojca, gdzie uśmiech jej rozweselał dom cały, a wszyscy na wyścigi starali się go wywołać, Czas tu był dalekim bardzo.
Widziała siebie płochą, bezmyślną dziewczyną, piękną jak sama młodość, rwącą się do życia, nie pojmującą ani obowiązków i prawdziwych słodyczy jego, ani też przewidując bólów i zawodów.
Wszystko to leżało po za granicami jej umysłu. Potem widziała siebie narzeczoną i żoną w pierwszych dniach miodowego miesiąca. Ah wspomnienia te nie były już tak jasne i czyste, w czarę życia jej odtąd poczynały mieszać się niekiedy krople goryczy, krople te spadały coraz częściej, aż w końcu stały się dla niej chlebem codziennym, aż od cierpienia do cierpienia, od zawodu do zawodu, doszła wreszcie do obecnej chwili. Czas to był krótki na lata, ale długi bardzo, jeśli go się mierzyło tłumionemi łzami, goryczą zebraną w piersi.
Chwile młodości przeszły jak sen szybkie i niepowrotne, z niemi razem uleciała na zawsze piękność jej i wesele, znikły marzenia, rozwiały się nadzieje. Dziś nie mogła się już niczego spodziewać od przyszłości, ani dźwigać na powrót gmach życia. Ze wszystkich skarbów wyniesionych z rodzicielskiego domu, nie pozostało jej nic wcale, źle uzbrojona na walkę bytu została pokonaną od razu, roztrwoniła i zmarnowała dary losu bez pożytku, a teraz musiała dźwigać dalej jarzmo swoje jakkolwiek bezsilna i znękana. W życiu tem nic zmienić się już nie mogło, musiała znosić i cierpieć, musiała żebrać prawie u męża o kęs chleba rzucony z łaski dla siebie i dzieci, bo zapracować go nie była zdolną. Więc poniżenie miało być jej pokarmem aż do śmierci dzień po dniu godzina po godzinie, dopóki nie wyczerpie się zapas sił, nie zużyje tchnienie. Miała patrzeć na wzrastające potrzeby ukochanych istot, nie mogąc im niczem zaradzić, i przewidywać dla nich także życie męczeństwa, jak to co było jej udziałem.
Tonęła myślą w tej strasznej przyszłości bez wyjścia, z wzrastającem przerażeniem, a tymczasem uczennica wygrywała fałszywie jej egzercycye i wprawy rozłożone na pulpicie.
Czasem Teresa wracając chwilowo do rzeczywistości, poprawiała jej omyłki, najczęściej jednak słuchała machinalnie, znużenie silniejsze było od woli.
Lekcya ta była źle płatną, a jednak porównawszy zapłatę z korzyścią nie można się było nią oburzyć; nauczycielka nie umiała wiele, nie miała żadnej zdefiniowanej metody, a co ważniejsza była tak rozstrojona i zmartwiała, iż z trudnością zwracała uwagę na to co działo się przy niej.
Uczennica odchodziła zazwyczaj, odegrawszy swoją godzinę, skoro przysłano po nią służącą, nie czyniąc prawie żadnych postępów. Teresa czasem witała ją i żegnała obojętnem skinieniem głowy. Czasem znów w gorączkowych chwilach energii, czując potrzebę własnej pracy, z zapałem brała się do lekcyi, ale w tym wyczerpanym duchu zapał nie trwał długo i kobieta znów powracała do swojej apatyi.
Gdy tak Teresa z trudnością oddawała się powszednim obowiązkom, mąż jej zdążał spiesznym krokiem ku miastu; na cyrk było jeszcze za wcześnie, widać jednak Horyłło miał inne interesa lub rozrywki na myśli, bo zatrzymał się przed wielkim domem w Jerozolimskiej alei, wszedł na drugie piętro i zadzwonił do mieszkania właściciela Urbana Herknera. Drzwi otworzył mu niebawem młody człowiek w uniwersyteckim mundurze.
— Jak się masz panie Stanisławie — zawołał Horyłło witając go przyjaźnie — czy zastałem ojca?
— Ojciec powróci zaraz zapewne.
— A mama? — spytał uprzejmie Horyłło.
— Mama w kościele.
— Pozwolisz mi zaczekać na ojca mam do niego mały interes.
— I owszem — wyrzekł Stanisław, robiąc miejsce dla gościa, którego wprowadził do salonu.
Było to ładne mieszkanie urządzone z wygodą i pewnym wykwintem, jak to zwykle bywa u właścicieli którzy mogą sobie pod tym względem dogodzić; zresztą salon ten jak tysiące innych nie miał żadnej właściwej fizyognomii, nie zdradzał niczem gustu ani zajęć swoich mieszkańców, meble, lustra, firanki i portyery zawieszone we właściwych miejscach, nie nosiły zgoła żadnego charakteru, nie kazały niczego się domyślać i nie zaciekawiały niczem.
Młody Herkner wskazał miejsce panu Leonardowi, a sam wsparł się o krzesło naprzeciw niego, ale nie czując się zapewne w obowiązku bawić gościa ojca swojego milczał.
Horyłło nie zrażony wcale, ani lakonicznemi odpowiedziami Stanisława, ani jego obecnem milczeniem, rzucił okiem po pokoju jak gdyby szukając w nim wątku do zawiązania rozmowy. Nie znalazł go jednak, ściany obite ładnym papierem były zupełnie nagie, na stołach nie było nic prócz zaścielających je makat.
Zawiedziony w tym względzie gość, naturalnie szukał w myśli własnej, czemby mógł trafić do przekonania młodego gospodarza domu, i zająć z przyjemnością dla niego, a z pożytkiem dla siebie czas oczekiwania. Staś Herkner bowiem był jedynakiem, a zatem i dziedzicem wcale poważnej fortuny ojca, zaokrąglającej się z dniem każdym, z ludźmi zaś mającemi podobne stanowisko, pan Leonard starał się zawsze zostawać w przyjaznych stosunkach. Sądził więc że cyrk dzisiejszy, zainteresuje młodego człowieka, i dla tego zapytał go po chwili:
— Nie wybierasz się pan na dzisiejsze widowisko?
— Na jakie widowisko?
— Jakto, nie wiesz pan nawet co się dzieje w Warszawie?
— Widowiska w ogóle obchodzą mnie mało.
— Nawet cyrk, cyrk sławny z piękności swoich koni?
Pan Leonard chciał dodać coś o równej piękności kobiet, ale nie uczynił tego, było coś sztywnego w obejściu studenta uniwersytetu, co odejmowało swobodę języka jemu nawet, zatrzymał się więc na koniach, resztę zamierzając dopowiedzieć później, przy sposobności. Zapewne dobrze uczynił, bo Stanisław odparł obojętnie:
— Nie znam się na koniach, a sztuk łamanych nie cierpię.
— A to jakiś sensat — pomyślał sobie Horyłło, spoglądając z pod oka uważnie na młodego Herknera.
Rzeczywiście powierzchowność jego zupełnie usprawiedliwiała tę uwagę, na czole wysokiem wymodelowanem w wyraźne wypukłości, leżała dziwna powaga, zamyślenie i jakby troska tłumiona. Brwi ciemne delikatnie narysowane, schodziły się prawie nad orlim nosem, nadając surowy i energiczny wyraz całej twarzy. Pod temi brwiami jednak płonęły oczy pełne przepaścistych głębi, pełne wilgotnych połysków, oczy kryształowej czystości, jak źrenice dziewicze, przysłonione długiemi powiekami, i jedwabiem rzęs, oczy o zmiennem spojrzeniu; czasem smutne jak noc jesienna, czasem łagodne jak powiew wiosny, to znów pełne przerażenia i trwogi, jak gdyby przed niemi roztaczały się jakieś straszliwe obrazy widne dla nich jednych. Może wówczas przyszłość stawiała mu sfinksowe zagadki, na które daremnie szukał odpowiedzi. Przecież życie jego zdawało się łatwem bardzo, syn zamożnych rodziców mógł zapewne iść za popędami myśli i uczuć, odrzucając na bok wszystkie troski. Widocznie w tym młodym duchu tkwiły jakieś niepokoje, jakieś wahania i rozłamy, one to nadały ten zmienny wyraz jego źrenicom. On zdawał się żyć zatopiony w abstrakcyjnym świecie, nie znając jeszcze żadnej namiętności. Różowe usta o wdzięcznym dziecinnym nie ledwie wykroju, sprzeczały się barwą i świeżością swoją, z surowym rysunkiem brwi i nosa, a martwa bladość lica z płomiennem spojrzeniem. Zresztą wysoki, szczupły i giętki miał w ruchach i podniesieniu głowy tę samą powagę jaką uderzało jego czoło, połączone z pewną niedbałością, cechującą ludzi zaabsorbowanych palącym problematem.
Dla każdego głębszego badacza, student uniwersytetu mógł przedstawiać ciekawy przedmiot studyów, każden musiał zastanowić się nad tą znaczącą postacią, i zapytać samego siebie jaką miała być przyszłość jego, bo wszystko w nim zdradzało pełnię sił wzburzonych i nie poddanych jeszcze żadnemu sterowi. Człowiek ten w złem i dobrem zarówno nie mógł być pospolitym, a jakąkolwiek miał obrać drogę, musiał zawsze dojść do swego celu, jeśli tylko cel ten jasno i wyraźnie sformułuje się w jego myśli.
Horyłło jednak nie był wcale fizyonomistą, a problemata rozbijające się w myśli młodego Herknera, leżały zupełnie po za kołem jego pojęć, szukał dalej czem podtrzymać rwącą się rozmowę i spytał znowu zaczynając z innego tematu.
— Jak widzę pan chodzisz na uniwersytet.
— Tak jest — odparł — na wydział prawny.
— I dla czegóż to? — spytał Horyłło, bez żadnej wyraźnej myśli.
— Ojciec mój chce bym został adwokatem.
— To piękne powołanie panie Stanisławie.
Młody człowiek wzruszył ramionami jakby nie koniecznie był tego przekonania, ale wyrzekł obojętnie:
— Być może.
— I dla czegóż to ojciec przeznacza panu ten zawód?
Stanisław rzucił nieufne pytające spojrzenie na gościa i nic nie odpowiedział.
— Przecież pan nie potrzebujesz pracować — mówił dalej Horyłło — ani ślęczyć nad kodeksami, możesz używać życia.
— Każden człowiek pracować powinien.
Słysząc to sentencyonalne zdanie, Horyłło z kolei spojrzał na studenta, jakby śledził czy on to mówi na prawdę, czy też uważa za stosowne, powtórzyć ogólnik w któren nikt nie wierzy, a niektórzy tylko w czyn wprowadzają z musu.
Ale spotkał marmurowe niezbadane czoło i tajemnicze oczy Stanisława. Widocznie rozmowa z nim była niepodobną. Horyłło zaczynał to pojmować gdy powrócił sam Herkner.
Był to człowiek około lat pięćdziesięciu, średniego wzrostu i średniej tuszy, szpakowate włosy krótko obstrzyżone, takież wąsy i faworyty, nadawały mu pozór wojskowego, tem bardziej że ruchy jego miały pewną rzutność, którą można było nazwać gorączkową, gdyby otwarta fizyognomia tego człowieka nie zacierała pierwszego wrażenia, i nie łagodziła szorstkości obejścia.
Urban Herkner zarówno jak i syn jego, miał wysokie czoło, świadczące o rozwinięciu władz umysłowych. Regularne rysy którym wiek odjął delikatność młodzieńczą, zachowały jednak pewną harmonię, a jeśli jego wielkie inteligentne oczy, nie patrzyły wprost przed siebie, i chętnie przebiegały z przedmiotu na przedmiot, nie zatrzymując się nigdzie, można to było złożyć na karb żywości charakteru, która także przebijała się w ruchach. Twarz jego powleczona ceglastym kolorytem, przerżnięta była drobnemi zmarszczkami; zmarszczki te jednak były w sprzeczności z rysami, zdawały się biedz nieprawidłowo, tworząc niejako drugą fizyognomię wyraźniejszą z dniem każdym i zacierającą coraz bardziej tę, którą obdarzyła go natura.
Zresztą w tym człowieku tak samo jak i w salonie jego wszystko było przyzwoite. Herkner dbał o formy zewnętrzne, i starał się usilnie o to by niczem nie zwracać uwagi, i nigdy nie razić oczów ludzkich. Maksymę tę ściśle wprowadzał w czyn, nie wypowiadając ją daremnie.
Wszedłszy do salonu powitał uprzejmie Horyłłę, rzucając na syna ukradkowe spojrzenie. Może ciekawy był o czem ci dwaj ludzie tak różni od siebie mówić mogli, ciekawości tej jednak nie zdradził niczem.
Stanisław też, zobaczywszy ojca, natychmiast wysunął się z pokoju, jak gdyby dotrzymując towarzystwa Horylle, spełniał tylko przykry obowiązek gościnności. Po wyjściu jego nastąpiła chwila ciszy. Herkner i Horyłło słuchali aż zniknął odgłos kroków, albo też czekali nawzajem któren z nich przerwie milczenie. Pomiędzy niemi zdawał się panować pewien przymus.
— Czy nie masz mi nic powiedzieć panie Leonardzie? — zagadnął wreszcie z tłumioną niecierpliwością gospodarz domu.
— Ja tylko co powróciłem ze wsi, dokąd jeździłem za interesami, ale tutaj w Warszawie czy nic nie zaszło nowego?
— A cóżby zajść mogło?
Horyłło uśmiechnął się nieznacznie sam do siebie.
— Wiesz to zapewne lepiej odemnie panie Urbanie.
Ci dwaj ludzie patrzyli długo na siebie badawczo, ale żaden nie potrafił nic wyczytać z twarzy drugiego.
— Bądźmy lepiej szczeremi Horyłło — odezwał się Herkner.
Horyłło zaśmiał się grubym głosem.
— Ja zawsze jestem szczery — odezwał się rubasznie — skoro mi to korzyść przynieść może.
Ten wstęp nie podobał się gospodarzowi, i na twarzy jego ukazał się teraz widocznie kontrast rysów z wyrazem, przecież po chwili odezwał się znowu.
— Czy widziałeś pan Skalską?
— A to po co, nie spieszyłem się do niej.
Herkner zagryzł wargi.
— Podobno Skalska zamierzała radzić się prawnika?
— Ba! i o cóż, z czemżeby się do niego udała?
— Powinieneś to pan wiedzieć.
— Ja nic nie wiem, wracam ze wsi w tej chwili. Ktoby się tego mógł po tej babie spodziewać, zdawało się że nie umie trzech zliczyć i tylko potrafi płakać za nieboszczykiem mężem.
Herkner słuchał go jak człowiek, który podejrzewał cudzą prawdomówność.
— A więc — wyrzekł po chwili — dowiedz się pan co to znaczy, ja potrzebuję to wiedzieć.
Horyłło spojrzał na niego ze znaczącym uśmiechem, uderzając się znowu po kieszeni.
— Nie potrzebujesz się niczego obawiać panie Urbanie — zawołał.
— Ja się nie obawiam.
— Więc cóż cię ta baba i jej adwokat obchodzi?
— Chcę wiedzieć co tam zaszło, lubię wiedzieć zawczasu jak rzeczy stoją i czego się mam spodziewać.
— Dobrze, dowiem się jutro o wszystkiem, a dziś ja także przyszedłem tu z propozycyą.
— Jaką?
— Trafia się dobry interes.
Powiedziawszy to zatrzymał się, jak gdyby zostawiał resztę domyślności słuchacza. Ale słuchacz był niedomyślny.
— Tylko trzeba za niego zapłacić.
— Cóż to za interes? — spytał Herkner — jeśli dobry na prawdę, to moglibyśmy go przedsięwziąć do spółki.
— Hm! do spółki, z ochotą ja się piszę na połowę zysków.
Herkner milczał i słuchał.
— Mam tu właśnie znajomego dzielnego chłopca co się zowie; jak zwykle dzielne chłopcy więcej wydaje niż ma, tem bardziej że szalenie zakochany w żonie, a żona stroić się lubi, potrzeba mu więc pożyczyć nie wielką sumką 40,000, ale majątek duży i czysty jak kryształ.
— W takich warunkach łatwo dostanie.
— Otóż pomyślałem zaraz o tobie, panie Urbanie.
— Dla czegóżby nie, dać mogę, chodzi o warunki.
— On chce wziąć na hypotekę, gubernia Warszawska.
— Powtarzam dać mogę, tylko nie widzę tutaj tych wielkich zysków.
— Ale bo widzisz panie Urbanie jest tam mała trudność.
Oczy Herknera zamigotały, jak psa gończego co poczuje zwierzynę.
— Trudność — wyrzekł badawczo — a jaka?
— Jest tam stary ojciec.
— I cóż z tego?
— Otóż hypoteka na jego imie uregulowana.
— Hm! — rzekł szyderczo Herkner — to zmienia trochę postać rzeczy, w takim razie nie ma co myślić o hypotece.
— Niema i jest, syn ma to samo imię chrzestne co ojciec, gospodaruje w majątku od lat kilku, ojciec mieszka w drugiej gubernii, słowem każdy w najlepszej wierze pożyczyć może.
— Tak pożyczyć zapewne — ale czy odebrać?
— Ależ syn jedynak — powiadam — oczko w głowie rodziców, gdyby zaprzeczyli długu, podaliby tem samem syna za fałszerza.
— Bywają rozmaici ojcowie. Ja sam....
— Nie o ciebie idzie, ten o którym mówię, jest dobrego gatunku, zaręczam.
Herkner zamyślił się.
— No cóż? — pytał Horyłlo.
— Nie — odparł stanowczo gospodarz domu — ja tego interesu nie zrobię.
— A to dla czego? nie powiedziałem jeszcze warunków: Józio Sumski zahypotekuje z chęcią dwa razy taką sumę jaką weźmie.
Pożądliwy wyraz zamigotał na twarzy kapitalisty, ale pomimo to odpowiedział:
— Nie panie Leonardzie, to nie dla mnie interes.
— Jakto, czy uważasz pan za niepodobny?
— Uchowaj Boże, wiesz pan dobrze iż należę do ludzi, którzy nie wierzą w niepodobieństwa, można zrobić wszystko na świecie, byle się umieć wziąść do rzeczy.
— A więc o cóż chodzi?
— O wiele rzeczy! domyślisz się ich pan sam bardzo łatwo.
— Nie, na honor.
— Naprzód — mówił Herkner — źle zrobiłeś udając się do mnie.
— Czemu?
— Bo jak sam trafnie powiedziałeś, panie Leonardzie, interes ten można zrobić w dobrej wierze, a tam gdzie to jest możebne, nie należy nigdy działać inaczej; dobra wiara to stały grunt pod nogami na którym się oprzeć można, potrzeba zawsze aby przynajmniej miała ją jedna ze stron działających. A co więcej tutaj dobra wiara pożyczającego, będzie najlepszą gwarancyą odbioru sumy. Naprzód iż tym sposobem położy się nacisk moralny na rodziców twego klienta powtóre że kwota jaką ja, lub każdy inny znający dokładnie stan rzeczy, musiałby zahypotekować dla skompensowania ryzyka, byłaby zbyt wielką, i mogłaby doprowadzić do wybuchu. Ludzie co zacierają nieraz drobną plamę bez wahania, cofają się przed zbyt wielką ofiarą. Sądzę więc iż dla twego klienta, będzie daleko lepiej, jeśli wynajdziesz mu pan jakiego kapitalistę, lub lepiej jeszcze kapitalistkę, którychby to było jedynym funduszem, wszak hypoteka dobra. Rzecz więc trudną nie będzie, a ty panie Leonardzie, będziesz miał w takim razie, pełne prawo żądać nie małego procentu, za twoje skuteczne zabiegi, skoro klient nic nie straci, na wartości hypotekowanej sumy.
Horyłło słuchał w milczeniu tej długiej przemowy, musiał jednak uznać w duchu słuszność rozumowań Herknera, bo wyrzekł po chwili:
— Trzeba przyznać, panie Urbanie, iż masz zawsze doskonałe przyczyny odmowy.
— Ba! — odparł gospodarz domu — każdy interes ma swoją moralną stronę, a tej nigdy pomijać nie należy.
Mówił to z najlepszą wiarą, tak dalece iż słuchając go i patrząc na niego, można było przysiądz na niewinność tego człowieka. Zapewne wyrobił on sobie o wyrazach pojęcia sprzeczne z ogółem, bo nie było w nim żadnej hipokryzyi. W tem zapewne leżała tajemnica jego powodzenia.
Posiadał ten bystry zmysł objęcia przedmiotu każdego z pierwszego wejrzenia i umiał zastosować należycie środki do tajemniczych obrachowań swoich. To właśnie nazywał moralną stroną interesu. Dla tego też rzadko bardzo mylił się w przypuszczalnych rezultatach, a grając niejako na pewno wygrywał prawie zawsze. W interesie przedstawianym mu przez Horyłłę trzeba było przyjąć rolę oszukanego, otóż ta rola nie przypadała wcale do smaku Herknera, czuł dobrze iż odegrałby ją nie osobliwie, bo miał rodzaj pogardy dla ludzi, co się oszukać dawali, i nie chciał być nawet dobrowolnie policzonym do nich. Miał reputacyę szczwanego lisa, której narażać nie chciał, wiedział zresztą że w podobnym wypadku, zdania byłyby zawsze podzielone co do jego osoby, i nie chciał podejmować się tak wielkiego ryzyka, dla stosunkowo marnej sumy kilkudziesięciu tysięcy.
Horyłło nie nalegał, otrzymał on darmo dobrą radę od Herknera i postanowił z niej korzystać. A że godzina rozpoczęcia cyrku się zbliżała, pożegnał go i wyszedł.
Idąc jednak rozmyślał nad sposobami wprowadzenia ją w czyn i zaraz od jutra zamierzał poruszyć znane sobie sprężyny by wynaleźć właściciela kapitału, posiadającego moralne cechy wskazane przez biegłego Herknera, gdy niespodzianie ujrzał idącego naprzeciw siebie drugą stroną ulicy człowieka w wytartym paltocie i zatłuszczonej czapce, na którego zawołał.
— Panie Strzygalski, panie Strzygalski!
Zainteresowany w ten sposób przechodzień, podniósł głowę i obejrzał się w koło, a poznawszy Horyłłę, przeszedł bez wahania środkiem błotnistej ulicy, by się do niego zbliżyć.
Powierzchowność tego człowieka nie zachęcała wcale do poufałości, znać było w każdym szczególe jego ubrania, zaniedbanie pochodzące może daleko więcej ze złych nałogów, gęste ciemne włosy wśród których przebijała gdzie nie gdzie siwizna kręciły się każden z osobna, wielki nos pochłaniający prawie całą fizyonomię, miał jednak delikatne odcienia zdradzające spryt lub raczej węch subtelny, a przebiegłe źrenice i sarkastyczny wyraz ust, świadczyły o pewnem lekceważeniu świata i wszelkich form przyjętych.
— Upadam do nóg pana dobrodzieja — wyrzekł stanąwszy na trotuarze koło Horyłły z rodzajem ironicznej uniżoności.
— Gdzież tak dążysz panie Strzygalski — spytał Horyłło.
Zagadniony zrobił jakąś nieokreśloną minę, i splasnął ustami jak gdyby pytając, co to kogo może obchodzić, Horyłło też nie czekał odpowiedzi i mówił dalej.
— Dobrze iż pana spotkałem, mam pilny interes, a nie wiedziałem o tej godzinie gdzie pana szukać.
— Tak samo jak i ja pana dobrodzieja, ale jestem na usługi.
— Czy znasz pan Walnerowę właścicielkę kamienicy ze Starego Miasta?
— Walnerowa! lat siedmdziesiąt, sucha, prosta, w kapeluszu oliwkowym zasłaniającym jej oczy jak dach, w chustce czarnej w zielone kraty. Baba ma grosze.
— Właśnie — odebrała niedawno sumę ze sprzedanego domu, czy ma ją jeszcze do rozporządzenia.
Strzygalski spojrzał z pod oka na Horylłę, jakby chciał mówić, więc to o to chodzi.
— Baba kuta, chodzę ja już od dawna około tych pieniędzy, coż kiedy ani weź, nic wskórać nie można.
— Czy nie chce ich pożyczyć?
— Gdzie tam, pożyczyć pożycza, ale słucha we wszystkiem jakiegoś tam swego stryjecznego wnuczka, adwokata.
— A ten stryjeczny wnuczek, czy to jej spadkobierca.
— Nie, Walnerowa ma dzieci.
— A trafić do niego nie można?
— Nie, to uczciwy człowiek.
Strzygalski wyrzekł to w ten sposób jak gdyby uważał że na ten smutny fakt, nie było żadnego lekarstwa, a potem dodał:
— Walnerowa ma pożyczyć 40,000 zł. Puchalskiemu.
— Czy przez pana?
— Gdzie tam, przez stryjecznego wnuczka.
— A zkądże pan to wie?
Strzygalski uśmiechnął się pokazując dwa rzędy białych i ostrych zębów.
— Ja wszystko wiem co mi potrzeba — odparł — ma się stosuneczki, i u starej jejmości w domu, i u stryjecznego wnuczka adwokata, umówili się co do warunków.
— Trzebaby temu przeszkodzić — zawołał Horyłło.
— Oho nie czekałem na pana by się oto starać, bo to straszna rzecz by pieniądze przechodziły nam tak przed nosem, nie dotknąwszy się nawet ręki, a od czegóż to są kantory, biura, informacje i faktorzy.
— Pośrednicy — poprawił go Horyłło.
— I...to na jedno wyjdzie — odparł Strzygalski — machając ręką.
— Słuchaj panie Strzygalski jeśli tylko potrafisz przeszkodzić, by Walnerowa wypożyczyła sumę Puchalskiemu, masz u mnie 500 zł.
— A wiele dostanę jeśli nie przeszkodzę panu umieścić ją potem według woli?
Pytanie to było do przewidzenia, przecież Horyłło skrzywił się nieznacznie.
Pozorna różnica pomiędzy nim a Strzygalskim, zacierała się coraz bardziej z każdą chwilą rozmowy, teraz byli zupełnie na równi, jak dwaj wspólnicy, nie zaś jak pryncypał i podwładny. Bystre przebiegłe oczy człowieka z gminną powierzchownością, badały z prawdziwą bezczelnością dziekana złotej młodzieży. Ten ostatni jednak szybko obrachował szanse powodzenia jakie mu pozostawały, z pomocą lub bez pomocy Strzygalskiego i zdecydował się od razu zużytkować jego zdolności, dla tego też odparł powoli:
— To druga i ważna sprawa, w której będziesz mi pan także potrzebnym, zadługo jednak byłoby to objaśniać w tej chwili.
— Rozumiem, panu Dobrodziejowi gdzieś pilno, a i ja także muszę pośpieszać, każden ma swoje przyjemności. A więc upadam do nóg.
— Do zobaczenia panie Strzygalski.
I Horyłło załatwiwszy szczęśliwie tę ważną sprawę na rogu Jerozolimskiej alei i Kruczej ulicy, pośpieszył dalej.
Herkner po odejściu swego gościa przechadzał się czas jakiś po pokoju jak to zwykł był czynić gdy znalazł się sam, ruchliwy jego umysł nie znosił fizycznej bezczynności, chodząc tak zapewne rozważał rozmaite bieżące trudności, tworzył plany, układał naprzód swoje stosunki i postępowanie. Gdy jednak ściemniło się zupełnie, zatrzymał się przy oknie, spojrzał na ulicę, gdzie paliły się tu i owdzie latarnie, słabo oświecając profile drzew i postacie przechodniów.
Herkner wówczas zawołał na syna, który w drugim pokoju z głowią wspartą na obydwóch rękach, zdawał się cały zatopiony w książce leżącej przed nim pod światłym kręgiem lampy.
— Gdzie matka? — zapytał.
— Matka nie powróciła jeszcze z kościoła.
— Jednak późno już. Ale kobiety lubią się modlić mówił Herkner z pewnem zadowoleniem, i słusznie, religia koniecznie potrzebną jest kobiecie.
— Ja sądzę mój ojcze — odparł poważnie Stanisław — iż religia potrzebną jest każdemu.
Herkner podniósł znienacka wzrok na syna, jak gdyby chciał przeniknąć myśl w jakiej te słowa powiedział, ale młody człowiek stał w cieniu.
— W takim razie dla czegóż nie towarzyszyłeś matce?
— Nie miałem czasu, a potem....
— A potem co?
— Ja przez religię rozumiem coś więcej niż modlenie się bezustanne w kościele.
— Niewiem czy masz słuszność, matka twoja nie rozdziela powierzchownych praktyk i wiary swojej od czynów.
— Matka jest świętą — odparł syn z głębokiem przekonaniem.
— Powinieneś nie zasmucać jej nigdy Stasiu.
— Alboż zasmuciłem ją kiedy dobrowolnie?
— Nie, nie, oddajemy ci oboje sprawiedliwość, byłeś dobrym synem, spodziewam się iż zawsze takim pozostaniesz, pamiętaj iż czcić rodziców, jest jednem z pierwszych przykazań.
— Będę się starał wypełniać je ściśle — wyrzekł Stanisław.
Jednak gdy to mówił głos jego drżał, ojciec zauważył to może, bo nie śmiał dalej pytać gdy syn odezwał się znowu.
— Mój ojcze czem zasłużyłem na to byś mi owe przykazanie przypominał.
Herkner nie odpowiedział od razu, czuł może iż pomiędzy nim a synem leżały jakieś myśli niewymówione; przecież dotykać ich nie chciał, sądząc może iż one rozproszą się same z siebie jak chmury na błękicie nieba, ale pytanie syna było zbyt wyraźne by je mógł zbyć milczeniem.
— Uważam od jakiegoś czasu — wyrzekł wreszcie — iż jesteś jakiś smutny, jakiś nie swój i gubię się w przypuszczeniach jaka może być tego przyczyna?
Gdyby światło padło w tej chwili na twarz studenta uniwersytetu, ojciec byłby mógł zobaczyć z łatwością gorący rumieniec co oblał mu twarz i czoło, ale on stał w cieniu, więc ta oznaka potwierdzająca domysły Herknera była zupełnie stracona.
— Jeśli czego pragniesz mój synu, jeśli masz jakie zachcenia a bogdaj nawet fantazye, powiedz otwarcie. Może chciałbyś używać więcej rozrywek lub widzieć więcej ludzi, niż w naszym klasztornym domu, życzenie to byłoby naturalnem w twoim wieku, ja chciałbym ci dogodzić we wszystkiem.
— Jesteś zbyt dobry ojcze — odparł młody człowiek zwilżonym głosem — dziękuję ci, nic mi nie potrzeba, z łaski twojej mam tyle książek ile ich zapragnę.
— Wiem że wszystkie twoje pieniądze obracasz na książki, że się uczysz z zapałem, ależ pomimo to masz prawo być młodym Stasiu.
— Powiedz ojcze jakie są twoje życzenia, a zastosuję się do nich o ile to będzie w mojej mocy.
— Tu nie chodzi wcale o moje życzenia tylko o twoje Stasiu, chciałbym je poznać.
— Ja nic nie pragnę.
— Te słowa nie mogą być szczere.... Kto wie może też serce twoje przemówiło.... może się kochasz Stasiu?
— O nie mój ojcze.
— Wy młodzi nie lubicie zazwyczaj zwierzać się rodzicom, osłaniacie miłość tajemnicą, ze mną jednak bądź spokojnym Stasiu, nie zakłócałbym twoich radości, chciałbym widzieć cię szczęśliwym.
Stanisław pochylił się na rękę ojca i ucałował ją z uczuciem, widać jednak domysły jego trafne nie były, bo milczał i dziękując za dobroć ojca nie chciał z niej korzystać.
Pomiędzy niemi była jakaś niewidzialna zapora, coś co nie mogło zformułować się słowem, a co jednak obydwom ciążyło na sercu, pytania ojca nie odnosiły żadnego skutku, zdawał się szukać daremnie klucza do tego zamkniętego ducha, gdy dzwonek lekko poruszył się w przedpokoju, wydając ledwie słyszalne dźwięki.
— To matka — wyrzekł Stanisław, któremu snadź pilno było przerwać rozmowę.
Pobiegł otworzyć, a po chwili weszła do pokoju parni Herkner. Przed nią służąca wniosła zapaloną lampę i postawiła ją na stole.
Pani Anna Herkner, była to kobieta nieokreślonego wieku; ubranie jej złożone z ciemnej wełnianej sukni uszytej bez żadnej modnej ozdoby i gładkiego płóciennego kołnierzyka, zaczesanie włosów gładkie zupełnie, świadczyły że nie miała już wcale pretensji do młodości, że pozostawiła od dawna za sobą wiek marzeń, rwań i pragnień. Przecież pomimo to twarz jej nosiła niezatarte ślady niepospolitej piękności i nikt patrząc na jej płeć przezroczystą, na klasyczne rysy, i na głęboki szafir oczów nie byłby się domyślił że miała dorosłego syna i czwarty krzyżyk skończyła.
Postać jej wysoka i szczupła harmonizowała sztywnością swoją z surowym strojem. Głowa z pięknemi rysami matową bladością zdradzającą długie przebywanie w ciemnych, wilgotnych nawach kościelnych, przypominała ascetyczne głowy świętych niewiast Ary Scheffera, ale wzrok jej nie miał tego natężenia i wniebowzięcia, jakie natchniony mistrz odtworzyć potrafił, twarz jej przeciwnie miała ten klasztorny wyraz, konwencjonalnej skromności i nabożeństwa, sprawiający że wszystkie zakonnice, mają pomiędzy sobą jakieś nieokreślone podobieństwo; wyraz ten odbijał się wydatnie na czole Anny, nie przerżniętem żadną bruzdą doczesnej troski. Uśmiech spoczywający niezmiennie na jej ustach, pełen był nieokreślonej pogardy dla wszystkich spraw tego świata.
Znać było z roztargnionego spojrzenia, jakie rzucała w koło, iż całe jej życie skupiało się w abstrakcyjnych sferach, a do rzeczy ziemskich mieszała się o tyle tylko, o ile wymagała tego konieczność, obowiązki zaś swoje spełniała bez zamiłowania jako rzecz automatyczną, myśli jej i serce było gdzie indziej.
W domu snuło się tylko ciało Anny, przykute cielesnemi węzłami.
Z tego powodu wiał od niej chłód jakiś, a spokój niezmącony napiętnowany wiecznie na jej twarzy, mógł doprowadzić do rozpaczy. De facto nie należała ona ani do świata, ani do rodziny, a jedynem prawdziwem zajęciem było dla niej staranie się o zbawienie duszy, nieskończone litanie, nowenny, nabożeństwa, kazania, posty i umartwienia, któremi starała się odżegnać od słabego umysłu, widmo piekła ścigające ją nieustannie.
Naturalnie mąż był tutaj zupełnie na drugiem planie. Anna wszystkie władze swego serca zestrzeliła w pobożności i oddawała się służbie Bożej z zapałem, którego ludzie pozazdrościć jej mogli. Jakim sposobem wyrobił się ten kierunek i zapanował samowładnie nad jej życiem, fakt ten należał do owych psychicznych tajemnic, jakich tyle spotyka się w życiu. Fakt ten zresztą był tajemnicą dla niej samej, a to przynajmniej dowodziło najzupełniejszej szczerości i dobrej wiary.
Może Urban Herkner nie zupełnie odpowiadał dziewiczym ideałom Anny, może brutalnie otrząsnął pył jej marzeń i napełnił ją wstrętem do rzeczywistego życia; może zrażona zbyt szorstkim dotknięciem, na zawsze zamknęła się w sobie i szukając godziwej drogi dla gorących omylonych uczuć, zwróciła się do Boga?
Wszystko to mogło stanowić bogate pole domysłów, domysły te jednak nie mogły nigdy zamienić się w pewniki, z tej prostej przyczyny, iż ani Herkner, ani jego żona nie nawykli byli badać siebie, i zwracać uwagę na psychiczne dramata odbywające się w ich wnętrzu.
Dramata owe jeżeli istniały odgrywały się bezwiednie i bezświadomie, czuli może zmiany uczuć i pojęć, ale z pewnością nie byli w stanie zdefiniować je i zbadać zkąd pochodziły.
Dotąd jednak Herkner był zupełnie zadowolonym ze swego losu i codzień patrząc na żonę, winszował sobie iż wybór uczyniony według wszelkich obrachowań, udał mu się najzupełniej. Anna nie mieszała się wcale do zajęć, ani interesów męża, nie rujnowała go na stroje, nie dała mu nigdy powodu zazdrości, nie miała nawet serdecznej przyjaciołki, przed którąby mogła odkryć domowe tajemnice, słowem ten gatunek kobiety, najkompletniej odpowiadał jego życzeniom.
Rzeczywiście Anna o tyle tylko dbała o męża, o ile tego wymagały konieczne obowiązki, w razie choroby pilnowała go w godzinach wolnych od nabożeństwa, nie sprzeciwiała się jego woli, pamiętała o jego wygodzie, ale nie upomniała się nigdy o swoją duchową cząstkę, nie podzieliła jego trosk, myśli i starań, miała dla niego ten rodzaj zdawkowego przywiązania, jaki każdy bliźni w niej budził, de facto on nic nie znaczył w jej życiu, tak samo jak ona była niczem dla niego. Anna nie przeszkadzała interesom męża, a on w zamian zostawiał jej zupełną wolność w rzeczach praktyk religijnych.
Tym sposobem panowała pomiędzy niemi zgoda, którą nic nie zakłócało nigdy, i nie dziw, zgoda ta opierała się w gruncie, na obojętności, małżonkowie byli nadto obcemi sobie, by dać powód do jakiej bądź sprzeczki.
Jedynem ziemskiem uczuciem Anny, była miłość do syna. To ziemskie uczucie było powodem iż czasami zaświatowa pogoda jej podlegała zmąceniu.
Uczucie to jednak miało także swój egoizm i łączyło się ze staraniem o zbawienie własne tysiącznemu niciami. Anna czuła się odpowiedzialną za zbawienie jego duszy, za zasady jakie w niego wpajano, a naturalnie ster wychowania chłopca nie do niej należał. Gdyby to była córka, Anna wiedziałaby jak ją poprowadzić, brałaby ją z sobą do kościoła, uczyła modlitw, litanii, słowem kierowałaby ją swoim śladem. Tutaj jednak czuła iż wymagania były inne, rozumiała iż świat czego innego żąda od mężczyzny, dla tego też miała rodzaj żalu do syna za jego płeć, a przyszłość jedynego dziecięcia, napełniała ją nieokreśloną trwogą.
Jednak trwoga owa objawiała się w następujący sposób: Anna odmawiała nieskończoną ilość różańców, koronek, litanii i nowenn na intencyę jego, a natomiast wkładała in petto, na Boga obowiązek czuwania nad jedynakiem i obdarzania go szczęściem ziemskim i niebieskim. Uczyniwszy zaś to sądziła w dobrej wierze, iż uczyniła wszystko co było w jej mocy.
Trzeba też przyznać iż do tego czasu obawy jej były płonne i mogła sądzić iż Bóg opiekuje się Stanisławem.
Anna powitawszy jak zwykle męża i syna zajęła spokojnie swoje zwykłe miejsce koło lampy, wydobyła robotę z koszyczka, i zaczęła pilnie wyszywać różnokolorowemi jedwabiami, jakiś pas kanwowy, którego przeznaczenie zdradzał deseń złożony z baranków trzymających chorągiewki w ustach, z kielichów otoczonych światłością, z krzyżów wieńczonych laurem i koron cierniowych.
Nie zwróciła ona najmniejszej uwagi na wyjątkowe usposobienie męża, nie dostrzegła smutku syna, w tej chwili zdawało się iż jedynem zajęciem tej kobiety było wierne wykonanie deseniu, absorbującego jej wszystkie władze. Stanisław widząc to wysunął się po cichu i powrócił do swojej książki, mąż i żona zostali sami.
— Anno — wyrzekł po długiej chwili Herkner, który trzymając machinalnie gazetę przypatrywał się żonie.
Słysząc wymówione swoje imię, kobieta drgnęła lekko, jak gdyby głos ten budził ją do rzeczywistości, z innego świata.
— Anno — powtórzył Herkner zniżonym głosem — dawno już chciałem rozmówić się z tobą.
Fakt ten był tak nadzwyczajny w tem stadle, iż Anna spytała zdziwiona.
— Ze mną?
— Tak jest, są rzeczy które niepokoją mnie coraz bardziej.
— Ciebie mój mężu — wyrzekła z konwencyonalnem zajęciem, skrywającem zaledwie głęboką obojętność — o cóż to idzie?
— O to co nas wspólnie obchodzi, o Stasia.
Tym razem twarz Anny, straciła swój stereotypowy uśmiech, powieki jej zadrgały, ale czekała dalszych słów męża.
— Staś od jakiegoś czasu — mówił Herkner — jest smutnym, zamyślonym ciągle, czy nie domyślasz się co mu być może?
— Nie zauważyłam tego — odparła żona.
Odpowiedzi tej mąż mógł się spodziewać, była ona w loice charakteru i usposobienia Anny. Przecież są rzeczy przewidziane z góry, a jednak zawsze nieznośne.
— To źle — wyrzekł — matka powinna zwracać baczne oko na syna.
— Sądziłam — odparła — iż to należy do ojca, alboż zostawiliście go pod moim wpływem, alboż nie oddałeś go do tych obrzydłych szkół, a teraz nie posyłasz do uniwersytetu, alboż ja znam się na takich rzeczach.
W tych słowach przebijała gorycz, kontrastująca dziwnie, z przybranym uśmiechem ust.
Herkner wzruszył ramionami.
— Czy miałem go oddać do seminaryum? — zapytał cierpko.
Pozorna zgoda tego stadła, pierzchła przy pierwszej poważniejszej rozmowie.
— Sądzę iż Staś nicby na tem nie stracił.
Na tej drodze nie było sposobu porozumienia, Herkner pojął widać iż zalety żony, ciągnęły za sobą pewne konieczne niedobory, więc wyrzekł po chwili.
— Nie o to teraz idzie, trzebaby dojść przyczyny zmiany jaką w nim dostrzegłem.
Anna zamyśliła się nad problematem postawionym jej przez męża.
— Ja sądzę — wyrzekła po chwili — iż te wszystkie nauki do niczego dobrego nie prowadzą.
Miała ona jak wszyscy przesiąkli doktrynami klerykalnemi, nieskończony wstręt do wiedzy i światła, które uważała w głębi ducha za zupełnie zbyteczne, a co więcej szkodliwe, i sąd jej nie różnił się bardzo od sądu kalifa Omara wydanego na Aleksandryjską bibliotekę, gdyby tylko Koran zastąpił Ewangelię, zgodziłaby się z nim całem sercem.
Herkner jednak wzruszył ramionami, pomimo wszystko był on zanadto człowiekiem swojego wieku, by nie widzieć doraźnych korzyści wiedzy, dla tego też odpowiedział żonie.
— Kobiety nie rozumieją tych rzeczy.
Anna nie obraziła się wcale tą sentencyą, czuła w głębi ducha iż na nią zasługuje, a może i dumną była z tego.
— W takim razie — wyrzekła spuszczając oczy z pokorą, dla czegóż mnie zapytujesz?
Czyniąc tę odpowiedź była loiczną, wszak ona nie mieszała się do postanowień męża, wszak od kobiety najzupełniej usuniętej od spraw ziemskich, nie można się było zdrowej rady lub pomocy spodziewać.
Herkner zrozumiał to widać, bo wziął gazetę i czas jakiś trwała cisza.
Anna nie myślała przerywać jej pierwsza, wiedziała bowiem, że milczenie jest w danych razach rodzajem potęgi, i daje przewagę tym co jej użyć umieją, przecież to co usłyszała o synu, niepokoiło ją widocznie, bo raz po raz odrywała oczy od świętobliwego wzoru, wyszywanego z taką gorliwością i spoglądała ukradkiem na męża, czekając aż znowu sam wznowi ten przedmiot.
Nie omyliła się, Herkner nie był w tej chwili w stanie zająć się polityką, lub jaką bądź kwestyą, szeroko rozbieraną w szpaltach gazety, on myślał o Stanisławie, i po długiej przerwie wyrzekł znowu:
— Prawdziwie Anno nie pojmuję twojej obojętności w tej sprawie, sądziłem iż modlitwa i nabożeństwa nie przeszkadzają miłości rodzicielskiej, sądziłem iż równie jak ja kochasz syna.
— Alboż ja go nie kocham — zawołała z namiętnym wyrazem głosu, zdradzającym głębie tej duszy, ukryte pod maską milczenia — alboż za siebie modlę się i pokutuję?
— To nie dość, powinnaś czuwać nad nim.
— Poruczam go Bogu, który czuwać nad nim może tam, gdzie nie dosięgnie ani mój rozum ani oczy.
Te mistyczne odpowiedzi coraz bardziej niecierpliwiły ojca, dając mu poznać aż nadto kompletnie bierną rolę żony jego w rodzinie.
Prawda, Anna nie mieszała się do rzeczy które według niego nie należały do niej, ale za to nie mieszała się i do tych także, co powinny były leżeć jej na sercu.
— Przecież — odparł z hamowaną gwałtownością — są fakta które dostrzedz możesz.
— Ja wiem — szepnęła żałobnym tonem — iż czas wielkanocny upłynął, a Staś dotąd nie był u spowiedzi.
Mąż nie myślał tego faktu brać bardzo do serca.
Anna westchnęła wznosząc oczy do nieba.
— Zabiliście wiarę i pobożność w młodych sercach — wyrzekła mieszając widocznie męża z całą falangą bezbożników — i chcecie potem mieć z nich pociechę, teraz zbieracie to tylko, coście sami zasiali.
— Przecież ja nie zabijałem — zawołał mąż zdumiony polemicznym tonem żony — ja zostawiałem całą wolność sumienia Stasiowi.
— To źle bardzo, są prądy przeciw którym walczyć należy wszelkiemi siłami, a dzisiaj późno już, dzisiaj kiedy zgubiłeś duszę twego dziecka, zwracasz się do mnie o wytłumaczenie smutku jego. W grzechu nie może być spokoju ani szczęścia, pamiętaj o tem.
— Mówisz o rzeczach niebieskich jak kaznodzieja Anno, i zapewne znasz się na nich lepiej odemnie, tym czasem my żyjemy na ziemi, wśród świata, pomiędzy ludźmi. Staś z pewnością nie popełnił żadnej zbrodni, coby zatruwała mu spokój sumienia.
— Są nizkie grzechy które spełniają się tylko w głębi duszy, mam prawo lękać się wszystkiego dla Stasia, ale drogi Opatrzności są niezbadane, a przyszłość leży w ręku Boga. Jemu ofiarowałam dziecię moje od kolebki, ufam iż On czuwać będzie nad niem i poprowadzi do zbawienia.
— Przecież działania ludzkie nie przeszkadzają Opatrzności, ludzie powinni radzić sobie w troskach, nie spuszczając się jedynie na Jej pomoc.
— Mój mężu, masz więcej rozumu odemnie — wyrzekła kobieta z pokorą spuszczając oczy — ale rozum ludzki jest omylny, a tylko słowo Boże nie zawodzi nigdy.
Na takie dictum nie było co odpowiedzieć, Herkner przygryzł wargi, nie lubił on wdawać się z żoną w teologiczne dysputy, bo naprzód nie upatrywał w nich żadnej doraźnej korzyści, a powtóre jeśli cenił pobożność w kobiecie, to pobożność cichą i potulną, a nie owo wojownicze usposobienie jakie niespodzianie odkryła mu Anna, nie miał też wcale zamiaru wprowadzać w życie jej klasztornych teoryi.
Religia u niego był to rodzaj szyldu lub hamulca, sposób oszukiwania ludzi lub korzystania z nich. Chętnie więc wmawiał ją w innych, protegował w żonie, byłby chciał widzieć w synie, ale co do siebie nie myślał wcale brać ją na seryo. Dla tego też nie miał nic przeciw drogom Opatrzności i niezbadanym wyrokom Bożym, byle te drogi i wyroki zgadzały się z jego interesem.
Skoro jednak miały one krzyżować jego plany, skoro pierwiastek teologiczny występował czynnie i zakłócał porządek spraw domowych, Herkner gotów był odrzucić go bez najmniejszego skrupułu nie troszcząc się wcale o żonę.
Wiedział on dobrze iż frazesa któremi go częstowała były jej jedyną bronią, wypowiedziawszy je mogła tylko pójść do kościoła modlić się i odprawiać nieskończone nowenny o których skutek nie myślał kłopotać się wcale. Opatrzność bowiem nigdy mu woli swojej nie objawiła wyraźnie, więc nic mu nie przeszkadzało sądzić iż to co on sam zrządził i nakierował, było w zgodzie z jej wyrokami. Rozumowanie to mogło nawet przekonać tak pobożną istotę jak Anna.
Mąż jednak nie wdawał się z nią w rozumowania i robił swoje nie oglądając się na nic.
Należał on w gruncie do gatunku zupełnych niedowiarków, tylko ze zdaniem swoim w podobnych materyach występować nie lubił, a wszelkie dowodzenia za i przeciw puszczał zwyczajnie mimo uszów, z najwyższą obojętnością, jako rzeczy nie obchodzące go wcale. Ponieważ nikt nie lubi sądzić, że jego krasomówstwo nie wywołało zgoła żadnego wrażenia, każden tłumaczył sobie jego milczenie wedle woli i chęci, a niejeden cieszył się nawet tem, że go przekonał.
W swoim rodzaju Urban Herkner był wielkim politykiem, postępował on według planu z góry obmyślanego i zachowywał wiekuistą taktykę nie tylko ze światem ale i w pośród rodziny. Przed żoną i synem taił się najstaranniej z myślami i zasadami swemi przedstawiając im się zawsze w roli zacnego obywatela, poświęconego ojca rodziny.
Dotąd wszystko udawało mu się znakomicie, świat może sądził go surowo, może krążyły różne wersye o ciągłym wzroście jego majątku, w domu jednak panowała atmosfera czci i ufności, a nikt nie śmiał podawać w wątpliwość cnót męża i ojca. Herkner albowiem miał w tym względzie usposobienie patryarchalne nie zupełnie pasujące z powołaniem lichwiarza i dotąd godził z rzadką zręcznością sprawy rodzinne z interesami majątkowemi.
Ale teraz coś zepsuło się w tej harmonii tak sztucznie utrzymywanej, jakieś rozkładowe żywioły wślizgnęły się w to szczupłe domowe koło, syn chodził zadumany i ponury, żona występowała z otwartą naganą. Fakt podobny w każdem położeniu zasługuje na uwagę, tutaj jednak miał nierównie większą doniosłość niż gdziekolwiek indziej, i Urban Herkner czuł to dobrze, ztąd pochodził jego niepokój badanie syna i rozmowa z żoną.
Z tej ostatniej mógł się przekonać iż religijna pokora i posłuszeństwo Anny, kryły głębokie bunty, postępowanie jej nie odchodziło na jedną linię od przepisów kościelnych, ale cóż ztąd, w skrytościach swego serca ona sądziła męża.
Jakim był sąd ten? pytanie to nierozwiązane zaczęło dręczyć kapitalistę; wiedział on z doświadczenia iż zasady żony daleko więcej pasowały do klasztornego życia niż do żywotnych kwestyi bytu, a według tych zasad nie mógł spodziewać się pobłażania; w oczach Anny powodzenie nie mogło nic usprawiedliwić i nic osłonić, chodziło o to tylko, jak dalece była uwiadomioną o sposobie zarobkowania męża.
Odkrycie to iż po dwudziestoletnim pogodnem pożyciu nie znał dokładnie własnej żony, było bolesnem dla Herknera; teraz on pytał samego siebie patrząc na te spuszczone oczy i rysy ożywione wiecznie jednakiem uśmiechem czy to także nie była rola przybrana, czy wewnętrzna treść tej kobiety nie była równie różną od powierzchowności, jak to miało miejsce w nim samym.




Pan Leonard Horyłło rozstawszy się na ulicy z zacnym pomocnikiem Strzygalskim poszedł spokojnie złączyć się z towarzyszami oczekującemi na niego u Loursa, a ztamtąd wszyscy razem udali się do cyrku.

Była to piękna noc wiosenna, powietrze ciepłe i przezroczyste zdawało się napojone ową nieokreśloną słodyczą cechującą tę porę roku.
Pomimo miejskiego kurzu przebijały się w nim wonie kwitnących bzów i jaśminów, które wiatr donosił z dalekich ogrodów.
Tłumy zwabione świeżością wieczoru zalegały chodniki śpiesząc do zamiejskich przechadzek; Horyłło jednak należał do rzędu ludzi, dla których piękności natury są na zawsze martwą księgą, nigdy w życiu nie przyszło mu na myśl spojrzeć w niebo lub na szeroki widnokrąg wiejski i dostrzedz owe tysiączne odcienia, które stanowią charakterystykę właściwą każdej pory, dnia, godziny nawet i tak wyraźne znajdują odbicie w wyobraźni tych wszystkich co czuć i patrzeć umieją.
Świat piękna i zachwytów jakie on budzić może w piersi, nie istniał wcale dla niego, a co więcej nie domyślał się nawet że on istnieje.
Dla Leonarda Horyłły i jemu podobnych, dymna, duszna, ścieśniona atmosfera cyrku była stokroć milszą od najcudniejszych balsamów letniej nocy, niezbyt doskonała orkiestra przygrywająca skokom koni i amazonek przyjemniej dźwięczała w jego uchu niż srebrne nuty słowika.
Zajął więc z zadowoleniem miejsce w loży, a rzuciwszy okiem na afisz i przekonawszy się że występ słynnego Herolda i niemniej słynnej Emmeliny jeszcze nie nastąpił, przyłożył do oczów lornetkę z kości słoniowej i zaczął rozpatrywać się po zgromadzeniu.
Towarzystwo zbierające się w cyrku składali przeważnie mężczyźni, była tam cała tak zwana złota młodzież warszawska, a także i ta co sobie do tego tytułu opartego na pełnej kieszeni rościła urojone prawa; był cały zastęp wielbicieli Klary, Rozyny, Jenny, a nadewszystko nieporównanej Emmeliny gaszącej wdzięki i zręczność pospolitych amazonek, jak słońce gasi gwiazdy na niebie blaskiem swoim.
Słowem byli tam wszyscy co uchodzić chcieli za znawców sportu lub piękności kobiecej. Bo trzeba przyznać iż zarówno zwierzętami jak ludźmi mógł się pysznić antreprener cyrkowy, jednych i drugich wybór był tutaj znakomity.
Kobiet stosunkowo było mniej nierównie pomiędzy widzami, a i te pochodziły z najrozmaitszych warstw społecznych.
Jeśli w lożach znajdowały się strojne panie rozprawiające o wartości Herolda o zręczności Emmeliny i sile skoczków lub gimnastyków, były tam i matki rodziny prowadzące dzieci na budujące widowisko ludzi łamiących karki dla uciechy gawiedzi, były kobiety sprowadzone prostą ciekawością lub chęcią zabicia czasu, tu i owdzie uśmiechały się ponętnie dwuznaczne piękności, co z każdego miejsca czynią sobie targowisko, wystawiając na pokaz malowane wdzięki, napiętrzone fryzury i wyzywające spojrzenia, wszędzie gdzie wcisnąć się mogą.
Oczy pana Leonarda przebijały wprawnym rzutem zwykłe towarzystwo cyrkowe przy zamianie różnorodnych ukłonów i poufałych kiwnień, aż zatrzymały się na przeciwległej loży w której siedziały tylko dwie osoby mąż i żona zapewne.
— Aa.... pani Teodora Sumska — wyrzekł sam do siebie kłaniając się kilkakrotnie ze szczególną uprzejmością i uszanowaniem.
Kobieta zajmująca cały przód loży na której rozkładała się jej wyszukana tualeta, podniosła z niedbałością do oczów toczoną rękę uzbrojoną lornetką i przypatrzywszy się przez chwilę Horylle raczyła skinąć mu głową, z wyrazem królowej zniżającej się do jednego z poddanych.
Rzeczywiście posiadała ona majestat piękności, znała doskonale swoją potęgę, świadczyła o tem jej postawa i pewne siebie spojrzenie jakie wodziła po zgromadzeniu. Jasne złoto-ogniste włosy piętrzyły się jak korona nad jej białem czołem i spadały w pierścieniach na ramiona przysłonione zaledwie przezroczystą tkanką koronki, oczy niepewnego koloru połyskiwały jaskrawym blaskiem pod łukiem gęstych czarnych brwi stanowiących kontrast dziwny z kolorem włosów i nadając ostry wyraz pięknej twarzy, której miękkie, zaokrąglone kontury, miały coś dziecinnego w swoich mszystych zarysach.
Płeć jej gładka jak marmur lub kość słoniowa, bez śladu rumieńca, nie potrzebowała kosmetyków ani pudrów, ale pod światłem lamp gazowych, gasiła białością narcyzy wpięte we włosy, a na tem tle, odcinały się wyraźnie małe, pełne, krwiste wargi, których uśmiech miał coś spragnionego i nienasyconego razem, z po za ciemnej purpury ust, ukazywały się za każdym słowem, dobrze szpiczaste zęby, niemiłosierne zęby, przypominające kształtem i białością drapieżne zwierzęta co zdawały się gotowe kąsać i rozrywać, harmonizujące z kolorem ust, z matową białością lica, i z tajemniczym wyrazem spojrzenia.
Piękność ta miała jakiś charakter wyzywający i narkotyczny zarazem, snadź te oczy mogły upoić tych, coby śmieli spoglądać długo w ich głębie, odjąć im pamięć, wolę i siłę, spowić więzami namiętności, pociągnąć, rzucić gdzieby chciały i z ludzi uczynić niewolników; taką musiała być Dalila zwyciężająca Samsona, lub mitologiczna Cyrcea, zamieniająca jednem skinieniem rycerzy w zwierzęta.
Ta kobieta miała ich potęgę, ich zimną stanowczość, a może i dziecinne okrucieństwo istot nieświadomych i samolubnych; wszystko to stało wypisane w jej rysach.
Musiała uganiać się za wszystkiem co błyszczy bez względu na nic i na nikogo, musiała pragnąć wszystkiego co ujrzała i wyciągać po każdą nowość pożądliwą rękę, z lodowatą wytrwałością tych co siebie tylko mają na celu.
Wprawdzie w dzisiejszych czasach niema już straszliwych rycerzy którychby jednym uściskiem pokonać i rozbroić można, a jednak rola Dalilów, Judyt i Cyrceów nie skończyła się wcale; w moralnym świecie są zawsze potwory do zwalczenia, olbrzymy które na karły zamienić i zwyczajni ludzie którym cechy człowieczeństwa odebrać można, przemawiając do ich żądz, rozdmuchując brudne namiętności, usypiając sumienie, a czarodziejki coby się tej roli podjęły, spotkać można na każdym szczeblu społecznej drabiny. Teodora była z nich jedną.
Natura i wychowanie złożyły się by wyrobić w niej potęgę, jaki zaś użytek z tej potęgi uczynić miała, czy mogła użyć ją na złe lub na dobre, rozwiązanie tej zagadki leżało w przyszłości.
Dotąd brakło jej sposobności wykazania dążeń swoich. Ale blask jej bezmyślnych źrenic, zdawał się świadczyć, iż obce jej były wyższe cele, a zwykłą koleją spraw ludzkich, drobne światowe żądze i pragnienia, musiały pochłonąć całą działalność kobiety, co za jedyne bóstwo miała siebie i nie pojmowała nic więcej nad błyszczenie i użycie.
Obok Teodory był mąż jej, zwany Józiem przez wesołe grono kolegów i szampańskich przyjaciół, ale ten był tak zupełnie przyćmiony blaskiem małżonki, iż zaledwie w półcieniu loży, po za klejnotami, koronkami i włosami Teodory, znać było jego nieznaczącą postać.
Zdawał się on rzeczywiście cieniem tej pięknej istoty, w które wlepiał zachwycone oczy, z wyrazem najzupełniejszego olśnienia.
Nie miał on żadnego podobieństwa z legendowymi rycerzami, ujętemi w więzy czarodziejek, a jednak znać było iż zgubił w niej duszę i serce, że ona stała się wszechwładną panią jego myśli, woli, skłonności. Głos jej był jego echem, czyny przestały od niego zależeć, i szły za kierunkiem od niej nadanym.
Dawniej ten człowiek mógł być złym albo dobrym, miał zapewne rozmaite skłonności i nawyknienia, słynął podobno z wesołego użycia lat młodzieńczych, ze świetnych hulanek w gronie towarzyszy i z rozrzutnej wspaniałości.
Dzisiaj to wszystko minęło, dziś światem jego była Teodora, rozkoszą uśmiechy zadowolenia których mu coraz więcej skąpiła, cierpieniem ściągnięcie jej brwi czarnych, lub ostre słówko często z koralowych ust wychodzące.
Może dawniej istniało w nim sumienie, uczciwość, lub jakie bądź moralne poczucia, może dawniej oburzał się na złe każde, może pierś jego podnosiła się współczuciem dla tego wszystkiego co piękne i szlachetne, teraz te odrębne piętna zatarły się i zniknęły, nie pozostało z nich widomego śladu, moralne cechy jego zmalały do zera, teraz on był miękkim woskiem w ręku tej kobiety, która urobić z niego mogła dowolnie co zechciała tylko, bo człowiek był najzupełniej zanihilowany.
Zachodziło jednak pytanie czy Teodora była w stanie zrobić jaki bądź rozumny użytek, z władzy którą widocznie posiadła nad mężem; myśl jej zdawała się nie zdolną do innej rachuby, niż zadowolenie chwilowej zachcianki lub żądzy, potędze jej zbrakło równoważnika i kierunku, dla tego musiała ona zamknąć się w ciasnych ramach nierozsądnych pragnień, wybryków szalonej miłości własnej, zamiast zaciążyć na widowni świata, jakim bądź ważnym wypadkiem.
Bądź jak bądź sfera w jakiej zamykała się z konieczności działalność Teodory, nie zmniejszała doniosłości moralnych faktów, tylko musiała określić je w stanowisku dramatu złożonego z najcodzienniejszych czynników, jak codziennym był umysł tej kobiety, i powszednia postać jej męża.
Teraz Teodora przyglądała się z nadzwyczajnem upodobaniem widowisku. Atmosfera dusząca, przesiąknięta była kurzem i gwarem, muzyka grała zamaszyście jakąś trywialną nutę, której takt znaczyły skoki amazonek przebijających w powietrzu zaklejone papierem obręcze, z wyzywającym uśmiechem na malowanych licach, z oczyma w których płonęło sztuczne uczucie i sztuczna energia.
W tym obrazie było coś głęboko wstrętnego, jednak Teodora patrzała nań z rodzajem upojenia, szychy i pstre ubrania kobiet, harmonizowały z wywoływanym efektem, znać było jakieś rozpasanie moralne w wyrazie ich twarzy, w cynicznej odwadze z jaką narażały nieustannie życie, dla uciechy gawiedzi.
W amazonkach zarówno jak w koniach, przymuszanych do mierzonego ruchu, biło na jaw sztuczne pobudzenie tej chwili, i kryjące się po za niem znużenie.
Teodora przecież na równi z publicznością sypiącą oklaski, patrzyła wychylając się z loży, jakby porwana objawem prawdziwego talentu lub bohaterstwa; ten rodzaj odwagi przemawiał do jej zwierzęcych instynktów, odpowiadał pewnym stronom jej ducha, poruszał ją jaskrawością swoją.
Pomiędzy nią a temi kobietami, istniało jakieś tajemnicze powinowactwo moralne, dla tego też to widowisko przenosiła nad wszelkie inne.
Gdy tak była pochylona naprzód, spoglądając chciwie w arenę, drzwi loży otworzyły się i wszedł Horyłło. Ona nie zważała na niego, wargi jej krwią nabiegłe drgały, ogniste włosy zdawały się poruszać na ramionach gwałtownem tchnieniem piersi.
— Józiu — szepnęła nie odwracając się do męża, pewna iż zawsze usłyszaną będzie — kup mi tego konia, ja chcę na nim jeździć.
I wskazywała końcem lornetki, jednego z najpiękniejszych wierzchowców, przebiegających cyrkową arenę.
Mąż zrozumiawszy to niespodziane żądanie, podskoczył na miejscu jak dotknięty gromem.
— Zmiłuj się! — zawołał, jak gdyby chciał protestować całą siłą przeciw nowej fantazyi.
Ale nie sformułował nawet zaczętego frazesu, Teodora rzuciła mu przez ramie gwałtowne spojrzenie, a usta jej wymówiły tylko dwa słowa:
— Cóż znowu?
Ton jakim je powiedziała był tak absolutny, tak zupełnie przecinał możność dyskusyi, iż Józio od razu pokonany spuścił głowę.
Teodora odwracając się do męża, spostrzegła obecność Horyłły, i podając mu zlekka końce palców na powitanie, wyrzekła:
— Jak się panu zdaje, wszak wyglądałabym dobrze na Bewerley’u. Idź pan z Józiem do właściciela cyrku — ja tego konia mieć muszę.
— O ile wiem Bewerley nie jest do sprzedania — odparł Horyłło.
Teresa wzruszyła ramionami.
— Wszystko jest na sprzedaż, byle dobrze zapłacić.
Widocznie w tej maksymie nie czuła potrzeby robić żadnych ograniczeń ani wyjątków, takiem było jej przekonanie i wypowiedziała je głośno.
Pan Leonard spoglądał na nią z rodzajem uwielbienia, jakie podobne kobiety budzą właśnie w ludziach takich jak on. Zmysłowa piękność Teodory przemawiała do niego jedynem uczuciem jakie mógł zrozumieć, była to jednak kontemplacya zupełnie bezinteresowna, Horyłło wiedział dobrze iż nie posiadał nic wcale, czemby mógł pozyskać jej względy lub nawet zwrócić szczególną uwagę, powrócił więc niebawem do przyjacielskiej roli jaką odgrywał pomiędzy młodem stadłem.
— Jutro — mówiła dalej kobieta — muszę sobie wybrać stosowną amazonką, siodło, kapelusz, musisz mi pan dopomódz w tych sprawunkach.
Ona tak mało przypuszczała opór swojej woli, iż uważała konia na którego okiem rzuciła już za swoją własność, zresztą nie spostrzegła nawet pomieszania męża, który słuchał jej nie śmiejąc zaprzeczyć, ani sprzeciwić się w czemkolwiek.
— Leonardzie — szepnął Sumski nachylając się do ucha Horyłły — muszę z tobą natychmiast parę słów pomówić.
Zagadniony uśmiechnął się nieznacznie.
Niebawem loża Teodory zapełniać się zaczęła, korzystając z tego Józef pociągnął towarzysza i wysunęli się w korytarz.
Widząc odchodzących, kobieta zwróciła się raz jeszcze do Horyłły.
— Jutro — wyrzekła — potrzebny mi pan jesteś do robienia sprawunków pamiętaj o tem.
Pan Leonard znowu skłonił się z uśmiechem, i wyszukanym frazesem, w którym wyrażał szczęście swoje, z zaszczytu jaki go spotykał.
Do tej odpowiedzi nie skłaniały go same wdzięki Teodory, robienie sprawunków stanowiło jeden z rozlicznych przemysłów za pomocą których utrzymywał się na wierzchu społecznym, bez żadnych materyalnych środków. Tym sposobem robił sobie znajomości w pierwszych magazynach, i otwierał kredyt na własny rachunek.
Była to wymiana usług, Horyłło sprowadzał do sklepów bogatych nabywców, którym szyk nie pozwalał się targować, i którzy częstokroć wykupywali za bajeczne summy, resztki kilkoletnie, bynajmniej nie domyślając się tego; kupcy znów nie mogli mu odmówić kredytu, i nigdy nie upominali się u niego za swoje rachunki. Zapewne więc rachunki te rozkładali na towarzyszących mu właścicieli opalonych twarzy i ładownych kieszeni, co tak chętnie płacili za wyszłe z mody kapelusze, materyały i garnitury.
Z tej umowy nie stwierdzonej żadnym kontraktem wszyscy byli zadowoleni, i co dziwniejsza wiedzeni domyślnością kieszeni, która w wielu indywiduach, przewyższa domyślność serca, dotrzymywali jej święcie, nie porozumiawszy się nawet jednem słówkiem.
Pan Horyłło uśmiechał się więc zarówno na propozycyę żony jak i męża, chociaż ten ostatni uczynił ją tonem różniącym się bardzo od wesołego rozkazu Teodory.
Zapewne domyślał się treści rozmowy z Józiem, bo szedł za nim cierpliwie po korytarzach cyrku aż znaleźli się wreszcie sami w zaciemnionym kącie.
Tylko od czasu do czasu dochodziły tutaj głośniejsze akordy orkiestry, okrzyk lub oklaski publiczności.
— Leonardzie — szepnął gorączkowo Józef Sumski — pieniędzy.... pieniędzy....
Horyłło nie zastanowił się wcale nad naiwnością tego wykrzyknika, on znowu uśmiechnął się tajemniczo sam w sobie.
— Pieniądze mieć możesz — odparł powoli.
Czoło Józefa rozjaśniło się.
— Słyszałeś — wyrzekł — widzisz w jakiej jestem potrzebie.
— Rozumiem.... rozumiem....
— Ale kiedy? — pytał dalej niecierpliwie mąż z Teodory.
— Kiedy? niedługo, tylko pamiętasz com ci mówił, — warunek niezbędny.
I szepnął mu coś tak cicho, jak gdyby sam nie chciał słyszeć wymówionego słowa, ale Józef rzucił się i wzdrygnął, a pomimo ciemności można było dojrzeć że twarz jego pobladła.
— To niepodobna! — zawołał zaciskając ręce tak gwałtownie, że aż pękły mu rękawiczki.
— Tak albo nie — odparł zimno niewzruszony Horyłło.
— Ależ ja tego nie mogę uczynić, człowieku miej miłosierdzie.
Na te słowa, pan Leonard wyprostował się dumnie, z całym majestatem obrażonej cnoty.
— Alboż to ja pożyczam — zawołał — wiesz dobrze iż dałbym ci bez rewersu na słowo.
— Prawda, przebacz mi — wyrzekł zmieszany Józio, który widział w towarzyszu jedyną deskę zbawienia, w położeniu jakiem się znajdował — ależ sam widzisz dobrze że to niepodobna.
— To już zależy od wyobrażenia — odparł Horyłło — nie namawiam cię do niczego, prosiłeś mnie o pośrednictwo, powtarzam ci więc cudze żądania, za które nie biorę odpowiedzialności.
— Cóż ja mam począć — mówił Sumski — trąc czoło z prawdziwą rozpaczą — Teodora potrzebuje wierzchowca, strojów coraz nowych.
— Ma się rozumieć, tak piękna kobieta, bez podobnych rzeczy obejść się nie może.
— Ależ ja nie mam, ja nie mam — powtarzał mąż.
— Hm! — mruknął złośliwie powiernik — trzeba się było wprzód obrachować z kieszenią, piękna żona to rzecz djable kosztowna, kiedy się chce samemu zaspakajać jej fantazye.
Cynizm tej odpowiedzi uszedł przenikliwości Józefa.
— Ja nie mogę jej nic odmówić — szepnął sam do siebie.
— Nie radzę ci tego probować — wtrącił Horyłło — kobiety takie jak Teodora nie znoszą odmowy.
— Sam to przyznajesz, nie prawdaż, więc cóż mam uczynić.... co uczynić?
Powtarzał te słowa machinalnie, jak gdyby wierzył iż z myśli Leonarda tryśnie dla niego jaka rada, mogąca go wybawić z położenia w jakiem się znajdował.
Ale ten milczał, a uważny badacz, mógł był łatwo wyczytać z jego twarzy pogardliwą obojętność, z jaką przyjmował rozpaczliwe miotanie się Józefa.
Stał on na równi pochyłej, z której wcześniej czy później stoczyć się musiał, więc utyskiwania jego i wahania były próżne; Horyłło wiedział z góry w jaki sposób się one zakończą i uważał je za niepotrzebną komedyę lub słabość ducha. W każdym razie stanowiło to nudne preliminarya do dobrego interesu, i z tego powodu słuchał cierpliwie.
— Bo widzisz — mówił dalej Józef — Teodora jest tak piękną, iż słusznie żądać może wszystkiego co tę piękność podnosi, ja sam chciałbym dać jej stroje, klejnoty, otoczyć zbytkiem by wiecznie widzieć na jej ustach śliczny uśmiech, co ją tak czyni zachwycającą.
Słowa te do niczego nie prowadziły i nie zmieniały w niczem stanu rzeczy.
Sumski nie zważał na to, on potrzebował się wywnętrzyć, lub też powtórzyć przed samym sobą to co skłonić go musiało do przyjęcia propozycyi Horyłły.
— A więc — spytał ten ostatni, chcąc prędzej przyjść do rezultatu.
— Więc muszę mieć pieniądze — zawołał z gorączkową energią — muszę.... muszę koniecznie.
— Pieniądze jak wiesz mieć można.
— Ale nie za taką cenę — wybąknął Józef — powiedz że dam rewers na dwa razy taką summę jaką wezmę, że procent niech naznaczą sami.
Horyłło potrząsnął głową.
— Proponowałem to wszystko, twoje rewersa i weksle nic nie znaczą, zbyt ich dużo leży w żydowskich kieszeniach, straciłeś kredyt, wiedzą dobrze żeś niewypłacalny, dzisiaj mój kochany pieniądz drogi, a kapitaliści ostrożni.
Józef zagryzł wargi aż do krwi.
— Nie — szepnął — byłem dotąd uczciwym człowiekiem.
Uczciwość jest rzeczą względną jak pojęcia ludzkie, i obejmuje całą skalę zasad i poglądów; w swoim przekonaniu uczciwym jest nieraz lichwiarz wyzyskujący cudze położenie, a nawet człowiek handlujący sumieniem; Horyłło mógł z łatwością pokonać argumentami swemi skrupuły tego sumienia, co tak naiwnie zasłaniało się dotychczasową uczciwością, ale nie uczynił tego, wiedział iż konieczność wymowniejszą będzie od niego i wołał pozostawić rzeczy naturalnemu biegowi, nie mieszając się żadną namową do sprawy która i bez tego, musiała dojść do skutku.
— Ha! jak chcesz — wyrzekł po chwili.
— Jak chcę, jak chcę — powtórzył z wściekłością prawie Józef — alboż tu chodzi o moją wolę, oh! gdybym mógł był pozostać zawsze w Zbożowej Woli osiać, orać, polować, gdyby Teodora nie nudziła się na wsi, gdyby....
I znowu zwrot ten zniecierpliwił Horyłłę, który starannie ukrywał ziewanie.
— Wiesz co — wyrzekł, chcąc koniec położyć scenie, mogącej przedłużyć się w nieskończoność — przełóż żonie twoje położenie, niech ona rozsądzi.
Podstępność tej rady nie uderzyła Józefa, który widocznie pragnął zrzucić na cudze barki część przynajmniej moralnej odpowiedzialności, za to co miał uczynić, zresztą był to sposób odroczenia na czas jakiś, ostatecznej decyzyi, więc uczepił jej się z namiętnością ludzi słabego umysłu, dla których zwłoka wydaje się zbawieniem.
— Tak, masz słuszność, powiem wszystko Teodorze, jeśli ona mnie kocha....
Zatrzymał się, jakby ostatnie słowa nasunęły mu na myśl jakąś przykrą wątpliwość, widocznie jednak teraz, zastanawiać się nad niemi nie chciał.
— Ona powinna mnie kochać, ona mnie kocha, nie prawdaż Leonardzie, wziąłem ją z biedy, obsypałem wszystkiem czego zażądała dotąd, ona musi mnie kochać, mówi mi to co dzień.
Pomimo woli wątpliwości jego wychodziły na jaw, w usiłowaniach jakie czynił by je oddalić.
Tym razem Horyłło o mało nie parsknął śmiechem w oczy dobrodusznego Józia.
— Tak, tak — powtórzył tłumiąc niewczesną wesołość, zdaj to na żonę.
Ułożywszy rzecz w ten sposób, powrócili obaj do loży Teodory, która zdawała się wcale nie uważać ich nieobecności, ale otoczona gronem młodzieży, jaśniała jak słońce blaskiem wdzięków i wesela.
Chmury zalegające czoło Józefa, rozeszły się na ten widok. Usiadł na dawnem miejscu i czekał stosownej pory by rozpocząć poważną rozmowę i żądać od tej samolubnej motylowatej istoty, dwóch rzeczy zupełnie dla niej niezrozumiałych, rozsądku i przywiązania.
Późno w nocy dopiero po świetnej kolacyi u Boucquerel’a, na którą Teodora w imieniu męża, zaprosiła pół tuzina znajomych, mąż i żona znaleźli się sami, w apartamencie jaki zajmowali w Angielskim hotelu. Im więcej jednak zbliżała się stanowcza chwila, tem bardziej Józef był niespokojny, rozmyślając nad sposobem zaczęcia tak trudnego przedmiotu.
Służąca Teodory układała włosy swojej pani w tysiące skrętów i pawilonów, a on rozciągnięty w fotelu, paląc cygaro którego nie czuł smaku, oczekiwał cierpliwie końca tej długiej operacyi. Dopiero gdy służąca wyszła, a żona otulona kaszmirowym peignoirem, zwróciła się do lustra z uśmiechem zadowolenia, uczuł iż teraz, nieodwołalnie przemówić trzeba, i jakby dla lepszego zbadania niebezpiecznego gruntu na który miał się spuścić, spojrzał uważnie na Teodorę.
Młoda kobieta zdawała się zapominać zupełnie o jego obecności, ona przyglądała się sobie z uwagą i radością, bo biały papier papilotów, pomięszany z ognistemi włosami, nadawał szczególny charakter jej twarzy.
— Teodoro — przemówił w końcu Józef.
Spojrzała z pod oka, i odgadła jakieś niezadowolenie w jego głosie i wyrazie oczów, więc unikając go instynktownie, wyciągnęła po nad głową białe ramiona z wyrazem znużenia.
— Spać mi się chce — zawołała niedbale.
— Teodoro — powtórzył Józef — chciałbym z tobą pomówić.
Ton jego był niezwykle poważny, a kobiety takie jak Teodora nadewszystko lękają się powagi, więc ona też przerwała mu żartobliwie.
— Ah! co za uroczysty początek, zmiłuj się czy tego nie można na jutro odłożyć?
Mówiąc to zrobiła tak komicznie zafrasowaną minkę, iż mąż uśmiechnął się mimowoli.
— Niepodobna moja droga, ty śpisz do południa, ja muszę rano wyjść z domu dla załatwienia interesu.
— To będziesz mówić potem, jak powrócisz — odparła ziewając.
— Nie moja droga, ja właśnie względem tego interesu naradzić się chciałem.
— Ze mną — zawołała wybuchając śmiechem — ze mną Józiu, alboż ja znam się na tem, żartujesz chyba.
— Na nieszczęście nie żartuję wcale.
— Ależ mój Józiu, rób co chcesz, ja z pewnością nic ci nie poradzę i w niczem się nie sprzeciwię.
— Czy doprawdy — zawołał uszczęśliwiony mąż — zgodzisz się na wszystkie moje żądania.
— Ma się rozumieć, bylem zawsze miała to czego chcę i potrzebuję.
W ten sposób zmodyfikowana obietnica, mniej daleko była zadawalniającą, przecież Józio chciał w niej dostrzedz potwierdzenie nadziei swoich.
— Bo widzisz — wyrzekł rozjaśniony — tu chodzi o rzeczy ważne.
— Rzeczy ważne do mnie wcale nie należą — odparła — ja kontentuję się zupełnie swoją kobiecą rolą, rzeczy ważne mnie nudzą.
— Tutaj bo o ciebie idzie.
— O mnie — powtórzyła zdziwiona, teraz na seryo nie rozumiejąc do czego on zmierzał i rzucając mu jedno z tych skośnych spojrzeń, które chcą się dobadać prawdy.
— Ty kochasz mnie Teodoro, nieprawda?
— Ah! więc to idzie o zazdrość! — zawołała rzucając się ku niemu lotem strzały — i opasując mu szyję ramieniem — mów prędko, kto ci zawadza, mów stary Józiu.
— Cóż znowu, nie jestem stary — oburknął się mąż, zapominając pod czarem uśmiechu do czego zmierzał.
— O spojrzyj tylko w lustro — mówiła kobieta — do czegoś ty przy mnie podobny.
I gwałtem prawie zaprowadziła go przed tualetę. Rzeczywiście mąż i żona stanowili w tej chwili zupełny kontrast; ona w całym blasku upajającej piękności bez troski na gładkiem czole, z bezmyślnym uśmiechem na purpurowych wargach, on znużony, zmordowany, ze zmąconym wzrokiem i czołem sfałdowanym ciężkiemi bruzdami.
Żona nie pomyślała o tem że powinna była podzielić kłopoty i trudy tego życia, osłodzić jego smutki, ona spostrzegła tylko kontrast tych dwóch wyrazów twarzy i mówiła śmiejąc się zalotnie:
— Jesteś stary Józiu a nawet brzydki w dodatku, tysiące spotykam codzień piękniejszych od ciebie, ale bądź spokojny ja cię kocham, nie bądź zazdrośny to się na nic nie przyda, jesteś dobry niczego mi nie odmawiasz ja przenoszę cię nad innych.
Obchodziła się z nim nie jak z mężem lub kochankiem, ale poprostu z dostarczycielem strojów, i mówiła to bardzo wyraźnie.
On nie był w stanie zastanowić się nad temi odcieniami.
— Nie prawdaż Teodoro — zawołał ja dogadzałem dotąd wszystkim twoim zachceniom, fantazyom nawet.
— Spodziewam się, przecież na to jesteś moim mężem.
— Dogadzałem ci dopóki mogłem — wyrzekł smutnie, czując niewyraźnie że wraz ze środkami materyalnemi, i szczęście jego skończyć się może.
Kobiety jak Teodora nie kochają zazwyczaj, nie zdolne są oddać się dla jakiej bądź szlachetnej pobudki, one sprzedają się tylko.
— Jakto — spytała odstępując od męża i patrząc na niego badawczo wzrokiem, z którego znikł pieszczotliwy wyraz — cóż to ma znaczyć?
— To ma znaczyć — powtórzył nieszczęśliwy mąż — że nie mam już ani pieniędzy ani kredytu.
Przez chwilę trwała pomiędzy niemi cisza. Teodora spuściła oczy jakby namyślając się co ma uczynić, Józef milczał przygnębiony wyznaniem jakie uczynił.
Namysł Teodory nie trwał długo, podniosła na męża swoje wielkie niepewnego koloru źrenice i obrzuciła go jednem z tych olśniewających spojrzeń, w które umiała zakląć całą potęgę czarów.
— Po cóż ty mnie to mówisz — wyrzekła wzruszając alabastrowe ramiona — wiem że dopóki kochasz swoją żonę, potrafisz dostarczyć jej drobiazgów jakich zapragnie.
Józef stanął jak osłupiały, odpowiedź ta obracała w niwecz dotychczasową rozmowę, ogniste węże namiętności, opasywały go mocując się z resztą szlachetnych uczuć, pozostałych w jego piersi.
— Teodoro — zawołał z rozpaczą — ja mówię prawdę, chciej mnie zrozumieć.
— Ależ ja właśnie nie chcę rozumieć — odparła podwajając potęgę spojrzenia.
Józef załamał ręce gwałtownie, daremnie zwracał się do tej kobiety żądając od niej rady i wsparcia, odpowiadała mu jedynym sposobem jaki zaznała: żartem, szyderstwem lub wzbudzeniem żądzy.
Pojęła jednak widać że w tem sercu w którem panowała samowładnie, budziły się jakieś uczucia mogące stanąć na wspak jej woli i nie chciała im się dać rozwinąć, bo znowu przystąpiła do męża. W tej chwili wydała mu się tak piękną, iż gotów był dla niej popełnić zbrodnię, gdyby tego zażądała.
— Kobieto — zawołał — miej litość nademną, tu chodzi o mój honor, o moją uczciwość.
Chciał mówić dalej, ale ona nie dała mu dokończyć, jeśli wprzódy nie chciała go zrozumieć, teraz nie chciała dosłuchać, czuła dobrze iż znając tajemnice męża, nie wypadało jej żądać więcej, niż mógł i powinien był uczynić.
— Ty bo zawsze troszczysz się, rozpaczasz napróżno — zawołała z żywością nie dając mu dojść do słowa — tyle razy mówiłeś mi niemam, a zawsze znalazłeś sposób dogodzić małym zachceniom twojej żony. Ja wiem że i teraz tak będzie, chcesz tym sposobem zrobić mi niespodziankę, alboż ja i tak wdzięczną ci nie jestem, nie kocham pomimo opalonego czoła i brzydkich wąsów.
Mówiąc to targnęła drobnemi rączkami jego wąsy, przesuwając mu białe paluszki koło ust, i wydzierając mu niejako mimowolne całusy.
— Oh! gdybyś ty kochała mnie naprawdę Teodoro — szepnął ujęty jej szczebiotaniem, powoli zapominając o wszystkiem.
— Jakto! — zawołała niby obrażona prostując się dumnie — więc ja nie kocham cię jeszcze, cóż! czy chcesz żebym zakopała się na wsi, zamknęła w domu jak zakonnica, zajęła się uprawą lnu i przędła na kołowrotku, jak nasze prababki, lub może poświęciła się hodowli cielątek, kur, gęsi. Co z tego to nic nie będzie, czuję iż zbrzydłabym od razu, a miłość wasza ulatuje z wdziękami, jak ten dym cygara, o tem dobrze.
— Cóż za myśl Teodoro, byłabyś jeszcze śliczniejszą, a ja.... ja kochałbym cię stokroć więcej jeszcze, gdyby to być mogło.
— Oh! ja zadawalniam się tem co jest, nie żądam więcej, i nie chcę się na mniej narazić.
— Nie chcesz wejść w moje położenie — zawołał gwałtownie, uderzony koniecznością ciążącą nad nim.
— Szczególny jesteś Józiu, w czemże twoje położenie zmieniło się tak nagle?
Pytanie to miało pewną loikę za sobą. Sumski zwyczajem słabych charakterów na ostatni moment odkładał to, do czego powinien był przygotować ją od razu.
— Ja nie mam już pieniędzy — wyrzekł załamując ręce.
— Wielka rzecz, to pożycz.
— Nie mam kredytu, nikt pożyczyć mi nie chce.
— Alboż nie jesteś jedynakiem bogatych rodziców?
Krew uderzyła do czoła Józiowi.
— Rodzice nic dać mi nie chcą, udawałem się do nich.
— Wiem, wiem, odpowiedzieli ci że tracisz to co oni zarobili — odparła ze śmiechem — jak gdyby tobie i mnie wystarczyć mogło to co im starczy.
Mąż spojrzał na nią posępnie, śmiech jej był dla niego niezrozumiały w tej chwili.
— Więc cóż ja mam począć — zawołał z rozpaczą.
Pytanie to zwracał na próżno do Horyłły i do samego siebie, a teraz stawiał je żonie jakby chcąc zagłuszyć głos sumienia, odzywający się w nim coraz słabiej. Ale Teodora postanowiła nie zboczyć z żartobliwego tonu i nie zrozumieć tego głosu rozpaczy, dla tego odezwała się znowu.
— Rada jutro znaleźć się musi, a teraz chodźmy spać, późno już.
— Teodoro, Teodoro nie żartuj, chwila ta jest stanowczą.
Ale wołał na próżno, ona nie słuchała go więcej, wzięła świecznik ze stołu i kierowała się do swego pokoju nie oglądając się nawet.
Józef poskoczył za nią i zatrzymał gwałtem na progu.
— A gdyby, szepnął gorączkowo, rada nie znalazła się jutro, gdyby pozostało mi zaledwie w kieszeni o czem powrócić na wieś Teodoro.
Patrzał w jej oczy z nadzieją i trwogą niewypowiedzianą.
Kobieta obrzuciła go lodowatem spojrzeniem.
— To być nie może, wyrzekła sucho.
— Być może, jest, mówił zaledwie słyszalnym głosem.
Rozpacz jego zniweczyła dyplomacyę Teodory, położenie zarysowało się wyraźnie w jej oczach.
— Ha, zawołała tonem kontrastującym dziwnie z dotychczasową pieszczoną mową stawiając gwałtownie świecznik na stoliku, czemuś nie powiedział mi tego wcześniej.
Mąż spoglądał na nią z przerażeniem, nie podobną była w tej chwili do tej miękkiej istoty co obsypywała go uściskami i wykradała całusy, twarz miała bladą i wzrok błyszczący, tylko piękność w tym nowym charakterze była nie mniej potężną.
— Wcześniej, powtarzał Józef olśniony, wcześniej, ja sądziłem.... miałem nadzieję.
— Jaką nadzieję.
— Że będziem mogli pozostać.
— Mów za siebie, ja zostaję.
Rzuciła mu te słowa z wyniosłym uśmiechem.
— Ty, ty zostajesz, szeptał mąż, jakby nie chciał lub nie mógł pojąć znaczenia tych słów.
— Ma się rozumieć, powtórzyła z okrucieństwem kobieta, nie jestem stworzoną do sielanki, mnie potrzeba ruchu, gwaru, miasta, ludzi, strojów, zabawy, rozumiesz... Gdy to mówiła zmienne źrenice jej pałały, ruchliwe nozdrza zdawały się rozszerzać wspomnieniem lub żądzą.
— Na Boga Teodoro, zawołał Józef, ja ciebie nie rozumiem.
Był blady śmiertelnie, ona patrzyła na niego z chłodną litością.
Przez długą chwilę małżonkowie mierzyli się oczyma, z jednej strony była pokora i skrucha, z drugiej tryumfująca potęga.
— Ty wiesz, wyrzekła wreszcie kobieta, że ja muszę mieć czego pragnę.
On poruszył usta jakby chciał przemówić, ale nie wyszło z nich słowo żadne.
— Cóż? spytała niemiłosiernie stawiając mu tem słowem pytanie bytu.
— Będziesz miała wszystko, szepnął mąż zwyciężony opuszczając ramiona ze zniechęceniem człowieka, któremu wysuwa się z ręki deska zbawienia.
— Kupisz mi Bewerley’a, wyrzekła, chcąc według przysłowia, kuć żelazo póki gorące.
— Kupię, odparł głucho.
— A widzisz, zaśmiała się Teodora, że na wszystko jest rada.
On spojrzał na nią takim wzrokiem, iż śmiech zamarł jej na ustach, potem pochwycił ją gwałtownie w ramiona i cisnął do piersi, jakby chciał się upoić jej pięknością i zapomnieć o wszystkiem.
Nazajutrz rano pan Leonard pomimo iż późno w nocy powrócił do siebie po owej kolacyi u Bouquerela, przebudził się wcześnie i wyszedł na miasto. Sieć rozmaitych intryg porozpinanych na wszystkie strony, wymagała baczności, życie jego nie składało się z samych róż, a przynajmniej na te róże trzeba było ciężko pracować, jeśli nie tem co pospolicie zowie się pracą, to przebiegłością i dowcipem.
Stosownie do swoich planów zacny pan Horyłło, skierował się naprzód tam gdzie miał powziąść wiadomość o pieniądzach Walnerowej i zastać swego wspólnika, poszedł więc prosto na Miodową ulicę do gmachu sądu Apelacyjnego.
Komukolwiek zdarzyło się przechodzić tą stroną ulicy w przedpołudniowych godzinach, zauważyć musiał koniecznie fizyognomię tłumu który się tam ciśnie nieprzerwanym szeregiem. Charakterystyka przechodniów, zmienia się tutaj od razu i odbija dziwnie od strojnych kobiet zalegających przeciwległy chodnik około wykwintnych sklepów.
Ludzie którzy się tu cisną nie należą do właściwej ludności tej ulicy, są to żywioły napływowe i złożone z najróżnorodniejszych cząstek, na twarzach i w ubraniu panuje rodzaj zaniedbania i obojętności dochodzącej do cynizmu. Tu spotkać można szaty bez nazwy, kapelusze co straciły swój kształt pierwotny, brody i włosy nie znające grzebienia, muskularne ręce odrzucające zbytek rękawiczki, wychudłe twarze, na których nędza i brudne żądze napiętnowały swoje haniebne stygmata, czoła bezwstydne i bezczelne oczy.
Zdaje się jakoby cała społeczna drabina począwszy od góry do dołu naznaczała sobie schadzkę około wejścia do tego gmachu i znalazła godnych siebie reprezentantów. Bo jeśli część tłumu składała męty społeczne, około nich ocierali się ludzie z uczciwą twarzą i zacnem nazwiskiem, jakby żywe przeciwstawienie tej materyalnej i moralnej nędzy, stanowiącej tło zgromadzenia.
Chodnik ulicy rozciągający się przed sądem apelacyjnym, miał wyraźną charakterystykę, ale wnętrze gmachu dopiero przedstawiało się nakształt rojnego mrowiska w którem wszystkie te razem wzięte indywidualności znajdowały schronienie. Na szerokich wschodach wiodących do sali sądowej w korytarzach i ustępowych pokojach, wszędzie gdzie tylko było kilka stóp kwadratowych przestrzeni, mieściły się gruppy ludzi rozmawiających głośno lub po cichu, badających się, lub unikających wzajem, stojących w świetle lub cieniu, stosownie do tego czy interes jaki ich tu sprowadzał, był jawnym albo skrytym.
Tutaj istniał rodzaj giełdy, gdzie akcye spadały i podnosiły się, gdzie dokonywały się wzbogacenia i zguby, gdzie knuły się spiski na cudzą kieszeń i dobrą sławę, gdzie podchodzono i oszukiwano się haniebnie, gdzie były partye, przymierza, walki i przegrane, nie mniej bolesne chociaż widownią ich były mroczne skrytki sądowego gmachu, a przedmiotem jeden wielki najdzielniejszy z bodźców ludzkich — pieniądz, niż te które odbywają się otwarcie na innem polu. Męty społeczne mieszały się tutaj przemocą do każdej sprawy, jak gdyby obrawszy sobie nietykalne stanowisko, przeradzały się w niezbędne społeczne żywioły, bezczelność starczyła im za prawo, uzbrojone niejako prejudykatem tolerancyi, występowały jako rodzaj ujemnej potęgi, tem groźniejszej w swoich objawach, że działanie jej było tajemnicze.
Możnaby zapytać zkąd brały się owe męty i dla czego tu właśnie naznaczały sobie punkt zborny ale pytanie to było zbyteczne, one po prostu zbiegały się tutaj jak drapieżne ptaki na żer. Wszędzie gdzie były obroty i tranzakcye pieniężne można było coś skorzystać, zapewne więc kancelarye rejentów zajmujące rzędem obok siebie długi korytarz, ściągały te tłumy wydziedziczonych a pragnących, które snuły się jak widma i zmory czychające na zdobycz.
Pomiędzy niemi były rozmaite typy, począwszy od pięknej poważnej wschodniej twarzy, aż do kapryśnych fizyognomii wyrzeźbionych dziwacznie przez namiętności życia; byli ludzie starannie zachowujący wszystkie światowe pozory i inni co zdawali mu się urągać zaniedbaniem swojem, ludzie tacy jak Leonard Horyłło i Bartłomiej Strzygalski. Jednak wpatrzywszy się w nich uważnie można było dostrzedz na wszystkich widne niskie instynktu, podłe namiętności i żądze użycia, posługujące się innemi władzami umysłu, aby dojść do swoich celów. Jedni z nich należący do wyższej lub niższej warstwy będący na wierzchu lub w dole, noszący lub nie noszący światowe pozory, tutaj znali się wszyscy, nie tylko ową powierzchowną znajomością, zasadzającą się na wiadomości o nazwisku lub społecznem położeniu człowieka, ale znajomością głębszą nierównie. Tu jeden drugiego obrachowywał moralnie, wiedział doskonale do czego potrafi się posunąć, po za jakie granice nie przejdzie, znał niejako umysłową skalę, a zatem broń i moralny zasób wzajemny. W obrachowaniu zaś tem nie mylono się zwykle, chodziło tu bowiem prawdziwie o walkę bytu, o istnienie każdego z osobna, które zasadzało się na zdobyciu sobie przemysłem i zręcznością środków egzystencyi.
Horyłło i Strzygalski wiedzieli doskonale że się tutaj spotkają, dla tego też nie potrzebowali sobie naznaczać schadzki, dla nich równie pewnem było widzenie się w rannych godzinach na korytarzach sądu apelacyjnego, jak trudnem spotkanie się przez resztę dnia. Cały ten tłum bowiem ściągnięty na chwilę wspólnym interesem, rozbiegał się po rozmaitych punktach miasta, ginął gdzieś bez wieści do następnej doby i znowu zjawiał niezmiennie na swojem stanowisku. Była to jedna z tajemnic Warszawy, nad rozwiązaniem jej nikt się nie zastanawiał bo i któż pyta się wśród dnia, gdzie przebywają ćmy co wieczorem kręcą się około świecy.
Horyłło i Strzygalski zeszli się więc od razu i bez powitań lub czczych formuł, nie używanych tutaj, przystąpili do rzeczy.
— Cóż Walnerowa, spytał Horyłło uprowadzając go w ciemny kąt pod schodami i zwracając baczną uwagę, by go kto nie podsłuchał.
Strzygalski wzruszył ramionami z nieokreślonym wyrazem.
— At ma pan jej stryjecznego wnuczka, wyrzekł wskazując na Konrada Daleckiego, idącego z wolna na górę.
— Więceś pan nic nie zrobił.
— Eh! tak znowu źle nie jest, rzecz się zagaiła, ale skutek nie pewny, niech djabli wezmą babę, musiałem użyć całego bractwa, za taką pracę mało pięćset złotych.
— Ależ panie Strzygalski to dopiero początek interesu.
— A cóż będzie dalej? spytał ten ostatni, zwracając na dziekana młodzieży bystre spojrzenie, które zdawało się go całego przenikać.
Horyłło namyślał się przez chwilę wahając się czy powierzyć zacnemu pomocnikowi, obrót jaki dać zamierzał kapitałom Walnerowej, bo oczy jego zmyślne i ciekawe nie dawały mu pokoju.
— Mam umieszczenie dla summy, umieszczenie pewne i korzystne. Ostatnie słowo wymówił z przyciskiem.
— Rozumiem — korzystne — dla nas, pochwycił Strzygalski i osobliwym grymasem, ale jak ona się poradzi stryjecznego wnuczka to co?
— Czy nie możnaby na to poradzić? spytał znowu Horyłło.
— Przecież ja mam głowę nie dla kształtu, rzekł zawsze pół głosem śmiejąc się znacząco Strzygalski, jeśli odsunę stryjecznego wnuczka co mi pan dasz za to?
— A ten wnuczek tak bardzo niebezpieczny?
— Sprobój pan tylko z nim gadać, ot patrz pan poszedł na górę, nikogo nie zatrzymując, na nikogo się nie oglądając, dumny i pewny siebie.
Horyłło miał wprawne oko, wzrok jego spoczął na chwilę na młodym adwokacie i zbadał go od razu. Konrad miał najwięcej lat trzydzieści, skromna powierzchowność jego nie odznaczała się niczem, ale siwe oczy miały coś niezłomnego w swym spokojnym blasku, a urok prostoty i prawdy zdawał się opromieniać twarz jego nacechowaną uśmiechem smutnym i łagodnym. Postać ta stanowiła dziwny kontrast z całym tłumem zalegającym przedsionek sądu, wyróżniała się od niego jak żywe wcielenie sprawiedliwości, i przywodziła mimowolnie na myśl słowa Strzygalskiego: to uczciwy człowiek.
Horyłło znał go widać z widzenia i nazwiska, bo wycedził przez zęby z wyraźnem niezadowoleniem:
— Więc to Konrad Dalecki jest krewnym Walnerowej, że też ja tego nie wiedziałem.
— Jej stryjeczno rodzonym wnuczkiem, odparł szyderczo Strzygalski.
— Masz pan słuszność, tego człowieka nie przekupić dzisiaj.
W tym słowie dzisiaj mieścił się cały pogląd zacnego pana Leonarda na świat i ludzi, uczciwość była w jego pojęciu daleko więcej chorobą przejściową niż stanem chronicznym, Strzygalski jednak nie zwrócił na to żadnej uwagi, zapewne przyszłość psychiczna Daleckiego nie obchodziła go wcale, lub też miał pod tym względem swoje osobiste zdanie, ale ponieważ to nie należało do rzeczy, odparł tylko.
— Ha wszakżem to z góry powiedział.
— Więc cóż my z nim zrobimy?
— A co się robi z ludźmi, co stoją na drodze? spytał z kolei Strzygalski.
— Usuwa się ich skoro można, wyrzekł Horyłło, który ani się spostrzegł jak z pytającego stał się zapytywanym.
— Można, wszystko można na świecie, tylko za jakie pieniądze. Mówiąc to pokątny agent patrzył badawczo w twarz swego pryncypała.
— Dam pięćset złotych na początek, jeśli pożyczka Puchalskiemu nie dojdzie do skutku.
— Ciekawym też jakbyś się pan wziął do dzieła.
— To twoja rzecz panie Strzygalski, wszak masz za specyalność przeszkadzać interesom, które nam się nie podobają.
Tajemniczy agent uśmiechnął się z pewnem zadowoleniem na to uznanie swoich przymiotów, w uśmiechu tym przecież mieściła się i pewna doza ironii skierowanej może do swego pryncypała, może do ogółu społeczeństwa, które się tak naiwnie wyzyskać dawało.
Bądź jak bądź, Horyłło dostrzegł w nim rodzaj lekceważenia i to go ubodło, odezwał się więc po chwili.
— Czy nie możnaby Walnerowej obiecać większego procentu, wieleż daje Puchalski.
— Tylko siedm.
— A więc obiecać jej dziewięć, dziesięć nawet, zawołał Horyłło, przemyślając nad sposobem załatwienia osobiście tej sprawy i oszczędzenia kosztownego współudziału Strzygalskiego. Ten zaś zrozumiał w lot myśl swego pryncypała, bo skrzyżował ręce na piersiach i wyrzekł szyderczo:
— Idź pan i sprobój.
Znać było doskonale w jego głosie i postawie iż wiedział z góry, że to się na nic nie przyda, Horyłło zmiarkował to od razu.
— Ha, rzekł, sądzisz że to zły środek.
— Niech pan próbuje.
— Ty bo znasz dobrze tych ludzi panie Strzygalski wiesz jak do nich trafić.
— A widzi pan że to nie twoja rzecz, sposób zostaw pan mnie, a sam szykuj pieniądze tylko pięćset złotych za usunięcie takiej przeszkody jak stryjeczny wnuczek to dalibóg za mało. Tu trzeba djable się namyślić i nie jednego użyć.
— Bój się Boga człowieku wszakże mnie jeszcze z tego nic nie przyjdzie, że Walnerowa nie odda kapitału Puchalskiemu.
— A mnie co do tego czy przyjdzie czy nie, dla mnie zachód i fatyga jedna.
— Więcej dać nie mogę.
— Ha! wolna wola, ot jak raz idzie Walnerowa, a stryjeczny wnuczek idzie ze wschodów na jej spotkanie.
I nie czekając dalej Strzygalski odszedł od Horyłły, może miał inne interesa do przeprowadzenia, a może chciał się podrożyć lub gdzie indziej probować szczęścia. Dziekan młodzieży, nie nalegał, wiedział dobrze iż zejdą się znowu.
Tymczasem Konrad Dalecki zbliżył się do drzwi wchodowych i podał rękę starej kobiecie, która tu właśnie weszła z ulicy. Walnerowa gdyż ona to była odpowiadała w zupełności rysopisowi skreślonemu przez Strzygalskiego. Postać jej typowa przeszłowieczna w staroświeckim ubraniu, czyniła dziwne wrażenie. Widocznie ta prosta sucha wywiędła staruszka, nie miała nic wspólnego z obecnym światem i trzeba było użyć względem niej innych działaczy niż te co poruszyć mogły dzisiejszych ludzi. Walnerowa nie dbała o pozory, świadczył o tem wymownie kapelusz liczący czas służby swojej na lata a może sięgający więcej niż ćwierci wieku, zszarzana chustka zawieszona na ramionach i suche zżółkłe ręce trzymające woreczek z krzyżowej roboty i wypełzłego atłasu w którym zapewne mieściły się pieniądze. Zresztą pomimo wieku staruszka postępowała żwawo, a w jej oczach okrążonych czerwoną obwódką powiek znać było bystrość niestępioną i podejrzliwość jakąś wyrobioną latami lub dysharmonią z otaczającym światem. Szła przez korytarz ścigana wzrokiem wszystkich i wzajem rzucająca na tłum zgromadzony nieufne spojrzenie, gdy Strzygalski wślizgnął się koło Konrada i szepnął:
— Panie adwokacie.
Konrad obejrzał się, znał z widzenia tego człowieka, może domyślał się co mu chciał powiedzieć, bo nie zatrzymał się tylko szedł dalej.
— Panie adwokacie, mówił cicho Strzygalski, przypomnij pan sobie co mówiłem ci wczoraj, czas jeszcze.
Młody człowiek wzruszył tylko ramionami, ale nie pozbył się upartego agenta który ciągnął dalej.
— Daj mi pan pięćset złotych, lub daję na to słowo, interes z Puchalskim spełznie na niczem, a co gorsza stracisz na zawsze zaufanie twojej babki.
Konrad nie raczył się odwrócić.
— Panie adwokacie namyśl się.
— Nie mam się co namyślać, odparł głośno zniecierpliwiony.
— Zobaczemy czy nie pożałujesz pan tego.
— To moja rzecz, zostaw mnie pan proszę, odezwał się dumnie Dalecki.
— Czego to chcą od ciebie Konradzie, spytała staruszka, oglądając się ciekawie na Strzygalskiego, który złożył jej ukłon pełen uszanowania.
Młody adwokat zarumienił się lekko, tak oburzyła go myśl sama powtórzenia usłyszanych propozycyi.
— To nic moja babciu odparł, ważnego przynajmniej.
Kobieta zadowolniła się pozornie tą odpowiedzią i szła dalej kierując się do kancellaryi rejenta przed którego drzwiami już czekał Puchalski i wszystko troje weszli do kancelaryi.
Strzygalski obejrzał się po korytarzu i spostrzegłszy jakiegoś kolegę, kiwnął na niego by się przybliżył.
— Byłeś wczoraj u Walnerowej.
— Byłem, odparł nowo przybyły.
— I cóż.
— Proponowałem jej świetne umieszczenie, wielki procent, złote góry, baba zamknęła mi drzwi przed nosem.
— Idźże teraz do Ozorka i powiedz niech pośpiesza, a wprzód wywołaj tu Daleckiego.
Pomocnik Strzygalskiego wykonał jego rozkaz i niebawem Dalecki zjawił się na korytarzu.
— O cóż tu idzie znowu, spytał spostrzegając ścigającą go postać jego agenta ciemnych interesów.
— Panie adwokacie, zaczął Strzygalski, posłuchaj mojej rady, bo inaczej źle wyjdziesz, Puchalski potrzebuje koniecznie summy jaką wypożycza, dasz mi więc żądane pięćset złotych, byle się rzecz nie rozchwiała.
— Jakżeż się ma rozchwiać, rejent już akt pisze.
— Pisze czy nie pisze, a ja wiem co mówię i wierz mi pan wolałbym sam nie przeszkadzać, ale pięćset złotych mieć muszę.
— Nie dostaniesz pan ani grosza, zawołał zniecierpliwiony Konrad.
— Panie adwokacie jesteś młody jeszcze, nie unoś się, z resztą powinienbyś wiedzieć iż nie wszystko to co się robi dochodzi do skutku.
Tym razem Strzygalski oddalił się sam, nie czekając odpowiedzi i poszedł wprost do Horyłły.
— No, wyrzekł zupełnie odmiennym tonem, niech pana djabli wezmą, pokaż mi pięćset złotych, żebym wiedział przynajmniej że nie darmo pracuję.
— A widzisz Strzygalsiu po co się darmo drożyć, odparł pan Leonard nie obrażony wcale żądaniem swego wspólnika.
Wydobył z kieszeni pulares, poszedł pod jedno z okien i pokazał mu trzy dwudziesto pięcio rublowe papierki, trzymając je mocno w ręku.
— Dobrze, szepnął uspokojony agent, a kiedy je dostanę?
— Zaraz skoro się interes rozchwieje.
— Pamiętaj pan, bo ja czekać nie lubię zresztą gdybyś mnie pan chciał wziąść na kawał, odbił bym to niebawem, ze Strzygalskim nie można żartować.
Horyłło roześmiał się, tylko widocznie pomimo swego niskiego położenia, agent miał w pewnych chwilach tę przewagę jaką daje silniejsza inteligencya lub śmielsze dążenie do oznaczonego celu; on na seryo groził panu Leonardowi, niedowierzając mu zupełnie, gdy przeciwnie, ten ostatni pokładał pewne zaufanie w słowie swego wspólnika. Światowe względy nie istniały tutaj wcale, ani popłacała elegancka powierzchowność salonowego oszusta; ludzie zgromadzeni w tem miejscu nie zwracali uwagi na różnicę stanów i sądzili zapewne że wytarte ubrania i bezkształtne kapelusze, równe były w zupełności Chaboutowskim garniturom, bo jedne i drugie pochodziły z jednako mętnego źródła. W tym całym ułomku społeczeństwa żyjącego jawnie cudzym kosztem, istniało przecież moralne poczucie i jeśli nie było wprowadzone w czyn, nie mniej wywierało wpływ swój na każdego z osobna. Ludzie ci co nie dawali się uwieść żadnym pozorom, większy mieli szacunek dla istotnej wartości niż dla powodzenia. Skromne indywidualności jak Konrad Dalecki, wzbudzały poszanowanie, w czasie gdy Leonard Horyłło szanowany był za pan brat przez Strzygalskiego i jemu podobnych. Nie zdolni może ocenić wyższych pobudek kierujących działaniem człowieka, czuli jednak dobrze iż wyróżniał się od nich jakimś moralnym pierwiastkiem.
Te społeczne męty, ten osad ludzki wytrąconych ze zwykłej kolei, posiadał więc pod pewnym względem zmysł moralny silnie wykształcony; opierał się on bowiem na własnym interesie. Jak myśliwy znać musi obyczaje zwierząt na które poluje, jeśli łowy jego mają być pomyślne, tak oni do gruntu znać musieli społeczność której kosztem żyli, było to koniecznym warunkiem ich egzystencyi.
Widzieli więc z doświadczenia że istnieją na świecie lubo rzadko przeszkody, zwane uczciwość, cnota, niezłomność charakteru i że jeśli takowe złączą się z rozumem, przeszkody te są nie do zwalczenia; mieli więc z konieczności szacunek dla tej nieznanej siły której pokonać nie mogli. Ale za to nikt nie był więcej bez miłosierdzia dla fałszywych pozorów, nikt bardziej chłostać nie umiał ludzi co maskowali brudne czyny zasłoną uczciwości i tym sposobem grając podwójną rolę chcieli podwójne osiągać korzyści.
Istoty tego rodzaju nieodbicie były potrzebne tym co zmuszeni siłą okoliczności lub pociągnięci namiętnościami zeszli jawnie na życiowe manowce i utracili nawet wstyd wszelki; tutaj jak wszędzie utworzył się rodzaj hierarchii i podziału brudnej pracy, ci co zdołali utrzymać się na miejscu upatrywali najczęściej zdobycz, ci co byli u spodu wykonywali ich plany, zdolności znaleźć można było tu i tam zarówno, więcej nawet u spodu niż na wierzchu, ludzie ci częstokroć nieskończoną summą trudów, zabiegów i sprytu osiągali tak nędzne rezultaty, iż połowa tej pracy starczyłaby im na uczciwy zarobek.
Tego jednak za zwyczaj dowiadywali się za późno, gdy przywykli do niepewnego bytu i gdy inne drogi były dla nich niepowrotnie zamknięte.
Mieli też oni zwykle rozpaczliwą wesołość ludzi bez nadziei, niedbalstwo i rozrzutność tych co wiedzą iż nie potrafią już nigdy zdobyć sobie stanowiska; co czują się wymazani z kontroli społeczeństwa, i mszczą się nad niem wedle sił i możności.
Ci co nie są zmuszeni grzebać w mętach ludzkości, ci których życie upływa spokojnie, ujęte w karby prostych obowiązków i potrzeb nie przewyższających skali dochodu, mogą bezpiecznie przejść przez życie nie domyślając się tych nędz moralnych i materyalnych kryjących się w głębi towarzyskiego łona, ale w dniu nieszczęścia lub zachwianego bytu, żywioły te ukazują się niespodzianie i narzucają niejako.
Trudne chwile do nich należą, a ktokolwiek choćby przypadkiem tylko został wmieszany w wir interesów, przy każdem kupnie i sprzedaży, pożyczce lub lokowaniu summy, otrzeć się musiał o te rozkładowe żywioły, co na wszelki kapitał rozrządzalny nałożyły dla siebie rodzaj nieuniknionego podatku.
Wtajemniczeni za zwyczaj oburzają się i płacą, nowicyusze lub ludzie niezachwianych zasad, odrzucają ten wydzierany haracz jak to uczynił Konrad Dalecki, który spokojnie w kancelaryi rejenta dyktował akt pomiędzy swoją babką a Puchalskim, gdy drzwi otwarły się znowu.
Tym razem nikt go nie wywołał, nie wsunęła się do kancelaryi żadna bezczelna głowa, ale zamiast tego wszedł stary człowiek poważnej powierzchowności, ubrany w kapotę z cienkiego sukna w dawnym stroju zamożnych mieszczan, który już tylko gdzie nie gdzie widzieć można w zaułkach Starego Miasta.
Siwe włosy krótko przystrzyżone, i takież wąsy odbijały od rumianej twarzy, w żylastych rękach trzymał zakrzywioną laskę i czapkę zdjętą z głowy.
Ukłonił się on wszystkim obecnym i zbliżył się do rejenta niezważając niby na obce osoby znajdujące się w jego kancelaryi.
— Pan rejent jak widzę zajęty — wyrzekł wskazując oczyma obecnych — ja zaczekam, mam maleńki interesik o którym potem pomówię, mam niewielką sumkę, dwadzieścia tysięcy złotych, chciałbym ją wypożyczyć.
— Niech się pan dobrodziej zatrzyma — odparł rejent z tym rodzajem uprzejmości jaką wzbudzają zazwyczaj kapitaliści.
Staruszek usiadł na wytartej kanapie, blizko drzwi i powiódł wzrokiem po zgromadzonych.
Od chwili wejścia jego Walnerowa nie spuszczała go z oczów, dla niej człowiek ten przedstawiał żywcem wiek ubiegły, do którego należała sama, a sądząc z ubioru, obejścia i położenia, był z nią w moralnem pokrewieństwie, on i ona zarówno zdawali się tutaj pomnikami przeszłości, zabłąkanemi wśród dzisiejszego pokolenia, dla tego też po pierwszem zamienionem wejrzeniu, którem rozpoznawali się niejako, spoglądali wzajem na siebie z prawdziwą sympatyą.
Akt tym czasem był spisany, rozpoczęło się jego czytanie, ale kiedy po wstępnym paragrafie rejent doszedł do rzeczy, jako Michał Puchalski właściciel domu przy ulicy Leszno, wypożycza od Małgorzaty Walner summę czterdzieści tysięcy, nowo przybyły zerwał się z miejsca tak gwałtownie stuknąwszy laską w podłogę, iż zwrócił na siebie powszechną uwagę.
— Jakto — zawołał — pani dobrodziejka wypożyczasz tę summę?
— Tak jest, ja panie — odparła zmieszana kobieta.
— I wypożyczasz ją pani Michałowi Puchalskiemu?
W głosie było tak jawne zdziwienie iż Walnerowa uczuła się prawie w obowiązku usprawiedliwienia tego faktu.
— Dla czegóżby nie — wyrzekła — mój krewny tu obecny, adwokat Dalecki....
— Rozumiem, rozumiem — przerwał staruszek — wyzyskano pani dobrą wiarę, spuściłaś się pani na ludzi i oni doprowadziliby cię do zguby. Prawdziwie to łaska Opatrzności, żem się tutaj znalazł.
— Ależ panie — zawołał przerażony Puchalski człowiek skromny, cichy i nieśmiały, jakim prawem....
— Prawem jakie ma każdy uczciwy człowiek, przeszkodzenia cudzej krzywdzie — mówił zapalając się staruszek.
— Krzywdzie! — zawołano chórem.
— Tak jest krzywdzie — powtórzył z siłą przekonania — klnę się na wszystkie świętości że jeśli te pieniądze dostaną się w ręce Puchalskiego, można je za stracone uważać, to człowiek bez charakteru i kredytu, co z nikim jeszcze dobrze nie wyszedł.
— Ja! ja! — wołał nieszczęśliwy Puchalski, nie pojmując o co go oskarżają.
Ale prześladowca jego nie dopuścił go do słowa.
— Pani dobrodziejka mnie nie znasz — wyrzekł po chwili zbliżając się do Walnerowej — i możesz mi nie uwierzyć na słowo, mam honor się pani przedstawić Mikołaj Ozorski właściciel kamieniczki na Piwnej ulicy do usług. Spytaj się pani tych co mnie znają, czy skłamałem kiedykolwiek w życiu.
Scena ta była tak szczególną iż oddziałała na wszystkich obecnych; rejent starał się zachować obojętną minę, a jego dependenci mniej skrępowani konwenansami miejscowemi, zapomnieli o swoich czynnościach i wpatrywali się w gruppę zajmującą środek pokoju. Walnerowa była widocznie pod silnem wrażeniem, Puchalski jak gromem rażony, nowo przybyły wsparty na lasce nie koniecznie wyglądał na wcielenie sprawiedliwości, i nie miał nic wspólnego z Nemezys starożytnych, młody adwokat słuchał w milczeniu, czekając cierpliwie obrotu jaki weźmie sprawa by się do niej wmieszać, a tym czasem spoglądał badawczym wzrokiem na przemian na Ozorskiego i na swoją babkę.
— Pani dobrodziejko — mówił dalej stary mieszczanin, korzystając z uczynionego wrażenia — Bóg cię strzegł wyraźnie, Puchalski ma więcej długów niż włosów na głowie.
— Jakto ja? — zdołał tylko powtórzyć ten ostatni, zwracając się do adwokata.
— Długi pana Puchalskiego — wyrzekł adwokat — choćby i miał jakie nie obchodzą nas wcale, pożyczamy na hypotekę. Co do mnie mógłbym pana zapytać dla czego mieszasz się w ten interes, ale uwaga z jaką słucha go moja babka, nakazuje mi milczenie.
— Ja tutaj milczeć nie mogę, sumienie na to nie pozwala — odparł z pewnem napuszeniem Ozorski — pan mówisz o hypotece, to prawda, sumienie panie to grunt, ta hypoteka nie zawiedzie nigdy, jestem przekonany że pani dobrodziejka podziela moje zdanie.
— Bez wątpienia — odezwała się Walnerowa.
— Hypoteka może być czysta, ale dom tego pana nic nie wart, fundamenta niepewne, mury się rysują, dach wali, lada dzień magistrat zamknąć go może dla publicznego bezpieczeństwa.
— Mój dom, mój dom — protestował Puchalski, który zdumiony tą niespodziewaną napaścią, nic innego powiedzieć nie umiał.
— Wszystko co pan mówisz jest fałszem — odezwał się stanowczo adwokat — dom jest w najlepszym stanie. Rozumiem teraz plan pański.
— Mój krewny go oglądał — rzekła znowu zachwiana staruszka.
— Ba pani dobrodziejko, każden widzi to co chce i co może, młode oczy bywają nieuważne, wstrzymaj się pani przynajmniej dopóki sama domu nie obejrzysz.... interes ważny, zresztą nic nie nagli.
— Babko — wyrzekł adwokat — zbyt długo zatrzymujemy się nad uwagami tego pana, wiedz iż kiedy wchodziłem tutaj grożono mi iż przerwą interes jeśli się nie okupię szajce łotrów, która chce ciebie i twoje pieniądze wziąść w antrepryzę, widzę iż dotrzymują słowa.
Wystąpienie Daleckiego było stanowcze, był on pewnym swego, Ozorski zrozumiał że gra szła na ostro i od razu nie zmieszany wcale zwrotem którego się zapewne spodziewał uderzył wprost na młodego człowieka, a naprzód fizyognomia jego przybrała wyraz surowy bolesnego zdziwienia.
— Wiem że żyjemy w czasach — wyrzekł poważnie, w których młodość nie ma nic świętego nie spodziewałem się jednak spotkać takie lekceważenie interesów sobie powierzonych i mówię to otwarcie, źle pan robisz panie adwokacie, nadużywasz dobrej wiary twojej krewnej, narażasz ją na pewne straty dla niewiadomych mi powodów. Nic dziwnego jeśli ci grożono zerwaniem interesu, każden kto go znał tylko, mógł to uczynić bezpiecznie.
Z kolei pan Ozorski postawił kwestyę na drażliwym gruncie, bo choć mowa jego była mierzona, zawierała przecież nadto wiele znaczenia, by można ją było odeprzeć milczeniem. Płomień oburzenia zamigotał w źrenicach adwokata, ale nie raczył odpowiadać zapaśnikowi, którego aż nadto odgadywał cel i pochodzenie, tylko zwrócił się do Walnerowej.
— Babko — wyrzekł — jeśli możesz uwierzyć choć na minutę iż ten pan ma słuszność, ja niemam tutaj co robić dłużej.
— Zaczekaj Konradzie — odparła niespokojnie kobieta, miotana widoczną niepewnością.
— Pani dobrodziejko młodość jest prędka — wtrącił Ozorski — dąsa się zwykle, kiedy nie powiodą jej się zamiary.
— Może — zapytał rejent widząc że sprawa przeciąga się za nadto — przystąpimy do dalszego czytania aktu.
— Nie, nie — zawołała Walnerowa, instynktowym ruchem przyciskając do siebie woreczek z krzyżowej roboty — dzisiaj późno już, możemy interes odłożyć do innego dnia.
— Jakto — odezwał się smutnie Puchalski, który gwałtownie potrzebował pieniędzy, i już widział się u portu zbawienia, pani cofasz swoje słowo, panie adwokacie czy to być może.
Ten widoczny choć naturalny żal za kapitałem który mu się z rąk wymykał, nie rozproszył wcale podejrzeń staruszki, a Ozorski odezwał się chcąc skorzystać z mimowolnego błędu przeciwnika.
— W interesie tak ważnym, do końca cofać się można, to nikogo nie krzywdzi, owszem dowodzi tylko słusznej rozwagi.
— Panie adwokacie, czy to być może? — powtarzał Puchalski.
Konrad milczał i pomiędzy obecnemi zapanowała chwila ciszy. Walnerowa pragnęła czem prędzej wyjść ztąd, i wyjść ze swoim kapitałem, przecież czuła dobrze iż tym krokiem obrażała śmiertelnie swego krewnego i dla tego nie bardzo śmiała spojrzeć mu w oczy, naturalna nieufność jej podżegniona umiejętnie brała górę nad wszystkiem innem.
Zresztą dla kobiety mało znającej świat w który weszła i jego brudne intrygi, świadectwo Ozorskiego miało konieczną wagę, ona nie mogła przypuścić by ten poważny staruszek, przemawiający z tak pozorną godnością, należał do stowarzyszenia łotrów, i grał tylko biegle komedyę bezinteresownej szlachetności.
Ozorski był rówiennikiem wieku i położenia, przemawiał językiem dla niej zrozumiałem, bił na czas dzisiejszy i na młodzież obecną, tajemne sympatye starej kobiety były dla niego, a Konrad się nie usprawiedliwiał.
Podejrzenia babki były zbyt haniebne by się czuł na siłach z niemi walczyć, samo ich uznanie stanowiło ich poniżenie.
Oburzała się w nim do głębi godność uczciwego człowieka, co nie zasłużył niczem na to co go spotykało, jakaś i nieprzełamana duma nie pozwoliła mu zwrócić się więcej do Walnerowej. Duma podobna najczęściej pozostaje niezrozumiałą dla pospolitych ludzi, i tym razem stanęła przeciw niemu, i stanowczo przeważyła szalę.
— Panie Puchalski — wyrzekł zwracając się do nieszczęśliwego właściciela domu — widzisz pan co się dzieje i co mi zarzucają, widzisz więc sam iż świadectwo moje nie ma tu żadnej wagi. Nie pozostaje mi jak przeprosić cię za to co się stało i oświadczyć głośno, iż więcej w interesa mojej babki mieszać się nie mogę.
Słowa te wyrzeczone chłodno i stanowczo sprawiły prawdziwą przykrość starej kobiecie, ale nie przełamały jej uporu.
— Jesteś prędki Konradzie — powtórzyła tylko, jakby chcąc go ułagodzić tym frazesem.
— Być może — odparł młody człowiek — moja babko życzę ci z całego serca byś nie pożałowała swojej dzisiejszej rozwagi, teraz widzę że ci więcej potrzebnym nie jestem.
Było to jego ostatnie słowo, oddalił się szybko by ukryć może przykre wrażenie tej sceny. To co go spotykało było jedną z największych powszedności życia, codzień ludzie lekceważą nasze chęci, codzień odpłacają nam złem za dobre, podejrzeniem za prawdę, fakt ten nie miał więc sam w sobie nic dziwnego, a jednak są indywidualności dla których ból ten jest zawsze nowym, zawsze równie niespodzianym.
Bezczelny tryumf złego, choćby nawet nie dotykał nas osobiście, jest przykrym i drażliwym; młody adwokat czuł to głęboko opuszczając kancelaryę rejenta, był upokorzony tem nędznem zwycięztwem, jakie pozwolił odnieść nad sobą, bezsilność własna była mu wstrętną w tej sprawie i z tłumionym gniewem, przeciskał się przez ruchliwy i gwarny tłum zalegający przedsionek, gdy Strzygalski zaszedł mu drogę.
Agent tajemniczych interesów miał bezczelnie spokojną minę, jak przystało zwycięzcy, przecież zbliżył się do Konrada bez szyderstwa, z rodzajem dziwnego szacunku jaki wzbudzał w nim człowiek uczczony mianem uczciwego.
— A co panie adwokacie — wyrzekł zwolna — czy nie lepiej było posłuchać mojej rady, obadwaj bylibyśmy na tem źle nie wyszli.
— Mów pan za siebie.
Strzygalski wstrząsnął głową.
— Gniewasz się pan, cóż robić, nie moja wina, ostrzegałem wyraźnie, ale wiedz pan na przyszłość, że Strzygalski nie lubi słów próżnych, nie, nie, co obieca to dotrzymać musi koniecznie.
Mówił to także z pewną dumą, ten człowiek upadły, miał swoją ambicyę i punkt honoru szczególny. Są uczucia co nigdy nie wygasają, zepchnięte z jednego stanowiska, zwracają się na inne, a zawsze odżywają w pierwotnej mocy.
Po raz pierwszy Konrad spojrzał baczniej na niego i pod maską bezwstydu jaką nałożyły mu na twarz okoliczności i koło społeczne w jakie był wplątany, dostrzegł bystrość intelligencyi, szybkie obrachowanie działaczy z któremi miał do czynienia i tę niezbędną uczciwość zasadzającą się na ścisłem dotrzymaniu przyjętego zobowiązania, co wyróżniały go od pospolitych łotrów jakiemi był otoczony, i nawet w tym świecie upadku i oszustwa wytworzyły mu pewną potęgę. Siły te dobrze zużytkowane mogły były tego człowieka postawić na świeczniku, zrobić z niego użytecznego członka społeczeństwa, dziś może czyniły go bardziej szkodliwym ale zarazem nadawały mu jakieś niestarte piętno.
Ludzie niezachwianych zasad, są za zwyczaj pobłażliwsi dla bliźnich niż ci co nie są tak bardzo pewni siebie, Konrad należał do ich liczby. Umysł jego bez uprzedzeń umiał wnikać w treść otaczających i cierpliwie wygrzebywać źdźbła złota, zamieszane w śmietniku.
Zanadto poznał świat by nie wiedzieć co się kryje nieraz po za konwencyonalną cnotą i konwencyonalną uczciwością, jak często indywidualne sumienie staje w sprzeczności z sumieniem ogólnym, a istotna wartość człowieka, z jego położeniem.
Nie pogardzał on z góry nikiem i niczem, upadek żaden nie wymazywał w jego oczach z rzędu żyjących, dla tego też zastanowiło go obejście Strzygalskiego.
— Widzi pan panie adwokacie — mówił ten ostatni — nie trzeba biednym ludziom odejmować zarobku.
— Zarobku — zawołał Konrad — alboż to czegoś pan żądał odemnie możesz nazywać zarobkiem?
Strzygalski wzruszył ramionami.
— Dla czegóżby nie — spytał z naiwnym cynizmem.
Adwokat zastanowił się, bo w tych słowach dźwięczała prawda zdradzająca moralne i ekonomiczne credo pewnej frakcyi społecznej, miał że na domiar złego, wdać się ze Strzygalskim w dysputę i tłumaczyć mu to wszystko, co zapewne wiedział równie dobrze jak i on i dla tego też odparł krótko:
— Wydzierstwo nie jest pracą, a zatem nie może dawać zarobku.
— Co temu to przeczę, napracowałem się nie mało by dostać owe pięćset złotych odmówione przez pana.
— Jest praca i praca — wyrzekł Konrad pociągnięty mimowoli szczerością tego człowieka — powiesz pan może że i złodziej skradający się po cudze mienie także pracuje.
— To zupełnie co innego — zawołał Strzygalski obrażony tem porównaniem.
Ta dysputa szczególnego rodzaju zainteresowała młodego człowieka.
— Ciekawym bardzo jak to pan rozróżnisz — spytał z lekkim uśmiechem.
— Jakto, pan adwokat mówisz to na seryo?
— Na seryo zupełnie.
— Sądziłem że pan jesteś sprawiedliwszy od innych, widzę żem się omylił, bo cóż to co ja robię ma wspólnego ze złodziejstwem?
— W każdym razie różnica jest bardzo subtelna, jakież miałeś pan prawo do summy, względem której układała się moja babka z Puchalskim, by żądać od nich pięćset złotych procentu.
— Otóż wypowiedziałeś pan właściwe słowo, a jakie prawo ma do nich rejent piszący akt, administracya pobierająca stempel i pan sam co byłeś pośrednikiem pomiędzy stronami, przecież wszyscy mieliście wziąść zapłatę, dla czegóż ja miałem być od niej wykluczony?
Było to rozumowanie osobliwe, brak fundamentalnej loiki i jasnego określenia funkcyi społecznych, przy śmiałości poglądu nie krępującego się wcale rutyną, wyradzał zboczenia myśli, które następnie przechodziły w dziedzinę faktów; Strzygalski wygłaszał je z dobrą wiarą, godną lepszej sprawy, czuł się wyraźnie w prawie praktykowania swego rzemiosła, a jeśli je świat potępiał, była to w jego przekonaniu jedna z tysiącznych niesprawiedliwości, jakie mają miejsce pod słońcem.
W gruncie rzeczy nie czuł się ani lepszym ani gorszym od wielu innych zarabiających na chleb powszedni, nie pracą rąk ale pracą myśli. W każdym razie zdania jego nie dały się zbić w dwóch słowach, trzeba było na to wyłożyć mu całą teoryę podziału pracy, gwarancyi i układów społecznych, a jedynym doraźnym argumentem jakiego mógł użyć adwokat, była krzywda wyrządzona tak stronom interesowanym jak jemu samemu. Strzygalski roześmiał się tylko.
— Ba — wyrzekł — czemużeście się ze mną nie ugodzili, na inny raz będziesz pan ostrożniejszym.
— Na drugi raz nie uda się tak łatwo, tu miałeś pan do czynienia z kobietą nie znającą życia.
— To na drugi raz użyje się innych środków, my musimy także wyrozumieć z kim mamy do czynienia. A skoro pan adwokat chce mnie mieć za przeciwnika....
Strzygalski wymówił ten niedokończony frazes, jak człowiek pewny swego z rodzajem szyderczego ukłonu.
— Wiem z doświadczenia że pan jesteś przeciwnikiem nie do pogardzenia — odparł Konrad z uśmiechem — przecież nie o to chodzi, nie lękam się żadnej walki, tylko chciałbym dla pana samego żebyś zmienił zajęcie, zdolności twoje na innem polu przyniosłyby ci może więcej korzyści, i to bez niczyjej szkody.
— Więc cóż mam robić? czy zostać dependentem jakiego mecenasa czy rejenta, pisać nie lubię ani siedzieć na miejscu, a zresztą, ktoby mnie chciał użyć? klienci by się mnie zlękli, przecież wszyscy wiedzą, że jestem agentem do psucia interesów, a nie do ich prowadzenia. Każden ma swoją dolę — zmienić ją nie łatwo. Idź pan swoją drogą panie adwokacie, a ja pójdę swoją, różne one na pozór bardzo, ale w gruncie....
Machnął ręką z nieokreślonym wyrazem i chciał odejść. Rozmowa ta budziła może w jego myśli wątpliwości których mieć nie chciał, Konrad wywierał na niego wpływ bezwiedny; pragnął go uniknąć, on jeden przemawiał do niego jak do człowieka.
Ranek ten był przykry dla Konrada, niespodziany obrót interesu i zajście z babką, postawiło go materyalnie w trudnych warunkach. Młody adwokat był jednym z tych ludzi co sami przebojem torują sobie drogę na świecie, a taka droga zazwyczaj bywa twardą dla tych szczególniej, co nie umieją uniżać się, pochlebiać ani szukać krętych ścieżek powodzenia.
Od kilku miesięcy zaledwie mianowany patronem trybunału wyczekiwał na klientellę, która nie przybywała, odstraszona może ubogim mieszkaniem i brakiem tego powierzchownego blichtru co znamionuje powodzenie.
Konrad ograniczał potrzeby swoje do możliwego minimum i walczył z losem wytrwale.
Teraz niesprawiedliwość doznana przywiodła mu na myśl inne niesprawiedliwości i społeczne zbrodnie. Kto wie czy zdolności Strzygalskiego inaczej skierowane nie mogły zrobić go użytecznym, pomysł ten zabłysnął mu w głowie i natychmiast postanowił spróbować jego wykonania.
— Panie Strzygalski — zawołał.
Agent zatrzymał się niechętnie.
— Czego pan sobie życzysz? — zapytał.
— Chciałbym ja także panu zaproponować pewien interes.
Bystre oczy agenta spoczęły nieufnie na Konradzie — czekał i słuchał.
— Interes będzie uczciwy, czy się go pan podejmiesz?
— Nie rozumiem wcale — oburknął się Strzygalski — pan nie masz takich spraw do których ja byłbym przydatnym, pamiętaj iż jestem agentem do psucia interesów.
Konrad uśmiechnął się mimowolnie z tej szczególnej specyalności.
— Może też i ja także chciałbym komu popsuć szyki — odparł.
— A więc mów pan.
— Potrzeba mi odszukać cichaczem pewnej osoby.
— Czy ona zginęła bez wieści?
— Nie — ale zapewne wydalono ją z Warszawy.
— Mniejsza o to, przecież trafi się i na prowincyę, ma się stosunki, chyba że jest za granicą, to już nie moja rzecz.
— Szukaj panie Strzygalski — a jeśli znajdziesz....
— Jeśli znajdę — przerwał agent — a interes panu pójdzie dobrze, wynagrodzisz mnie, wiem o tem. O kogóż tu idzie?
— O służącą Rozalję Polińską.
Usłyszawszy to nazwisko, Strzygalski uśmiechnął się nieznacznie.
— Czy nie ta — spytał — co służyła u Skalskich przy Nowym Świecie?
— Taż sama, alboź znasz ją pan? — pochwycił Konrad.
— Może znam, więc ona jest panu potrzebną?
— Tak jest.
— Może ja rozumiem dla czego — ciągnął dalej Strzygalski powoli — u Skalskich w czasie choroby męża zginęła duża summa.
— Z kądże pan wiesz?
— Ja z obowiązku muszę wszystko wiedzieć — wyrzekł agent spokojnie.
— Więc wiesz pan może co się stało z ową summą?
Strzygalski wzruszył ramionami z nieujętym wyrazem.
— Jestem biednym agentem pokątnym — wyrzekł tylko — ale tam byli tacy którzy wiedzą to z pewnością.
Oczy Konrada rozjaśniły się.
— Czy pan masz na to dowody? — zawołał.
— A mnie co było po dowodach, alboż to moja rzecz. A cóż to pana obchodzi?
Konrad nie widział potrzeby ukrywać się przed bystrem okiem Strzygalskiego.
— Jestem adwokatem pani Skalskiej.
— Czy tak — powtórzył z przyciskiem — ha! jak będziem chcieli, to może i dowody się znajdą, chociaż Herkner z Horyłłą trzymają się za ręce.
Frazes ten świadczył iż Strzygalski nie chwalił się bynajmniej mówiąc iż z obowiązku wszystko wiedzieć musi.
Z kolei Konrad zmierzył zdziwionym okiem niepozorną figurkę stojącą przed nim.
— Panie Strzygalski — zawołał — dostarcz mi ich, ta kobieta z dziećmi jest w nędzy.
— Gdy tym czasem Herkner kupił nowy dom, a Horyłło....
Machnął ręką właściwym sobie ruchem....
— Ha — dodał wzruszając ramionami — alboż to raz tak jest na świecie, ten co nie umie użyć ma wszystko, a ten który potrzebuje na prawdę, mrze z głodu, już tutaj taka sprawiedliwość.
Filozofia Strzygalskiego nie była bardzo głęboka i ograniczała się na czystej obserwacyi faktów nie wchodzącą w ich przyczyny.
— Co pan wiesz? — spytał Konrad schodząc z dziedziny abstrakcyi na praktyczne pole.
Ale jasne i kategoryczne odpowiedzi, nie były wcale w obyczaju agenta, więc wyrzekł.
— Wie się niejedno, ale są to wiadomości i wiadomości.
— Panie Strzygalski mówmy otwarcie, czy jesteś pan w stanie dostarczyć mi dowodów co do zaginionej summy?
— Dowodów — powtórzył z namysłem.
— Tak jest, dowodów prawnych.
— O takie dowody bardzo trudno. Pan tak samo jak i ja wiemy w czyich ona jest rękach, ale i cóż ztąd? Horyłło hula, Herkner kupuje kamienice, a wdowa Skalska niema co jeść z córkami.
I roześmiał się szyderczo.
Nastała chwila ciszy, Konrad rozumiał położenie, słowa Strzygalskiego nie dorzuciły żadnego światła do jego umysłu, przecież trudności nie mogły go odstraszyć przewidział je z góry.
— Ja panu dzisiaj nic stanowczo obiecać nie mogę — ciągnął dalej agent — ale kto wie? na świecie wszystko jest możliwe, a teraz staremu łotrowi Herknerowi wartoby pokazać że nie on jeden ma głowę na karku.
— To byłby dobry uczynek — zawołał adwokat.
Wykrzyk ten przecież nie trafił do przekonania Strzygalskiego, który o uczciwości miał swoje osobiste zdanie, nie będące w koniecznej harmonii, ze zdaniem ogólnem, poczucia jego nie szły tak daleko, nie sięgały moralności faktów, on służył temu który go płacił, nie pytając wcale o cele, te reprezentowały się dla niego w umówionej kwocie, machnął więc ręką.
— Zrobi się co będzie można — odparł — bądź pan spokojny, Strzygalski dotrzymuje słowa i nigdy dwom panom na raz nie służy.
Było to jego credo pod względem uczciwości, a jeśli mogło to być za mało na Katona, było to dość na pokątnego agenta.
— Czy odszukasz pan Rozalję — spytał Konrad pragnąc zasięgnąć nieco światła co do sposobu działania jego w tej sprawie.
— Eh! — odparł Strzygalski z wyrazem pewnego lekceważenia które nie tyczyło się wcale osoby adwokata, ale raczej jego zręczności w podobnych rzeczach, zostaw to pan mnie, czy to co mam zrobić uskutecznię przez Rozalję lub przez kogo innego mniejsza o to, byle był skutek. Pan się do tego mieszać nie potrzebujesz bo z przeproszeniem to nie pańska robota.
— Przecież cóż pan zamierzasz?
Agent znów zaśmiał się tajemniczo.
— Oho, zamierzam wiele rzeczy, ale trzeba będzie działać stosownie do okoliczności.
Widocznie nie chciał powiedzieć więcej i Konrad musiał na tem poprzestać.
— Może dać panu mój adres — wyrzekł — w razie gdyby zaszło coś ważnego, mogę przypadkiem nie być na sądach.
— Alboż ja nie wiem gdzie pan mieszkasz — odparł zagadniony — ulica Leszno Nr. 4, w dziedzińcu w oficynie na prawo. A gdybym pana w domu nie zastał to może także wiedziałbym gdzie pana szukać.
Mówił to z przebiegłym uśmiechem, ale słysząc te ostatnie słowa brwi Konrada ściągnęły się, podniósł dumnie czoło i spiorunował agenta gniewnym spojrzeniem, wargi mu zadrgały niewymówionemi wyrazami.
Strzygalski zrozumiał szybko że powiedział za wiele.
— No nie gniewaj się pan — zawołał — każden ma swoje tajemnice, a ja w pańskie wdzierać się nie myślę, chociaż gotów by kto pomyśleć że pan bywasz u Skalskiej na Chłodnej ulicy i zajmujesz się jej sprawą dla pięknych oczów panny Hortensyi.
— Nie znam wcale panny Hortensyi — odparł niechętnie Konrad.
— Mogłem się tego domyślać, pan nawet nie wiesz może iż pani Skalska mieszka w tym domu, chociaż codzień przechodzisz koło jej okien.
Strzygalski rzucił te słowa nawiasem patrząc z pod oka na młodego adwokata, jakby chciał się przekonać czy domysły wypowiedziane w tej chwili były trafne.
— To wcale do interesu nie należy.
— Ma pan słuszność — odparł pokornie Strzygalski — ot wyrwało mi się niechcący, niech pan adwokat daruje.
I wyrzekłszy te słowa osobliwy człowieczek wcisnął się w tłum i zniknął z oczów Konrada.
Ten popatrzył za nim przez chwilę wzburzony jeszcze i gniewny, wkrótce jednak wzruszył ramionami, jakby przekonywał samego siebie iż gniew jego był daremny, potem prędkim krokiem wyszedł z sądowego gmachu i skierował się przez plac Bankowy na Chłodną ulicę.
Szedł szybko jak człowiek mający przed sobą cel wyraźny. Czasem spoglądał na zegarek, zapewne lękał się spóźnić.
Widać Strzygalski doskonale był poinformowany o czynach i zwyczajach Konrada, gdyż rzeczywiście wszedł on do domu, w którym mieszkała pani Skalska z córkami, minął jednak obojętnie okno w którem jak zawsze siedziała Hortensya, nie zamieniwszy z nią wcale ukłonu, i wszedł w dworku zajmującym głąb dziedzińca do maleńkiego mieszkania.
Drzwi nie były zamknięte tylko ogromny pies czarny Nowo-Founladzkiej rasy o długiej lśniącej sierści, leżał na straży przy progu. Za poruszeniem klamki podniósł się na wpół gotując się widocznie do spełnienia missyi odźwiernego, i przyjęcia groźnem szczekaniem jakiego bądź nieproszonego gościa.
Ale na widok wchodzącego powstał i z radośnym mruczeniem podniósł kudłatą głowę ku Konradowi, witając go ludzkim prawie sposobem.
W tej chwili w drzwiach przeciwległych ukazała się postać kobieca i ona także zawołała radośnie:
— To pan! jakim cudem o tej godzinie, to prawdziwa niespodzianka.
— Niespodzianka dla mnie także — odparł zbliżając się do niej, pierwsza już że dzisiaj piątek, śpieszyłem się by panią zastać.
— Zastaniesz mnie pan już zawsze o tej godzinie — wyrzekła z odcieniem smutku w głosie — ale chodź pan, chodź dalej.
Wprowadziła go do drugiego pokoju stanowiącego salon, sypialnię i pracownię zarazem a pies porzucił swoje legowisko i szedł za niemi łasząc się około nowo przybyłego.
Pokój ten zastawiony rzeczami, skromny o bielonych ścianach, jak wszystkie mieszkania tego domu, miał jednak ten wdzięk i harmonię, jaką wszędzie roztoczyć umie kobieca ręka, okna osłonione muszlinowemi firankami, wychodziły na ogród, a zieloność, słońce, powietrze i świegot ptaków, nadawały mu cechę wesołej wiejskiej nie ledwie swobody.
Gwary miasta konały tutaj, ustępowały jakiejś błogiej ciszy, co zdawała się stanowić moralną atmosferę stworzoną przez kobietę, która je zamieszkiwała.
Kobieta ta nie była ani piękną ani zbyt młodą, ciemne włosy ocieniały inteligentne czoło, pociągły owal twarzy, miał nieskończoną miękkość konturów, a oczy spoglądały na świat z wyrazem słodyczy i spokoju, wywalczonego może ciężkiem bojowaniem, bo w rysach tej twarzy napiętnowanej widocznie ręką nieszczęścia, znać było jakąś przeszłość bolesną, zawody i smutki wypiły rumieniec jej lica, spędziły z ust uśmiech swobodny, i naznaczyły jej postać niczem nie startym stygmatem.
Teraz jednak była spokojną, nie ową spokojnością dziecka co patrzy w świat nieznany bez trwogi, ale spokojnością dojrzałej istoty co poznała burze życia, i gotuje się stawić im czoło bez trwogi.
W ruchach jej i głosie przebijała się pewna stanowczość i pewność siebie, kontrastująca dziwnie z miękkiemi rysami i wątłą postacią, a nadewszystko ze spojrzeniem pełnem przenikającej słodyczy.
Pokoik jej zdradzał pracowite i czynne życie, w którem może szukała i znalazła ukojenie ran przeszłości; na stole pełno było książek, widać że ta kobieta przeglądała jakiś poważny tom in quarto, czyniąc z niego wyciągi, lub znacząc krytyczne uwagi, bo atrament nie zasechł jeszcze na piórze, a karta papieru leżała na wpół zapisana przed miejscem które zajmowała.
Konrad rozejrzał się po mieszkaniu dobrze sobie znanem, z widoczną rozkoszą, jak gdyby oczy jego spragnione były każdego nie znaczącego nawet szczegółu, i nasycić się nie mogły tym skromnym widokiem.
A mieszkanie to było tak harmonijne i ciche, przedstawiało taką sprzeczność z korytarzami sądu apelacyjnego, z których wychodził, iż nie można się było temu dziwić. On oddychał tutaj pełną piersią, jak wędrowiec wśród oazy na spiekłej pustyni.
Kobieta nie przerywała tego milczenia, wsparta jedną ręką na głowie Alfa, spoglądała na swego gościa, z nieujętym wyrazem.
— Doprawdy — wyrzekł Konrad po chwili — nie wybierasz się pani na lekcye?
— Nie — odparła krótko.
— Jak to dobrze.
Usta kobiety zadrgały lekko.
— Nie wiem czy to dobrze — wyrzekła zwolna — te lekcye przynosiły mi sześćdziesiąt złotych na miesiąc.
— Daruj pani — pochwycił adwokat — powinienem był pomyśleć o tem, zamiast czuć to jedno, że możesz ze mną pozostać, byłem egoistą jak zwykle.
— A więc — odparła z łagodnym uśmiechem — pozwól mi pan pójść za twoim przykładem, ja także cieszyć się mogę, iż o tej niezwykłej porze przyszedłeś mnie odwiedzić.
— I ja także odpowiem z kolei, niema z czego, straciłem zaufanie mojej babki i zarząd jej interesów, a ona była prawie jedyną moją klientką.
— Jesteśmy więc w jednem położeniu — wyrzekła zbliżając się i siadając naprzeciw niego koło okna.
— W jednem — powtórzył zamyślony, z nieokreślonem wzruszeniem w głosie — dla czego pani to mówisz?
Widocznie słowa jego znaczyły co innego niż wyrażały, ściągały się do szeregu myśli i uczuć których nie mógł czy nie chciał wypowiedzieć.
Przecież ona go zrozumiała bo przez chwilę pozostała milcząca.
Milczenie ciążyło na obojgu, drgały w nim może wybuchy długo tłumione, pragnienia czy nadzieje, i wśród głębokiej ciszy panującej pomiędzy niemi, można było dosłyszeć gwałtowne bicia dwóch serc, uderzających jednozgodnie.
Kobieta przerwała je pierwsza.
— I jakimże sposobem straciłeś pan zaufanie babki — spytała niepewnym głosem, jak gdyby rzucała tę kwestyę, jedynie by uniknąć innej, daleko ważniejszej i przerwać niebezpieczne milczenie.
Jednak chociaż fakt ten był tak świeżym, zdawało się iż Konrad w tej chwili zupełnie o nim zapomniał, bo spojrzał na nią jak człowiek zbudzony z błogiego snu lub marzenia.
— A pani — zapytał z kolei — dla czego utraciłaś lekcyę?
— To nie jest odpowiedź — odparła ze smutnym uśmiechem.
— Bo i pocóż mam pani powtarzać codzienną historyę, źle obrachowałem się ze światem, i świat mnie pokonał.
— To źle panie Konradzie, człowiek jak pan nie powinien dać się nigdy pokonać, nie jesteś w żadnem wyjątkowem położeniu, nie możesz nic przytoczyć na swoje usprawiedliwienie.
— A pani? — pytał z uśmiechem młody człowiek.
— Ja co innego, ja jestem kobietą, a do tego separatką i jeszcze mam swój sposób widzenia, którego nie umiem ukrywać, więc cóż dziwnego jeśli mi się nie powodzi.
Adwokat patrzał na nią z nietajonym zachwytem.
— Rozumiem — szepnął — pani giniesz zawsze wyższością swoją.
— Nie jestem dość zarozumiałą, by tak sądzić, i jak odrzucam doktrynę ślepego ubóstwienia powodzenia, tak też nie hołduję wcale przeciwnej metodzie, która cierpienia i upadki przypisuje wymarzonym cnotom. Na jedno i drugie składa się wiele różnorodnych okoliczności, a te dopiero kombinują się z usposobieniem naszem. Myślałam nad tem długo i sumiennie nie mogę przypisać sobie ani wielkiej winy ani wielkiej zasługi, za to co mnie spotyka.
Mówiła to bardzo spokojnie, z łagodnym uśmiechem na ustach, chociaż oczy jej były smutne.
— Pani nigdy nie oddajesz sobie sprawiedliwości — zawołał Konrad z zapałem.
— I owszem oddaję sobie zupełnie sprawiedliwość iż nie powinnam być nauczycielką, przekonało mnie o tem doświadczenie. Nie wzbudzam zaufania rodziców, temu co jest w wyjątkowem położeniu, nauczać nie wolno.
— Świat jest podły i nikczemny.
— Świat jest czem być może panie Konradzie, ma on także pewną słuszność po sobie, i nie bez racyi lęka się wyjątkowych położeń; wszędzie gdzie one istnieją musiała być spełniona wina jakaś, nie można więc brać za złe ludziom co nie mają czasu ani ochoty badać kto ją spełnił. Powinnam była wiedzieć o tem z góry, nie czekać nauki doświadczenia, które jest zawsze trochę przykre.
— Ale cóż świat może mieć przeciw tobie — pani Kazimiero.
— Co — odparła z niewyraźnym rumieńcem na licu — alboż znajdzie się kto coby mi to przynajmniej powiedział w oczy; widzę i czuję potępienie jego na każdym kroku, i poddałabym się wyrokowi bez sporu, gdybym posiadała materyalną niezależność, pan wiesz dobrze iż ze światem nie mam nic wspólnego.
Mówiła to z tłumionem wzruszeniem, chociaż pierś jej falowała, a w oczach zapalały się jakieś posępne blaski.
— Każden pracujący na chleb powszedni, związany jest ze światem — wyrzekł Konrad ponuro.
Skłoniła głowę w milczeniu, ze smutnym spokojem na znak potwierdzenia, zresztą on powtarzał jej własne słowa.
— Dawniej jednak — zawołał po chwili młody adwokat — pani miałaś lekcye.
Nie przeczyła mu, tylko białe jej czoło oblało się różową łuną.
Tym razem on dostrzegł to, i rzucił się na miejscu jak człowiek dotknięty znienacka gorącem żelazem.
— Kazimiero! pani! — zawołał gwałtownie — czy nie mnie zawdzięczasz to nowe nieszczęście?
Wzruszyła ramionami z wyrazem najwyższej spokojnej godności.
— A gdyby i tak było spytała podnosząc głowę z hardym wyrazem, czyż nie powinnam mieć odwagę czynów i uczuć moich. Z resztą uspokój się pan, nie ma tu żadnego nieszczęścia, potrafię chwycić się innego zarobku.
Mogła mówić długo, on nie zdawał się jej słyszeć, ukrył twarz w dłoniach i pozostał tak zatopiony w myślach bolesnych.
— Więc to ja — zawołał wreszcie — stałem się powodem złego które panią spotyka.
— Nie — odparła z nieskończoną słodyczą pochylając się mimowoli nad głową jego — pan dałeś mi siłę i odwagę życia.
— Pani jesteś aniołem wiem to nie od dzisiaj, i dla tego chciałbym zmiażdżyć tych co cię śmią posądzać.
— Ja nie wiem czy mnie posądzają i nie chcę o tem wiedzieć, ja nie poddaję się sądowi świata i pytam jedynie sumienia mego co mam uczynić, a ono jest czyste. Ale świat ma prawo sądzić ludzi wedle praw swoich a my... my kochamy się panie Konradzie wbrew prawom, jego więc cóż dziwnego że mnie potępiają; ja zniosę to bez szemrania i skargi, jako słuszny okup jedynego szczęścia jakie doznałam.
Było tyle prawdy i miłości w tych słowach że on podniósł głowę i ujrzawszy nad sobą jej płonące oczy, musiał zrozumieć siłę uczuć tej kobiety.
— Czyż miłość nasza nie jest czystą — wyrzekł tylko — i godną ciebie.
Położyła mu lekko rękę na ustach.
— Na co te próżne słowa — wyrzekła — świat im nie uwierzy, a potem przed kim mamy się usprawiedliwać, świat składa się z pozorów i sądzi pozory tylko, a my rządzimy się nie jego marnem prawem, ale poczuciem obowiązku złożonem w sercach naszych. Poczucia nasze były zgodne, jednakie, dla tego cię pokochałam Konradzie.
— Masz słuszność — szepnął — ty zawsze masz słuszność Kazimiero, a jednak ty rozumieć musisz co ja cierpię teraz.
— Nie powinieneś cierpieć, ja nie chcę byś ty cierpiał z mojej przyczyny — z kolei gwałtownie zawołała kobieta.
— To próżno Kazimiero, wspólne cierpienie jest słodyczą naszą — wyrzekł miękko młody człowiek biorąc w swoje jej ręce — mamy się dzielić smutkiem i radością niechże podział będzie sprawiedliwy.
Nie cofała rąk i stała przy nim z twarzą zarumienioną ze łzami drgającemi na długich rzęsach, ze smutnym uśmiechem na ustach.
— Czegóż ty żądasz więcej od życia — spytała — czyż taką chwilę opłacimy zbyt drogo potępieniem świata, ja się nie skarżę na moją dolę czy będziesz mniej mężnym odemnie.
— Gdybyś ty cierpiała we mnie jak ja cierpię w tobie Kazimiero, zrozumiałabyś to co czuję.
— Bo też pomiędzy nami nie powinno być nic mojego ani twego, powiedziałeś to sam, wszystko powinno być wspólne.
Na tę dyalektykę miłosną trudno było znaleźć odpowiedzi, on też umilkł wpatrując się w rysy kobiety przetworzone w tym momencie wyrazem wszechwładnego uczucia, jak wierni patrzą w obraz cudowny.
— Bóg widzi tylko — wyszeptał jakim błogosławieństwem jesteś dla mnie, w świecie wśród którego walczę i pracuję ocierając się o tyle brudnych żywiołów, otoczony atmosferą żądz i pokus, wspomnienie twoje jest dla mnie osłodą i wsparciem, gdybym miał upaść stałoby się dla mnie tarczą zbawienia. Ja dążę tutaj jak wędrowiec spragniony rosy ożywczej i wychodzę ztąd, zawsze silny, niezachwiany uzbrojony niezłomnie przeciw burzom życia.
Słuchała go upojona najwyższą pieszczotą tych słów.
— A ty czy mniej jesteś dla mnie — wyrzekła.
— Nie Kazimiero, ty tego zrozumieć nie możesz nigdy.... nigdy. Czemże ja byłem gdy zbliżyły się nasze drogi.... niczem zupełnie. Ty przetworzyłaś mnie w rękach twoich, ty nauczyłaś mnie życia, wskazałaś cel godny mnie i ciebie, i jeśli dzisiaj jestem człowiekiem, tobie to jednej zawdzięczam.
— I sobie także, najwięcej sobie Konradzie.
— Nie, nie, sądzę się sprawiedliwie, wiem na jakich byłem rozdrożach, dobre instynkta moje milkły w zetknięciu ze światem, zagłuszone ogólnym przykładem, ty znać nie możesz Kazimiero tej rozkładowej siły jaką posiada prąd ogólny, gotów byłem mu uledz i zabić w głębi własnego sumienia wiarę we wszystko co wielkie i szlachetne, kiedy ty zajaśniałaś w sercu mojem jak gwiazda przewodnia.
Nie były to z pewnością czcze frazesa, Konrad wymawiał je głosem stłumionym i siłą przekonania jak człowiek który całe życie ma na ustach. Kobieta co chociaż raz usłyszy podobne wyznanie, nie zmarnowała swego bytu, one padały na serce Kazimiery jak balsam i przemieniały w tajemniczą rozkosz doznane cierpienia.
— Od tej chwili — mówił dalej adwokat — wszedłem w nową, jasną fazę życia, patrzyłem na ciebie i w twoim przykładzie czerpałem niezachwiane męztwo; widząc się samotną, zawiedzioną w słusznych nadziejach, kiedy odpłacono ci zdradą za miłość, kiedy haniebne postępowanie twego męża pozbawiło cię mienia, położenia towarzyskiego i opieki, a sprawiedliwość ludzka nic nie potrafiła zdziałać na twoją obronę, i nie chciała nawet zerwać stanowczo potwornego związku, który krępował twoją wolność, a ty zawsze jednaka łagodna i dumna znosiłaś los twój z pogodną siłą. Wówczas zrozumiałem że po nad sądem ludzkim i po nad tem co świat zowie szczęściem, jest coś więcej, że powodzenie nie może służyć za skalę zasługi, i że doktryna co jemu tylko hołduje jest fałszywą. Wówczas zrozumiałem wielkie, jedyne szczęście, jakie płynie z wewnętrznej harmonii i spokoju czystego ducha. A kto zrozumie to jedno ten już jest ocalony od wszystkich nizkich żądz i pokus. Wówczas zapragnąłem być godnym ciebie, a przynajmniej iść twoim śladem.
Nie mogła ani chciała mu zaprzeczać, słowa te płynące z głębi wezbranego ducha były zbyt słodkie, zbyt rozkoszne, słuchała ich upojona, nie bacząc jak drogo one okupione być muszą.
I była znów cisza pomiędzy niemi cisza zachwytu i miłości. Oczy ich topiły się we wzajemnem spojrzeniu, dłonie drżały w dłoniach.
Chwila ta miała swoje niebezpieczeństwo, Kazimiera pierwsza powróciła do rzeczywistości, wysunęła miękko ręce z uścisków Konrada, który zatrzymać ich nie śmiał, i oddalając się o kroków kilka wsparła się o okno, spoglądając na przemian na niezmącony błękit nieba i na czoło ukochanego.
Młody człowiek stłumił westchnienie, ale nie wyrzekł słowa skargi.
Od dnia wzajemnego wyznania postawili pomiędzy sobą granice których przekroczyć nie chcieli, a teraz z eterów w jakich pływali oboje, powracali siłą woli do rzeczywistości.
Przejście to nie było dla nich trudnem, oni potrafili abstrakcyę uczynić faktem i urobić życie według ideału piastowanego w głębi piersi. Świat miał prawo kamienować ich lub nazywać szaleńcami; według jego kodeksu zasługiwali na jedno i drugie, szaleństwo to jednak stanowiło ich szczęście, nie było bezwiednem błądzeniem po manowcach uczucia, ale świadomie wybraną drogą.
— I cóż zamierzasz pani teraz — spytał Konrad wracając do nieubłaganej kwestyi bytu.
— Co! — powtórzyła — myślałam już o tem i przyszłość nie trwoży mnie, mam zdrowe ręce i głowę, wiem że radę sobie dać muszę. Prawda iż przy wychowaniu jakie odbieramy, droga nauczycielska jest jedyną prawie otwartą przed nami, nieszczęściem często okoliczności które zmuszają nas pracować na siebie, odbierają nam z góry zaufanie ogólne, będące tutaj koniecznym warunkiem powodzenia, stawiając nas w dwuznacznem położeniu. Ja przynajmniej nie powinnam łudzić się w tym względzie. Istnieje przecież tyle kobiet, co nie odebrały starannego wychowania, a które umieją zapewnić sobie byt niezależny, pójdę za ich przykładem, będę szyć, haftować.
— Pani miałabyś spędzać życie w podobny sposób — zawołał Konrad — czyż nie wiesz że praca ta jest tak mało płatną, iż kilkanaście godzin pracy daje zaledwie nędzne utrzymanie.
— Wiem o tem, jednak nie mam wyboru, zresztą jestem dość zręczną, potrafię robić suknie, kapelusze, a to więcej nierównie przynosi.
Mówiła to spokojnie, jak kobieta zrezygnowana na los nieodmienny, ale Konrad zgodzić się nie mógł na podobną ostateczność.
— Nie — zawołał — to być nie może byś doszła do tego.
Uśmiechnęła się lekko.
— Zapominasz — wyrzekła — iż nic niema na świecie określonego znaczenia, ale przybiera to które mu nadajemy. Chwila odpoczynku staje się tem droższą, im rzadziej przychodzi, a potrzeby nasze powinny stosować się do środków.
— Są to harde, stoiczne niemal słowa — przerwał oburzony — tylko pamiętaj że sił własnych przeceniać nie należy, że po za pewnemi granicami zaczyna się nędza, bo ty już nic Kazimiero z potrzeb twoich odrzucić nie możesz.
— Tak sądziłam dotąd — odparła — jednak to nie jest żadnem dowodzeniem, bo tak sądzimy w każdem położeniu, wszak i ja wierzyłam dawniej, że sługi, powozy, stroje, nie stanowią zbytku a przecież odrzuciłam wszystko bez bólu.
Mówiąc to powiodła okiem w około jak gdyby porównywając stan obecny z dawnym.
Teraz starczyły jej zupełnie te ciche bielone ściany, skromne sprzęty i czarny Alf stanowiący jedynego jej stróża i sługę.
— To zupełnie co innego — przerwał Konrad — dotąd odrzuciłaś pani urojone potrzeby zbytku, i za nadto może, teraz idzie o rzeczy niezbędne. Wierz mi zamiary twoje są niepraktyczne.
— Więc cóż mam czynić? — szepnęła z niechcenia.
— Czyż nie możesz tłomaczyć, mówisz płynnie po francuzku, po niemiecku.
— Myślałam o tem, ale tutaj konkurencya jest wielka, potrzeba znajomości, protekcyi, więc rozumiesz pan dobrze że to już nie dla mnie.
— Pozwól mi się pani o to postarać — zawołał szczęśliwy iż może nad nią roztoczyć tutaj przynajmniej opiekę kochanka — oh! gdybym mógł myśleć za ciebie, pracować za ciebie.
Położyła mu lekko rękę na ramieniu.
— Wiesz dobrze iż to być nie może, odmówiona nam słodycz połączenia naszej doli, każde z nas iść musi swoim torem, wspierajmy się tylko wzajemnie myślą, radą, sercem.
— Postawiłaś to niejako za warunek twojej miłości — odparł smutnie Konrad — przecież to niesłusznie, możesz odmówić mi wszystkich praw kochanka, prócz tego jednego bym ci ulżył pracy.
— Być może iż jest tu dziecinna duma Konradzie, ale zostaw mi ją, cierpiałabym gdyby było inaczej, pamiętaj iż byłam długo rzeczą poddaną majątkowi, wziętą w dodatku tylko do posagu, jakbym sama przez siebie nie miała ceny żadnej, pozwól mi czuć że stąpam o własnych siłach, żem się wybiła z materyalnej niedoli, a tobie nie zawdzięczam nic, prócz szczęścia.
— Wszak wyrzekłaś sama, iż pomiędzy nami moje i twoje istnieć nie powinno.
— Jesteś pan niemiłosierny, przecież przyznałam z góry, że nie mam słuszności, ale czuję iż nie smakowałby mi chleb, któregobym nie zarobiła własnemi rękoma. Zdaje mi się iż moralne poniżenie jakiego doznałam, samą tylko pracą okupić mogę.
— Ty nie mogłaś nigdy być poniżoną Kazimiero.
— A jednak przeszłość moja była poniżającą, codzień podnosząc mój poziom moralny czuję to lepiej. Sprzedano mnie i kupiono, rzucając mi jak dziecku kilka frazesów, kilka błyskotek a ja... ja nie byłam nawet w stanie tego zrozumieć, bądź jak bądź, fakt ten mi ciąży, chciałabym zatrzeć jego pamięć.
— Ja wiem iż stać się musi wola twoja na dziś przynajmniej, nie umiem z tobą walczyć, ale ja praw moich nad tobą nie zrzeknę się nigdy, i wiem że w dniu w którym dzięki przesądom świata, sama sobie wystarczyć nie potrafisz, pozwolisz mi pracować za siebie. To przynajmniej byłaby dla mnie słodycz niewzbroniona.
— Na co myśleć o przyszłości, do nas więcej jeszcze niż do każdego, stosuje się przypowieść iż dniowi każdemu jego ciężar wystarcza. Przyszłość nad nami mroczna, niepewna, starajmy się obecną chwilę zamknąć samą w sobie.
— Owszem ja sądzę iż powinniśmy mieć odwagę zmierzyć ją bez trwogi jaką bądź byćby mogła.
— Masz słuszność Konradzie, byłam dziecinną, ale zrozumiej iż nie chcę mieć nic do ukrycia, ja pragnę by każda minuta mego życia mogła być jasną przed okiem świata całego, by czyny i myśli nawet nie potrzebowały kryć się przed niczyjem spojrzeniem, a potem niech świat potępia mnie i kamienuje, ja dbać o to nie będę.
— Czyż świat i ludzie warci byśmy im cokolwiek poświęcali.
— Nic z pewnością, to też czyniemy to nie dla nich ale dla samych siebie. Kłamstwo upokarza tych co się do niego zniżają, więc to wszystko do czego nie chcemy lub nie możemy się przyznać jawnie, istnieć nie powinno. Powiedz sam czy nie mam słuszności.
Mówiła to z rozognioną twarzą, topiąc w nim kryształowe spojrzenie z taką siłą przekonania, iż oczy Konrada wlepione w nią z namiętnym wyrazem, musiały spuścić się ku ziemi.
— Prawda Kazimiero — odparł smutnie biorąc jej rękę i ze czcią przyciskając ją do ust — przedewszystkiem musiemy zachować własny szacunek, bez niego nie mielibyśmy oboje chwili szczęścia ani spokoju.
— Ja wiedziałam że mi to odpowiesz — zawołała — czułam dobrze iż mogę myślić i mówić zawsze za nas dwoje.
— Kazimiero — szepnął Konrad zwilżonym głosem ten co przy tobie nie stałby się czystym i świętym jak ty sama, nie byłby wart spojrzenia twego.
— Pan psujesz mnie okropnie — wyrzekła Kazimiera z łagodną żartobliwością — utrzymujesz mnie w atmosferze takich hołdów, iż na końcu gotowa byłabym uwierzyć żem z innej gliny ulepiona niż świat cały.
— Alboż tak nie jest.
Podniosła palce z lekką groźbą chcąc mu nakazać milczenie.
— Nie możemy zaglądać w cudze myśli i serca Konradzie, nie wiemy co się w nich dzieje, wierz mi ludzie są często lepsi od swoich czynów, i nigdy prawie nie pojmują zła jakie wyrządzają. Nauczyło mnie tego życie, a ty wiesz że ono nie było zasłane różami.
— Być może iż się nie mylisz Kazimiero, ale cóż ztąd?
— Powinniśmy im przebaczać gdy nas ranią.
— Ty bo jesteś przebaczeniem samem — odparł z pewną goryczą.
— Przekonałam się — mówiła dalej — iż skoro spełni się złe jakie, łatwiej jest winy szukać w sobie niż w drugich, bo tę możem naprawić, a tamto nie jest w naszej mocy.
— Nie mogę się na to zgodzić, bo czyż ty byłaś winną Kazimiero, w tem wszystkiem co cię spotkało?
— Nieświadomość w skutkach swoich równa się najcięższej winie — odparła ze smutnym uśmiechem — na tem opiera się harmonia i przyszłość ludzkości, więc źle wybrałeś swoje porównanie.
— Walka z tobą na tę broń jest nierówną, masz w sobie słodycz gołębia.
— Łatwiej daleko przebaczyć niż nienawidzić, zresztą czyż złość i ciemnota nie jest największem nieszczęściem.
— Możemy przebaczać osobiste krzywdy, ale mamy obowiązek nienawidzić głupoty i podłości, powinniśmy walczyć wszędzie gdzie napotkamy ich wcielenie jeśli już nie dla siebie, to dla ogólnego dobra.
Mówił to z zapałem, jak człowiek który co dzień mierzy się oko w oko z temi wrogiemi żywiołami, i potrzebuje zużyć w starciu z niemi energię i działalność swoją.
— Jest to więc próżna sprzeczka słów Konradzie — wyrzekła Kazimiera — tutaj także oboje rozumiemy się jak zawsze.
Rzeczywiście miała słuszność, rozmowa ich mogła trwać długo na ten temat, który w abstrakcyjnem znaczeniu pojmowali jednako, tylko któremu każde z nich nadawało odrębne zastosowanie. Serce i umysł Kazimiery obejmowały świat cały wielkiem kołem przebaczenia, on zaś mógł mu przebaczyć wszystko, wszystko oprócz nieszczęścia tej kobiety i niezwalczonej zapory jaką stawiał pomiędzy niemi.
Tej jednej, wiecznie krwawej rany, nic ułagodzić nie mogło. Społeczna niesprawiedliwość, budziła w nim bunt nieustanny, stawiając przed oczy każdej chwili czem było życie ich dwojga, a czem być mogło.
Mówił prawdę; Kazimiera świeciła mu jak gwiazda przewodnia, ale razem wzniecała nadzieje i pragnienia których nigdy ziścić nie mogła, była mu więc szczęściem i rozpaczą, źródłem spokoju i burz niewyznanych.
Położenie ich było trudne, wprawdzie zdolni byli oboje wznieść się na wyżyny uczucia, i ztamtąd spoglądać na zwykłe warunki życia, na potwarze i posądzenia których byli celem, ale powszednie warunki bytu, przygniatały ich co chwila ciężarem swoim jak owa bajeczna skała Syzyfa, zagarniały gwałtem pod swoje panowanie, i mieszały gorzką kroplę, do każdej słodyczy.
Nie wychodzi się bezkarnie po za obręb zwykłych położeń życia, bo świat posiada tysiące sposobów pomszczenia się na tych co lekceważą go z musu lub wyboru, i zawsze potrafi ugodzić w najsłabszą stronę człowieka.
Fakt ten w teoryi znają wszyscy, ale nikt odgadnąć nie zdoła owych drobnych niewidzialnych kolców, któremi najeżone są owe położenia i tak srogo zaogniają każdą ranę.
Istnieją jednak konieczności nie zostawiające innej drogi i zmuszające znosić ciernie i rany. Konrad i Kazimiera czuli to zarówno i przyjmowali z rodzajem rezygnacyi następstwa serdecznego związku jaki ich jednoczył, ale ona piętnowała smutkiem ich twarze i nadawała dojmujący wyraz spojrzeniu.




W oknie mieszkania wychodzącego na dziedziniec siedziała jak zwykle Hortensya śledząc z nudów rzadki ruch domowy, Ksawera także w rogu kanapy, z opuszczonemi rękoma spoglądała nieruchomym wzrokiem na zbrudzone malowidła sufitu. W tem mieszkaniu nic się nie zmieniło, a osoby zajmujące go można było o każdej niemal porze dnia znaleźć w jednakiem położeniu.
Zdawałoby się iż z utratą majątku spełniło się tutaj jakieś zaklęcie, a dwie siostry jak zaczarowane w bajce księżniczki, czekały uderzenia laski magicznej, by porzucić nieruchomość w której były pogrążone.
— Ksawero — odezwała się wreszcie Hortensya — ten młody człowiek jest u naszej sąsiadki, co to daje lekcye na mieście, i ona dzisiaj nie wychodziła wcale.
— Może chora — odparła niedbale Ksawera.
— Ale nie, widziałam jak nie dawno sama szła z dzbankiem po wodę.
Ostatnie słowa Hortensya wymówiła z widocznem szyderstwem.
— Mnie się zdaje — wyrzekła Ksawera — że daleko lepiej zrobiła służąc sobie samej, niż my co cierpiemy pragnienie albo nie mamy się w czem umyć, jak Katarzyna wyjdzie.
Hortensya nie raczyła zwrócić uwagi na tę praktyczną uwagę siostry, i mówiła znowu z rodzajem pogardy:
— Ona ma pełno kwiatów i sama je podlewa.
— Ma kwiaty — powtórzyła zainteresowana siostra — ah! Horciu ja tak kwiaty lubię, a u nas nie znajdzie ani różyczki, ani nawet fiołka, nie wiemy prawie że to wiosna.
I westchnęła rzucając tęskne spojrzenie na kawałek szafirowego nieba, odcięty ostremi dachami domów sąsiednich, ale Hortensya znowu nie zauważyła sielankowego ustroju Ksawery, i ciągnęła dalej szereg własnych obserwacyi.
— Ciekawam po co ten młody człowiek tam bywa, jest wcale przystojny.
— Może to jej brat?
— Właśnie odgadłaś, bracia tak u sióstr nie przesiadują, a on tu co dzień przychodzi, czasem nawet i po dwa razy, nie prawdaż Mamo?
Pani Skalska zajęta krzątaniem się około biednego gospodarstwa, miała daleko mniej wolnego czasu od córek, i nie zauważyła wcale tego faktu, więc go potwierdzić nie mogła, przypadek zdarzył iż dotąd nie widziała nawet Konrada, przechodzącego koło jej okien.
— Żeby ta pani chociaż ładną była — mówiła niezrażona Hortensya — ale gdzie tam.
— Cóż cię ta pani obchodzi, moja Horciu — pytała siostra.
— Ciebie bo znowu nie obchodzi nic wcale, myślisz tylko o niebieskich migdałach, o kwiatach, ptakach albo o książkach.
Na szydercze wspomnienie marzeń swoich, Ksawera westchnęła.
— Otóż — mówiła dalej starsza — ta pani ma nie tylko kwiaty ale i książki chociaż jest tak biedną że nie ma służącej, sama sobie nosi wodę i jeść gotuje.
— A zkądże ty to wiesz?
— Przecież siedzę w oknie cały dzień, to wiedzieć muszę co się w domu dzieje, i widzę że ten młody człowiek, nieraz niesie książkę.
— Ach! — wybuchnęła Ksawera — ta nasza sąsiadka musi być bez porównania od nas szczęśliwszą.
— A to dla czego?
— Ja ręczę że ona się tak okropnie nie nudzi.
Hortensya nie zaprzeczyła siostrze, bo słowa które Ksawera stosowała do książek i kwiatów, ona znów ściągała do Konrada.
Był to jedyny człowiek, mogący tutaj zwrócić jej uwagę, i dla tego nie szczędziła mu wyzywających spojrzeń i uśmiechów, ile razy przechodził przez dziedziniec, te jednak odbijały się niezmiennie o puklerz obojętności Konrada, który nie spostrzegał ich nawet.
— I ty wiesz na pewno Horciu — spytała siostra po chwili — że ta pani ma tak wiele książek?
— Ale wiem, wiem, przechodziłam raz gdy drzwi były otwarte, bo żona stróża myła podłogę, więc zajrzałam przez ciekawość, pełno ich na półkach i stołach.
— I widziałaś je sama — powtórzyła Ksawera podnosząc się na wpół.
— Widziałam.
— Mój Boże! żebym ja chociaż wiedzieć mogła co się w nich zawiera.
— Masz też sobie czem głowę zaprzątać — ofuknęła ją starsza — ot myślałabyś lepiej o potrzebniejszych rzeczach.
— A cóż jest potrzebniejszego?
— Wszystko — odparła nieco zakłopotana tem doraźnem pytaniem Hortensya.
— Ale cóż przecie?
— Lepiejbyś sobie przerobiła suknię, bo wcale nie modnie wygląda.
— A cóż mi to szkodzi, czy mam tak czy inaczej skrojoną sukienkę, mnie to wszystko jedno.
— To źle, jak będziesz brzydko wyglądać nikomu się nie podobasz, i zostaniesz starą panną.
— Albo to jedna panna się stroi i dla tego za mąż nie idzie, i cóż ci z tego przyszło żeś sobie przerobiła tunikę, czy kto przyszedł się zaraz o ciebie oświadczyć.
Hortensya zarumieniła się jak piwonia.
— Dziwna rzecz moja Ksawerko — wyrzekła po chwili — powinnaś przecie wiedzieć, że każden stara się jak najlepiej pokazać, chyba że się nie wstydzi swego ubóstwa.
— Dla czegóż się wstydzić ubóstwa?
Uwagi Ksawery o wiele przenosiły moralną skalę siostry, więc wzruszyła ramionami mówiąc:
— Ty bo niczego nie rozumiesz?
— Zawsze mi to powtarzasz — pochwyciła młodsza — ale nigdy mi nie wytłómaczysz co ja tak dziwnego powiedziałam.
— Pytasz się o rzeczy które wszyscy wiedzą.
— Cóż ztąd kiedy ja ich nie wiem.
— To nie dowodzi rozumu z twojej strony.
— Tylko wytłómacz mi dla czego?
— Są rzeczy które wszyscy wiedzą bez tlómaczenia, i których wytłomaczyć nie można — odparła sentymentalnie starsza.
— Otóż nie, mnie się zdaje że wszystko na świecie wytłomaczyć można, tylko ty nie chcesz lub nie możesz tego uczynić.
— Ciekawam zkąd ci ta wiadomość....
— Bo dawniej, kiedy zapytałam o cokolwiek pana Bzowskiego przy lekcyi muzyki, to on zawsze odpowiedział mi w ten sposób, żem go doskonale zrozumiała.
— Widać że on jeden był dla ciebie dość mądry — wyrzekła z przekąsem Hortensya.
— A wiesz dla czego Horciu?
Starsza siostra wzruszyła ramionami.
— Mnie się zdaje — ciągnęła niezrażona Ksawera — że on czytał dużo książek, wiedział co się w nich zawiera i dla tego na wszystko umiał odpowiedzieć, a ja to siebie zapytuję dla czego mnie uczyli czytać kiedy tu nawet niema Kuryerka.
— Moja Ksawerko doprawdy jesteś nadto dziecinną, przecież wszyscy uczą się czytać.
— Znowu powracasz do tego samego tłomaczenia, wszyscy muszą mieć przyczyny w tem co robią, a jeśli nie mają, to nie widzę dla czego byśmy ich naśladować mieli.
Mówiła to z westchnieniem, w jej biednej pracującej główce, rodziły się myśli stokroć loiczniejsze, od powszednich odpowiedzi siostry.
Czuła w samej sobie zamęt i chaos budzącego się ducha, co daremnie silił się rozbić własną siłą otaczające go zapory nieświadomości. Brak wszelkiego użytecznego zajęcia, rzucał ją zupełnie na pastwę pracy umysłowej, odbywającej się z trudem i męką bez niczyjej pomocy. Tak że czasami wątpiła o sobie, o zmysłach własnych i wraz z otaczającym światem gotowa była, nazwać się szaloną.
Teraz nastała cisza między siostrami, a każda z nich szła torem osobistych pojęć nie znajdujących w drugiej odbicia, gdy nagle Hortensya zerwała się z miejsca, wołając:
— Wuj Horyłło tu idzie.
Rzeczywiście zacny opiekun po powrocie ze wsi naglony uwagami Herknera, zdecydował się odwiedzić rodzinę powierzoną jego opiece, i zostawiwszy dorożkę na ulicy, szedł ostrożnie przez brudny dziedziniec, stąpając końcem lakierowanych bucików po kamieniach.
Hortensya z gorączkowym pośpiechem zaczęła uprzątać w pokoju, jednak praca jednej minuty nie mogła naprawić opieszałości dni wielu i pan Leonard zastał kurz na wpół tylko umieciony, a wszystkie sprzęty w pierwotnym nieładzie.
Nie raczył przecie zwrócić na tę okoliczność uwagi, on wchodził tutaj, jak bogowie Olimpu zstępujący na padół ziemski, i naturalnie nie mógł wymagać, by ten padół równał się wyżynom jakie zamieszkiwał, więc bez ceremonii zabrał miejsce na kanapie, którą z powodu tej uroczystej wizyty opuściła Ksawerka.
Powitał protekcyonalnie panią Skalską, a zwróciwszy się do zapłomienionej Hortensyi, z prawa opieki zapewne, ucałował jej świeże czoło.
Uczyniwszy to Horyłło który ze światowego nawyknienia nie zapominał nigdy ani o dzieciach, ani nawet o pieskach domowych, rzucił wzrok na Ksawerę, topiącą w nim swoje czarne ciekawe oczy, przywołał ją do siebie, i dla przyzwoitości musnął wąsami jej włosy.
Horyłło miał na podobne wypadki zapas frazesów, jako to: „rośniesz dziewczyno”, „cóż tu porabiamy” lub „czy uczemy się dobrze”, których używał stosownie i nie stosownie ku pociesze przekwitłych panien i troskliwych matek.
Według zaś stopnia zażyłości lub korzyści jakich z odwiedzin oczekiwał, dodawał do nich pudełko Lursowskich cukierków.
Tutaj jednak dar ten uważał za zbyteczny; co innego gdyby pupilki jego były bogate, gdyby im nie zbywało na niczem, wówczas nie żałowałby pieniędzy na sprawienie im przyjemności.
Pomimo jednak całą bezczelność swoją, pan Horyłło uczuwał jakiś nieokreślony przymus w towarzystwie tych biednych kobiet; nędza ich i obecność sama, sprawiała mu przykrość, a przytem za każdą wizytą wdowa częstowała go nieskończoną litanią żalów, skarg i wspomnień nieboszczyka męża, które wcale nie były zabawne.
Dzisiaj opiekun wysłuchał tego wszystkiego z najwyższą cierpliwością, uważając pilnie czy wdowa nie zdradzi jakim niebacznem słówkiem nieprzyjaznych zamiarów, ale ona pamiętając dobrze o zaleconej ostrożności, nie wydała się z niczem.
Dotąd obowiązki Horyłły jako opiekuna, uciążliwe nie były, przewidywał wszakże, iż z dniem w którym wyczerpią się ostateczne zapasy przeszłości, ta niezaradna rodzina, zwróci się do niego z żądaniem powszedniego chleba.
Naturalnie on nie był obowiązany go dostarczyć; nie przyszło mu też wcale na myśl, iż należało za pomocą jakiej bądź pracy, zażegnać tę groźną przyszłość. Co prawda Horyłło wiedział tyle o pracy, co ślepy o kolorach, i nie można było winić go bardzo, jeśli nie szukał dla drugich tego środka odrzuconego stanowczo z własnego życia.
Przybył on tutaj z zupełnie innym projektem, więc pozwoliwszy wdowie wyżalić się do woli, rozpoczął rzecz zwykłym sobie protekcyonalnym tonem.
— Myślałem ja bardzo wiele o położeniu pani, zajmowałem się niem szczerze.
Ten sam wstęp rozczulił biedną kobietę, oczekiwała więc dalszych słów opiekuna z natężeniem nadziei, zapominając wszystkich podejrzeń, nasuniętych jej przez Konrada.
Hortensya także podniosła na niego oczy z łatwowiernym zaufaniem nieszczęśliwych, którzy sądzą, iż dobro powinno spłynąć na nich darmo, bez pracy i trudu.
— Umyśliłem więc — ciągnął dalej opiekun — doradzić wam byście opuściły Warszawę.
Rada ta tak mało odpowiadała oczekiwaniu, iż pani Skalska zwróciła na niego nieufne spojrzenie, a Hortensya zawołała:
— Opuścić Warszawę, i gdzieżbyśmy się podziały?
Dla niej wzrosłej na miejskim bruku, świat kończył się za rogatkami.
— Gdziekolwiek — odparł niezrażony Horyłło — ja radzę byście przeniosły się tam gdzie jest życie tańsze, a mały fundusz na dłużej wystarczy.
Nie można było temu rozumowaniu zaprzeczyć pewnej słuszności, wdowa jednak z innej strony zapatrując się na tę sprawę, milczała smutnie, Hortensya zaś odezwała się żałośnie:
— Na prowincyę, wuj wyprawia nas na prowincyę.
Skarga ta źle zabrzmiała w uszach Horyłły, dla tego też odparł z niezwykłą szorstkością:
— Ależ ja nie wyprawiam was nigdzie, radzę tylko.
— I cóżbyśmy tam robiły? — wyrzekła znowu dziewczyna.
Sądząc z tego wykrzyknika, można było wnosić iż prowadzi tutaj bardzo czynne życie, ale Horyłło nie zastanawiając się nad tem wcale, odparł słusznie:
— To samo co i tutaj.
Rzeczywiście Hortensya mogła wszędzie jednako zapełniać długie godziny dnia i śledzić tak samo z okna ruch domowy lub uliczny w Warszawie i na prowincyi.
Ostatnie słowa Horyłły wywołały głuche milczenie, które trwało czas jakiś. Widząc to opiekun uznał, iż należało do dobrej polityki pokazać się obrażonym złem przyjęciem swojej rady, może też rzeczywiście rozdrażnił go niemy opór matki i córki, bo wyrzekł z widoczną niechęcią:
— Jak widzę, nie podoba się wam mój projekt?
Mówiąc to prostował się i zupełnie usuwał z twarzy grzeczno-słodki wyraz przybrany według okoliczności.
— Mój Boże — zawołała przestraszona wdowa — pamiętaj kuzynie iż tutaj straciłam męża.
Horyłło nie uwzględnił wcale tej sentymentalnej przeszkody, tem bardziej że wspomnienie zmarłego nie było mu przyjemnem.
— I cóż ztąd — wyrzekł — on sam gdyby żył i widział wasze położenie, podzieliłby moje zdanie, bo w końcu szczupły zapas jaki posiadacie wyczerpie się, a wówczas cóż uczynicie?
Kobiety mogły mu odpowiedzieć że ostateczność ta prędzej czy później przyjść musi, że środek jaki doradzał odwlekał ją tylko na czas krótki, nie czyniły jednak tego, tylko na wspomnienie groźby przyszłości zawieszonej nad ich głowami zalały się łzami.
To do reszty zniecierpliwiło pana Horyłłę, który nadewszystko nie lubił płaczu, i tym podobnych scen.
— No — wyrzekł powstając — nie chciałem wam zrobić przykrości, nie ma czego desperować, pomówimy o tem innym razem.
Chciał się żegnać, gdy niespodzianie Ksawera przystąpiła do niego.
Przez cały ciąg rozmowy trzymała się na uboczu, nie mieszając się do niej wcale, a teraz zdobywszy się widać na jakieś postanowienie zbliżyła się do opiekuna.
— Czy masz mi co powiedzieć Ksawerko? — zapytał.
— Tak jest wuju — odparła od razu.
Ale po tym wstępie nie wiedziała zapewne jak ciągnąć dalej, bo umilkła spuszczając na oczy powieki.
— O cóż to idzie? — wyrzekł pan Leonard zatrzymując się niechętnie z owym stereotypowym uśmiechem na ustach, świadczącym że pupilla i jej prośba nie obchodziła go wcale.
— Wuju, mama powiedziała mi że jesteś naszym opiekunem — szepnęła nieśmiało dziewczyna.
— Niewątpliwie Ksawerko!
— A więc zdaje mi się — wyrzekła coraz ciszej — iż ty powinieneś myśleć o naszej przyszłości.
Nie wiadomo czy ta konkluzya podobała się szanownemu panu Horylle, w każdym razie jednak przeczyć nie wypadało, czekał więc co dalej usłyszy.
Pomyślałam — mówiła podnosząc na niego promienie swych wielkich, inteligentnych oczów — iż mogę zwrócić się do ciebie wuju z prośbą, nieprawdaż?
— Bezwątpienia, bezwątpienia — odparł ze skrywanem nieukontentowaniem opiekun.
Ksawera odczuła może ten odcień, bo milczała nie mogąc zdobyć się na wypowiedzenie żądania swego.
— I czegóż ty chcesz? — spytał niecierpliwie Horyłło — sukni, lalki, kapelusza?
Ona wstrząsnęła głową.
— Ja mój wuju — wyrzekła zaledwie słyszanym głosem — ja chciałabym się uczyć.
— Uczyć — powtórzył zdumiony Horyłło który przygotował się na każdą inną prośbę — uczyć! a toż po co?
— Ksawera prześladuje nas ciągle tem żądaniem — wtrąciła ze śmiechem Hortensya.
— Ale czegóż byś ty się uczyć chciała? — pytał dalej ciekawie opiekun.
Dziewczyna stała przed nim ze złożonemi rękami, z oczyma pełnemi łez i prośby.
— Wszystkiego — odparła cicho, nie wiedząc sama czy żądanie to nie było niedorzecznością — wszystkiego co jest w książkach.
— I na cóżby ci się to przydało, kobieta nie potrzebuje rozumu — odparł stanowczo Horyłło, któremu z tą maksymą doskonale było na świecie.
— Ależ mój wuju — wyrzekła nalegając biedna Ksawera, która w tej prośbie złożyła wszystkie swoje marzenia — ja uczyłabym się tak chętnie, tak gorliwie, byle potem nie być nikomu ciężarem.
— Rozum majątku nie daje — odpowiedział sentencyonalnie opiekun — umiesz tyle co twoja matka i siostra, to ci wystarczyć powinno, tak sądził zapewne twój ojciec skoro was nie posyłał na pensyę ani nie brał nauczycieli.
Ksawera w milczeniu załamała ręce, ostatnie nadzieje jej pękały jak bańki mydlane, a rozweselony Horyłło mówił dalej.
— Na honor kobietom teraz, nie wiedzieć czego się zachciewa, to już ogólna zaraza, skoro nawet dotknęła tej małej, a ty Hortensyo czy przypadkiem także nie pragniesz się uczyć.
— O nie mój wuju — zawołała uradowana, iż może tym sposobem pokazać wyższość swoją nad siostrą — wiem dobrze iż nauka nie przystoi kobiecie.
— Masz słuszność dziewczyno, Ksawerko zamiast żądać Bóg wie czego, bierz przykład ze starszej siostry.
Ale Ksawera nie była wcale przekonaną, po odejściu opiekuna rzuciła się na zwykłe miejsce na kanapie, i wybuchnęła głośnym płaczem.
— Ja umrę, ja oszaleję — szeptała niewyraźnie — ja tego życia dłużej znieść nie mogę, na świecie są ludzie co uczą się, co pracują, co myślą, wiem o tem, dla czego ja jedna mam pozostać bezużyteczną, ciemną, nieświadomą i nieszczęśliwą?
Na to pytanie nikt nie odpowiedział, ono nie zwracało się do otaczających; dziewczyna rzucała je z głębi spragnionego ducha, ludziom i światu który jej nie słyszał.
Horyłło wyszedł z mieszkania wdowy zupełnie uspokojony, ta kobieta nie była w stanie stanąć mu na drodze lub rozwikłać sama nić oplątującej ją intrygi; nie przypuszczał zaś by znalazł się człowiek któryby wziął do serca jej sprawę i zadał sobie pracę dochodzić prawdy jej skarg.
Nie zatrzymywał więc na niej myśli, ale szybko przeszedł do przyjemniejszych zajęć i wprost pojechał do Angielskiego hotelu, gdzie nieszczęśliwy mąż Teodory oczekiwał go w gorączkowym niepokoju.
— Wychodziłem dziś rano — mówił Józef — szukałem cię wszędzie gdzie mogłem mieć nadzieję spotkać i z rozpaczy powróciłem do domu.
— Gdzież żona? — spytał powolnie Horyłło.
— Wyjechała na spacer.
— To dobrze, nie lubię jak kobiety mieszają się do interesów.
— Ależ moja żona wyjechała zagniewana, spodziewała się iż otworzywszy oczy zobaczy osiodłanego Bewerley’a czekającego na jej rozkazy.
— I cóż?
— Nie mogłem przecież kupić go bez pieniędzy, Bewerley kosztuje dziesięć tysięcy.
— No, to niezbyt drogo.
— Ale ja tych pieniędzy nie mam.
Horyłło wzruszył ramionami jakby chciał powiedzieć iż nie od niego zależało mu ich dostarczyć.
— Leonardzie ja te pieniądze mieć muszę, zgadzam się na wszystko, słyszysz?..: zgadzam się ha wszystko!...
Wieść tę o której na chwilę nie wątpił Horyłło, przyjął on chłodno bardzo.
— Wiedziałem — odparł tylko — iż nie będziesz robił próżnych trudności, szkoda jednak, iż nie zdecydowałeś się wcześniej.
— Dla czego?
— Mój kochany, interes każden trzeba robić od razu, na gorąco, namyślałeś się ty, mógł się namyślać i kapitalista.
Józef uderzył się w czoło z rozpaczą.
— Cóż powie Teodora! — zawołał.
— Trzeba było z góry o tem pomyśleć.
— Ona taka niecierpliwa. Więc kiedyż pieniądze mieć będę?
Horyłło wzruszył ramionami.
— Daję przecież cyrograf na duszę — szepnął Sumski.
— Mój kochany, dzisiaj nastały takie czasy, iż djabeł może przebierać w duszach jak w ulęgałkach.
Józef zbladł jak ściana.
— Czy to ma znaczyć — zapytał — że ja pieniędzy nie dostanę?
— To znaczy tylko — odparł przebiegły Horyłło — że będzie trzeba coś dorzucić do procentu.
— Mniejsza o to dorzucę, byle prędzej, obiecałem tego konia Teodorze.
— Teodora musi zaczekać, interes dopiero za kilka dni może przyjść do skutku.
— Czemu?
Trudno było opisywać Józiowi intrygi i zabiegi których był celem kapitał Walnerowej, Horyłło miarkował iż przy najpomyślniejszych okolicznościach, chociażby Ozorskiemu najzupełniej się udało opanować starą kobietę, pieniądze jej nie mogły tejże chwili przejść w ręce Sumskiego, dlatego też odparł po pewnym namyśle:
— Kapitalista wchodzący w interes, wyjechał na dni kilka.
Słysząc to Józef zacisnął ręce, pilno mu było uczynić coś niepowrotnego, fakt na który się ważył, dręczył go więcej jeszcze niż fakt spełniony, a nadewszystko pragnął dogodzić żonie.
— Czy nie możnaby znaleźć innego? — spytał głucho.
— Zapominasz jak widzę o kryzysie finansowym, i ogólnym braku gotówki.
— Więc cóż mamy robić, co robić? — powtarzał Józef, przyprowadzony do ostateczności.
— Być cierpliwym dni kilka, a za skutek zaręczam.
— Oh! — zawołał nieszczęśliwy mąż — gdyby to Teodora chciała być cierpliwą!
— No — wyrzekł Leonard — jeżeli o to tylko idzie, będę się starał ułagodzić twoją żonę.
— Wszak zamówiła cię do robienia sprawunków, zmiłuj się użyj swojego wpływu.
— Bądź spokojny, zrobię co się da, byle tylko wystarczyło ci na sprawunki.
Józef wydobył pulares, i przeliczył ile mu pozostało, było tam tylko parę sturublowych biletów, patrzył na nie osłupiałemi oczyma; ta summa miała dla niego straszną wartość, reprezentowała szczęście i spokój domowy, zadowolenie a może i miłość Teodory.
— Oto wszystko co posiadam — wyrzekł głucho.
— Zdaje się iż powinno wystarczyć twojej żonie, aż do uskutecznienia pożyczki, za parę dni będziesz ją miał zaręczam.
Ale Józef opuścił głowę na piersi przygnieciony niewidzialnym ciężarem; szczęście jego zaczynało przybierać jakieś złowrogie barwy, miłość oplątywała w zawikłania, których nie podejrzywał dotąd od dnia poznania Teodory; życie jego mieniło się w fantasmagoryę, nie zaznał jednej chwili spokoju zdawało mu się iż otacza go atmosfera płomienna, pełna zarazem rozkoszy i bólu, zmieszana z jakąś grozą straszliwą, rozświetlającą mu horyzont przyszłości jak łuna pożaru.
Józef nie należał wcale do natur refleksyjnych, umiejących zdać sobie dokładną sprawę z doznawanych wrażeń, dla tego też te wszystkie uczucia nie formułowały się w nim wyraźnie, ale raczej tworzyły jakieś chaotyczne obrazy, budzące nieokreślone trwogi i nadzieje.
Takie natury najłatwiej zwrócić się dają z obranej drogi, burzliwe prądy życia unoszą nieświadomych na zdradne skały i mielizny, zkąd często niema powrotu.
Dzisiaj Józef może nie byłby chciał wrócić się do przeszłości, gdy swobodny, wesoły, niezależny, wiódł życie bez troski, znając tylko rozkosze łatwych miłostek; przeszłość to była niedawna, a jednak tak daleka, myślą przecież przenosił się do niej nieraz, a wówczas szeroka pierś jego podnosiła się westchnieniem; ale jedno spojrzenie Teodory starczyło by rozproszyć mu chmury na czole, i uczynić go znów pokornym niewolnikiem jej kaprysów.
Horyłło nie lubił smutku i zamyślenia, uważał bowiem iż były to rzeczy nudne i nieprodukcyjne za zwyczaj, dla tego też przypomniawszy sobie w samą porę zlecenie Teodory, i pilne własne interesa, zostawił Józia na pastwę rozpaczy, jaką w nim budziło fatalne postanowienie, a sam odszedł czem prędzej.
Dnia tego interesowe zajęcia zacnego pana Leonarda były ukończone, mógł więc czas poświęcić osobistym przyjemnościom, na które pozwalały mu dobrze naładowane kieszenie; nie będziemy jednak śledzić go w tym względzie, czy wieczór ten przepędził on u Aliny, czy u jakiej cyrkowej piękności, dość iż nie było go w domu, a tam biedna Teresa siedziała pochylona nad łóżkiem chorej Natalki, przy ciemnem świetle łojowej świecy, rachując z trwogą gorączkowe bicia jej pulsu i nasłuchując oddech nierówny.
Trzy ruble które z takim trudem wydostała od męża wyczerpały się szybko, ona nie wiedziała nic o jego powodzeniach interesowych, była zostawiona zupełnie po za obrębem jego działalności i życia, jak niewolnica zmuszona znosić zarówno dobre jak złe obejście swego pana, z tą różnicą iż pan z własnego interesu dbać musi o żywy kapitał jaki posiada, gdy tym czasem ona i dzieci nie reprezentowała żadnej wartości w oczach Horyłły, który siedział w wytwornym restauracyjnym salonie nie myśląc wcale o tych biednych istotach i nędzy jaką znosiły.
W kilka dni później gmach sądu apelacyjnego przedstawiał zwykły widok, a Horyłło zmiarkowawszy iż pożyczka Walnerowej dojrzeć musiała, zaczepił Strzygalskiego który kręcił się tutaj jak zawsze.
— No cóż tam słychać panie Strzygalski?
W miarę dobrych interesów jakie mu się zewsząd udawały, Horyłło przybierał względem współ kolegów coraz bardziej protekcyjną minę, ale zapytany zmierzył go z pod oka szyderczym, sobie właściwym wzrokiem, urągając wyraźnie elegancyi jego powierzchowności, cynizmem swojej osoby.
— Ot co tu długo gadać — odparł tonem świadczącym iż te wszystkie piękne pozory nie imponowały mu wcale, o czem się pan chcesz dowiedzieć, mów od razu.
W świecie, podobnie nieceremonialna odpowiedź wywołałaby może groźne następstwa, i pan Horyłło zapewne czułby się w obowiązku okazać się obrażonym, tu jednak wiedział dobrze iż obraza do niczego nie doprowadzała więc od razu spuścił z tonu, i wyrzekł spokojnie:
— Jak stoi rzecz z Walnerową.
— Bądź pan spokojny, Ozorek ją obrabia, baba wpadła w dobre ręce, a stryjeczny wnuczek odsadzony z kretesem.
Mówiąc to pan Strzygalski zrobił dobitny giest by wzmocnić jeszcze dobitne wyrażenie.
— A kiedyż pożyczy Sumskiemu? — jemu pilno.
— I panu także, nieprawdaż — zaśmiał się agent — ale cóż, trzeba robić ostrożnie, inaczej wszystko za nic; gotowa postąpić z Ozorkiem jak ze stryjecznym wnuczkiem, a wówczas wszystkie nasze trudy za nic.
— Nie twoje panie Strzygalski, wszak zapłaciłem ci już pięćset złotych, całe pięćset złotych.
— Cóż ztąd, musiałem przecie podzielić się z Ozorkiem, zresztą czy to ja nie wiem że tu idzie o grube rzeczy.
Horyłło nie próbował wcale zaprzeczać.
— A czy pan wie — zapytał Strzygalski z ukrytą złośliwością — co się teraz dzieje ze stryjecznym wnuczkiem starej Walnerowej?
— Mnie to nic nie obchodzi.
— On teraz jest patronem trybunału, ale będzie z niego dzielny adwokat, zobaczysz pan.
Wspomnienie Daleckiego nie było wcale przyjemne Horylle, który czuł do niego instynktową antypatyę, więc wyrzekł wzruszając ramionami:
— Niech sobie będzie, mnie nic do tego.
— A Herknera dawno pan widział — mówił szyderczo Strzygalski — on teraz wielki pan, wzbogacił się szybko, zachorował na uczciwość.
— Tu nie o to idzie panie Strzygalski, ja chciałem cię prosić by Ozorek doprowadził prędko ową pożyczkę do skutku.
— Robi się co można — odparł agent flegmatycznie — rzecz zagajona, ale wiadomo panu iż łatwiej daleko zepsuć jak naprawić.
Ta odpowiedź nie zdawała się wcale rokować prędkiego skutku, to też ton Strzygalskiego coraz bardziej niecierpliwił zacnego pana Leonarda.
— Łatwiej daleko zepsuć jak naprawić — powtarzał dobitnie agent patrząc w oczy swego pryncypała, aż on zrozumiał znaczenie tej trudności i zapytał:
— Wieleż chcecie u licha za doprowadzenie interesu do końca?
— Nie wiele — odparł skromnie zapytany — bardzo nie wiele, tylko pięć procent od wypożyczonej summy.
Słysząc to Horyłło aż podskoczył na miejscu.
— Oszaleliście — zawołał — a cóż dla mnie zostanie?
Strzygalski wzruszył ramionami na znak iż go to wzajem nic a nic nie obchodzi.
— Cóż to — odparł — czy pan za nic rachuje wyprowadzić w pole taką kutą babę jak ta Walnerowa; Ozorek musiał się dobrze napocić nim wlazł w kapotę starego mieszczanina, i przyoblekł się w jego skórę, inaczej cały interes byłby wziął w łeb od razu. Teraz on babę trzyma mocno i nie pozwoli jej drugi raz głupstwa zrobić.
Strzygalski czuł dobrze iż wraz z Ozorskim był panem położenia i przemawiał stosownie; jednak wymagania jego były tak wielkie iż Horyłło próbował protestować.
— Ależ panie Strzygalski, ja tyle dać nie mogę.
— Ha! to trudno... z pieniędzmi nie ma kłopotu, czy sądzisz pan że sam jeden ich potrzebujesz, a kto inny nie da nam żądanej summy?
— Na honor to za wiele — mówił Horyłło — gdybym miał dać wam tyle, wolałbym ostrzedz Walnerową.
Agent spojrzał z ukosa na pryncypała i roześmiał się głośno.
— A na coby się to przydało, czy ona uwierzyłaby panu skoro nie uwierzyła wnuczkowi. Ej, dałbyś pan pokój próżnym groźbom, wiesz przecie dobrze iż na uczciwości nikt nie zarobi, chyba że ona będzie taka jak Herknera, a potem to trudne rzemiosło, za późno go zaczynać.
To kilkakrotne wspomnienie Herknera zastanowiło Horyłłę, agent zdawał się czynić to naumyślnie, poufały ton jaki przybierał, gniewał go coraz bardziej, ale w tej chwili musiał rad nie rad przyjąć za dobrą monetę koncept który go wcale nie zabawił.
— Chcecie jak widzę obedrzeć mnie ze skóry — zawołał.
— Niby to pan więcej od nas nie zarobisz.
— Jak mi tak przyjdzie z każdym się podzielić, to zarobek będzie nie wielki, a przecież to ja wymyśliłem interes.
— Co sobie mamy próżno wymawiać, cóż ztąd że pan wymyśliłeś, kiedy byś go bez nas nie mógł wykonać, każdemu na świecie przypaść powinna jego praca i jego część zysku.
Na ten ekonomiczny aksjomat Bartłomieja Strzygalskiego, Horyłło w końcu zgodzić się musiał, zręczny łotr miał go w ręku, a każde dowodzenie umiał podeprzeć tak niezbitą loiką, iż nie było na nią sposobu, i rad nie rad pryncypał przyjąć musiał jego warunki.
Trudności wówczas znikły jak gdyby czarem, Ozorski bowiem tak oczarował Walnerowę iż mógł nieledwie układać się w jej imieniu.
Zresztą po za jawnym hypotecznym aktem mającym jej zapewnić siódmy procent od kapitału krył się akt tajemniczy, mocą którego Sumski odbierał połowę zaledwie wypożyczonej summy; resztą podzielić się mieli pośrednicy, doradcy i świadkowie.
Podejrzliwość Walnerowej, odbierała zasłużoną karę, ubliżywszy nieufnością uczciwemu człowiekowi, popadła słusznie w moc zręcznych łotrów, którzy umieli pochlebiać i wyzyskać jej słabości.
Fakt ten co dzień prawie spotyka się na święcie, więc nie potrzebuje tłomaczenia, ma bowiem swoją racyę bytu i jak każden błąd pociąga za sobą konieczne następstwa.
— A jakże zrobiemy — pytał Strzygalski — Walnerowa musi koniecznie wypłacić całkowitą summę przy akcie, inaczej i rejent i ona sama musieliby coś podejrzywać.
— Myślałem o tem — odparł Horyłło — ale Sumski jest uczciwym człowiekiem, dotrzyma zobowiązania.
Strzygalski pokręcił głową jak gdyby cnota protegowanego pana Leonarda podlegała w jego przekonaniu mocnym wątpliwościom.
— Hm! — wyrzekł — trzeba bo być djable uczciwym by oddać z ręki połowę prawie tego co się trzyma, to za wielka rzecz by ją uczciwości tego pana zawierzać.
— Ale ja ręczę.
— Co mi tam pańskie zaręczenie.
Horyłło zmarszczył brwi, ale w porę przypomniał sobie iż pokątny doradca na gniew jego nie mógł zasłużyć, więc wyrzekł:
— W takich razach sporządza się naprzód rewersa, Sumski da wam takowe.
— Rewers antydatowany na jutrzejszy termin, hm! gdyby chciał kręcić to taki rewers mógłby nic nie znaczyć, ale mniejsza z tem, pilnować go będziemy wraz z pieniędzmi jak tylko je weźmie. A u którego rejenta akt pisać będziemy? czy pan służyć będzie za rekognoscenta.
— Cóż znowu? wiesz przecie panie Strzygalski naturę interesu, ja do niego wpływać nie mogę.
— Więc ja mam dostarczyć świadków?
— Ma się rozumieć, to należy do twoich specyalnośoi.
Strzygalski uśmiechnął się skromnie.
— No, no — odparł — znajdzie się coś stosownego, ale nie taniej jak za dwieście złotych od sztuki.
— Dwieście złotych! — zawołał przerażony tą summą Horyłło.
— Wszak mamy działać w dobrej wierze nieprawdaż?
— Ma się rozumieć.
— Czy pan nie wiesz że w takich razach dobra wiara to rzecz kosztowna innych świadków dostarczyłbym za dwa złote ale tych muszę wyszukać a może i ubrać stosownie. Trzeba przecież utrzymać pozory. Czy myślisz pan że Ozorek osiodłałby Walnerową, gdyby nie mieszczańska kapota i siwa peruka, od góry do dołu na pozory łapią się wszyscy. Na świecie pozory to grunt.
Horyłło nie myślał zaprzeczać tej praktycznej filozofii, bo w gruncie on także był jej zwolennikiem, umówili się więc iż na drugi dzień rano o godzinie dziesiątej, mieli wszyscy zejść się tutaj dla ostatecznego ukończenia interesu.
Nazajutrz wszystko stało się według programu i pod osłoną prawa uskuteczniło się jedno z tych śmiałych oszustw, które od czasu do czasu zaznacza kronika sądowa, oszustw tem trudniejszych do odkrycia, że za podstawę służy im dobra wiara.
Tak było i tutaj, praktyczna rada Herknera, została zastosowaną w całej możliwej rozciągliwości, Walnerowa wypożyczyła pieniądze w dobrej wierze, rejent pisał akt w dobrej wierze, Józef Sumski nawet miał przekonanie iż potrafi pożyczkę swoją przed rodzicami uprawnić, a jednak gdy podpisywał akt ręka mu drżała, a zimny pot występował kroplami na czoło.
Przed kilku dniami walczył sam z sobą i targował się z własnem sumieniem, ale dzisiaj potrzeba pieniędzy stała się tak gwałtowną, iż przytłumiła wszelkie skrupuły, Teodora płakała iż dotąd nie miała Bewerley’a. Fakt ten przenosił siłę oporu nieszczęśliwego męża.
Teraz wziąwszy wreszcie gorączkowo oczekiwaną summę i podzieliwszy się nią z całą szajką doradców, pospieszył zadość uczynić kaprysowi żony.
Teodora zadąsana i nieubrana jeszcze siedziała w swoim pokoju, ogniste włosy skręcone niedbale wiły się w koło białej szyi, i spadały jak węże na ramiona.
Po raz pierwszy od dnia małżeństwa, wola jej od razu nie stała się czynem; fakt ten stanowił przykrą nowość której się wcale poddawać nie myślała. Więc ściągnęła czarne brwi założyła na kolana splaśnięte ręce, zastanawiając się co miała czynić by fakt ten nie ponowił się więcej.
Nie zapytała siebie czy mąż był lub nie był w stanie zadość czynić kosztownym fantazyom, to było dla niej zupełnie obojętnem, ona chciała mieć wszystko czego żądała i czuła się dość piękną by wymagać chociażby niepodobieństwa.
Nie przyszło jej na myśl, że małżeństwo wiąże ludzi tam nawet gdzie niema miłości węzłem wspólnego interesu, że solidaryzuje życie jeśli nie serca, solidarność tę odrzucała z góry; miała w najwyższym stopniu samolubną naturę zalotnic, w życiu chciała znać same rozkosze i tryumfy, nigdy obowiązki. Była ubogą, potrzebowała zbytku, zawsze gotową była opłacić go uśmiechem i uściskiem.
Była piękną, mówiło jej to lustro i pochwały otaczających, a nadewszystko spojrzenia mężczyzn, zapalające się na jej widok; piękność więc ta w jej przekonaniu stanowiła przeciwważnik ubóstwa, za jej pomocą powinna była posiadać to czego tylko zażąda. Wszak dla tego jedynie poślubiła Sumskiego, dotąd była mu wierną bez przymusu, uważała go jednak za legalnego dostarczyciela zbytku i nic więcej, więc w dniu w którymby czegokolwiek zapragnęła daremnie, nie wahałaby się i nie przebierałaby w środkach. Czy dzień ten nadszedł już? czy miał nadejść dopiero? pytanie to fałdowało w bruzdy jej czoło, i nadawało twarzy wyraz surowy.
Zresztą nie zastanawiała się wcale nad losem człowieka, co kochał ją całą siłą serca, co w niej zaklął świat swój; w naiwnym egoizmie Teodory nie było miejsca dla drugich, nie była ona ani przewrotną ani okrutną z charakteru, chociaż samolubstwo mogło uczynić ją jednem i drugiem; na pierwszym i jedynym planie w jej sercu była ona sama, najdrobniejszą fantazyą była gotową okupić cudzą męczarnią, nie zastanawiając się nad tem. Czyż darmo Bóg stworzył ją tak piękną, obowiązkiem jej było tylko jaśnieć, błyszczeć i wzbudzać zachwyt jakim bądź kosztem.
Józef ożenił się z nią wbrew woli rodziców, wbrew zdrowym radom, idąc jedynie za głosem namiętności, co rzucała go skrępowanego pod jej stopy; wiedziała o tem, ale nie poczuła w sercu miłości lub wdzięczności, czuła tylko iż może być samowładną, i taką okazała się od pierwszego dnia pożycia, wyzyskując bez miłosierdzia żądzę jego, i swoją przewagę.
Powszednie były dzieje tego stadła, i przyszłość łatwą była do odgadnięcia, mąż Teodory powinien był mieć miliony, a skoro ich nie miał, prędzej lub później musiał nastać dzień, w którym fantazye jej nie mogły być spełnione, a wówczas....
Teraz dzień ten nie nadszedł jeszcze, bo drzwi otworzyły się z trzaskiem, i wszedł Józef. Twarz jego była bladą, a w oczach migotał jakiś blask trwożliwy i niepewny, co zapalił się przed chwilą, i miał w nich już gościć na wieki, ale usta uśmiechały się dziwnym, przymuszonym uśmiechem.
Przystąpił do żony i pochwycił jej rękę.
— Chodź Teodoro — zawołał ochrypłym głosem, jakby ciężar jaki przygniatał mu piersi.
Pociągnął ją do okna, ona dała powodować sobą, nie zważając że ręce jego były zimne jak lód, na dziedzińcu stał Bewerley trzymany przez stajennych.
— Masz — wyrzekł — to czegoś chciała, ale pamiętaj, koń ten kosztuje mnie drogo.
Kobieta nie słuchała go, nie myślała wcale wchodzić w cenę żądanej rzeczy, tylko z chwilową radością, rzuciła się w objęcia męża, i całowała go z uczuciem, jakiego nie doznawał od dawna.
Uściski jej zapłaciły mu doznane walki i niepokoje, tylko nie potrafiły zgasić w jego źrenicach przykrego blasku, jaki miał się w nich odtąd zapalać pod każdem spojrzeniem ludzkiem.
Kobieta odsunięta od słusznej części swojej, pozbawiona światła i uważana jako odaliska w haremie, mściła się siłą faktów, za tę społeczną niesprawiedliwość, i z niewolnicy przedzierżgała się w tyrankę.
Podobnie dzieje się wszędzie, gdzie zapoznane są naturalne prawa, a na ich miejsce podstawiono sztuczne ustawy, mające na celu wyniesienie jednych z krzywdą drugich. Niestety, krzywda staje się obustronną, nadwerężona harmonia wytwarza tysiące fałszywych dźwięków, i całe społeczeństwo odcierpieć musi złe spełnione, dopóki ono usuniętem nie zostanie.
Teodora stanowiła ostatnie ogniwo łańcucha, którego początkiem była Teresa, jedna i druga nie zajmowała właściwego miejsca; pierwsza po swojemu mściła krzywdę drugiej, ale zemsta spadała na nią samą, i wyradzała złe równe temu jakie karciła.
Zalotnica małżonka, prowadząca męża do zguby wymaganiami swemi, i zdeptana przygnębiona kobieta, były to tylko dwa odmienne wyrazy niewoli, od jednej do drugiej był krok tylko, obie zarówno zależały od łaski panów swoich; Teresa żądając chleba dla dzieci, a Teodora strojów i zbytków, różnica była w pragnieniach nie w położeniu, pragnienia obudwóch nie stosunkowały się do środków męża, bo środki te były im nie znane, ani do własnych sposobów zarobku.
Teodora nie miała pojęcia o pracy żadnej, słabe i nieudolne ręce Teresy nie były w stanie zadość uczynić potrzebom jej i dzieci. Obie nie nauczone myśleć, kierowały się w wyborze męża trafem, instynktem lub trwogą staro-panieńskiego stanu.
Jedna może upatrywała w nim dostarczyciela zbytku, druga powszedniego chleba, zawsze jednak mąż miał im dostarczyć tego czego same zdobyć sobie nie umiały, obie więc były nieprodukcyjnemi członkami społeczeństwa, skazanemi na niepewny los z cudzej łaski.
Tylko Teodora folgowała drapieżnym instynktom, Teresa szlachetna i bezbronna cierpiała, bo w podobnych stosunkach szlachetni z góry są zwyciężeni i nad niemi cięży w całej potędze odwieczne vae victis.
I teraz, w czasie gdy uszczęśliwiona Teodora gotowała się próbować nowo nabytego wierzchowca, Teresa patrzyła szklannemi oczyma na chore dziecko, którego wybladła twarzyczka zdawała się wzywać litości i pomocy.
Niestety ona pomocy dać mu nie mogła, uprosiła doktora, ten przyrzekł odwiedzać Natalkę, zapisał lekarstwo, ale cóż ztąd, ona lekarstwa nie miała za co zapłacić, kazał dawać posilne rosoły, a na pożywienie całej rodziny zaledwie pozostało parę złotych z pieniędzy danych przez męża. Od wczoraj Teresa daremnie oczekiwała jego powrotu. Recepta leżała na stole, a wzrok kobiety błądził od drzwi do okna, z wzrastającym wyrazem rozpaczy. Bądź jak bądź chociaż po tyrańsku i brutalnie, Horyłło był jednak chlebodawcą rodziny i może nigdy kochanek nie był wyglądany z taką niecierpliwością, jak dzisiaj Teresa wyglądała męża.
Nieobecność jego nie miała w sobie nic zatrważającego, dom zacnego pana Leonarda urządzony był w ten sposób, iż pobyt w nim nie mógł sprawiać mu przyjemności, to też unikał go jak mógł najwięcej i zaglądał tutaj znaglony okolicznościami, przepędzając większą część nocy u przyjaciół lub przyjaciółek szczególniej w razach gdy choroba nawiedzała jego progi.
Przed samym sobą tłómaczył się w ten sposób iż nie jest doktorem, a więc obecność jego wcale potrzebną nie była, dla dzieci zaś w doktora i aptekę nie wierzył, dowodząc Teresie iż matka powinna być ich jedynym lekarzem. Czy pochodziło to z rzeczywistego przekonania, lub też przekonanie to doskonale usprawiedliwiały zupełne zaniedbanie, dociec było niepodobna, dość że się ich trzymał z uporem godnym lepszej sprawy.
Teresa siedziała na małem stołeczku przy łóżku Natalki z łokciami na kolanach, podpierając dłońmi zmordowaną głowę, nie była w stanie jąć się żadnej pracy, a zresztą zajęcia jej tak były nie produkcyjne, tak mało mogły opędzić potrzeby, iż ręce opadały bezczynne.
Doszła do tej najostateczniejszej nędzy, iż czekała z gorączkowem upragnieniem przyjścia człowieka, co lżył ją każdem słowem przemawiając do niej jak do idyotki i niewolnicy, a jednak oczekiwała go i byłaby z rozkoszą słuchała jego brutalstw, odbierała razy nawet, byle okupić tym środki ratunku dla chorego dziecka.
Powoli straszne położenie w jakim zostawała zacierało w niej wrodzone piętna godności. Siedziała skurczona z włosami starganemi drżąc od chłodu po nocy bezsennej, nie zważając na resztę dzieci które przerażone nieruchomością matki siedziały smutne po kątach. W tej chwili Natalka droższą była dla niej od świata całego.
Michasia starała się bawić najmłodszą siostrzyczkę napierającą się czegoś.
— Mamo — szepnęła zbliżając się do Teresy i ciągnąc ją za suknię — mamo.
Kobieta wstrząsnęła się i podniosła na nią zagasłe oczy.
— Mamo trzebaby Marylce ugotować kaszki, bo głodna.
— Trzebaby, tak trzeba, ale Michasiu patrz Natalka, chora a ojciec nie wraca.
— Albo to ojciec Natalce co poradzi? — odparła dziewczynka — a jak będzie krzyczał to jeszcze ją obudzi.
Dreszcz zimny przebiegł ciało Teresy, załamała ręce.
— Ojciec musi dać na lekarstwo — szepnęła.
— Ojciec nie da zapewne, albo to on dba o nas, ojciec tak zawsze ładnie ubrany, a my nie mamy w czem chodzić, a na nasze obiady to nie przychodzi nigdy.
Zmysł obserwacyjny przedwcześnie rozwinięty w Michasi, ukazywał jej w smutnej nagości domowy stosunek rodziców; w chwilach rozpaczy ogarniających matkę, ona myślała o siostrach i teraz włożyła w piec parę drewek które koło niego leżały, zapaliła je i wstawiła wody w małym garnuszku.
Kobieta nie zważała na to nasłuchując daremnie szelestu zbliżających się kroków.
— Ojciec pewno nie przyjdzie tutaj dzisiaj — rzekła znowu Michasia.
— Nie mów tego moje dziecko — wybuchnęła matka — Natalka nie może umrzeć bez pomocy, oh! gdybym wiedziała gdzie go szukać.
Przez chwilę trwało milczenie, Michasia gotowała kaszę dla siostrzyczki.
— Mamo — szepnęła znowu — mnie się zdaje że ojciec nie kocha nas wcale.
Kobieta westchnęła.
— I dla czegóż ci się tak zdaje Michasiu?
— Bo każden rzemieślnik powraca co wieczór do domu i siedzi w nim przez niedziele i święta, przynajmniej wówczas rozmawia i pieści się z dziećmi, a na nas ojciec tylko gniewa się zawsze, wszyscy ludzie mówią że on nas nie kocha, i mnie się także tak zdaje. Dla czego tak jest moja mamo?
— Nie wiem moje dziecko — westchnęła kobieta.
— My biedne jesteśmy mamo — mówiła dalej Michasia — bardzo biedne, ja chciałabym uróść jak najprędzej by zarobić sobie na wszystko, i o nic nikogo nie prosić.
Słowa dziecka bezwiednie raniły Teresę, wszak ona nie była w stanie dobić się tej materyalnej niezależności o której marzyła jej córka.
— Ale ja nie poszłabym za mąż nigdy.... nigdy!....
— Dla czego? — spytała machinalnie matka słuchając smutnego szczebiotania dziecka.
Michasia spojrzała na nią wzrokiem dojrzałej istoty.
— Mamo — szepnęła przybliżając się do niej — my jesteśmy biedne, ale tyś od nas biedniejsza, ojciec nigdy nie gniewa się na nas tak bardzo jak na ciebie, chociaż jesteś tak bardzo dobrą dla niego.
I mówiąc to całowała matkę, której suche oczy nie znajdowały już łez, uniesiona dziecinnem uczuciem miłości i żalu.
Ale to nie mogło odwrócić myśli Teresy od chorej Natalki, zbudzona na chwilę do rzeczywistości przez starszą córkę zapadała znowu w straszne milczenie oczekiwania.
Czas upływał powoli mierzony nierównym oddechem dziecka i gorączkowem biciem serca matki, gdy wreszcie kroki jakieś dały się słyszeć pod oknem i zatrzymały przy drzwiach.
— Czy to ojciec? — szepnęła Teresa wstrzymując tchnienie.
Niepodobna było zobaczyć, wreszcie po minucie oczekiwania ktoś zakołatał.
Teresa powstała gwałtownym ruchem, i pobiegła otworzyć.
Pode drzwiami stał nizki mężczyzna średnich lat, niepozornej powierzchowności i zaniedbanego ubrania, znany nam oddawna, ale zupełnie nie znany Teresie — Bartłomiej Strzygalski.
Na widok nieznajomego cofnęła się instynktownie, ale bystry wzrok pokątnego doradcy objął od razu całe wnętrze nędznego mieszkania, jak gdyby sprawdzając jakieś znane sobie fakta lub domysły.
— Czy nie zastałem pana Horyłły? — spytał Strzygalski.
I nie czekając odpowiedzi wszedł do pokoju, zanim Teresa zdobyła się na nią.
— Męża niema w domu — odparła wreszcie, coraz bardziej zdziwiona tym niespodzianym faktem czyichbądź odwiedzin — Horyłło bowiem starannie ukrywał swój adres i nigdy tutaj nie przyjmował nikogo.
— Więc mówię z panią Horyłło — pochwycił agent kłaniając się.
— Tak jest — wyrzekła kobieta — poraz pierwszy zwracając uwagę na zaniedbanie swego ubioru.
I chcąc zapewne usprawiedliwić się w tym względzie, dodała wskazując na łóżeczko Natalki:
— Dziecko me chore.
Tym sposobem wybiegała na jaw myśl jej stała.
— Kiedyż mogę zastać męża pani?
— Niewiem — odparła kobieta.
I mówiąc to mimowolny rumieniec wybił się na jej bladą twarz, boleśnie jej było opowiadać przed obcym smutne tajemnice domowego pożycia.
Strzygalski jednak pomimo tej odpowiedzi nie zabierał się do wyjścia, przeciwnie przystąpił bliżej do Teresy.
— Interes jest pilny i ważny — wyrzekł tonem tajemniczym.
Ona milczała, interesa męża nie obchodziły ją wcale, a przynajmniej obchodziły nadzwyczaj pośrednio, przecież nie wypadało jej tego faktu wypowiadać bez powodu.
— Interes jest ważny i pilny — powtórzył coraz dobitniej Strzygalski — pani znasz zapewne Skalskich?
Teresa skłoniła głowę.
— Znałam ich dawniej — odparła.
— Mąż pani po śmierci Skalskiego został opiekunem nieletnich.
Nie wiadomo czy wiedziała ten szczegół, ale myśl o opiece męża wywołała na jej usta gorzki uśmiech.
W tej chwili nie mogła się zastanowić nad szczególnem obejściem się tego człowieka, ani przerwać niewczesną rozmowę, w położeniu w jakiem się znajdowała każda twarz ludzka była dla niej pożądaną. Zresztą Strzygalski zaciekawiał ją nieznanemi szczegółami, słuchała więc, agent tajemniczych interesów zdawał się nie żądać więcej i zachęcony milczącem przyzwoleniem jakie tu spotykał, mówił dalej:
— Ja przysłany tu jestem od pani Skalskiej, potrzebuje zobaczyć się z pani mężem, a przynajmniej prosić o papiery tyczące się opieki, jest u niej właśnie Herkner.
Powiedziawszy te słowa Strzygalski patrzał uważnie w twarz Teresy, śledząc z jej wyrazu, jak dalece była uwiadomioną o biegu wypadków, ale imię kapitalisty nie wywarło na nią żadnego wrażenia, widocznie tak dalece była zostawioną po za obrębem działań męża, iż nie wiedziała nic o zniknięciu summy i podejrzeniach jakie to zniknięcie budzić mogło.
Fakt ten na który nie mógł z góry rachować, sprzyjał śmiałym zamiarom tajemnego agenta.
— Pani jest blizką krewną Skalskich, nie prawdaż?
— Tak jest — odparła Teresa.
Od kilku chwil jednak zajęcie jej całe znowu skupiło się na chorem dziecku, bo Natalka otworzyła oczy zgorączkowane, nieprzytomne i słabym głosem zażądała pić.
Matka pobiegła dać jej ziółek, i kiedy to czyniła wzrok jej padł na receptę leżącą na stole i nie mógł się ztamtąd oderwać.
— Czy mogę zapytać co to jest pani dziecku? — zapytał Strzygalski, zrozumiawszy bystrym instynktem, że to właśnie jest słaba strona tej kobiety.
Teresa rzuciła mu jedno z tych spojrzeń, w których odkrywa się jak błyskawicą niezgłębiona otchłań bólu.
— Ja nie wiem — szepnęła zaciskając ręce z rozpaczy.
Była chwila milczenia; kobieta zdawała się zapominać o swoim gościu, ale w sercu jej wrzała jedna z tych strasznych walk, co przeistaczają człowieka, i odejmują mu na zawsze coś z jego godności.
Patrzyła na przemian na receptę i na Strzygalskiego.
— Pan przysłany jesteś od pani Skalskiej? — wyrzekła urywanym głosem.
— Tak jest, ale może mogę pani w czem być użytecznym, jestem na rozkazy.
Pokusa była zbyt silną. Teresa wyciągnęła drżącą rękę i wskazała mu ten kawałek papieru, co w jej myśli mógł zawierać życie i zdrowie.
Ale gdy mu ją wskazywała, gwałtowny rumieniec oblał jej twarz, teraz posunęła się do żebractwa.... do żebractwa względem nieznajomego.
— Rozumiem! — zawołał Strzygalski, udając iż nie spostrzega jej zakłopotania — pani nie masz kogo posłać do apteki.... ja przyniosę lekarstwo.
— Nie mam kogo, nie mam z czem — wybuchnęła kryjąc mimowolnie twarz w dłoniach.
Kiedy ją odsłoniła Strzygalskiego nie było.
W milczeniu padła na krzesło przy łóżku Natalki, przygnębiona uczuciem wstydu. Nienawiść jej do człowieka który doprowadził ją do tej ostateczności wrzała w piersi jakąś gorączkową żądzą jeśli nie zemsty, to przynajmniej rzucenia mu w twarz raz w życiu najstraszniejszej obelgi prawdy.
Strzygalski powrócił szybko niosąc upragnione lekarstwo. Teresa prawie wyrwała mu je z rąk.
— Dziękuję panu — zawołała z roziskrzonym wzrokiem — dziękuję, Bóg panu wynagrodzi... ja chciałabym....
Nie dokończyła zaczętej myśli, ale suche jej palce wpiły się w jego szorstką dłoń ściskając ją konwulsyjnie.
Potem zaczęła otwierać flaszkę drżącemi z pośpiechu rękoma i usiłowała dać Natalce przepisaną dozę.
Pomoc ta była spóźnioną, dziecko było konające i tylko oczy matki dostrzedz tego nie mogły.
— Pani! — zawołał Strzygalski, który może w głębi serca znalazł współczucie dla tej strasznej niedoli — nie pojmuję jakim sposobem w takiej chwili, jesteś samą i bez pomocy.
— Nie pojmujesz pan — zawołała wybuchając nerwowym śmiechem — nie pojmujesz pan, jestem sama bezsilna, niedołężna, niezdolna zapracować na utrzymanie biednych istot którym dałam życie.
Rola którą zamierzał odegrać Strzygalski, absorbowała go pomału i stawała się niejako realnością; przyszedł tutaj z zamiarem wyłudzenia od Teresy teki z papierami męża, teraz zapomniał o tem zajęty jej położeniem i to podobno było najskuteczniejszym sposobem dopięcia celu.
— A mąż pani — zawołał — wszak on gra rolę wielkiego pana, hula ze złotą młodzieżą.
Wzrok Teresy zapałał.
— Oh! — zawołała przez zaciśnięte zęby — żebym wiedziała gdzie go szukać, żebym wiedziała czem mu odpłacić, nie za mnie ale za dzieci.... dzieci!....
W tym głosie wyrywał się krzyk ranionej lwicy.
— Chodź pan — mówiła dalej — chodź, zaprowadź mnie do niego, pójdę chociażby do tej tancerki u której przesiaduje dnie i noce, zaniosę mu to biedne dziecko, dla którego napróżno żebrałam ratunku, niech patrzy jak ono cierpi.
— Czy sądzisz pani iżby on uczuł to tak jak pani czujesz?
Zastanowiła ją ta uwaga, świadcząca iż zmysł praktyczny nie odstępował nigdy Strzygalskiego.
— Ha! — szepnęła — ja także jestem bezsilna, mogę tylko cierpieć i przeklinać daremnie.
— Nie pani! — zawołał Strzygalski — ważąc się w końcu na krok stanowczy — ty możesz pomścić doznanej krzywdy.
Zatrzymał się, bo oczy Teresy zdawały się wypijać mu słowa na ustach.
— Możesz się pomścić w sposób godny siebie, wyrywając zarazem ze smutnego położenia ofiary lekkomyślności twego męża.
— Jakim sposobem? — szepnęła lekko.
Strzygalski dobierał ostrożnie wyrazów, lękając się zepsuć czem kolwiek położenia.
— Mąż twój pani jest opiekunem Skalskich, a cały majątek znajduje się w ręku Urbana Herknera, który go chce zaprzeczyć, dowody na to znaleźć się mogą jedynie w papierach zamkniętych w zielonej tece, które pan Horyłło przyniósł tu po śmierci Skalskiego. Daj mi ją, a zemsta twoja wróci spokojność i mienie nieszczęśliwej rodzinie.
Szczegóły te były prawdziwe, zielona teka znajdowała się w komodzie, od której klucz miała Teresa. W tej chwili była ona zbyt wzbudzoną, by rozważyć że papiery te oddane w niewłaściwe ręce, mogły nigdy nie dojść swego przeznaczenia.
Nie pomyślała o tem wszystkiem, widziała tylko męża krzywdzącego istoty oddane jego opiece jak krzywdził własną rodzinę.
Nie była w stanie zastanawiać się nad następstwami tego kroku, ani nad rolą tak niespodzianie odegraną tutaj, przez nieznajomego człowieka. Czytała w jego oczach współczucie i oburzenie na męża, i nie wahała się chwili. Pobiegła do komody, otworzyła szufladę i wyjmując tekę wskazała ją Strzygalskiemu.
— Patrz pan, czy to ta?
Z kolei oczy agenta zamigotały, nie znał on wcale teki Skalskiego, przecież nie wątpił że to ta być musi, wyciągnął po nią rękę, i lękał się by Teresa nie cofnęła się w ostatniej chwili.
— Ta sama — odparł na chybił trafił.
— Masz pan — zawołała — odnieś ją pani Skalskiej i proś ją.... lub nie, nie mów nic.
— Powiem jej pani, że dziecko twoje chore i potrzebuje pomocy.
— Pomocy, pomocy dla niej! — zawołała wskazując na Natalkę.
— Bądź pani spokojna, przywołam doktora i przyjdę oddać się na twoje usługi.
Strzygalski miał rodzaj względnej uczciwości, a przysługa uczyniona mu przez Teresę, była zbyt wielką by nie czuł się w obowiązku wzajem uczynić coś dla niej, a potem jakkolwiek cyniczny i zbrukany, człowiek ten mógł w głębi serca znaleźć współczucie dla tak wielkiego nieszczęścia.
Teraz pilno mu było obejrzeć swoją zdobycz, i pochwalić się nią przed Konradem, bo nie mógł prawie uwierzyć by z taką łatwością, dostał tak ważne dokumenta, za które gotów był dobrze zapłacić. Szedł więc prosto na ulicę Leszno do młodego adwokata.
Była to godzina w której Konrad był w domu, godziny te jednak najczęściej upływały samotnie, rzadko bardzo przerywało je przybycie jakiego klienta; początkujący prawnik, pogardzający blichtrem i reklamą, nie miał dotąd pola pokazać swoich zdolności; w milczeniu i pracy czekał swojej godziny, jeśli ta kiedykolwiek nadejść miała.
Strzygalski wszedł ze zwykłą niepozorną miną, jednak nie trudno było Konradowi poznać, iż coś ważnego musiało go tu sprowadzić.
— Masz mi pan coś nowego powiedzieć? — zapytał.
— Może się i znajdzie — odparł po swojemu zagadniony.
— Cóż odkryłeś pan Rozalję?
— Ii.... — wyrzekł machając ręką — to wcale trudnem nie było, frant dziewczyna wiedziała dobrze iż wie rzeczy, które mogą drugim stanąć na zawadzie, i wyprawiona jednemi rogatkami wróciła drugiemi.
— Czemuż nie przyprowadziłeś jej pan do mnie?
Strzygalski wzruszył ramionami.
— Bo ona panu nie powiedziałaby nigdy tyle co mnie.
— Dla czego?
— Ee... trzeba z każdym mówić jego językiem, a jak się wie z góry w jakie cetno uderzyć, to już można łatwo wydobyć wszystko co kto ma pod duszą.
Mówił to z ukrytym tryumfem, który nie uszedł wzroku Konrada.
— Więc cóż powiedziała Rozalia?
Strzygalski wahał się przez chwilę, ufał on w uczciwość młodego adwokata, ale miał nawyknienia ostrożności, dla tego też wyrzekł:
— Panie adwokacie mówmy otwarcie.
— Ja zawsze tak czynię.
— Bo widzi pan tu chodzi o bardzo grube rzeczy.
— Wiem o tem.
— Krótko mówiąc, wielebym też dostał za dostarczenie niezbitego dowodu, że summa Skalskich jest w ręku Herknera?
— Oznacz pan cenę, a ja przedstawię ją mojej klientce.
— Albo pan myśli że ona rozumie się na tych rzeczach, ona potrafi tylko płakać. Ja z panem rozpocząłem interes i z panem tylko chcę mieć do czynienia, dokument jaki posiadam, wart jest dla nas 500,000, bo bez niego nie zdołacie nigdy nic wycisnąć z Herknera.
Strzygalski rzadko kiedy mówił tyle jednym tchem, ważność przedmiotu rozwiązywała mu usta.
— Wieleż pan za niego żądasz — spytał Konrad — miarkując iż niema innej drogi.
— Taki interes zdarza się raz wżyciu — wyrzekł patrząc z pod oka na adwokata — nic dziwnego że się musi z niego skorzystać, ja chcę tylko dziesiątą część tego co odbierzecie, okrągłe pięćdziesiąt tysięcy.
Summa była wielka, przecież nie można się było targować, była to bowiem prawdziwa kwestya bytu.
— Ma się rozumieć — mówił dalej agent — nie żądam nic od razu, dopiero po wygraniu sprawy, ale wygrać ją musicie, a ten stary łotr Herkner odpokutuje swoje oszustwa. Dla pana także to dobry interes, proces narobi hałasu, i od razu otworzy panu szerokie pole.
— Muszę jednak — zauważył Konrad — obejrzeć dokument i upewnić się co do jego wartości.
— Ma się rozumieć, kota w worku nikt nie kupuje, zwłaszcza za takie pieniądze, czy sądzisz pan że Herkner nie zapłaciłby mi za niego tyle ilebym żądał.
Zdanie to Strzygalski wtrącił nawiasem, z nawyknienia więcej daleko niż dla postrachu, nie myślał on wcale w tej chwili przerzucać się do przeciwnej strony, wiedział bowiem iż w podobnie ważnej sprawie, bezpieczniej zawsze mieć do czynienia z uczciwym człowiekiem; miał zresztą jakąś dawną złość do Herknera i rad był za jednym zamachem, uczynić jej zadość, ale z tem nie wydawał się wcale, zresztą był to wzgląd poboczny, Strzygalski był nadto praktyczny by mieszać sentymenta do interesów.
Otworzył więc ową tajemniczą zieloną tekę Skalskiego i wśród wielu innych mniejszej wagi papierów objaśniających jednakże jego majątkowe obroty i stosunki z Herknerem rozwinął własnoręczny testament nieboszczyka, sporządzony na kilka dni przed śmiercią, w którym objaśniał iż cały jego majątek w gotowiznie, znajduje się w ręku Urbana Herknera.
Konrad przeglądał go z wzrastającem zajęciem, na mocy tego mógł bezpiecznie zapozwać kryminalnie Herknera o utajenie cudzej własności i wykonanie fałszywej przysięgi.
— I jakimże sposobem — zawołał patrząc z podziwieniem na niepozorną postać agenta — dostałeś pan te papiery?
Strzygalski uśmiechnął się z pozorną skromnością nie wyłączającą wcale wewnętrznego zadowolenia.
— Ee — wyrzekł — zkąd dostałem to już moja rzecz.
— Przecież gdyby te papiery wziął Herkner, według opowiadania Rozalii, zniszczyłby je natychmiast.
— Ha, Rozalia napomknęła o tem co wiedziała, bo chciała żeby ją Skalska pociągnęła za język i wszystko. A ona zamiast tego, wyśpiewała całą rzecz Horylle, ten też umiał dziewczynie gębę zatkać. Zresztą Rozalia mówiła prawdę; Herkner wyciągnął z szuflady swój rewers, wziąwszy klucze z pod poduszki chorego, a z tego to już pewno niema ani dymu ani popiołu. O testamencie zaś nie wiedział, nie miał czasu przepatrywać papierów.
— Jakim sposobem Horyłło nie zrobił z niego użytku?
— Ho, ho! Horyłło mądry ptaszek, trzymał całą rzecz w sekrecie do czasu; nie wiem jakie miał tam wyrachowanie, ale to pewna że wyrachowanie było. Chciał może potem gorzej jeszcze pociągnąć Herknera.
— Nie pojmuję tylko jakim sposobem pan przyszedłeś do posiadania tych papierów?
— Eh! widzi pan wiedziałem od Rozalii o tece zielonej, wiedziałem że Horyłło ma żonę, która wraz z dziećmi z głodu umiera, a jak się co wie, a umie użyć, to zawsze można na swoim postawić.
Pomału agent rozgadywał się, pewny może iż Konrad nie potrafi skorzystać z jego tajemnic, ani współzawodniczyć z nim w podobnych interesach.
— Dziś z rana — mówił dalej poszedłem do mieszkania Horyłły, wiedziałem że go nie zastanę, bo on rzadko kiedy w domu nawet nocuje, dowiaduję się od stróża że męża niema, a żona siedzi nad chorem dzieckiem, jak zwykle bez grosza przy duszy. Myślę sobie pójdę, spróbuję, czy tak czy owak, według okoliczności, może mi się uda, a jak nie uda, to i tak nie wiele stracę. Zastaję kobiecinę bladą, mizerną prawie w łachmanach, dziecko umierające; gadam do niej o interesach, ona nic nie rozumie, ale o tej baletniczce co mąż utrzymuje to wiedziała, zwyczajnie jak kobieta, i to ją może najgorzej obchodziło. Patrzę recepta zapisana leży na stole, a ona spogląda na nią i na mnie miłosiernemi oczami, więc poszedłem do apteki, biedaczka nie miała za co kupić lekarstwa, zaryzykowałem rubla, ot z tych samych com dostał od jej męża przed kilku dniami, i myślę sobie niech tam.... Wracam, kobieta wyskoczyła do mnie jak do zbawcy, nie ma za co myślałem, ale napomknąłem jej o zielonej tece, a ona zaraz do szuflady i wtyka mi ją w rękę, i Boże odpuść gdybym chciał jej duszy, dałaby mi ją tak samo. Ot cała sprawa, udała mi się, niema co mówić.
Pan Strzygalski przeplatał to opowiadanie charakterystycznemi giestami.
— Z kobietami to tak — ciągnął dalej — trudno coś obrachować stanowczo na tyle ot! można ich kupić, a można i nie wiedzieć czem zrazić na amen, że po tem już nic nie pomoże. Ale tej biedaczki to zrobiło mi się żal strasznie.
— Ale cóż powie żonie Horyłło jak papierów nie zastanie?
Strzygalski wzruszył ramionami.
— Ha — wyrzekł — nie będzie jej gorzej jak jest teraz, choćby ją zabił nawet. Ale on tam nie prędko zajrzy; przechodząc widziałem go jak szedł do Stępkowskiego w licznem towarzystwie, miałem ochotę szepnąć że mu dziecko umiera, ale co mi tam.... wolę go pójść za niego pochować.
I według słów zabierał się do wyjścia, wahał się jednak i namyślał.
— A jakże będzie z papierami? — szepnął nieśmiało zbliżając się do Konrada.
— Jeśli mi nie ufasz panie Strzygalski, to zabierz je z sobą, aż póki nie ugodziemy się ostatecznie.
— A gdzie ja ich podzieję? — wyrzekł agent po chwili wewnętrznej walki — niech się dzieje co chce, a ja panu wierzę.
Machnął ręką raz jeszcze i nie czekając odpowiedzi adwokata, po tym heroicznem postanowieniu, wyszedł śpiesznie.
Od jakiegoś czasu, Urban Herkner mógł się nazwać pieszczochem losu; przez długie lata grał on na świecie rolę pająka, który mając na wszystkie strony rozpięte sieci, czyha na zdobycz co się w nie da uwikłać.
Pieniądz był mu potrzebny, pragnął go mieć nie dla siebie, a może więcej jeszcze dla rodziny, dla położenia jakie wyrabia majątek. W sprzeczności ze swoim zacnym wspólnikiem Horyłłą, posiadał on wiele cnót patryarchalnych; lubił nadewszystko swój dom, swój ogródek, a w nim sielskie zajęcia, hodował najlepsze gatunki owoców i wspaniałe kwiaty, z których pysznił się przy każdej sposobności.
Matka natura obdarzając go rozmaitemi cnotami i zdolnościami, zapomniała dać mu w rękę materyalne środki ku ich rozwinięciu, lub też uzbroić go moralnem poczuciem uczciwości.
Herkner uważał za dozwolone wszystko co nie podpadało pod kodeks karny, lub też zręczne czyny uchodzące tym sposobem sprawiedliwości ludzkiej. Przytem wierzył on w owczą naturę ogółu, i wiedział z doświadczenia, że światu wszystko bez wyjątku wmówić można, byle umieć wziąść się do rzeczy, a o brak tej umiejętności nikt go nie mógł posądzić.
Życie jego domowe było nieposzlakowane, a nabożeństwo żony i szlachetność syna, służyły mu niejako za tarczę w opinii.
Pomimo to na wyżynach inteligencyi i w nizkich sferach społecznych było wyrobione zdanie o Urbanie Herknerze, a zdanie to jednozgodnie było potępieniem, reprezentantami tych dwóch warstw byli Konrad Dalecki i Bartłomiej Strzygalski; i jeden i drugi w sumieniu swoim wiedział do czego zdolnym był zacny właściciel pięknego domu przy Jerozolimskiej alei.
Ale gdy jedni milczeli, bo na poparcie przekonania swego, nie posiadali dotykalnych dowodów, głos drugich mniej skrupulatnych w tym względzie, nie dochodził ogółu, i z tego powodu Herkner mógł grać do woli rolę uczciwego człowieka.
Zresztą zaokrągliwszy swój majątek do żądanej cyfry, zamierzał on wycofać się z interesów, i oddać się niewinnym rozrywkom, do których czuł coraz większy pociąg, od czasu jak spełniły się jego ambitne zamiary, oddawał się więc z zapałem hodowaniu brzoskwiń, winogron i róż.
I teraz właśnie był w ogrodzie, rozpinając z największą ostrożnością szpalery, gdy oznajmiono mu iż ktoś żąda się z nim widzieć w pilnym interesie.
Fakta podobne zdarzały się dość często, a Herkner który zrobił majątek na rozmaitych godziwych i niegodziwych spekulacyach, zachował wielką czułość względem tego samego wyrazu interes.
Interesa jego były po większej części tego rodzaju, iż nie mogły załatwiać się przez trzecie osoby. Wierny więc maksymie całego życia, stawiającej obowiązek przed przyjemnością, porzucił z westchnieniem ogrodnicze zajęcie, i poszedł do swego gabinetu.
Uczynił to bez najmniejszej troski, prowadził bowiem tak zręcznie swoje majątkowe sprawy, iż one nie mogły postawić go w kłopocie, tak mu się zdawało przynajmniej, teraz szczególniej kiedy najwięcej dbał o pozory, odsuwając się starannie, od wszystkich operacyj finansowych, któreby mogły rzucić cień na jego dobre imię.
Czy sądził się dość bogatym by zostać uczciwym, i nabyć na starość ten jeszcze zbytek? czy też nie chciał zwracać na siebie uwagi, lub też lękał się sądu swoich najbliższych?
Przyczyny trudno było dociec; Herkner albowiem nie miał powiernika swoich czynów i myśli, ale fakt ten był wyraźnym i wzbudzał rozmaite komentarze szczególniej w owym dwuznacznym tłumie faktorów, lichwiarzy, pokątnych doradców i skrytych agentów, któren roił się poniżej tak zwanego świata.
— Urban Herkner zachorował na uczciwość.
— Urban Herkner zaczyna się szanować i nie długo wymagać będzie tego samego od świata.
— Urban Herkner musiał zrobić jakiś gruby kusz i zrywa z przeszłością.
— Odrwiwał ludzi na grosz, a teraz odrwiwać ich chce na dobrą sławę.
— Stary lis bierze ludzi na nowy kawał.
Takie zdania kursowały pomiędzy współtowarzyszami ciemnego bractwa, od którego powoli odłączał się właściciel domu przy Jerolimskiej alei, i z tego powodu Herkner kontentując się obecnie li tylko kapitalizowaniem procentów, i różnemi niewinnemi operacyami należnemi do tego fachu, mógł bardzo wiele wolnego czasu poświęcać ogrodniczym zachciankom.
I teraz gdy wszedł do swego gabinetu, umywszy ręce na prędce, myślał jeszcze o swoich różach, gdy niespodzianie spotkał się oko w oko z Konradem Daleckim, który tu oczekiwał na niego.
Kapitalista i adwokat znali się z widzenia, jak znają się w Warszawie wszyscy prawie, kręcący się w jednemże społecznem kole, ale poważna i przenikliwa twarz młodego prawnika, była szczególniej antypatyczną dla Herknera, przeczuwał w nim człowieka, który nie łatwo daje się oszukać; więc ujrzawszy go niespodzianie u siebie, zmierzył nieufnem okiem, gdy tym czasem przybierał sam z nawyknienia ów wyraz szorstkiej prostoduszności, stanowiący jego zwykłą maskę.
Konrad zdecydował się na ten krok, po długim namyśle, w którym ważył, niepewne zawsze szanse powodzenia, w dochodzeniu prawnem, rozpaczliwą obronę człowieka, zagrożonego razem w mieniu swojem i osobie i to poszanowanie pozorów, jakiem odznaczał się Herkner.
Zresztą w pamięci prawnika tkwiła szlachetna postać Stanisława, którego był kiedyś w pensyonarze korepetytorem i przyjacielem, nie wiedział z pewnością czy on był synem Urbana, ale nie chciał bez konieczności, błotem obrzucać jego nazwiska, a może i ranić serca. Dla tego zanim wystąpił przed kratkami sądu chciał sprobować drogi ustępstw i układów.
Czyniąc to wcale nie radził się pani Skalskiej, ani uwiadomił ją o uczynionem odkryciu, zrozumiał bowiem dobrze jej bezbronność, a wziąwszy sprawę w swoje ręce, chciał ją doprowadzić do skutku.
Z tych wszystkich powodów, Konrad znalazł się u Herknera.
Gospodarz skłonił się niespodziewanemu gościowi, a myśl jego przebiegła szybko wszystkie prawdopodobne interesa mogące go tu sprowadzić. Ale jakkolwiek posiadał bystre zmysły, i umiał obrachowywać ludzi, nie mógł wpaść na ślad żaden, i musiał oczekiwać aż adwokat wypowie powód swego przybycia.
Nie czekał długo gdyż Konrad od razu przystąpił do rzeczy.
— Jestem — wyrzekł adwokatem pani Skalskiej.
Słowa te uderzyły przykro gospodarza domu, przecież nie należało mu tego pokazywać, dla tego też skłonił się zimno, z miną człowieka którego fakt ten obchodzić nie może.
— Pan zostawałeś w ścisłych stosunkach — mówił dalej prawnik — z nieboszczykiem Antonim Skalskim.
Pytanie to nie podobało się wcale Herknerowi.
— O stosunkach tych — odparł — sama pani Skalska wie najlepiej, nie widzę więc w czem to pana obchodzi, lub może wpływać na jaki bądź interes.
— Niestety pani Skalska zupełnie nie mieszała się do interesów męża, dla tego chciałbym zapytać w jej imieniu.
— O cóż to? — przerwał wyniośle kapitalista.
— Czy nie mógłbyś mnie pan objaśnić — mówił niezrażony adwokat — jakie zachodziły pomiędzy panami pieniężne stosunki?
To uparte badanie, co raz mniej szło w smak Herknerowi; mógł wprawdzie uchylić się od odpowiedzi, ale fakt ten był wystarczającym do wzbudzenia podejrzeń.
Wprawdzie od podejrzeń do dowodów bardzo daleko, tutaj jednak leżała owa moralna strona interesu, a tej jak to słusznie mówił Horylle nie należało nigdy lekceważyć. Otarł więc nieznacznie pot zbierający mu się kroplami na czole, i odpowiedział:
— Domyślam się łatwo powodów zapytań pana, wiem iż po śmierci Antoniego Skalskiego, nie znaleziono znacznej summy, którą jak powiadają posiadał nieboszczyk. Uważam jednak dzisiejszą rozmowę za zbyteczną, gdyż dałem już w tym względzie wszelkie możliwe objaśnienia panu Leonardowi Horyłło, opiekunowi nieletnich Skalskich, a co więcej będąc obecnym przy śmierci Skalskiego, składałem w tym względzie razem ze wszystkiemi domownikami przysięgę.
Herkner wypowiedział to wszystko z doskonale przybraną powagą, jak człowiek pewien siebie, i wyższy nad wszelkie podejrzenia.
Chwila ta miała swoją stanowczość, od niej zależało bowiem moralne stanowisko, zajęte wzajem przez dwóch ludzi, stojących na przeciwnych biegunach, nieprzyjaznych sobie, nie z osobistych powodów, ale siłą okoliczności, charakterów i idei jakie reprezentowali tutaj, dla tego też na dumne słowa Herknera, Konrad odpowiedział dobitnie:
— Przysięgi tej nie wykonali jednak wszyscy domownicy.
Mówiąc to, patrzał bystro w oczy kapitalisty, ten jednak nie dał poznać wrażenia jakie te niespodziane oskarżenie na niego uczyniło i wyrzekł tym razem z widoczną obrazą:
— To już nie do mnie należy.
— Przysięgi tej nie wykonała pokojówka Rozalja Polińska.
Słysząc to imie Herkner zachwiał się, pomimo całej czelności i pewności siebie.
— Przyznam się panu — zawołał — że to mnie najmniej obchodziło i nie pojmuję jakim prawem nachodzisz mnie pan z wiadomościami, które wystosowane być powinny do opiekuna, lub wreszcie do sądu.
— Do sądu — pochwycił Konrad — czy rzeczywiście jesteś pan tak pewnym siebie, iż chcesz bym do niego się udał, ja jednak nie chciałbym tego uczynić.... dla pana, i dla tego tu jestem.
— Panie — zawołał Herkner zrywając się z miejsca z wyrazem który mógł być tak zarówno oburzeniem na niesłuszne podejrzenia, jak i trwogą wzbudzoną słowami adwokata — dotąd nie mogłem cię zrozumieć, teraz mówisz za nadto wyraźnie.
— Nie powiedziałem jeszcze wszystkiego — odparł chłodno prawnik — sądzę iż lepiejbyś pan uczynił, nie unosząc się daremnie, ja przytaczam fakta tylko.
— Fakta te mają znaczenie w pana przekonaniu.
— Nie przeczę, ale mam w ręku dowody, iż pan wiesz najlepiej, jaki obrót nieboszczyk Skalski nadał swoim kapitałom.
Wyrazy te spadły jak grom na Herknera, przecież muszkuły jego twarzy nie zadrgały, zachował panowanie nad oczami sztywno wlepionemi w adwokata, tylko czoło i zbronzowane policzki pokryły się bladością.
— Dowody w ręku — powtórzył zwolna, tłumiąc zdradzające go drżenie głosu — jakie dowody?
Teraz ci dwaj ludzie mierzyli się wzrokiem, usiłując wzajemnie wyczytać skrywane myśli.
— Chcesz pan ażebym te dowody złożył w sądzie? — pytał Konrad.
— Jakież dowody mieć pan możesz?
— Jakkolwiek nie jestem do tego obowiązany, mogę to panu objaśnić, naprzód mam testament własnoręczny Skalskiego, spisany przed samą chorobą.
Chociaż dokument podobny miał niezaprzeczoną ważność, Herkner odetchnął zwolna, lękał się czegoś gorszego.
— I cóż opiewa ten testament? — spytał.
— Że mienie całej rodziny Skalskich, znajduje się w pana rękach.
— W moich rękach! darujesz pan, ale w podobnych sprawach, testament nie jest dostatecznym dowodem; Skalski mógł pisać go nie przy zdrowych zmysłach; przecież gdyby mi powierzył swój majątek, znalazłby się na to akt hypoteczny, rejentalny, lub przynajmniej rewers prywatny.
Dowodzenie Herknera miało pozory słuszności, przecież Konrad mówił dalej:
— Że testament ten nie jest majaczeniem maligny, dowodzi list pana pisany do niego na parę tygodni wcześniej, w którym proponujesz do współki interes, w jaki rzuciłeś cały jego kapitał.
— Ależ to wszystko są mało znaczące fakta, w obec bezstronności prawa, istotę długu stanowi akt, lub oblig, a tego pan nie masz.
— Oblig mógł istnieć i zaginąć, lub być podstępnie zniszczony, a Rozalia widziała jak wyjmowano z tajemnej szuflady w biórku Skalskiego papiery jakieś, w chwili kiedy on konał.
To był prawdziwy cios dla Herknera, wsparł się żylastą ręką o krawędź krzesła, starając się napróżno go odeprzeć.
— I kogóż oskarża owa Rozalia? — zapytał zaledwie słyszalnym głosem.
— Tego co miał jedynie interes w zniszczeniu rewersu pana.
— Ja wykonałem przysięgę — zawołał Herkner, czepiając się tego faktu jak deski zbawienia.
— Na przysiędze kończy się dochodzenie cywilne, to prawda, ale tutaj właśnie zaczyna się sprawa kryminalna, pamiętaj pan o tem. Wiedziano iż Rozalia jej wykonać nie może i pominięto ją naumyślnie.
— Więc to ma być groźba? — wyjąkał kapitalista.
— Bynajmniej są to fakta na których oprę proces kryminalny, jeśli mnie pan do tego zmusisz.
— Ależ to wszystko jest stekiem fałszu i potwarzy — krzyknął Herkner — któremu krew gwałtownie uderzyła do głowy.
— Jeśli takie jest pana przekonanie, nie pozostaję mi jak skargę wytoczyć do sądu.
— Jakto skargę, skargę o kradzież i fałszywą przysięgę, przeciw uczciwemu człowiekowi — wołał Herkner, który zwykł tak często powoływać się na swoją uczciwość, iż w danym razie sam brał ją na seryo.
— O uczciwości pańskiej sąd wyrzecze — odparł zimno adwokat — widzę iż daremnie próbowałem polubownej drogi.
— Więc czegóż żądasz pan w końcu? — spytał kapitalista, mierząc podejrzliwem okiem przeciwnika.
— W imieniu Skalskiej żądam zwrotu pięciukroć sto tysięcy, znajdujących się w pańskich rękach.
Herkner rzucił się jak dotknięty gorącem żelazem.
— Pani Skalska żądać tego nie może, ani też opiekun nieletnich — Horyłło.
— Pani Skalskiej wolno mieć innego doradcę, niż człowieka którego właśnie nieboszczyk mąż jej, wiedziony trafnym instynktem, wyłączył testamentem od opieki.
Jakkolwiek przerażony tem wszystkiem co usłyszał, Herkner pochwycił ten szczegół jako nić zbawczą w labiryncie ciemnych wypadków. On gubił się w domysłach zkąd Konrad mógł posiadać ów testament, jakim sposobem Horyłło go nie zniszczył, lub nie robił z niego użytku; byłto miecz obosieczny dotykający zarówno jego samego, jak i zacnego opiekuna.
Cała ta sprawa była gromem wypadającym z pogodnego nieba, a młody adwokat przybierał w jego przerażonych oczach, groźną postać anioła mściciela.
Przecież nie mógł uwierzyć by tak pracowicie budowany gmach powodzenia, miał się rozpaść od razu, i widział przed sobą wiele dróg, których chciał probować, zanimby ostatecznie uznał się zwyciężonym.
Prosty gościniec cnoty był dla niego nieznanym i niepojętym nawet. Herkner jak wielu oszustów maskujących się pozorami uczciwości, nie wierzył w uczciwość, mniej daleko od Strzygalskiego znał się na ludziach, a usuwając z obrachowań swoich wszelkie bezinteresowne czynniki, musiał nieraz ciężkie popełniać błędy.
— Więc pan jesteś tym doradcą? — zapytał wpijając wzrok w adwokata.
— Tak jest — odparł bez wahania Konrad, nie domyślając się do czego zmierzał.
— I pan doradzasz jej drogę prawną?
— Jeśli polubowną nic nie zyskamy.
— Nic, to byłoby mało — wyrzekł Herkner — który oprzytomniał trochę, i nakreślił sobie plan postępowania — pretensye pańskie są bezzasadne i nie utrzymają się w żadnym razie; powinienbym być obrażonym na panią Skalską, ale przypisuję to posądzenie żalowi, i gotówem nawet coś uczynić dla niej, byle porzuciła niedorzeczne skargi; pragnę spokojności... i okupiłbym ją chętnie... kilkodziesięcioma tysiącami złotych.
Mówił to powoli, miarkując słowa i posuwając się coraz dalej, wedle wyrazu słuchającego.
— Czy pan nie zechcesz — wyrzekł znowu — uczynić jej tę propozycyę?
Stary łotr łasił się wyraźnie około Konrada, w jego przekonaniu propozycya czyniona wdowie, tyczyła się raczej adwokata, który mógł bezpiecznie zagarnąć ofiarowane pieniądze do własnej kieszeni.
— Ja żądałbym tylko — dodał tłómacząc na swoją stronę milczenie prawnika, jako rękojmię zgody, zwrot owego testamentu.
— I pan sądzisz że ja mógłbym nakłaniać panią Skalskę, do podobnego kroku.
— Dla czegóżby nie — szepnął Herkner — zmieszany mimowolnie wzrokiem Konrada.
— Dla tego że ona ma prawo odzyskać całe mienie, i pan wiesz o tem dobrze, inaczej nie czyniłbyś podobnych propozycyi.
— Pan mnie źle zrozumiałeś — zawołał przestraszony kapitalista — ja nie powiedziałem tego.
— Fakta mówią wyraźnie, pozwoliłem panu odkryć całą myśl swoją, chcesz dołączyć przekupstwo do rabunku i krzywoprzysięstwa; daremnie chciałem pana oszczędzać, teraz sam żądasz tego, by walka pomiędzy nami weszła na inne pole. Sprawiedliwość ludzka omylić się może ale ja wytężę wszystkie siły, aby odkryć pasmo haniebnych czynów, które doprowadziły do nędzy bezbronne kobiety.
Takie było jego ostatnie słowo, droga ustępstw okazała się bezskuteczną; Herkner miał zanadto wiele do stracenia, by od razu zdecydować się na zwrócenie zagrabionego mienia, które stanowiło większą część jego majątku. Ludzie jemu podobni, nie umieją zrobić takiej ofiary bez nieubłaganej konieczności, a konieczności tej dostrzedz nie chciał.
Od kilku miesięcy wcielił majątek Skalskiego do własnego, i przyzwyczaił się go za swój uważać, na nim opierał wszystkie swoje rachunki i projekta przyszłości, tak iż teraz ciężej mu było nieledwie rozstać się z nim, niż rozstać z życiem.
A potem, od czasu jak rozpoczął swój zawód, Herkner nic nigdy nie oddał nikomu, więc fakt ten miał w sobie coś niepodobnego; on wolał uważać groźby Konrada za zły sen, za jakąś zmorę trapiącą, niż za rzeczywistość; Konrad udając się do niego rachował na dobrze zrozumiany własny interes, który każe unikać skandalu, zapomniał tylko o niezwalczonym instynkcie chciwości, sprawiającym że skąpiec nie może rozstać się ze swoim skarbem i pragnie nawet zabrać go do grobu.
Wychodząc z przedpokoju Herknera, Konrad spotkał się ze Stanisławem. Pomiędzy nauczycielem a uczniem, istniał ten serdeczny stosunek jaki łączyć musi dwie natury jednako czyste i wysokie; później fala życia rozdzieliła ich, zostawiając w pamięci niezmącony obraz dni minionych.
Stracili się z oczów, ale pomimo to, gdy teraz zeszli się niespodzianie, powitali się jak bracia.
— Byłeś u nas — zapytał Stanisław, zdziwiony tem spotkaniem.
Słowa te rzuciły cień na czoło Konrada, wyraz u nas uderzył go boleśnie, więc Stanisław był synem nikczemnego człowieka z którym walkę rozpoczął, przecież prócz krwi i nazwiska nie mógł mieć z nim żadnego moralnego wspólnictwa, a w takim razie cierpieć musiał.
— Tak jest — odparł powolnie — byłem u twego ojca.
Głębokie spuszczone zazwyczaj źrenice młodego chłopca, podniosły się na niego i mignęły błyskawicą.
Spojrzenie to było zapytaniem, które nie śmiało sformułować się słowem, zapytaniem pełnem ukrytej trwogi, i ono powiedziało Konradowi więcej nierównie, niżeli długie wyrazy.
— Byłeś u mego ojca — wyrzekł wreszcie — czemu?
Z kolei Konrad milczał, on na to nie mógł odpowiedzieć.
— A do mnie nie przyjdziesz? — szepnął po chwili student uniwersytetu.
— Do ciebie Stasiu! chciałbym widzieć cię, jednak....
— A więc — przerwał gorączkowo Stanisław, który zdawał się pojmować boleśne wahanie przyjaciela — ja przyjdę do ciebie, pragnąłem tego dawno bardzo, nie wiedziałem gdzie cię szukać.
Była głęboka intonacya w jego głosie, świadcząca że to nie były próżne frazesa, że serce rwało mu się do dawnego nauczyciela, co potrafił wzbudzić zaufanie, i nadał może stanowczy kierunek jego życiu.
Musiała to być jednak pozorna przyczyna, bo Warszawa nie jest znów tak wielkiem miastem, by w niem nie odszukać z łatwością kogo się widzieć pragnie. Konrad wyczytał zapewne to wszystko z czoła i spojrzenia Stanisława, bo wyrzekł:
— Stasiu — chcącemu niema nic trudnego.
Płomienny rumieniec wybił na twarz studenta.
— Oh! — zawołał z mimowolnym wybuchem — gdybyś mógł wiedzieć....
Zatrzymał się jakby przelękniony że powiedział za wiele.
Adwokat ścisnął mu rękę dając swój adres.
— Jeśli ci co dolega Stasiu — wyrzekł miękko — chodź do mnie, nie zapomniałem jeszcze myśli, rwań i burz pierwszej młodości, potrafię może zrozumieć cię jak dawniej. Są chwile gdzie potrzeba nam bratniego serca, i bratniej ręki, pamiętaj że znajdziesz ją u mnie.
— Konradzie! — zawołał chłopiec z wylaniem — sam Bóg cię tu zesłał.
Znów przypomnienie missyi spełnionej w tym domu, zrobiło przykre wrażenie na prawniku, uśmiechnął się smutnie.
— Daj mi sposobność być ci użytecznym, pragnę tego całą duszą.
Stanisław popatrzył przez chwilę w pogodne choć surowe czoło swego nauczyciela, i odparł gorączkowo:
— Przyjdę, potrzebuję zdrowej, sumiennej rady, wiem że ją znajdę u ciebie.
I nie czekając odpowiedzi, którą wyczytał wyraźnie w oczach towarzysza, ścisnął mu rękę raz jeszcze, i wbiegł do mieszkania.
Herkner po odejściu Konrada pozostał w miejscu nieporuszony; cios który go spotkał był tak nieprzewidziany, iż ta energiczna natura zdawała się nim z razu złamaną, świat mienił mu się w oczach. Wyrachowania jego oparte na ujemnych stronach ludzkości, które dotąd zawsze doprowadzały go do zamierzonego celu, dziś okazały się bezskuteczne, spotkał po raz pierwszy na drodze swojej przeszkodę zwaną uczciwością, i ta wytrąciła go z kolei.
Zawód ten był tem straszniejszy, im mniej spodziewany, i dał mu wiele do myślenia, ukazując przyszłość w przerażających kolorach. Fundamenta jego bytu, tak pracowicie budowane, zdawały się usuwać, a pierwiastki wymazane z życia zmartwychwstawały, i stawały przeciw niemu uzbrojone tajemniczą grozą sprawiedliwości.
Herkner nie łudził się wcale co do znaczenia faktu jaki go spotykał, nie była to wcale trudność jakich często doznawał, dająca się usunąć za pomocą starań i zabiegów, czuł że coś nieznanego występowało z nim do walki i odejmowało mu odwagę i wiarę w siebie. Dotąd uczciwość ludzka szła zawsze w jego oczach w parze z niedołęztwem, stanowiła więc łatwy łup dla tych, co nienawykli przebierać w środkach, co weszli w szranki życia z wolą wydobycia się na wierzch jakim bądź kosztem, i zawczasu pozbyli się niedogodnego balastu cnoty. Dziś spotkał ją poraz pierwszy w majestacie samowiedzy, uwolnioną od małostek co ułatwiają drogę pokusom, w młodym adwokacie, w którym przeczuwał godnego siebie przeciwnika.
Fakt ten zresztą nie ograniczał się na moralnej stronie, groził mu w przyszłości strasznemi zawikłaniami, na końcu których ukazywały mu się straszne widma hańby i ostatecznego upadku. Położenie to było nowem i strasznem dla niego, było nad czem rozmyślać, dla tego gdyby kto mógł odgadnąć jak złowrogie myśli snuły się po głowie Urbana Herknera, nie dziwiłby się nieruchomości w jakiej pozostawał.
Siedział on przed biurkiem z czołem wspartem na ręku, patrząc sztywnym wzrokiem w otwarte drzwi od przedpokoju, któremi wyszedł Konrad.
Tak zastał go Stanisław, i zdziwiony tym niezwykłym stanem ojca, zestawił go szybko z odwiedzinami jakie odebrał. Zestawienie to powiększyło trawiący go niepokój; bądź jak bądź postanowił zrzucić raz z serca ciężar niepewności, i zbliżył się do Herknera.
— Ojcze — zapytał — miałeś gościa?
— Gościa — powtórzył kapitalista — jak gdyby zbudzony ze snu przykrego do przykrzejszej rzeczywistości — o kim chcesz mówić?
— O Konradzie Daleckim.
Oczy Herknera zamigotały, zerwał się z miejsca gwałtownie.
— Czy znasz go? — zapytał.
— To mój jedyny przyjaciel.
— Przyjaciel? — zapytał podejrzliwie ojciec — jakim sposobem ja nie wiedziałem o tem.
— Był jeszcze nauczycielem moim na pensyi — odparł zdziwiony Stanisław, szorstką drażliwością z jaką słowa jego przyjęte były.
— Mój ojcze — dodał błagalnie — czego on chciał tutaj?
Ale pytanie to rozbrzmiało złowrogo w uszach Herknera, spojrzał na syna z przerażeniem i gniewem.
— Cóż to cię obchodzić może — odparł krótko.
— Mój ojcze, to co ciebie obchodzi i mnie obchodzić musi, czyż możesz o tem wątpić.
— Twój przyjaciel — wybuchnął Herkner — nie okazał się wcale moim przyjacielem.
— Jakto mój ojcze — spytał Stanisław, rzucając mu jedno z tych spojrzeń, obciążonych całą potęgą namiętnych uczuć, co zdawały się odkrywać głąb jego ducha — powiedz mi co zaszło pomiędzy nami?
Zbliżył się do ojca błagalnie, ale on odtrącił go gwałtownie.
— Interesa moje nie zajmowały cię dotąd — wyrzekł surowo — chcę żeby i nadal tak pozostało, rozumiesz.
Stanisław w milczeniu spuścił głowę, nigdy jeszcze ojciec nie przemówił do niego w ten sposób, bo też pierwszy raz ośmielił się postawić mu pytanie. Prędzej lub później jednak chwila ta nadejść miała, siła okoliczności ciążyła nad obydwoma.
— Mój ojcze — wyrzekł jednak po chwili, party niepohamowaną żądzą zdobycia choć w części zaufania ojca — dla czegóż pomiędzy nami istnieć mają tajemnice, zdaje mi się iż dochodzę do wieku, w którym mógłbym podzielić twoje troski, i ulżyć im jeżeli to być może.
Głos jego był zwilżony, nie chciał żeby ta chwila przeminęła bezowocnie.
— Troski moje do mnie należą — szepnął Herkner.
Pytania syna były mu natrętne, ciążyły jak zmora nad jego skołataną głową; czemuż tajemnice jego nie były tego rodzaju, by mógł je wyjawić bez wstydu.
— A ty Stasiu — wyrzekł po chwili, chcąc odwrócić myśl syna od problematu, który ją zajmował — a ty czy wypowiadasz przedemną skrytości twego serca, czy masz we mnie dziecinne zaufanie?
— Mój ojcze — wyrzekł — pytaj a odpowiem, chciałbym wypowiedzieć przed tobą wszystko co mi ciąży.
Herkner w tej chwili mógł otworzyć ramiona i wyrzec słowo jedno zachęty, a z pewnością Stanisław byłby wypowiedział mu zwątpienia i trwogi swoje, jednak nie uczynił tego, ufność syna wymagała wzajemnej ufności, a zresztą przeczuwał może, jakiej natury miały być te zwierzenia, i w stanowczym momencie zbrakło mu odwagi; wszystkie spełnione nieprawości podniosły chórem głos w jego pamięci, i stanęły pomiędzy nim a synem.
Ażeby on mógł powiedzieć „mów”, trzeba było mieć po za sobą sumienie czyste i życie nieskalane. Zamiast tego, Herkner położył na ramieniu syna ociężałą rękę i wyrzekł:
— Mam nadzieję, iż przyjdzie czas w którym porozumiemy się zupełnie, dziś jesteś bardzo młody Stasiu, burzliwy, niepohamowany w zdaniu jak młodość. Strzeż się podejrzanych sądów, szybkich postanowień, a nadewszystko strzeż się fałszywych przyjaciół.
Stanisław słuchał go boleśnie zraniony, on wyczekiwał z gorączkowem pragnieniem tego słowa którego ojciec wyrzec nie mógł, on chciał raz rozedrzeć tajemniczą zasłonę faktów, trapiących go we dnie i w nocy, zrozumieć dokładnie swoje położenie i przebaczyć wszystko temu ojcu, którego kochał całą siłą serca.
Odebrane rady nie mogły odpowiedzieć potrzebom jego, dźwięczała w nich daleko więcej ostrożność, niż czułość ojcowska. Herkner zrozumiał iż nadszedł czas w którym syn jego wyrobił się na samoistnego człowieka, a on mógł w nim znaleźć sędziego.
Stosunek rodzicielski jest łatwy i rozkoszny dopóki potrzeby dziecka są zmysłowe tylko, lub ograniczają się do rzeczy bez trudu określić się dających. Ale gdy dziecko dorasta własnej indywidualności, ileż razy drogi synów rozchodzą się z ojcowskiemi, a do miłości wzajemnej mieszają się coraz bardziej obce żywioły, czyniąc w końcu nieprzyjaciółmi tych, których łączył tylko kruchy związek krwi, a nie ducha.
Chwila w której obie strony uczynią podobne odkrycie jest bolesną, tem bardziej że jedni i drudzy rozjątrzeni wzajemnym zawodem, przypisują sobie całą przyczynę złego i upatrują winy tam, gdzie istnieje tylko nieunikniona moralna konieczność, związek krwi musi osłabiać się z dniem każdym; skoro dziecię z pieluch wyrasta, a zastępować go powinien stokroć trwalszy, i coraz spojniejszy związek ducha.
Herkner jednak nie zastanawiał się nigdy nad filozoficznem znaczeniem rodziny, a zresztą rozumowania te stanowiły dla niego bardzo małą pociechę; on kochał syna swego jak ojcowie kochają jedynaków. Była to jego chluba, duma i miłość. Zapewne nie zadał sobie nigdy pracy wejść w moralne potrzeby Stanisława, ani stosować własne postępki do poglądów jakie on mógł sobie wyrobić. Nie przyszło mu też do myśli, że Stanisław mógł wybrać drogę życia, wprost jemu przeciwną.
Zresztą dla czegóż miał on koniecznie potępić ojca w przyszłości, dla czegóż miał koniecznie odchylać zasłonę pozorów, i badać istotę rzeczy. Wszak świat dzisiejszy jest pełen pobłażania dla każdego bez wyjątku powodzenia, a ten co z niego korzystał, miałże być od świata surowszym. Teraz dla niego rzecz zahaczała się o to tylko, by utrzymać to powodzenie, by sprawa Skalskich utartą została w zawiązku, bo z resztą co do innych czynów życia, sumienie Herknera okazywało się bardzo elastyczne.
Uczciwość jak każda ludzka cnota jest to abstrakoyjne pojęcie, modyfikujące się stosownie do środka społecznego, do położenia, nawyknień i ukształcenia indywiduów, tak dalece, że to co dla jednego stanowi zbrodnię, w przekonaniu drugiego zowie się nic nieznaczącym błędem.
W tych abstrakcyjnych pojęciach, właśnie wybuchał rozdźwięk dwóch pokoleń, które teraz stawały naprzeciw siebie. Rozdźwięk podobny bywa rozmaitej natury, czasem surowe zasady ojców, nie przypadają do smaku rozpieszczonych i zdenerwowanych dzieci, co odrzucili z życia wszelki ideał, i odwracają się od twardych, wskazanych sobie obowiązków. Częściej nierównie, zagłuszone sumienie rodziców, odzywa się w piersi ich synów, nieskażone żadnem ustępstwem ani rozkładowym przykładem życia, i występuje w całej grozie mściwej, nieznanej potęgi. Herkner czuł to niewyraźnie w owej chwili i wolał wszelkie zwierzenia odłożyć na później, nie tracił bowiem nadziei, że szkoła świata złagodzi zbyt drażliwe pojęcia Stanisława, i powróci mu bezwarunkową miłość jego, do której przywykł od lat tylu.
Czy wyrachowanie to było słuszne, przyszłość pokazać miała, a teraz od dusznej atmosfery domu Herknera pełnej burz tajemniczych, szalejących w sercu ojca i syna, przejdźmy do skromnych pokoików Kazimiery, ożywionych słońcem, zielonością i szczebiotem ptaków.
Tym razem młoda kobieta była samą, w jej cichem mieszkaniu wszystko stało na właściwem miejscu, znamionując ład wewnętrzny, który odbić się musi koniecznie na martwych otaczających przedmiotach.
Ład stanowił tutaj jedyną elegancyę, i posunięty był do najwyższego stopnia; nie było pyłku na żadnym sprzęcie, ani śladu pajęczyny na ścianach, nawet liście roślin hodowanych w wazonach, posiadały czerstwą i świeżą barwę, nie przyćmioną niczem, która świadczyła że ręka co je pielęgnowała, czyniła to z miłością i nie była niedbałą najemną ręką.
Kazimiera siedziała na zwykłem miejscu przy oknie otwartem, zwrócona do drzwi w ten sposób, by mogła nie wstając zobaczyć wchodzących, którym czarny Alf bronił przystępu.
Przed nią leżała książka otwarta, a ona z czołem wspartem na ręku utonęła w niej myślą całą; na twarzy jej był ten zupełny spokój ducha, zagłębionego w niezmąconej krainie intelligencyi. Widocznie teraz roztaczały się przed nią bezbrzeżne i czyste światy, jakie otwierają się dla tych tylko, co mieli siłę i odwagę dobić się najtrwalszych rozkoszy tej ziemi.... rozkoszy wiedzy. Daremnie świat odpychał ją i potępiał, daremnie trudności bytu, jeżyły się przed nią, a chleb codzienny musiała okupywać coraz twardszą pracą; spokój myśli i serca droższym był dla niej od materyalnego spokoju; i pomimo wszystko czuła się szczęśliwą zupełnie, wyzwalając się ze zwykłych warunków bytu, jako królowa w krainach ducha.
Książka którą czytała budziła jej myśli, a te wówczas biegły nieznanemi szlakami, torując sobie drogi nowe i wtedy oczy Kazimiery odwracały się od drukowanej karty i wlepiały w otwartą przed nią księgę świata.
Białe chmury ozłocone słońcem przepływały po wiosennym błękicie nieba; ona goniła wzrokiem ich nikłe kształty, w tem drzwi skrzypnęły i uchyliły się lekko.
Gdyby w tej chwili nadszedł Konrad, stanąłby i patrzał z zachwytem na młodą kobietę, gdy siedziała tak z czołem podparłem na dłoni w cichej zadumie. Może Kazimiera nie słysząc warczenia Alfa, pomyślała że to on być musi, bo skwapliwie spojrzała ku drzwiom, a twarz jej ożywił rumieniec nadziei. Ale zamiast wysokiej postaci prawnika, ujrzała ciemnowłosą głowę dziewczęcia patrzącą wielkiemi oczyma pełnemi trwogi, na przemian na nią i na Alfa.
— Kto tam? — spytała Kazimiera, powstając i idąc ku drzwiom.
— To nic, to ja pani — szepnął nieśmiały głosik Ksawery.
Jednak wzrok kobiety mówił tak wyraźnie, iż tłómaczenie to było dla niej niedostateczne, że dziewczyna cofnęła się, i tak stała trzymając się machinalnie za klamkę, w czasie gdy na jej długich rzęsach zaświeciło coś nakształt łzy.
— Cóż ci to moje dziecko? — zawołała Kazimiera.
— To nic, nic, to ja Ksawerka Skalska, mieszkamy tu zaraz w dziedzińcu... przeszkadzam zapewne.... przepraszam.
— Nie przeszkadzasz mi już wcale — odparła Kazimiera, poznając w niej młodą sąsiadkę, której nazwiska nie znała — zapewne potrzebowałaś czego, wejdź proszę i powiedz mi czego żądasz?
Wymowne oczy Ksawery, wskazały jej Alfa leżącego przy drzwiach.
— Nie lękaj się mojego psa — mówiła z uśmiechem młoda kobieta, kładąc rękę na kudłatej głowie wiernego stworzenia — on przeczuwa zamiary ludzi, i warczy na tych tylko, co mi chcą przykrość sprawić, a to pewno nie jest twoim zamiarem.
— O nie pani! — zawołała Ksawera.
I ośmielona tą łagodną uprzejmością, przestąpiła próg mieszkania, rozglądając się w koło uradowana.
Jej wątła postać i blada twarzyczka nosząca chorobliwe piętno, zwróciła uwagę Kazimiery zarówno jak wyraz dziecinnej ciekawości, z jaką patrzała na skromne sprzęty; więc wyrzekła przyjaźnie:
— Zapewne potrzebujesz czego, mów otwarcie moje dziecko?
— Oh! ja byłam pewną że pani jesteś dobrą, i dla tego tu przyszłam.
Kazimiera uśmiechnęła się mimowolnie, ze szczerego wykrzyku Ksawery.
— Nie dałam ci jeszcze na to żadnego dowodu, ale bądź spokojną, uczynię co będę mogła.
Te zachęcające słowa, nie zwyciężyły od razu nieśmiałości dziewczęcia, stała w miejscu, ogarniona atmosferą spokoju i światła przepełniającą ciche mieszkanie. Może nie była zdolną zdać sobie sprawy z odbieranych wrażeń, tylko czuła iż wstąpiła tutaj w świat inny, i oddychała w nim z rozkoszą, nie mogąc się zdobyć na wypowiedzenie pragnień swoich.
— Ja przyszłam tutaj z wielką, bardzo wielką prośbą — wyrzekła wreszcie, zwracając pożądliwe oczy na książki, rozłożone na stole.
— Jak widzisz moje dziecko jestem ubogą, przecież mimo to będę może mogła być ci użyteczną.
— Pani nie jesteś ubogą — przerwała Ksawera — pani masz tyle książek, a potem tutaj tak ślicznie, że chciałoby się patrzeć tylko.
— U was tak samo być musi.
— Oh! gdzie tam, u nas ciemno i brudno, niema ani książki żadnej, ani nawet kwiatka, Horcia ich nie lubi, bo zasłaniają okna, a Katarzyna nie chce nosić wody żeby je podlewać.
Słowa te wypowiadające domowe stosunki Ksawery, nie tłómaczyły jednak wcale powodu jej przyjścia; Kazimiera zrozumiała że musi jej znowu w tem dopomódz. Bo w głosie i spojrzeniu dziewczyny był jakiś odcień stanowiący kontrast z dziecinnemi wyrażeniami, i świadczący że nie prosta ciekawość przywiodła ją tutaj.
— Masz prośbę do mnie — wyrzekła, biorąc ją za rękę i sadzając obok siebie na kanapce — powiedz mi czego żądasz?
Jej łagodne obejście, budziło ufność Ksawery, której nikt nigdy w ten sposób nie zapytał o potrzeby i pragnienia.
— Może to źle — szepnęła — że ja tutaj przyszłam, ale byłam tak biedna, tak bardzo biedna, a mama mnie łajała, starsza siostra śmiała się ze mnie, przecież ja czułam dobrze, iż nie mają słuszności.
— Nie znam twojej matki i siostry, jednakże musiałaś czemś zasłużyć na ich połajanie. Czy byłaś nieposłuszną?
— O nie pani.
— Czy uczyniłaś co złego?
Wymowne oczy Ksawery zwróciły się na Kazimierę z wyraźnem zaprzeczeniem.
— O nie — powtórzyła ciszej — to nie było nic złego, ja tak sądzę przynajmniej, ale może ja sama nie wiem co mówię.
— I dla czegóż pomyślałaś o mnie? — pytała kobieta, coraz bardziej zajęta tem szczególnem dzieckiem.
— Czemu?... bo ja czułam że pani musisz być dobrą i.... powiedziano mi że masz dużo książek.
Ksawera wypowiadała najgorętsze pragnienia swoje; słowo książka zamykało w jej przekonaniu cały świat wiedzy, i stało się dla niej formułą znaczącą wszechmądrość. Tego Kazimiera rozumieć nie mogła, ale uderzona kilkakrotnem powtórzeniem tego wyrazu, i sposobem jakim dziewczyna przyglądała się drukowanym kartom, leżącym przed nią otworem, zapytała ciekawie:
— I cóż ztąd moje dziecię?
— Pani masz książki — zawołała z wybuchem Ksawera, a ja.... ja tak chciałabym się uczyć.
Żądanie to było tak dziwne i niezwyczajne, a przytem wymówione z taką namiętnością, iż Kazimiera spojrzała z uśmiechem na młodą dziewczynę, posądzając ją iż nie rozumie dobrze znaczenia wyrazów.
— I czegóżbyś się ty uczyć chciała?
— Wszystkiego pani, tego wszystkiego co ludzie wiedzieć mogą. Kiedy patrzę jak słońce wschodzi i zachodzi, kiedy widzę obłoki pływające po niebie, to chciałabym odgadnąć zkąd one polatają? gdzie idą? czy giną zupełnie, czy też znowu wracają do nas obiegłszy świat cały? Gdyby to można ich o to zapytać? A te ptaki unoszące się na skrzydłach w przestrzeni, czego one szukają w górze? czy karmią się światłem błękitu, czy tam uczą się tych nut wesołych i smutnych razem, któremi napełniają powietrze? Co one robią wśród śnieżnych zawiei, gdy świat zamarły zdaje się we śnie spoczywać? zkąd znowu zjawiają się na wiosnę, jakby przywołane do życia pierwszym promieniem słońca? Co tam jest po za skrajem horyzontu, tam gdzie niebo zdaje się łączyć z ziemią, co tam jest na tych gwiazdach błyszczących, co uśmiechają się do nas jak złote iskry, rozpryśnięte wysoko?
Mówiła to ożywiając się coraz bardziej i wlepiając pytające oczy w twarz Kazimiery, jakby oczekiwała od niej odpowiedzi na wszystkie niesforne pytania, które cisnęły się jej na usta. Kobieta słuchała ją uważnie, porwana tą palącą ciekawością istoty myślącej, co widzi w koło siebie same nierozwiązane zagadki.
— Czy sądzisz że to wszystko zawiera się w książkach? — wyrzekła zwolna.
— Tak być musi pani, słyszałam że w nich jest cała mądrość ludzka, a jakżeby ludzie mogli spoglądać na to co ich otacza, i nie wiedzieć dla czego wszystko jest tak, a nie inaczej. Ja nieraz budzę się w nocy, i myślę nad tem tak bardzo, że długo usnąć nie mogę i pytam tę wielką gwiazdę, którą zawsze widywałam dawniej przez okno, z mojego łóżka, wówczas gdy jeszcze byliśmy bogaci, i którą teraz odszukałam także tutaj. Ale chociaż jej promienie dochodzą do mnie, one mi nic powiedzieć nie mogą, wiem o tem dobrze, i sama się z siebie śmieję.
— Więc ty tak bardzo kochasz gwiazdy, moje dziecko?
— Ja kocham wszystko co istnieje na świecie — zawołała z zapałem — i światło gwiazd i promienie słońca, szum burzy i błękit nieba i muszkę co ulata wśród kwiatów i jaszczurkę sunącą się pomiędzy gruzy.
— Rozumiem cię, kochasz naturę całą; ale czy wśród niej kochasz ludzi także? — pytała Kazimiera.
Słowa jej sprawiły szczególne wrażenie na Ksawerze; przez chwilę zdawała się namyślać głęboko.
— Kochałam — odparła wreszcie — zmarłego ojca, kocham matkę i siostrę, ale to to inna miłość. Ludzie są jacyś dziwni, śmieją się gdy im mówię co myślę i przez to sprawiają mi przykrość, a ptaki, gwiazdy, chmury i kwiaty, zdają się mnie rozumieć, dla tego przywykłam odzywać się do nich, i do nich myślą uciekać.
— Więc nigdy nie spotkałaś nikogo, coby tak samo jak ty czuł i myślał.
— Nigdy pani, ci co mnie otaczają, bez złego zamiaru zapewne, dokuczają mi bardzo; opiekun, mama i siostra śmieją się ze mnie, i mówią że Ksawera waryatka, że nauka nie potrzebna kobiecie, wszak to nie prawda pani? A ja tak chciałabym wiedzieć czy zawsze tak źle jak dzisiaj było na świecie, i czy zawsze tak ma pozostać, co działo się dawniej na tej ziemi, na której mieszkamy, i co będzie jak poumieramy wszyscy.
Każde słowo dziewczęcia zdradzało głębokie myśli, nurtujące ten wątły organizm, ona rzeczywiście była samotną wśród rodziny, przechodząc o wiele doniosłością inteligencji, pojęcia otaczających. Jakiś szczególny instynkt zachowawczy, popchnął ją do Kazimiery, do kobiety która miała kwiaty i książki, i której łagodna twarz, przesuwała się codziennie pod oknami ich mieszkania. Więcej nic nie wiedziała o niej, i korzystając z chwili, gdy matka i siostra wyszły z domu, uskuteczniła jeden z tych dziecinnych zamiarów, co czasem stanowczo wpływają na przyszłość całą.
Tak miało stać się teraz; Kazimiera zdolną była zrozumieć i rozwikłać chaos plączący się w głowie dziewczyny, ani cofnąć się przed moralną odpowiedzialnością za tę istotę rwącą się do wiedzy i podjąć z miłością pracę około rozwijającego się ducha, co z taką wiarą garnął się do niej, dla tego odparła po długiej chwili namysłu:
— Wypowiedziałaś mi wszystkie myśli twoje, a w tych myślach potrąciłaś o kwęstye niepokojące ludzkość od wieków; chciałabyś wiedzieć co było wprzódy i co będzie potem, zarówno jak pragniesz poznać prawa rządzące materyalnym światem.
— O tak zawołała Ksawera.
— A zkąd te pytania powstały w twojej głowie?
— Alboż ja wiem pani.
— Wiedza to tylko połowa naszego zadania na ziemi, sposób w ręku do lepszego wykonania obowiązków; pomyśl nad tem Ksawerko, i powiedz mi dla czegobyś tego wszystkiego nauczyć się chciała?
Czarne oczy dziewczyny przez chwilę wlepiły się w przestrzeń, jak gdyby starała się zrozumieć doniosłość zadanego sobie pytania i odpowiedzieć stosownie.
— Ja sądzę — odparła wreszcie nieśmiało — iż wówczas byłabym daleko użyteczniejszą i szczęśliwszą.
— Wypowiedziałaś dwa wielkie słowa Ksawero, użyteczność i szczęście; jedno nie istnieje bez drugiego, a wiedza rozszerza ich granice. Każden człowiek na świecie, nawet najnędzniejszy, ma w koło siebie pole pracy, ma zadanie do spełnienia, i starać się o to powinien wszystkiemi siłami.
— Mnie nigdy nikt nie powiedział nic podobnego — zawołała dziewczyna, patrząc z zachwytem w łagodną twarz Kazimiery.
— A cóż robiłaś dotąd.
— Nic pani, nic zupełnie, leżałam na kanapie patrząc w sufit i myślałam to wszystko com ci powiedziała.
— A matka twoja i siostra?
— Horcia wiecznie siedzi w oknie i desperuje że jesteśmy teraz biedne, że nie może stroić się i bawić, a matka.... krząta się koło kuchni i gospodarstwa domowego.
— I nie przyszło ci na myśl że jej w tem pomódz możesz?
Ksawera spuściła oczy.
— Nie pani — szepnęła — nie pomyślałam tego.
— To źle moje dziecko, gubiłaś się w trudnych zadaniach życia, a nie spełniałaś tego co ci było blizkiem i łatwem.
— Pani — zawołała dziewczyna składając ręce — nie sądź o mnie nic złego; od dzieciństwa przywykłam patrzeć na zajęcia matki, które zdają się nie sprawiać jej żadnej przykrości, gdy przeciwnie nas zawsze odsuwano od nich. I ja myślałam sobie nieraz iż mama jest szczęśliwszą odemnie, bo przynajmniej ma co robić, gdy mnie nieraz dzień wydawał się tak długim, tak nieskończenie długim. Wówczas zapytywałam siebie po co ja żyję?
— A siostra twoja czy tego nie myśli?
— Horcia żałuje tylko że nie może stroić się i bawić, ale co ja to wcale nie byłam szczęśliwsza kiedy byliśmy bogaci.
Była tak wielka prostota i prawda w słowach dziewczyny, iż Kazimiera zamyśliła się nad jej smutną dolą. Rada na to była łatwą i trudną zarazem; nieszczęście Ksawery zależało od innych warstw społecznych, które ją otaczały i odpychały światło systematycznie.
— Moje dziecko — wyrzekła — przyszłaś do mnie po światło i naukę, chętnie udzieliłabym ci tego co sama umiem, ale czy matka twoja na to pozwoli.
Trudność ta poraz pierwszy przedstawiła się oczom Ksawery.
— Oh! — zawołała ze łzami w głosie — mama jest dobra, a ja ją tak prosić będę.... tak bardzo prosić.
— Wówczas — mówiła Kazimiera — obmyślemy najdogodniejsze godziny i będziem pracować wspólnie.
Myśl rozciągnięcia macierzyńskiej opieki,nad tą rozwijającą się istotą, była dla niej szczęściem; spoglądała na tę przyszłość z uśmiechem, ale twarz dziewczęcia zasępiła się po chwili.
— Pani — szepnęła — ja nie będę miała czem ci zapłacić, a wiem że czas twój jest zajęty i drogi.
— Niestety — odparła Kazimiera — czas mój nie jest ani zajęty ani drogi, ale gdyby i tak było, jeszczebym znalazła godzinę dla ciebie. Ja także powinnam być użyteczną Ksawerko według sił i według możności, a ty zapłacisz mi nie wątpię o tem, miłością i dobrą wolą.
— O tak pani! — zawołała dziewczyna.
I pchnięta wybuchem gwałtownych uczuć, pochwyciła ręce Kazimiery i cisnęła je do ust namiętnie, a ona tuliła do piersi jej ciemną głowę.
W tej chwili drzwi otworzyły się po raz drugi, a radosne warczenie Alfa oznajmiło przyjście Konrada.
Młody prawnik zatrzymał się w progu zdziwiony, i patrzał na wdzięczną grupę dwóch kobiet, niepewny co to znaczyło, i co miał uczynić.
Ale Kazimiera spostrzegła go i z prostotą nie opuszczającą ją nigdy, zawołała:
— Panie Konradzie — jak to dobrze żeś pan przyszedł, zapoznam pana z nową uczennicą którą dziś pozyskałam.
Ksawera podniosła się szybko zarumieniona i wlepiła w adwokata czarne ciekawe oczy. Znała go ona z widzenia, gdy przechodził codzień mimo ich okien.
— To panna Ksawera Skalska — mówiła dalej Kazimiera — mieszka w tym samym domu.
— Skalska — powtórzył Konrad, uderzony nazwiskiem które ciągle miał w myśli — czy nie córka Antoniego Skalskiego?
— Tak jest — odparła dziewczyna.
— A więc — zawołał uradowany prawnik — powiedz pani matce swojej, iż niedługo spodziewam się mieć dla niej bardzo dobre wieści.
— Dla mnie — wyrzekła Ksawera, ośmielona niespodzianie swobodną prostotą obejścia otaczających — dla mnie najlepszą wieścią jest to, iż pani uczyć mnie przyrzekła.
Te słowa i wymowne spojrzenie jakie dziewczyna rzuciła na Kazimierę, trafiły zupełnie do przekonania adwokata, a Ksawera uszczęśliwiona pożegnała nauczycielkę, do której już przylgnęła całem gorącem sercem.
— Widzisz pan — zawołała kobieta skoro zostali się sami — przedwcześnie ubolewałeś nademną, nawet w ścieśnionem kole w jakiem zostaję, mogę być użyteczną drugim.
On spojrzał na nią z pewną błyskawicą w oczach.
— I cóż ztąd — wyrzekł — że ta dziewczyna zwróciła się do ciebie jak kwiat do słońca, alboż to raz już tak było. Świat wmiesza się pomiędzy was, położy tu swoje nieubłagane veto, a ty daremnie przywiążesz się do niej, i cierpieć będziesz po jej stracie.
— Oh! gdybyśmy chcieli się tak zastanawiać nad prawdopodobnym końcem każdego szczęścia, powiedz czy dużo mielibyśmy chwil radosnych?
Była w tych słowach łagodna wymówka.
— Przebacz mi — wyrzekł Konrad — ty wiesz dobrze iż zawsze przebaczać mi musisz.
— Nie mam ci co przebaczać — odparła — czy sądzisz iż przestałam patrzeć w serce twoje, ale zkąd ci dzisiaj, ten nadmiar goryczy?
— Z jednego — wybuchnął — zawsze z jednego źródła; gdy patrzę na ciebie chciałbym zmusić świat cały by cię wielbił, zamiast co....
— I cóżby mi z tego przyszło — przerwała — czy sądzisz że to mogłoby co przyrzucić do mojego szczęścia?
— Ja wiem żeś ty wyższa nad hołdy i pochwały, ale co ja to wówczas tylko byłbym szczęśliwym.
— Jesteś samolubem Konradzie — mówiła ze spojrzeniem co zadawało żywy fałsz wypowiedzianemu oskarżeniu.
— Jestem samolubem, niech i tak będzie, ale mów co chcesz ty nie jesteś na swoim miejscu Kazimiero.
— Każden człowiek jest na swoim miejscu — odparła z mocą — bo fakt każden jest wypadkową rozmaitych sił i danych składających się na wątek życia; tylko słabi i niedołężni zwalają wszystko na los lub okoliczności. Ja nie narzekam, ja czuję się zadowoloną, a skoro tak jest, któż ma prawo być trudniejszym odemnie?
— Ja Kazimiero, ja który znam cię dobrze, i wiem że nie umiesz narzekać, że masz w sercu skarby przebaczenia.
— Mylisz się, nie mam nic do przebaczenia światu, ma on przeciwko mnie względną racyę, którą uszanować muszę. Dla niego jestem zawsze kobietą, co nie spełniła dobrowolnie przyjętych zobowiązań; on nie wchodzi jakie były moje powody, nie wchodzi w duchowy proces toczący się pomiędzy dwojgiem ludzi, którzy odtrącili się wzajem zamiast zespolić, on sądzi fakt tylko, i ma słuszność ze swego stanowiska. Dla tego też przyjęłam moją dolę, zmierzyłam się z nią oko w oko, i nie narzekam na drobne przykrości położenia, jakie świadomie wyrobiłam sobie. Nie myślę o świecie, staram się o chleb powszedni, a jaką bądź pracą go zdobędę, to zakłócać nie może mego wewnętrznego spokoju.
On patrzał na nią przez chwilę z zachwytem, gdy wymawiała te harde słowa.
— Ty bo umiesz wszystko wytłomaczyć — szepnął — nawet zawiść i niesprawiedliwość.
— Powiedz sam czy nie mam słuszności?
— Ty zawsze masz słuszność, wiem o tem z góry; jesteś stokroć lepszą, szlachetniejszą i mędrszą odemnie, ty możesz się zgodzić na kolce naszego położenia, ale ja nigdy.
— Chcesz więc by mnie podwójnie raniły?
— Kazimiero! życie nasze jest podwójne, więc radości i smutki takiemi być muszą koniecznie.
— Tak — wyrzekła po chwili milczenia — tylko chociażby przez wzgląd na to powinniśmy walczyć z nieprzyjacielem, napastującym nasz domowy spokój i nie myśleć o tym świecie, bez którego obejść się musimy oboje. Patrzmy lepiej w słoneczne chwile serca, w to co posiadamy, a nie w to co nam jest odjętem.
— Alboż tak nie czynimy, alboż mieniałbym naszą dolę i naszą miłość na jakiebądź szczęście na ziemi; tylko czasem kiedy dotknie mnie złość ludzka, przed tobą jedną wypowiedzieć mogę uczucia przepełniające mi piersi, byś ty odrzuciła z nich ciężar smutku i goryczy. Czyż pomiędzy nami nie powinna panować szczerość zupełna? czyż mógłbym wyjść od ciebie, nie wyspowiadawszy najskrytszych tajników ducha? tych nawet które sam lękałbym się zapuszczać, bo ty jesteś sumieniem moim.
— Wzajem jesteśmy sobie sumieniem Konradzie — poprawiła go po cichu.
— Alboż ty popełniasz kiedy grzech jaki, chociażby myślą tylko, ty zawsze jesteś jednako łagodna, spokojna i wytrwała.
— Jestem po prostu szczęśliwą Konradzie.
Tem słowem próbowała zamknąć mu usta. Była w niem prawda, ale prawda względna. Szczęścia ich nie można było mierzyć zwykłym łokciem, ani brać go za normę uczuć i stosunków ludzkich. Szczęście to składało się z chwil anielskich i z chwil piekielnych, wznosiło się na gruzach wszystkich codziennych warunków bytu na zgliszczach żądz i pragnień powszednich, niby wcielony ideał wysokich marzeń. Czasami zdolni byli oboje dostroić się do tego kamertonu ducha, i wówczas z wyżyn na jakie wstąpili, mogli spoglądać z litośną pogardą, na to czego im brakło. Częściej jednak zwyciężały ich co chwila kolce obranego życia, a wtedy czuli oboje iż życie jedynie z chwil zachwytu składać się nie może, i pojmowali że bez tego codziennego żywiołu, który konieczność zmusiła ich odrzucić, dola ich była niekompletna i szczęście zmieszane z bólem.
Kazimiera więcej zamknięta w domowych ścianach, prędzej utrzymać mogła wewnętrzną harmonię, ale Konrad wmieszany czynnie w walkę życia, ocierając się co chwila o obce żywioły, cierpiał stokroć więcej, gdyż cierpiał za nią. Ona mogła lekceważyć świat co ją potępiał, on nie mógł tego uczynić, bo czuł że on właśnie był powodem klątwy ciążącej nad nią.
Klątwy tej nie mógł niczem ni zażegnać ni odwrócić, przeciwnie każde usiłowanie skierowane ku temu, mogło tylko zwiększyć jej brzemię.
Daremnie miłość ich była czystą i bez skazy, społeczeństwo nie chciało temu uwierzyć; społeczeństwo sądziło tylko fakt miłości dwojga ludzi, zbyt dumnych by udawać, zbyt uczciwych by kłamać, fakt miłości wzbronionej prawem i obyczajem.
Położenie to było rozpaczne; nie pierwszy raz przedstawiało się ono w nieubłaganej grozie jasnemu umysłowi Konrada, nie pierwszy raz mierzył trzeźwem okiem przepaść bez wyjścia, w której znajdowali się oboje.
Położenia takie nie rzadko spotykają się w dzisiejszym świecie, nurtowanem najróżnorodniejszemi prądami, najczęściej rodzą bunt, czasem nawet doprowadzają do zbrodni indywidua co są ich ofiarą.
Niekiedy przecież istoty wysoko rozwinięte podnoszą w górę głowę, niesłusznie obciążoną, potępieniem. Szlachetne pierwiastki potęgują się pod tłocznią cierpienia, człowiek wzrasta na duchu w tytanicznej walce ze społeczeństwem, olbrzymieje przekonaniem, że w nim i przez niego, odzywa się głos wszystkich uciśnionych i obwinionych niesłusznie, czuje iż on staje się niejako wcieleniem wyższej sprawiedliwości, unoszącej się po nad ślepemi sądami tej ziemi, i że wzajem, posiada prawo pogardy, nad potępiającym go tłumem.
Takie poczucia są niebezpieczne dla społeczności w której łonie powstają. Krzywda wyrządzona w imię jakiego bądź pisanego lub obyczajowego prawa, osłabia koniecznie jego powagę, i rzuca najżywotniejsze siły na drogę buntu i walki, bo błąd musiał istnieć w zasadzie co wyrobiła omyłkę, ten błąd więc usunąć potrzeba, a dopóki to nie nastąpi, wszystkie prawa muszą być zakwestyonowane w sumieniu jednostek.
Konrad znajdował się w chwili w której te wrogie pierwiastki burzyły się w jego piersi, podnosząc działalność sił ducha i rzucając jaskrawe łuny, na każden stosunek ludzki. Teraz więcej niż kiedykolwiek w głębi swojej istoty, odrywał się od przyjętych norm, w które krystalizują się ogólne pojęcia i zasady.
Świat, półcienia, półśrodki i układy z sumieniem jakie on upoważnia, wszystko to było mu głęboko wstrętne. Nie napróżno w obec Kazimiery oddychał czystą atmosferą bezwzględnej prawdy jaka ją otaczała. Tam czerpał on zapewne ten hardy stoicyzm, którym świeciło jego czoło w pośród brudnych żywiołów otaczających go zewsząd; tam było źródło męztwa jego i nieugiętości zasad.
Najmniej zazwyczaj skłonnym jest do ustępstw ten, co potrafił wyrobić sobie świat serdeczny, wbrew rozkładowej sile świata, i po nad sąd ludzki, postawić własne przekonanie.
Człowiek podobny zwykle w każdej chwili działa stanowczo, i znajduje czas na spełnienie każdego obowiązku, bo istnieje subtelny związek pomiędzy wszystkiemi władzami, ustrojem wewnętrznym, i zewnętrznemi czynami człowieka. Traf szczęśliwy pokierował losem pani Skalskiej, gdy oddawała sprawę swoją w ręce Konrada. Ostatnie słowa jego zwrócone do Herknera, nie były próżną groźbą, rozpoczął z nim walkę śmiertelną.
Nie oglądając się na żadne półśrodki, zaniósł stanowczo w imieniu wdowy skargę do sądu kryminalnego, pomijając z powodu ważności sprawy, podrzędne instancye, o utajenie summy powierzonej mu przez Antoniego Skalskiego i krzywoprzysięstwo.
Był to krok hazardowny i stanowczy, a jednak prawnik tak loicznie ugrupował fakta, tak jasno wykazał doniosłość zarzutów, jakie miał prawo uczynić Urbanowi Herkner, tak dobitnie skreślił historyę zniknionej summy, iż musiał zdobyć moralne przekonanie sędziów. Wykazał cały przebieg życia kapitalisty, brudne spekulacye którym się oddawał od dawna, początek i wzrost fortuny, aż do tego ostatniego czynu, którego pokusa przemogła wszelkie inne względy i doprowadziła go wreszcie na ławkę oskarżonych. Pokusa ta była tem silniejszą, iż miał do czynienia z kobietą bierną, nie zdolną do kierowania się samej, nie mającą najmniejszego pojęcia o interesach męża, którego gwałtowna choroba połączona z maligną, zdawała się zapewniać mu łatwe zwycięztwo.
Opiekun nieletnich Horyłło, nie był wprawdzie zaskarżony, ale samą siłą rzeczy, musiał być zamieszanym do sprawy, on bowiem obecny przy śmierci Skalskiego, i zajmujący się dopełnieniem form prawnych, umyślnie czy przypadkiem, pominął pomiędzy domownikami powołanemi do przysięgi, Rozalię Polińską, której następne zeznanie, stanowiło ważną część oskarżenia. Fakt ten dawał koniecznie wiele do myślenia, i nasuwał podejrzenie wspólnictwa, którego wdowa i jej dzieci stały się ofiarami.
Akt ten nie oszczędzający nikogo, sięgający zuchwale do zdarcia pozorów fałszywej uczciwości, został złożony w sądzie kryminalnym, według wszelkich wymagań prawa.
Wkrótce grom uderzył w spokojny na pozór dom kapitalisty, pod postacią sądowego wezwania. Wprawdzie po rozmowie z Konradem mógł się on tego spodziewać, a jednak gdy pierwsze wrażenie sprawione jego obecnością minęło, Herkner wmawiał w siebie otuchę, której nie miał naprawdę.
Sądząc drugich według siebie, chciał wierzyć, iż dowody o jakich mówił adwokat, istniejąc tylko w jego wyobraźni, stanowiły sposób przerażenia go i wyłudzenia ustępstw. Zresztą testament Skalskiego, jeszcze nie mógł być wcale uważanym za ostateczne potępienie. Rozbierając po szczególe zarzuty czynione mu przez Konrada, można je było zbić z łatwością; wszystkie razem jednak stanowiły groźne fakta.
Wezwanie sądowe dowodziło iż pogróżki młodego prawnika daremnemi nie były, iż rzeczywiście spór pomiędzy nim a wdową, zdał na sprawiedliwość, i nie zaniedba żadnego środka by ją oświecić.
Cóż miało stać się w takim razie z majątkiem i dobrą sławą Herknera, kapitalista pomyślał o tem z trwogą, i po raz pierwszy pożałował, iż odrzucił stanowczo dobrowolne układy. Wprawdzie żądania Konrada były ogromne, sięgały do wysokości zagrabionej summy.
Trzeba było oddać ją całą, rzecz ta z razu zdawała się niepodobną do uskutecznienia Herknerowi, czuł iż niczem była dla niego śmierć sama, w porównaniu z podobną ofiarą, a jednak teraz żałował że jej nie uczynił.
Kiedy usuwają się nagle z pod stóp, podwaliny pracowicie wznoszonego gmachu, najpraktyczniejsi ludzie częstokroć tracą trzeźwe zmysły, któremi posługiwali się dotąd. Tak stało się i teraz, grom jaki uderzył w Herknera, od razu odbił się na twarzy; pierwszy raz ukazał rodzinie zmącone oblicze, z którego okoliczności zdarły maskę dobrodusznej uczciwości, tak starannie wkładaną zawsze, iż stała się niejako właściwą fizyognomią jego. Zmiana ta była tak gwałtowną, iż uderzyła nawet oczy Anny.
— Czyś nie chory mężu? — zapytała powróciwszy z kościoła, kiedy obiadowa pora zgromadziła rodzinę u jednego stołu.
Myśl jej nie sięgała dalej, nie przypuszczała innego powodu cierpienia w tym człowieku, z którym nie zespoliła się duchem i sercem.
Herkner podniósł wzrok na żonę; w oczach jego malowało się przykre zdziwienie, nie miał bowiem pojęcia zmiany, jaką te kilka godzin w nim zrządziło.
— Zkąd ci podobne myśli? — odparł sucho.
— Takim jak dzisiaj nie widziałam cię nigdy.
Mąż próbował się roześmiać, ale śmiech zmienił mu się na ustach w jakiś przykry grymas, próbował jeść, ale żaden kęs nie chciał przejść mu przez gardło; nerwowe drżenie wstrząsało jego dłonią, wzrok błądził od żony do syna, lub zatrzymywał się szklanny, nieruchomie utkwiony jeden przedmiot, którego przecież nie zdawał się spostrzegać.
Nie odpowiedział na uwagę żony, najprędzej nie dosłyszał jej wcale; rozpoczął nawet jakąś potoczną rozmowę, jednak zawiodły go siły, urwał w pół frazesu, nie wiedząc co mówi.
Oczy żony i syna chodziły za nim, każde przecież co innego wyrażały; we wzroku Anny była urzędowa niejako troska, jaką niezwykły stan męża powinien był obudzać; Stanisław może przeczuwał okropność położenia, bo milczał zaciskając usta.
— Tobie coś dolega widocznie mój mężu? — pytała kobieta, nie domyślając się że ten sposób badania, był dla niego nieznośny.
Herkner wstrząsnął głową niecierpliwie.
— Czy spotkało cię jakie nieszczęście?
Nie odbierając odpowiedzi, ciągnęła dalej, pobożnie wznosząc oczy do nieba.
— Bóg probuje ludzi Urbanie, wiesz o tem, poddaj się więc Jego woli z ufnością i pokorą.
— Ależ Anno — zawołał mąż, przywiedziony do ostateczności tą refleksyą, tak mało przystosowaną do położenia w jakiem się znajdował, bo próba jaką rzeczywiście przechodził, nie miała nic wspólnego z temi, jakiemi Bóg nawiedza sprawiedliwych.
— Mój mężu — mówiła wciąż kobieta, niezdolna pojąć tych wszystkich odcieni — masz zmartwienie jakieś, widzę to dobrze, chodź ze mną do kościoła, ofiaruj go Bogu, a zobaczysz, że odzyskasz spokojność.
Źrenice Herknera zamigotały gniewem. I znowu moralna nicość tej kobiety uderzyła go w oczy gwałtownie.
— Anno — odparł drżącym głosem — nie przeszkadzam ci czynić co ci się podoba, wzajem proszę cię daj mi pokój, jeśli mam rzeczywiście zmartwienie, jak się wyrażasz, nie jest ono tego rodzaju, by go uspokoiła modlitwa.
— Bóg jest miłosierny, a modlitwa jest lekarstwem na wszystko.
— Zapewne — wybuchnął mąż z nieskrywaną pogardą — lekarstwem na wasze kobiece fantazyjne cierpienia, lekarstwem na urojone smutki jakie sobie tworzycie, a szczególniej na zabicie czasu, wiem to oddawna.
Pierwszy raz wydał się przed żoną z lekceważeniem pokrywanem formą poszanowania, jakie miał dla jej wiary. Dotąd przez cały ciąg pożycia, nie dał jej powodu domyślać się tego wcale. Ta chwila była moralną męką, co zmuszała go odkryć się zupełnie, przecież Anna zamiast współczucia, uczuła się obrażoną w najdroższych przekonaniach.
— Teraz nie dziwi mnie już — zawołała — zkąd syn nasz zaczerpnął zgubne zasady obecnego wieku, miał przykład w domu, we własnym ojcu.
Rozterka duchowa istniejąca od wieków pomiędzy małżonkami, pomimo ich woli wybuchała na jaw, przy pierwszej sposobności samą siłą rzeczy, gotową była przejść w kłótnię.
— Anno — zawołał jeszcze raz Herkner hamując się z trudnością — proszę cię dajmy sobie pokój wzajemnie, nie mieszam się do ciebie, zostaw mnie w pokoju.
Ale kobieta nie mogła poprzestać, żal do męża którego prawdziwe zasady odkrywała dzisiaj dopiero, był zbyt gwałtowny, by nie wybuchnąć w słowach, szczególniej gdy te słowa miały na celu nawrócenie go na prawą drogę.
— Daremnie żądasz pokoju — wyrzekła z namaszczeniem, powtarzając niezmordowanie pobożne frazesa, jakie jej wystarczały — nie znajdziesz go nigdy bez Boga, choćbyś nie chciał mnie słuchać nawet, powtarzać ci to muszę.
Rzeczywiście Herkner słuchać nie chciał, przyprowadzony do ostateczności, rzucił gwałtownie łyżkę trzymaną w ręku, i wyszedł z pokoju zatrzasnąwszy drzwi od swego gabinetu.
Anna nie mogła się łudzić co do skutku swego kazania, a jeśli postępek męża sprawił jej przykrość, znalazła zapewne pociechę w przekonaniu, iż dopełniła względem niego obowiązku sumienia.
Matka i syn pozostali sami przy stole, i obiad zakończył się w przykrem milczeniu. Stanisław czuł dobrze iż coś ważnego było w powietrzu, znał ojca nadto by nie zrozumieć, że jakaś straszna moralna burza, zawichrzyła jego umysłem, a przyczyn tej burzy lękał się odgadywać, wiążąc ją mimowolnie z odwiedzinami Konrada. Przypominał sobie iż wówczas także znalazł na twarzy jego rozstrój i pognębienie, że wówczas także z gniewem odwracał czynione sobie pytania, niecierpliwił się troskliwością.
Siedział w miejscu milczący i blady, gdy nagle usłyszał iż ojciec otworzył drzwi od przedpokoju, jakby gotując się do wyjścia. Zerwał się i pobiegł do niego.
Herkner miał kapelusz i laskę w ręku. Po rozwadze zrozumiał że węzeł położenia musiał być w ręku Horyłły, i szedł go szukać we wszystkich miejscach gdzie o tej porze można było zastać, zacnego dziekana hulaszczej młodzieży.
Na widok syna kapitalista zmarszczył brwi; każde spojrzenie ludzkie, było mu teraz nieznośne, a więcej niż każde inne głębokie i czyste spójrzenie Stanisława, ale chłopiec nie zważał na to.
— Mój ojcze — zawołał drżącym od wzruszenia głosem, chwytając rękę jego i cisnąc ją do ust.
Nie powiedział nic więcej, słowa zamierały mu na ustach, chciał pytać i nie śmiał, chciał wyciągnąć dłonie do ojca, opasać go miłośnie, i zachować na zawsze takim jakim był dawniej w jego oczach ukochanym i bez skazy.
Ten gorący objaw synowskiego uczucia, był razem balsamem i męką dla Herknera.
— Stasiu — odparł przygarniając głowę jego do piersi — Stasiu, dziecko moje drogie!
— Ojcze — szepnął syn — ty cierpisz, widzę to, powiedz czy nie mogę ci być na co przydatnym?
— Nie, nie! — zawołał gwałtownie odtrącając go od siebie, jak gdyby ta myśl sama była mu wstrętną — idź Stasiu!... puść mnie!... nie czas już! kiedyś może zrozumiesz.... przebaczysz.... ja kocham cię Stasiu!...
Te bezładne słowa, uścisk i odtrącenie, oznaczało jakiś straszny stan duchowego wzburzenia. Stanisław zrozumiał to z wzrastającem przerażeniem.
Ojcu który zawsze otaczał się powagą, wyrwało się słowo przebaczenia, zwrócone do syna, cóż on mu miał przebaczać; tajemnicy tej Stanisław lękał się nadto dobrze odgadywać.
Teraz unikając matki, wszedł machinalnie do gabinetu ojca i padł na fotel znajdujący się przed biurkiem jego. Na biurku zwykle leżały rozmaite papiery, systematycznie ułożone i przyciśnięte, dziś jednak porządek ten był naruszony; listy, rachunki, świstki porozrzucane snadź gorączkową ręką, pokrywały zielone sukno biurka, a pośród nich na samym wierzchu znajdowało się wezwanie sądu kryminalnego, doręczone dziś z rana. Stanisław rzucił na nie okiem i pochwycił drżącemi rękoma, jak gdyby nie dowierzał sam sobie. Źrenice jego wpiły się w ten złowrogi papier; zdawało się że chciał przeniknąć wszystko co kryło się za nim, lub siłą woli wymazać litery, zawierające straszliwe znaczenie. Aż głuchy jęk bólu i wściekłości wydobył się z jego piersi; głowa mu zwisła, a bezsilne dłonie, upuściły papier który zdawał się je palić.
W tej chwili on pragnął umrzeć, by nigdy więcej nie spotkać wejrzenia ojca, by hańbę swoją ukryć przed światem, i samem sobą, za nim ona stanie się jawną, bo cios ten przenoszący okropnością wszystko co mógł przeczuwać, zdawał mu się nie do zniesienia. Nie znał jeszcze przestępstwa ojca, ale wiedział że ono zostało rzeczywiście spełnionem, i nie próbował nawet łudzić się w tym względzie.
Teraz przypomniał sobie smutny wzrok Konrada, zwrócony na siebie z takiem wyrazem litośnego współczucia, i nie mógł wątpić, że on był wmieszany w tę katastrofę, dotykającą go za pośrednictwem ojca.
Są momenta wyczerpujące od razu wszystkie gorycze życia. Stanisław doświadczał tego, myśli paliły się i wirowały mu w mózgu, tworząc okropne wyrazy tego co było, obrazy, co być mogło. W ciszy tego pokoju w głębi ducha jego, odbywała się jedna z tych tajemniczych walk, co od razu ścinają w zawiązku wszystkie kwiaty ducha, niweczą moralną istotę lub dziecko pasują na męża. To co on przeszedł i przecierpiał wówczas, zrozumieć mogą ci tylko, których los zmusił zrozumieć nicość tego co nawykli czcić i kochać, a co pomimo tego, nie mogli lub nie chcieli z serca wyrwać miłości.
Kiedy Stanisław wyszedł z gabinetu ojca, smutne przeczucia mroczące mu czoło, zamieniły się w ponure przekonania; droga życia roztaczała się przed nim twarda i ostra, w kształcie odkupienia za winy niespełnione nigdy, które przecież spadały na niego.
Na teraz nie był w stanie pojąć nic więcej.




U Boucquerela w Angielskim hotelu Gucio, Ignaś czy Adaś wyprawiał kawalerski obiadek, na którym naturalnie prezydował Leonard Horyłło.
Obiadek do którego przystępowano z zaostrzonym apetytem, umiejętnie dobraną zakąską dopiero się rozpoczynał; dymiące wazy stały na stole, roznosząc woń wytwornej kuchni, tak drogiej gastronomom, a Leonard rozlewał zupę z widocznym zamiłowaniem, łykając jej parę, gdy niespodzianie jeden z garsonów wręczył mu bilet Herknera, na którym ołówkiem nakreślono słów parę:
„Potrzebuję widzieć się natychmiast w interesie ważnym dla nas obydwóch.”
Bilet ten przychodził nie w porę; Horyłło jak każden polak był zły kiedy był głodny, cóż dopiero gdy go odrywano od tak wybornej soupe à la reine, do której osobiście w kuchni dawał instrukcyę; oprócz tego miał naturę szlachecką, interesa u niego zawsze ustępowały przed zabawą, dla tego też odebrawszy to gwałtowne wezwanie swego quasi wspólnika, skrzywił się niezmiernie, a nawet zaklął dobitnie, chowając śpiesznie bilet do kieszeni. Nie życzył sobie bowiem wcale, w tem towarzystwie, popisywać się ścisłą znajomością z człowiekiem jak Urban Herkner.
— Cóż się to stało? — spytał jeden z młodzieży.
— Leonard stracił fantazyę — zauważył drugi.
— Czy nie od Alinki przypadkiem?
— To byłoby wybornie, zaprosilibyśmy ją tutaj.
— Jeśli ten mesaż jest od Alinki, to zawiera chyba rachunek jakiś, bo coś strasznie poszedł nie w smak Horylle.
Ten grad uwag przerwał garson, mówiąc że oddawca biletu czeka w bramie.
— Oddawca zawołano chórem, to zmienia postać rzeczy.
— Może to jaki wierzyciel, to byłaby okropność, psuć komu apetyt i nie mieć spokojności nawet w restauracyi.
Horyłło tym czasem zdecydował się zadość uczynić wezwaniu.
— Poczekajcie tu — wyrzekł nie odpowiadając wcale na ubolewanie i zapytania towarzystwa — powrócę za chwilę.
I rzuciwszy melancholiczne spojrzenie na stygnącą zupę, której jeszcze nie zakosztował, wyszedł spiesznie.
Herkner przechadzał się niecierpliwie w bramie hotelu, nie zważając na nic i nikogo; minuty zdawały mu się wiekami.
Wprawdzie narada z Horyłłą nie mogła zmienić istniejących faktów, ani dźwignąć go z położenia w jakiem się znajdował, przecież doświadczał rodzaju gorączki, by zobaczyć go czem prędzej i dowiedzieć się co było prawdą w groźbach Konrada.
Wreszcie zawołał widząc zbliżającego się Leonarda:
— Szukałem pana daremnie u Stępkowskiego, u Boucqueta, słowem wszędzie gdzie miałem nadzieję pana zastać.
— Albo cóż? czy się pali — spytał obojętnie Horyłło, nie pojmując wcale co się stało tak spokojnemu zwykle kapitaliście.
— Czy się pali — powtórzył Herkner — więc pan nic nie wiesz?
— Wiem tylko że z pańskiej łaski, stygnie mi wyborny obiad.
— Tu właśnie chodzi o obiad! czy wiesz pan co zrobiła Skalska?
Nazwisko wdowy czyniło opiekuna daleko uważniejszym.
— Zaniosła skargę do sądu kryminalnego przeciwko mnie.
Nie potrzebował tłumaczyć natury skargi, Horyłło zrozumiał widać doskonale o co chodziło, bo zawołał:
— To być nie może, pan się mylisz zapewne, ona jest do tego zupełnie niezdolną.
Herkner wzruszył ramionami nad zaślepieniem towarzysza.
— Tak i ja sądziłem; ale pokazuje się iż żadnej kobiecie dowierzać nie można. Skalska oddała się w ręce adwokata Daleckiego.
— Adwokata Daleckiego — powtórzył pan Leonard uderzając się w czoło — zkąd ona go zna? któż jej mógł tak fatalnie doradzić?
— Pan powinienbyś to lepiej wiedzieć odemnie.
Zacny opiekun spuścił głowę, czuł się pokonanym; ważność wiadomości przyniesionych przez Herknera, zatarła wrażenie przerwanego obiadu. Po chwili jednak rozwagi, przyszedł do siebie.
Skarga bez dowodów, znaczyła bardzo mało, a jakież dowody Skalska mieć mogła; Dalecki mógł odgrywać tutaj łatwo rolę błędnego rycerza, porywającego się z mieczem na wiatraki.
— Uspokój się pan — wyrzekł — cóż oni zrobić mogą?
Herkner wstrząsnął głową.
— Czy sądzisz pan — zawołał — iż ja.... ja.... dam się przerazić tak łatwo?
Ton i wyraz twarzy kapitalisty były złowrogie, a wyraz ja podkreślony niejako świadczył, iż Horyłło jeszcze nie wiedział wszystkiego.
— Więc cóż? — zapytał z tajoną trwogą.
— Miejsce to — odparł Herkner, oglądając się niespokojnie — jest źle obrane do podobnej rozmowy, ale skończę w dwóch słowach — Dalecki ma w ręku zeznanie pokojówki Rozalii, i....
— I cóż więcej? — szepnął opiekun pod którym nogi zadrżały.
— I jakiś testament nieboszczyka Skalskiego.
— To być nie może, testament ten jest u mnie.
Herkner spojrzał z nieopisanym wyrazem przerażenia i nienawiści, na wspólnika, który mu tak haniebnie się przeniewierzył.
— Więc testament ten istniał na prawdę — wyrzekł przez zaciśnięte zęby — i pan o nim wiedziałeś?
Horyłło spostrzegł teraz dopiero, iż powiedział za wiele, przygryzł sobie wargi do krwi, ale już było po niewczasie.
— Testament ten nic nie dowodzi.
Próbował się usprawiedliwić.
— Skalski pisząc go, mógł już mieć początki choroby, która go zabrała.
— W testamencie tym ciągnął dalej kapitalista, pan nie byłeś oszczędzany wcale; zmarły wyraźnie przeznaczał komu innemu opiekę nad dziećmi, a pana nawet od rady familijnej odsuwał.
— Jakto!... zkąd pan wiesz? — jąkał Horyłło, wprowadzony w zdumienie tą wiadomością wspólnika.
— Dla czego ten testament nie został zniszczony — mówił z groźbą w głosie — rozumiem dobrze, zachowałeś go pan przeciwko mnie, jakbym i tak nie okupił się dość drogo.
— Cóż znowu — odezwał się bezczelnie Horyłło — przecież ugodziliśmy się na raty, ja wszystkiego nie odebrałem jeszcze.
— A teraz — mówił dalej kapitalista — teraz testament ten obraca się przeciwko nam obydwom zarówno.
— Jakto zarówno! mnie mogą tylko odebrać opiekę, mnie nie oskarżają o zatajenie cudzego mienia.
Jakkolwiek nikczemny, Herkner spojrzał z pogardą na swego wspólnika.
— Naprzód przez ten zbytek ostrożności, stracisz pan resztę rat — wyrzekł z rodzajem rozpaczliwego szyderstwa — a potem czy sądzisz że ja milczeć będę, że fakta nie przemówią wyraźnie, że sędziowie nie zrozumieją, iż nie mogłem nic uczynić bez twego współdziałania. Jeśli ta nieszczęsna sprawa się wytoczy — zginę wiem o tem, ale ty zginiesz także.
Herkner mówił to z ponurą energią, jak człowiek zdecydowany na wszystko.
— To być nie może — zawołał Horyłło — by oni mieli ten testament w ręku, chyba sam djabeł się w to wmieszał.
— Albo to w jedną sprawę djabeł się miesza — odparł z wściekłością kapitalista.
— Testament leżał u mnie, zamknięty, nikt o nim nie wiedział — powtarzał opiekun.
— Musiano go wykraść?
Horyłło wzruszył ramionami, nie miał ochoty tłumaczyć swoich domowych stosunków, ale wiedział dobrze, iż wykraść go było niepodobna.
— W tem jest coś niezrozumiałego — szeptał — ja muszę się przekonać.... jadę do siebie.
I tym razem zapomniawszy zupełnie o wesołem gronie czekającem na niego przy obiedzie, skinął na przejeżdżającą dorożkę, i pojechał co koń wyskoczy.
W mieszkaniu na Hożej ulicy, było cicho i ponuro; ciało Natalki której spóźniona pomoc uratować nie mogła, leżało na łóżeczku, przykryłem białem prześcieradłem; Teresa siedziała przy niem osłupiała, z zaciśniętemi rękoma, z czołem na którem te ostatnie godziny, wyryły się niestartemi bruzdami rozpaczy.
Dzieci przerażone skupiły się razem w kącie pokoju, i tylko najmłodsza Marylka nie rozumiejąc grozy tej chwili, przerywała szczebiotem swoim od czasu do czasu, grobowe milczenie panujące tutaj. Słoneczny dzień wiosny był już na schyłku, a mrok wieczorny dodawał jeszcze ponurego kolorytu, temu obrazowi nędzy i śmierci.
Zakołatano do drzwi gwałtownie, ale Teresa nie ruszyła się z miejsca, jeśli to była pomoc, przychodziła za późno.
— Cóż u djabła czyście ogłuchli czy pomarli — zaklął za drzwiami Horyłło, nie słysząc wewnątrz żadnego ruchu.
Poznawszy w ten sposób głos ojca, Michasia poszła otworzyć. Zaledwie to uczyniła, wpadł do pokoju Horyłło niespokojny i gniewny.
— Cóż to jest? — zawołał — pilno mi a czekać muszę godzinę pode drzwiami.
Teresa zbudzona głosem jego z letargu ducha, w którym zdawała się pogrążona, podniosła na męża wzrok błyszczący nienawiścią.
— Mów ciszej — wyrzekła — straciłeś dziecko, Natalka umarła.
Jakkolwiek Horyłło nie należał wcale do czułych ojców, widok ten uczynił na nim pewne wrażenie; zatrzymał się na środku pokoju i milczał przez chwilę. Wrażenie to jednak nie trwało długo.
— No — wyrzekł — umarła, cóż robić.
Próbował wypowiedzieć na ten temat kilka oklepanych frazesów, mających niby służyć na pocieszenie żony; ale ona mu przerwała takiem spojrzeniem i ściśnieniem ręki, iż zrozumiał że wymowa jego, była tutaj zupełnie straconą.
— Czy tu był kto obcy? — zapytał po chwili, wracając do powodu swego przybycia.
Teresa milczała, dzieci szły za jej przykładem.
— No cóż to czy nie możecie odpowiadać — wyrzekł zniecierpliwiony, zwracając się do starszej córki.
— Był jakiś pan — odparła — rozmawiał z mamą, i przyniósł lekarstwo dla Natalki.
— Nie znasz go?
— Nie.
— Wiadomość ta zaniepokoiła zacnego pana Leonarda, więc zwrócił się do żony.
— I któż to był u licha Tereso? — zawołał.
Ale ona zamiast odpowiedzi odwróciła się do zmarłego dziecka, obojętna na gniew męża, i na wszystko co ją otaczało.
Odpowiedź Michasi i groźne milczenie Teresy, niepokoiło go coraz więcej, czuł dobrze iż ze śmiercią Natalki, zmieniła się zupełnie atmosfera domowa; widnym tu był bunt milczący, przecież nie mniej gwałtowny.
— Gdzie masz klucze od komody — zapytał żony bez dalszych ceremonii, chcąc czem prędzej sprawdzić, czy papiery znajdowały się na swojem miejscu, bo pomimo wszystko, wierzyć nie mógł by ich kto ztąd mógł wykraść.
Teresa rzuciła mu pęk kluczy, z wyrazem nieopisanej pogardy i wstrętu. Zdawało jej się, że on profanował samą obecnością swoją, i każdem wyrzeczonem słowem, cichy sen śmierci dziecka.
Horyłło klnąc pół głosem, zaczął dobierać klucze, nie trafiając od razu na właściwy.
— Czyż nie możesz mi otworzyć tej szuflady Tereska! — krzyknął nie zdolny hamować się dłużej.
Błyskawica nienawiści, mignęła w przygasłych oczach kobiety, powstała ze szczególnym wyrazem na twarzy, i odgadując zapewne myśl męża, otworzyła szeroko szufladę, w której znajdowały się papiery.
On przerzucił ją szybko, szukając zielonej teki: szukał, nie znalazł i z kolei wlepił w żonę spojrzenie, pełne wściekłości.
— Ty wiesz czego ja szukam? — zawołał.
Teresa stała przy nim nieruchoma jak posąg.
— Gdzie się podziały te papiery.... teka z papierami, rozumiesz — wrzasnął ochrzypłym od gniewu głosem.
Milczała ciągle.
— Cóż czy nie rozumiesz, czyś ogłuchła, czy oszalała.
I wstrząsał jej ręką ściskając ją gwałtownie.
— Papiery te oddałam za lekarstwo dla Natalki — odparła wówczas patrząc mu w oczy z urągliwą rozpaczą — za lekarstwo, na które ty mi dać nie chciałeś pieniędzy.
— Przekleństwo — wrzasnął Horyłło mierząc ją osłupiałym wzrokiem — tam była cena kilku tysięcy takich lekarstw.
— Czemuż ja nie wiedziałam o tem, czemuś żałował na zdrowy pokarm, na pomoc dla dziecka, które skonało z nędzy.... z nędzy.... z nędzy....
Rzuciła mu te słowa przez zaciśnięte wargi, z jakiemś strasznem wewnętrznem łkaniem, powtarzając ostatni wyraz, jak gdyby chciała wyryć go w jego myśli na zawsze.
W tej chwili ta kobieta podobną była do starożytnego wyobrażenia Eumenidy; nad bladem czołem napiętnowanem nieubłaganą rozpaczą, wiły się włosy w nieładzie, spadające na szyję i ramiona; brwi jej były ściągnięte, a rozszerzone źrenice, płonęły ponurym ogniem boleści graniczącej z obłąkaniem.
Jakkolwiek wściekły, Horyłło słysząc to słowo, trzykrotnie powtórzone, cofnął się o krok jeden odpychając ręce żony, które z lodowatym uściskiem, wpijały się jak kleszcze w jego pulchne i miękkie dłonie.
— I komuż dałaś te papiery? przeklęta kobieto — zawołał.
— Alboż ja wiem, alboż ja pytała: o nazwisko?
— Ale dla czegóż, dla czegóż? — powtarzał mąż nie mogąc pojąć ją dokładnie.
— Dla czego? — powtórzyła — ty doprawdy pytasz mnie o to?
— Pytam, do kroćset tysięcy djabłów!
— On jeszcze pyta mnie o to — szeptała Teresa, nie słysząc może przekleństw męża, wodząc wzrokiem w około, jak gdyby brała na świadki zaślepienia jego te głuche ściany, co widziały jej walki poniżenia i bóle.
— Dla tego — mówiła dalej chwytając jego ręce, i patrząc mu prosto w oczy — dla tego że cię nienawidzę.
Niepodobna oddać wyrazu, z jakim wymówiła to słowo, streściły się w niej wszystkie zawody i męczarnie życia, wszystkie tłumione uczucia; Horyłło usłyszawszy je cofnął się mimowolnie, przed tą wątłą, łagodną, kochającą kiedyś kobietą, którą sam zamienił w furyę piekielną.
— Czy sądzisz — mówiła dalej Teresa — że nie miałam uszów i oczów, że nie wiedziałam iż trwonisz na wszystkie strony niegodziwie nabyte pieniądze, czy sądzisz żem milczała przez bojaźń, przez głupotę, i znosiłam twoje brutalne obejście, twoje wymagania, twoją obecność. Sama byłabym odeszła ztąd każdej minuty, bogdaj na śmierć głodową. Znosiłam, cierpiałam dla dzieci, dla dzieci tylko.... a dzisiaj to daremnie, nie potrafiłam Natalki uchronić od śmierci. Niegodna jestem być matką, patrzałam na jej powolne konanie, nędzna, nieudolna, bezsilna.
I padła na kolana przy łóżku dziecka, ukryła twarz na zastygłem ciałku jakby żebrała przebaczenia u trupa, za mimowolne przewinienia. Łzy wytrysnęły z jej suchych dotąd źrenic, a łkanie konwulsyjne rozrywało piersi.
Horyłło patrzał na nią przez chwilę, potem zastanowił się widać że co się stało odstać się nie może, iż w tej chwili wszelka polemika z żoną, byłaby bezskuteczną, a w końcu że trzeba było zająć się pogrzebem zmarłego dziecka, a od tych wydatków i formalności, nic go uwolnić nie mogło. Wziął więc kapelusz rzucony przy wejściu, otrzepał i ogładził starannie, nałożył na głowę i wyszedł mrucząc przez zęby.
— Ta kobieta zawsze była waryatką.




Kiedy Ksawera wróciła do domu, po długiej rozmowie z Kazimierą, nie zastała jeszcze matki i siostry. Dziewczyna nie zajęła jednak zwykłego miejsca w rogu kanapy, pilno jej było nowe myśli i zamiary w czyn wprowadzić, i okazać jakiem bądź pożytecznem zajęciem, moralną zmianę zaszłą w głębi jej ducha.

Rozejrzała się po mieszkaniu, i od razu oczy jej uderzone harmonią skromnego pokoju nauczycielki, oceniły rażący nieład jaki ją otaczał. Zaczęła więc porządkować domowe sprzęty, ścierać kurz nagromadzony w załamkach mebli, strzepywać pył i pajęczyny z firanek. Zajęła się tak bardzo pracą, iż nie słyszała powrotu pani Skalskiej z Hortensyą. Ta ostatnia stanęła na progu zdziwiona tym nowym widokiem.
— A toż co się stało? — spytała szyderczo, rzucając się na krzesło.
— Nic wcale — odparła Ksawera, zarumieniona kilkogodzinną pracą.
— To coś osobliwego — mówiła dalej Hortensya — Ksawera się rusza i krząta zamiast rachować plamy w suficie. Czyś ty nie chora przypadkiem.
Ironiczny ton siostry, dotknął Ksawerę, ale nie dając tego spostrzedz po sobie, prowadziła dalej zaczęte dzieło.
— Powiedz że nam, co to znaczy przynajmniej — pytała dalej Hortensya, zdejmując kapelusz i rękawiczki — czy masz ochotę zgodzić się gdzie za młodszą?
— Chciałabym tylko — odparła — by tutaj było choć trochę porządniej, a ty zamiast śmiać się, powinnabyś mi pomódz.
— Ot jeszcze ci się czego zachciało — wyrzekła Hortensya, wzruszając ramionami — a zresztą albo tu może być inaczej?
— Wszędzie może być czysto.
— Ciekawam gdzie nauczyłaś się tych sentencyi, i odkąd cię to zajmuje, jak nasze mieszkanie wygląda?
— Odkąd zrozumiałam że lepiej jest robić cokolwiek pożytecznego, niż siedzieć wzdychając z założonemi rękoma, jak to czynimy obie.
Hortensya parsknęła przymuszonym śmiechem.
— Mów za siebie moja Ksawerko — odparła dumnie — ja nie potrzebuję twoich morałów, i nie jestem stworzoną do tych prostych posług; zamiataj sobie i ścieraj kiedy cię to bawi.
— Mnie to wcale nie bawi, tylko zauważyłam że tu jest strasznie brudno.
— Zrobiłaś wielkie odkrycie — wyrzekła pogardliwie — czyż zapomniałaś już że jesteśmy ubodzy.
— I cóż ztąd, czyż dla tego nie mamy sprzątnąć w pokoju?
— Możesz sprzątać jeśli masz do tego czas i ochotę, ale cóż ztąd? i tak nikt nigdy nie zajrzy tutaj, praca twoja zupełnie daremna, jesteśmy opuszczone od świata, nie mamy prawa do niczego.
Hortensya mówiła to z goryczą istoty zawiedzionej, gdy nagle zbrakło jej materyalnych środków na które rachowała jedynie, w głębi ducha oddawała sobie ona zupełną sprawiedliwość, i czuła dobrze, iż nie miała żadnej innej wartości, prócz tej, jaką nadać jej mogła, cyfra majątkowa.
Ale Ksawera znajdująca się na innej drodze, przerwała jej gwałtownie:
— Ja też nie myślę o świecie, i nie chcę żeby tu kto przychodził nudzić nas jak wuj Horyłło, który powiada że kobiety nic umieć nie potrzebują.
Na to energiczne wystąpienie siostry, Hortensya zwróciła się do matki słuchającej w milczeniu sprzeczki córek.
— Moja mamo — zawołała — tej Ksawerze coś się stało jak widzę.
— Stało się, tak jest — pochwyciła młodsza — stało się bardzo wiele, mów sobie co chcesz, a ja uczyć się będę, zobaczysz.
— Ksawerko — szepnęła smutnie matka — co tobie przychodzi do głowy? słyszałaś sama co powiedział na to wuj Horyłło.
— Oh! mamo wuj Horyłło się myli, czuję to dobrze, ty musisz pozwolić mi się uczyć; zobaczysz ja będę taka szczęśliwa, taka pożyteczna, a inaczej zamęczę się umrę z nudów i tęsknoty.
Mówiła to ze łzami w oczach, przypadłszy do kolan matczynych, z pieszczotą i skargą na ustach.
— I któż cię uczyć będzie? — pytała matka na wpół zwyciężona.
— Jeśli tylko o to idzie Mamo — zawołała powstając z dziecinną radością — to ja już znalazłam radę. W czasie nieobecności, poszłam do pani co mieszka w głębi dziedzińca, do tej pani która jest dobra i piękna jak anioł, i ona obiecała mnie uczyć wszystkiego co umie sama, a umie bardzo dużo z pewnością, bo w jej mieszkaniu pełno jest książek.
Pani Skalska słuchała w milczeniu, zdziwiona, nie umiejąc opierać się żądaniom córki, chociaż zupełnie nie rozumiała ich powodu. A Hortensya zawołała:
— Ty byłaś u tej pani Ksawerko?
— Byłam, żebyś ty wiedziała jak tam ślicznie.
— Czy zastałaś ją samą? — spytała złośliwie Hortensya.
— Samą — odpowiedziała siostra nie rozumiejąc wcale powodu tej uwagi — prawda potem przyszedł adwokat Dalecki, i on kazał mi powiedzieć mamie, żeby się nie martwiła, bo spodziewa się nie długo, przynieść jej bardzo dobre wieści.
— Dobre wieści — pochwyciły jednocześnie matka i córka.
— Tak jest, dobre wieści — powtarzała Ksawerka, uszczęśliwiona uczynionem wrażeniem — zobaczysz Horciu, będziesz znowu bogata.
— Niby to ciebie równo jak mnie nie obchodzi.
— Co mi tam! — zawołała dziewczyna z dziecinną niedbałością — byle mama nie turbowała się tak bardzo, a ty żebyś nie narzekała, mnie to wszystko jedno, czy jesteśmy biedne czy bogate.
— Co też ty mówisz moja Ksawerko! — zawołała matka zgorszona tą filozofią córki.
— Więc ten młody człowiek który codzień bywa u tej pani, to adwokat Dalecki? — pytała zaciekawiona Hortensya.
— Tak, zdaje mi się że to ten sam, co przechodzi często koło naszych okien, ale cóż ciebie to obchodzi?
Hortensya wzruszyła ramionami.
— Dziecinną jesteś Ksawerko — wyrzekła tylko nie wdając się w dalsze tłómaczenia.
Tym sposobem Ksawera, otrzymała faktycznie pozwolenie matki, na naukę, której tak bardzo pragnęła.
Obie siostry stały jeszcze w oknie otwartem, gdy Konrad wyszedł od Kazimiery. Słysząc ich głosy, podniósł machinalnie głowę, poznał młodą dziewczynę widzianą przed chwilą, i skłonił jej z przyjaznym uśmiechem. Ukłon oddały mu obie razem, a gorący rumieniec wystąpił na twarz Hortensyi.
Oddawna człowiek ten budził jej zajęcie, teraz dowiedziała się jego nazwiska, a co więcej wiedziała iż on to trzymał w ręku ich losy. Patrząc na niego snuła widać jakieś plany bo koleją marszczyła brwi, lub uśmiechała się nieznacznie.
Umyśl ludzki potrzebuje koniecznie zajęcia i nie skierowany stosownie rzuca się na błędne drogi. Żądze i pragnienia nie stosunkują się wcale do celu jaki im jest wytknięty, tylko do indywidualnej potęgi.
Cel wznosi się i uszlachetnia według polotu myśli, według rozszerzonej widowni wzroku i intelligencyi, lub też ścieśnia do mikroskopijnych rozmiarów pokątnej intrygi, ale siły zużyte na jego osiągnięcie, są jednakie; czy podniesiony był do nieba, czy też walał się w błocie. I gdybyśmy posiadali duchowe narzędzia, mierzące usiłowania ludzkie, przekonalibyśmy się o tem z łatwością.
Mury klasztorne, oddzielające małą społeczność od reszty świata, bywają widownią równie zaciętych walk, pragnień i nienawiści jak wielka arena życia.
A Hortensya położeniem swojem, była zamknięta niejako w ścianach tego domu, więc cóż dziwnego iż szukała koniecznie koło siebie pastwy dla zgłodniałej wyobraźni. Konrad nasunął jej się przed oczy, jako jedyna istota o którą mogła zahaczyć marzenia, on więc stał się celem jej myśli; wytężyła naprzód siłę woli by zwrócić jego uwagę, a później....
O tem później ona sama nie miała jasnego pojęcia, owo później przedstawiało jej się pod rozmaitemi postaciami, stosownie do osobistości i położenia Konrada, i do tego jakie sama zająć miała, bo słowa siostry podsyciły jej nadzieje i rzuciły myśli na tor nowy.
Konrad przeszedł, nie domyślając się pewno zajęcia jakie wzbudzał, i przez znajome sobie dobrze ulice, dążył na Leszno, pomimo wszystko przygnębiony ciężarem jaki oboje z Kazimierą dźwigać musieli.
Mieszkanie jego było szczupłe i ubogie, bez tych wszystkich powierzchownych ozdób przeznaczonych do olśnienia przybywających klientów. Konrad konsekwentny sam z sobą, odrzucił stanowczo z życia pozory i blichtry, jakkolwiek mogło mu to przynieść uszczerbek. Na straty sumienia swego, postawił skromne potrzeby, by jak najmniej podawać powierzchni pokusom, i zapanować tym sposobem nad materyalnem położeniem. Zresztą jak ogół ludzi wysoko rozwiniętych duchowo, który swoje centrum moralne, umieścili na zewnątrz siebie, w drugiej istocie, Konrad mało zważał na otaczające go przedmioty, myślą i sercem żył gdzie indziej. Tutaj przepędzaj najmniej cenne chwile, a praca zapełniała mu samotność.
Młody adwokat, daleko odsunął się od ludzi, wypływało to z jego położenia, rzadko więc bardzo, szczególniej w późnych godzinach wolnych od odwiedzin interesantów, kto otworzył drzwi jego. Teraz jednak zaledwie zapalił lampę i zasiadłszy nad plikami papierów, próbował zebrać myśli, gdy mocne szarpnięcie dzwonka rozległo się w przedpokoju.
Konrad powstał trochę zdziwiony, i poszedł otworzyć, ale zdziwienie i niechęć jego rozproszyły się na widok Stanisława.
Student uniwersytetu stał przez chwilę przed dawnym nauczycielem, wlepiając w niego smutne, ogniste oczy, teraz obciążone wyrazem strasznej boleści, jakby badał, czy zastaje go takim jakim pragnął, czy czas nie zmienił i nie rozwiał tego ideału młodzieńczego serca, jak tyle innych ideałów.
Ale snadź spokojne czoło i jasne wejrzenie Konrada, wytrzymało badawczy wzrok Stanisława, odpowiadając jego oczekiwaniom, bo wyciągnął ku niemu drżącą od wzruszenia rękę, i pchnięty gwałtownem uczuciem, rzucił mu się na piersi z serdecznym uściskiem.
— Stasiu — wyrzekł Konrad odgadując myśli jego — bądź spokojny, od czasu gdy straciliśmy się z oczów, nie zmieniłem się w zasadniczych pojęciach, znajdziesz mnie dojrzalszym trochę, doświadczeńszym może, ale w gruncie jednakim zawsze.
— Ja też — zawołał młody chłopiec — potrzebuję ażeby tak było, wierz mi potrzebuję bardzo.
Wypowiedziawszy to, umilkł nagle, z gorączkowym rumieńcem na twarzy.
— A my nie widzieliśmy się od tak dawna — wyrzekł znowu.
— I cóż znaczy czas — odparł Konrad — on działać może tylko na serca i niedołężne umysły.
— Konradzie — zawołał znowu Stanisław, który nie słyszał może tej odpowiedzi, porwany wirem własnych myśli — ty będziesz szczerym ze mną, nieprawdaż?
Adwokat zrozumiał zapewne znaczenie tego pytania, bo spojrzał poważnie w twarz dawnego ucznia.
— Jestem szczerym zawsze — wyrzekł z prostotą — świadczącą że te wyrazy nie były czczym frazesem.
Stanisław załamał ręce.
— Ty wiesz z czem ja przychodzę — szepnął.
— Być może iż się domyślam — odparł zwolna prawnik, kładąc miękko rękę na ramieniu jego.
— Ty zaniosłeś skargę na mego ojca — mówił dalej Stanisław, zaledwie słyszalnym głosem.
— Ja.
Chłopiec zachwiał się i jęknął głucho, pod ciosem tej odpowiedzi, której się przecież spodziewał — i była pomiędzy niemi chwila milczenia; żaden z nich przerywać jej nie śmiał.
— Oh! — szepnął wreszcie Stanisław — najgorsze obawy moje spełniły się.
— Stasiu! — zawołał Konrad — ja musiałem tak postąpić, wierz mi.... wierz!
— Wierzę — odparł złamanym głosem — ale czy przez to położenie moje jest mniej straszne. Czy nie rozumiesz że ja wolałbym zwątpić o sobie samym niż o ojcu, że świat cały mąci mi się przed oczyma, wszystkie zasady chwieją, bo w końcu cóż jest stałego i pewnego na świecie, może to wszystko w co wierzyłem dotąd było mrzonką tylko, może uczciwość ludzka to dwuobliczne bóstwo, w którem każden dopatruje to czego pragnie, i urabia według własnego sumienia.
— Nie powinniśmy — odparł Konrad — brać za normę to co widziemy w koło siebie ani to co jest, ale to co być powinno. Stasiu w jakich bądź znajdujemy się okolicznościach, brońmy się od ich wpływu, nie poświęcajmy im zasad, bo wówczas tylko możem wyjść zwycięzko z walki życia.
— Masz słuszność — zawołał Stanisław, porwany słowami jego — masz słuszność, przecież świat wywiera straszną rozkładową siłę, idąc swoim nieubłaganym torem. Ileż razy przekonywamy się z przerażeniem, że wiara, cnota, uczciwość i to wszystko w co pragnęliśmy ufać, było złudzeniem tylko. Ty rozumiesz mnie, wiesz co czuję w tej chwili.
— Nie Stasiu, jesteś pod bolesnem wrażeniem i dla tego świat ukazuje ci się w barwach zwątpienia. Wierz mi jestem starszy od ciebie jakie lat dziesiątek, łamałem się z twardemi warunkami bytu, miałem do czynienia z rozmaitemi ludźmi, i mało w pośród nich spotkałem aniołów. Ale pomimo to nie zaszedłem nigdy w najgorszych chwilach moich tak daleko, by zwątpić o szlachetnych pierwiastkach istnienia, a choćbym nie spotkał ich w koło siebie, wierzyć muszę koniecznie w to, co leży w mojej własnej piersi.
— To co sumienie moje nazwało prawdą i obowiązkiem, musi takiem dla mnie pozostać pod karą upadku, chociażby nikt prócz mnie jednego, wiary tej nie wyznawał.
— Łatwo ci powiedzieć — odparł Stanisław z nieopisaną goryczą, nie napotkałeś nigdy fałszu, obłudy, ani nawet dwulicowych pojęć w sumieniu twoich najdroższych, nie byłeś zmuszony sądzić ukochanych; czyż nie doświadczyłeś tego, że sumienie inne jest w każdym nieledwie człowieku, że stanowisko jego zmienia się z okolicznościami i rozwojem pojęć. Matka moja ma słuszność, to najomylniejsza z władz ludzkich.
— Stanowisko sumienia może i powinno się zmieniać, stosownie do wiary naszej ale nigdy według wiary innych — odparł Konrad z zapałem — ono w głębi nas musi pozostać niezachwiane, jak igła magnesowa, wskazując nam drogę prawdy, chociażby świat cały sądził przeciwnie.
— To harde przekonanie — zawołał student spoglądając z zachwytem na dawnego nauczyciela — przecież mimowolnie przychodzi na myśl, iż jednostka względnie do ogółu mylić się może, iż duma zarówno jak prawda może zaślepić pojedyncze indywiduum, i postawić go wbrew społeczeństwa.
— To też kto wątpi o sobie — wyrzekł Konrad z łagodnością prawdziwej siły — ten ogółowi ustąpić powinien, i iść owczym torem, panującego prądu, bo widać prąd ten równa się jego miarze. Ale niech wprzód obrachuje się ściśle sam z sobą, czy to czem zadawalnia się ogół, jemu szczęście przynieść potrafi? czy szersze pragnienia jego piersi, zamilkną od razu i nie odezwą się później tłumionem cierpieniem. Wierz mi Stasiu, człowiek nie karłowacieje według woli, nie jest zdolny nakazać milczenia szlachetnym instynktom ducha, który zarówno jak organizm fizyczny, ulega prawom nie dającym się zapoznać bezkarnie. I gdybyśmy zajrzeć mogli w najtajniejsze głębie tego tłumu, zaprzeczającego istnienia wszystkiego co wielkie i niepowszednie, któż wie w ilu sercach spotkalibyśmy rozstrój lub zniechęcenie, cechujące dysharmonię skali myśli, ze skalą czynów. Ludzie są nieraz gorsi niżeli się być wydają, ale czasem bywa przeciwnie, dla tego nie zawsze według faktów, można ich sądzić sprawiedliwie.
Były to słowa napiętnowane głęboką mądrością życia, której na wspak staje zazwyczaj jednostronność pierwszej młodości; Stanisław słuchał w milczeniu, probując za ich pomocą rozwiązać ciemne problemata własnego losu, bo wyrzekł z namiętnym wyrazem.
— Oh! jak tobie łatwo to powiedzieć, i sądzić ludzi z wysokości majestatu czystego życia, ale spojrz na mnie, wejdź w moje położenie, ono jest na prawdę bez wyjścia, wśród sprzecznych obowiązków.
— Niema sprzecznych obowiązków, sprzeczności takie mogą być tylko pozorne, wierz mi Stasiu jeśli w twojem duchu zapanuje spokój i harmonia, potrafisz rozwikłać wszystkie trudności życia, i z każdej próby wyjdziesz zwycięzko.
— Małej rzeczy zaprawdę żądasz odemnie, spokoju i harmonii, gdzie ja mogę ich zaczerpnąć? mów, ja.... ja syn mego ojca, teraz, w obecnej chwili.
Zakrył oczy rękoma, jak gdyby chciał tym sposobem, skryć się przed wzrokiem świata całego.
— Stasiu — rozbrzmiał przy nim głos Konrada cichy i miękki, jak gdyby on lękał go się drasnąć samym dźwiękiem — czy sądzisz że cię nie pojmuję, że serce moje nie krwawi się dla ciebie; przebacz mi, są cierpienia w których nie trzeba roztkliwiać się daremnie, mówiłem z tobą jak z człowiekiem, chciałem nakarmić cię chlebem silnych, i może wydałem ci się twardym mimo woli.
— Nie, nie — zawołał Stanisław rzucając mu na szyję — masz słuszność, mówiłeś do mnie jak mówić powinieneś, ja chcę cię słuchać.
— Czy sądzisz Stasiu że ja nie wiem co to cierpienia, czy sądzisz że skoro czoło moje jest spokojne, zasady niezachwiane, ja nie zaznałem pokus i bólów życia. Cierpienie, to niejako warunek bytu, powinniśmy się nauczyć znosić je bez szemrania, a szczególniej bez zmącenia naszej wewnętrznej istoty; na tem zależy walka życia, a wierz mi nikt lepiej nie wie odemnie, jak nieraz walka ta jest trudną.
Stanisław spojrzał na twarz dawnego nauczyciela, i może teraz dopiero zrozumiał znaczenie surowego i pogodnego razem wyrazu, i pojął kosztem jakich wysileń, pogodę tę osiągnąć można.
— Ja nauczyłem się — mówił dalej Konrad — że istnieją proste i nieomylne prawdy, mogące w każdem bez wyjątku położeniu, służyć za wskazodróg ludziom dobrej woli. Życie ma rozmaite ścieżki, drożyny, manowce. Kto żąda powodzenia w życiu, sławy nawet, może wszystko osięgnąć z łatwością, cała rzecz na tem, jaki ideał postawimy sobie, i do czego skierujemy duchowe władze.
— Los najczęściej wybiera za nas — szepnąć Stanisław.
— Nie, to nie prawda, los, traf, przeznaczenie lub wyższa siła, warunkuje naszą istność okolicznościami niezależnemi od woli, ale każden według siebie wysnuwa z nich inną nić życia.
— Więc powiedz co ja mam począć — zawołał Stanisław, schodząc nagle z abstrakcyjnych sfer, na praktyczne pole — ja chcę, ja potrzebuję to wiedzieć.
— Dla czego pytasz mnie o to Stasiu?
— Bo od chwili gdy znalazłem ten złowrogi papier na biurku ojca i widziałem straszne wrażenie jakie on na nim sprawił, błąkam się jak potępiony wśród labiryntu sprzecznych myśli, i pomimo wszystko, drogi swojej znaleźć nie umiem. Pamiętaj że ten człowiek którego potępiasz razem ze światem, na mocy nieznanych mi dowodów, jest ojcem moim, najlepszym ojcem.
— Ja i świat mylić się możemy — odparł poważnie Konrad.
— Tak, mylić się możecie — powtórzył głucho Stanisław, jak gdyby chciał się zmusić do uwierzenia tym pocieszającym słowom.
Ale po chwili podniósł w górę czoło otrząsając się niejako z podobnych nadziei.
— Nie — wyrzekł — daremnie chciałbym się łudzić, tysiące drobnych faktów, słów, spojrzeń nawet, staje w myśli mojej, ze straszliwą dokładnością. Ty i świat nie mylicie się.... Konradzie, a jednak ja dałbym krew moją kropla po kropli żeby tak nie było — jak jest, nie dla siebie tylko, pamiętaj że nieszczęście moje jest więcej jeszcze nieszczęściem ojca.... a pomimo wszystko.... ja go kocham.
— Stasiu — szepnął Konrad, biorąc jego rękę jak gdyby chciał według jej tętna miarkować wyrazy — twój ojciec kocha cię także, jesteś jego jedynem dzieckiem. Gdyby on przeczuwał co ty cierpisz?
— Rozumiem, rozumiem, ale to niepodobna! umarłbym wprzód nimbym odważył się rzucić mu w oczy podejrzenia moje. Czemuż nie jestem synem ostatniego nędzarza.
— To są próżne słowa Stasiu, nikt nie zdoła zmienić tego co jest, ani odsunąć z przed siebie kielicha goryczy, który koniecznie spełnić musimy.
Stanisław ściskał czoło obiema rękami, jak gdyby pęknąć mu miało.
— A jednak — wyrzekł — są ludzie co cierpią z winy mego ojca, co narzekają i przeklinają go może; ja tej myśli znieść nie jestem w stanie, ona zatruwa mi każden kęs chleba, spędza mi sen z powiek, i stała się dla mnie troską nieustanną. Mimowolnie i niewinnie czuję się wspólnikiem złego. Po raz setny stawiam ci pytanie.... co mam uczynić? Wskaż mi cel wyraźny, a przysięgam ci że go doścignę.
— Stasiu, cel twój jest jasny i wyraźny, złagodź ciężką dolę, której nie jesteś sprawcą, ale która pomimo to, ciąży ci na sumieniu; pracuj dla skrzywdzonych, poświęć im czas twój, myśli, zamiary, a nie nazwiesz się bezsilnym.
— Ty mi dasz poznać tę rodzinę, nie prawdaż? — zawołał z roziskrzonem okiem — znasz mnie, spodziewam się iż ufasz że się nie cofnę ani zawaham, jednak w sumieniu mojem, ja tego nie nazwę jeszcze dostatecznem zadosyć uczynieniem.
— Przyszłość zapewne wskaże ci inne obowiązki, a dzisiaj cóż możesz więcej uczynić?
— Co! mnie ciąży majątek którego nie znam pochodzenia, ciąży mi nazwisko jakie noszę, wydane dziś na pastwę poszeptów ludzkich, a jutro może obwołane głośną hańbą. Sprawa wytoczyła się przed sąd kryminalny, nic cofnąć jej nie zdoła.
— Któż wie jaki wyrok wypadnie, to co jest dostateczne do moralnego przekonania, nie wystarcza zazwyczaj dla sędziów.
— Ja się z tego cieszyć nie będę; bądź jak bądź sprawiedliwość powinna być wykonana, nie chcę czynić żadnych ustępstw samemu sobie. Konradzie ty pojąć nie możesz jakie piekło wre w moich piersiach. I pomyślić że to stać się musi, że według nieubłaganego kodeksu uczciwości, ja muszę pragnąc potępienia własnego ojca, a jeśli tego nie uczynię, jestem moralnie wspólnikiem społecznej zbrodni. Czy nie tak, mów Konradzie?
— Po cóż mnie pytasz skoro wiesz odpowiedź — odparł smutnie, patrząc na niego z bratniem współczuciem.
— Kto wie, ja chciałbym może żebyś mi zaprzeczył.
— Czyż to powróciłoby ci spokojność?
— Nie, masz słuszność, cudze sumienie kierować nie może człowiekiem ani zdjąć z niego odpowiedzialności osobistej, dla tego też rady przydatne są wówczas tylko, gdy stają się głośnem echem naszych przekonań. Przecież zdarzają się chwile zamętu i chaosu, gdzie potrzebujemy słyszeć głos własny, wydobywający się z drugiej piersi. Teraz to minęło już, trzeba zmierzyć się z rzeczywistością; mów mnie o tej skrzywdzonej rodzinie. Czy zbrakło jej powszedniego chleba, czy tylko zbytków życia?
— Rodziny tej nie znam dobrze — odparł Konrad — wiem tylko że wśród niej znajduje się dziewczyna, dziecko prawie, pragnące wiedzy namiętnie.
— Chciałbym być jej nauczycielem.... powiedz czy to podobna?
— Na teraz znalazła przewodniczkę, która prowadzi ją pewną drogą w świat intelligencyi.
— Zadanie to mnie powinno być zostawione; doznałbym pociechy stając się bezpośrednio pożytecznym komu bądź z tych, co mogą nienawidzić mego ojca; mam do tego prawo, powiedz, czy ono nie kosztuje mnie dość drogo. Bądź pośrednikiem moim, dopomóż mi w tej sprawie.
Stanisław nie domyślał się jak wiele żądał; aby zadość uczynić jego pragnieniu, Konrad musiał otworzyć przed nim swój świat serdeczny, wprowadzić go do sanctuarium swej miłości, do którego dotąd, nikt nie miał przystępu. Uczuł jednak iż powinien to uczynić.
— A więc niech tak będzie — wyrzekł nieco drżącym głosem — przyjdź jutro do mnie po południu, zaprowadzę cię do domu gdzie mieszka pani Skalska, poznam cię z jej młodą córką. Ale pamiętaj czynię to dla ciebie jednego, a czyniąc to uważam cię za brata.
Było coś uroczystego w tych słowach, przenoszącego o wiele skalę przedmiotu o którym mówili. Stanisław spojrzał zdziwiony na prawnika i dostrzegł jakiś niezwykły blask w jego oczach.
— Nie pojmuję cię — odparł.
— Jutro może pojmiesz mnie lepiej, a teraz do widzenia — wyrzekł Konrad ściskając mu rękę.
Nie chciał mówić więcej w tym przedmiocie, dotykającym najtajniejszych fibrów serca, i strony jego życia, nieznanej nikomu. Utonął myślą w cichych ścianach mieszkania Kazimiery, do którego cisnęły się teraz burzliwe prądy życia. Nie miał prawa drzwi jej zamykać przed dobrym uczynkiem, ani wykluczać z tej czystej atmosfery istot, które łaknęły podobnej. A jednak żal mu było niezmąconej ciszy przeszłości, gdy pomiędzy niemi dwojgiem, wciskała się tylko czarna głowa wiernego Alfa.




Nazajutrz od rana Ksawera nieśmiało zapukała do drzwi Kazimiery; dziewczęciu pilno było rozpocząć życie pracy i nauki o którem marzyło tak długo.

Nauka Ksawery obejmować musiała wszystkie gałęzie wiedzy, nieświadomość jej bowiem była zupełną; wszystko dla niej było nowością, wszytko budziło ciekawość; ośmielona czyniła tysiączne pytania, Kazimiera odpowiadała z uśmiechem, radując się tą bujną rolą, na którą żadne ziarno mądrości nie padało daremnie.
Dzień ten pierwszy poświęcony był pobieżnemu egzaminowi i stosownie do niego, utworzono plan nauk. Kazimiera w stałych godzinach, udzielać miała niektórych przedmiotów, zostawiając obszerne pole samodzielnej pracy uczennicy, innych podejmowała się niechętnie, bo znając je tylko pobieżnie rozumiała dobrze potrzebę gruntowniejszej wiedzy w nauczycielu.
Czas dwom kobietom schodził szybko, głowy ich pochylone ku sobie, odbijały wdzięcznie wśród harmonii tego cichego zakątu, gdy Alf głośnym warknięciem zwiastował czyjeś przybycie.
Kazimiera powstała zostawiając Ksawerę zatopioną w książce, której karty pożerała oczyma. W pierwszym pokoju był Konrad, ale drzwi były uchylone i wierny pies zdawał się strzedz wejścia przed nieznajomym.
— Kazimiero — szepnął Konrad — dziś po raz pierwszy nie sam przychodzę do ciebie.
Kobieta podniosła na niego zdziwione, pytające oczy.
— Pozwoliłem sobie otworzyć drzwi dla wszystkich zamknięte, powiedz czy dobrze uczyniłem?
— Musiałeś mieć ku temu słuszne powody — wyrzekła z ufnością.
Konrad przedstawił jej położenie Stanisława w kilku słowach, dodając.
— Zdaje mi się iż postąpiłem według twojej myśli, bo tym sposobem będziesz użyteczną im obojgu.
Ścisnęła mu rękę w milczeniu.
Konrad wprowadził Stanisława i przedstawił go Kazimierze.
— Ksawerko — zawołała kobieta — kłopotałam się właśnie iż nie potrafię uczyć cię wielu rzeczy, których sama nie znam dokładnie, patrz oto jest nauczyciel który chce mi dopomagać.
Dziewczyna powstała zmieszana; żądza wiedzy walczyła w niej z nieśmiałością, rumieniec wystąpił na jej ciemne puszyste lice, wielkie czarne oczy zwróciły się pytające, ciekawe i wdzięczne na Stanisława.
— Oh! — szepnęła — czemże ja zasłużyłam.... Państwo wszyscy jesteście tak dobrzy.
Wodziła wzrokiem po obecnych, a łzy wdzięczności drgały na jej długich rzęsach.
— Panno Ksawero — zawołał Stanisław, porwany nie wytłómaczonem uczuciem — to pani uczynisz mi łaskę, pozwalając mi być swoim nauczycielem.
— Żartujesz pan — wyrzekła — ja nikomu łaski żadnej wyświadczyć nie mogę, jestem uboga i nieświadoma, nie umiem nic, nic zgoła — dodała smutnie — nie prawdaż pani?
Kazimiera uśmiechnęła się z jej zafrasowanego wyrazu.
— Nie troszcz się o to moje dziecie — odparła — masz to, czego żadna nauka dać nie może, wolę i chęć do pracy.
— Oh! pani to nie zastąpi nigdy tego czego mi braknie, ja nigdy nie powetuję straconego czasu, ja nigdy dość wiedzieć nie będę.
Mówiła to z dziecinnym zapałem. Zaledwie rzuciła pierwsze spojrzenie w krainę wiedzy, i przerażona była jej ogromem.
Stanisław spoglądał na nią z wzrastającym zachwytem, szczera i prosta natura Ksawery, chwytała go za serce.
— Jak widzę — szepnął do Konrada — praca moja tutaj będzie zanadto łatwą, pragnąłem trudniejszych obowiązków.
Gdy to się działo w mieszkaniu Kazimiery, hałas i zamieszanie panował u pani Skalskiej, zacny opiekun wpadł tam jak bomba, o niezwykłej godzinie, i zapomniawszy wszystkich układnych form, któremi tak starannie przystrajał się zawsze, zapytał wręcz od razu zapomniawszy się nawet przywitać.
— Co też pani zrobiłaś najlepszego?
Wdowa przeraziła się bardzo, czuła bowiem w głębi ducha, iż udając się do adwokata bez upoważnienia i współudziału Horyłły, wyrządziła mu rodzaj krzywdy. Nie miała zatem względem niego zbyt czystego sumienia.
— Jakto? — spytała niespokojnie, starając się ugościć krewnego, i posadzić na najlepszem miejscu.
Opiekun zrozumiał od razu swoją przewagę, i postanowił z niej korzystać, ze stanowiska oskarżonego jakie powinien był zajmować, przerzucił się na oskarżyciela.
— Cóż to znowu za skarga — zapytał — z którą wystąpiliście do sądu kryminalnego przeciw Herknerowi?
Te słowa wywarły wielkie wrażenie na wdowie, zawierały bowiem fakta których nie znała, i których nie była w stanie ocenić doniosłości.
— Ja nie wiem — wyrzekła — to adwokat Dalecki.
Wspomnienie nienawistnego prawnika, obruszyło więcej jeszcze Horyłłę.
— Naprzód — wyrzekł — ciekawym po co udawałaś się pani do niego?
— Jakto? — spytała coraz bardziej przestraszona groźnym tonem słodziutkiego zwykle opiekuna.
— Nie powinnaś była pani udawać się wcale do adwokata bezemnie.
— Ależ — zawołała — mówiłeś mi zawsze kuzynie, że summę naszą za straconą uważać należy, a on przeciwnie obiecuje ją odzyskać.
Na tę arcy praktyczną uwagę, Horyłło przygryzł usta, miarkując iż zapędził się za daleko, jednak po chwili namysłu dodał.
— Adwokaci zawsze wszystko obiecują, to ich fach, a tym czasem biorą pieniądze oto cała tajemnica.
— Adwokat Dalecki odmówił wszelkich honoraryów, aż do szczęśliwego ukończenia sprawy.
Argument ten był przekonywającym, ale Horyłło przekonanym być nie chciał, i nie dbając więcej o loikę, zawołał z miną tajemniczą:
— Pani popsułaś wszystko, tym szalonym krokiem.
— Cóż ja popsuć mogłam? — pytała wdowa, ostrzeżona prostym instynktem, że nie miała z tej strony nic do stracenia.
Wytłómaczyć znaczenie tych słów, było trochę trudno zacnemu Horylle, dla tego też mówił dalej;
— Kobiety które nie znają się na interesach, nie powinny mieszać się do nich, nawarzyłaś pani strasznego piwa, ze swoją skargą.
— Ależ to nie ja, to adwokat.
— Adwokat działał z pani upoważnienia, tak czy nie?
— Tak — wyrzekła spuszczając oczy — on wziął wszystko na swoją głowę.
— A czy wiesz pani co cię czeka, jeśli skargi swej dowodami poprzeć nie potrafisz, a ciekawym jakie macie dowody?
Wdowa milczała; coś ostrzegało ją, by nie wypowiadać tajemnic całej sprawy; a on zachęcony tem mówił dalej:
— Nie macie dowodów, bo żadnych być nie może; gdyby było inaczej, ja sam byłbym tego dochodził. Cóż ztąd wypadnie, przegrasz pani proces z pewnością, a Herkner będzie miał prawo zapozwać cię o oszczerstwo, osadzić w więzieniu; znam go on tego nie daruje.
— Boże, Boże! — zawołała przestraszona kobieta, nie wiedząc komu ufać i czego się lękać.
— Widzisz pani — mówił dalej Horyłło korzystając z widocznej przewagi, na jak straszne następstwa narażasz się lekkomyślnie, rzucając się w ręce nieznanych ludzi, i nie słuchając tych którym ufać powinnaś.
Pan Leonard mówił to z dumą obrażonej cnoty, przygniatając niejako Skalskę słusznem oburzeniem.
— Więc cóż ja mam uczynić? — szepnęła nieszczęśliwa kobieta.
— Skargi cofnąć już niepodobna, możesz pani tylko zaprzeczyć działaniu adwokata Daleckiego którego nie upoważniałaś do wytoczenia kryminalnego procesu, nie prawdaż?
— Nie upoważniłam rzeczywiście — odparła, przypominając sobie treść rozmowy z prawnikiem, w której on nie tłumaczył wcale środków, jakich użyć zamierzał.
Nie wiadomo do czego teraz dojść mogło; Horyłło przekonawszy się iż wdowa nie wiedziała nic jeszcze o ważnych odkryciach prawnika, chciał użyć tej chwili, dla wymuszenia na niej przestrachem i groźbą, jakiegoś stanowczego zrzeczenia się wszelkich pretensyi do swego wspólnika, a przynajmniej chciał pochwycić w ręce ster całego interesu, gdy żywą rozmowę matki z opiekunem przerwała siedząca w oknie Hortensya wołając:
— Adwokat Dalecki tu idzie!
Wiadomość ta padła jak grom na Horyłłę; zerwał się z miejsca gwałtownym ruchem, przeklinając w duchu tę niewczesną przerwę, wdowa uczuła że jej ciężar spadł z piersi, a Hortensya zarumieniona, zmieszana, stanęła opierając się o krzesło na którem siedziała. W głębi serca ona sobie może przypisywała tę niespodzianą wizytę, gdy tymczasem Konrad zostawiwszy Stanisława przy lekcyi z Ksawerą, umyślił zdać sprawę swojej klientce, ze szczęśliwego skutku swoich zabiegów.
Nie było z pewnością na całem świecie przykrzejszego spotkania dla Horyłły. Konrad wszedł, powitał panią Skalskę i jej córkę, na opiekuna zaś rzucił chłodne spojrzenie, i zamienił z nim jeden z tych ukłonów, wyraźnie wymuszonych formami cywilizacyi, na pierwotnych instynktach człowieka.
Pierwsze spojrzenie wystarczyło przenikliwości prawnika do odgadnienia położenia, dostrzegł że Horyłło próbował jeszcze nadużywać swego położenia, nad łatwowierną wdową i dla tego wyrzekł od razu zwracając się do niej:
— Dawno już nie zdawałem pani sprawy z powierzonego mi interesu, nie chciałem bowiem łudzić bezzasadną nadzieją, ani działać stanowczo nie mając dostatecznej szansy powodzenia.
Ton jego był stanowczy; pomijał zupełnie obecnego opiekuna, jak gdyby nie było go tu wcale. Horyłło zrozumiał dobrze znaczenie tego faktu, i obcierał nieznacznie pot zbierający mu się kroplami na czoło.
— Właśnie pan Horyłło — mówił mi — przerwała zmieszana wdowa.
— Pan Horyłło nie może nic doradzać w tej sprawie, do której sam jest zamieszany — odparł zimno adwokat — uczyniliśmy albowiem ważne odkrycie, utajonego testamentu zmarłego męża pani.
— Testamentu mego męża? — pochwyciła kobieta, wzruszona tym wyrazem — oh! on był tak dobry, on myślał o nas do ostatniej chwili, przeczuwałam to. I gdzież znajdował się ten testament.
— Niech pani zapyta o to pana Horyłłę — wyrzekł prawnik z mimowolnym szyderstwem.
Skalska w niewinności swojej gotową była to uczynić, i już zwracała się do zacnego opiekuna, gdy ten zerwał się z miejsca.
— To fałsz, potwarz — zawołał niespokojnie — kuzynka wpadłaś w złe ręce, ostrzegam cię, chcą nas widocznie poróżnić, więc nie mam tu co dalej robić.
Probował się tym sposobem przynajmniej wycofać się z honorem, ale Konrad chłodny i nieubłagany, zaszedł mu drogę.
— Tłómaczysz się pan przedwcześnie — wyrzekł — ja nie sformułowałem jeszcze żadnego zarzutu, przecież nie mam potrzeby ukrywać się z czemkolwiek; gram otwarcie, pan wiesz najlepiej gdzie był ten testament, gdyż go utaiłeś rozmyślnie.
Wdowa załamała ręce z okrzykiem zgrozy.
— Pani — mówił dalej Konrad, zwracając się do niej — mam nadzieję iż rozplączę nić opasującej cię intrygi, mam nadzieję iż tobie i dzieciom powrócę wydarty majątek, los sprzyjał mi widocznie, nadspodziewanie, przyszedłem uwiadomić cię o tem.
Horyłło nie czekał końca tej rozmowy, niweczącej ostatnie jego nadzieje. Wyszedł nie żegnany przez wdowę, dla której fakt utajenia przedśmiertnej woli męża, równał się najcięższej zbrodni.
— Boże! — zawołała ze zgrozą — i ten człowiek był opiekunem moich dzieci!
— Był nim na mocy podstępu; mąż twój pani w ostatniej woli swojej wyraźnie wykluczył go od rady familijnej nawet, i miał sto razy słuszność, on jest niezawodnie wspólnikiem Herknera, jeśli prawnie dowieść mu tego nie zdołamy, fakt ten zdobywa moralne przekonanie.
Pani Skalska słuchała go w osłupieniu; niegodziwość której stała się ofiarą, przechodziła jej pojęcie, świat intryg, fałszów i podstępów przerażał ją jak jaskinia drapieżnych zwierząt, przeciw którym czuła się zupełnie bezbronną. Spoglądała na Konrada z wdzięcznością i trwogą aż wybuchnęła ze łzami:
— Jak ja panu mam okazać wdzięczność moją, jak dziękować, bez pana cóżby się z nami stało, w jakichże byliśmy rękach.
— Pani, nie uczyniłem nic dotąd, a przynajmniej mało — zawołał Konrad.
— Dla czego — ciągnęła dalej wdowa — istnieją na świecie bezbronne niedołężne kobiety jak ja? i ludzie niegodziwi co je oszukują.
Dotykała ona w ten sposób po swojemu palącej społecznej rany, na którą przecież nie dostrzegła lekarstwa.
— Zapominasz mamo — wtrąciła Hortensya, mieszając się poraz pierwszy do rozmowy, której była świadkiem — iż pomiędzy ludźmi, są szlachetni i zacni jak pan Dalecki.
Konrad skłonił się młodej dziewczynie.
— Będę się starał — wyrzekł — zasługiwać zawsze na dobrą opinię pani.
Ale nie przedłużał rozmowy, którą widocznie Hortensya rozpocząć chciała; te kobiety i ich poziom moralny, nie odpowiadały mu zupełnie, mógł im być użytecznym, wydźwignąć z położenia w jakiem się znajdowały, powrócić stracony majątek, ale zbyt późno było zwracać uwagę wdowy na niedobory które skazały ją być koniecznie ofiarą chciwości ludzkiej; Hortensya zaś wydała mu się żywym wcieleniem pretensyonalnej i zadowolonej z siebie miernoty.
Byli to ludzie wręcz przeciwnych sobie światów, spotykający się przypadkiem i prócz łączącego ich interesu, nie mający zgoła nic wspólnego. Różnicy tej Hortensya nie była w stanie dopatrzeć ani zrozumieć i dla tego spoglądała z pewnym żalem na oddalającego się adwokata, kiedy on porównywał dwie siostry tak mało do siebie podobne.
Rzeczywiście Stanisław miał słuszność; kształcenie Ksawery okazało się bardzo wdzięcznem zadaniem. Dziewczyna obdarzona bystrą intelligencyą, pracująca z zapałem i nieodrywana od nauki żadną inną myślą, rozwijała się jak kwiat w przyjaznych warunkach, czyniąc na każdem polu szalone postępy zdumiewające nawet jej nauczycieli.
Powoli też znikła chorobliwa bladość jej cery, apatya ruchów przekształcała się w swobodną żywość, z jaką dopełniała ochotnie rozlicznych obowiązków. Ksawera wstając razem ze słońcem, znajdowała czas na wszystko; ona dopomagała matce w gospodarstwie domowem, utrzymywała ład w mieszkaniu które za jej staraniem wyglądało skromnie ale schludnie. Ruch fizyczny rozwijał jej ciało, jak wiedza rozwijała umysł, utrzymując pomiędzy jednem a drugiem czerstwą równowagę.
Przez kilka miesięcy urosła znacznie, kibić jej się wypełniła, rysy zaokrągliły. Jak motyl co wykluwa się z gąsiennicy, tak ona z dziecka przeistaczała się w kobietę, tem piękniejszą, im mniej sama zwracała na siebie uwagę. W własnem przekonaniu, ona była zawsze tą brzydką, niezgrabną Ksawerką, nad którą matka z przyjaciołkami, tak często za dni dostatku, ubolewała z tego powodu.
Tym czasem ciemna jej płeć nabrała przezroczystości, a szeroko rozwinięte czoło zdawało się skupiać światło i panować nad twarzą jak kopuła z kości słoniowej. Bogate włosy zwieszały się nad niem gładko rozdzielone okrążając delikatny owal twarzy, niby czarne strumienie połyskujące gdzie niegdzie szafirową barwą. Oczy płonęły zapałem, lub też mroczyły się głębokiemi myślami, wówczas najczęściej opuszczała na nie białe powieki, a długi cień jedwabnych rzęs, słał się na lica, czyniąc ją może piękniejszą jeszcze, niż kiedy patrzała wprost przed siebie, niezmąconym wzrokiem. Pąsowe usta gotowe były zawsze do uśmiechu, w którem przebijało się zdrowie ducha. Nietylko intelligencya Ksawery wzrastała w tym świecie, w któren ją rzucił wypadek, zaczerpywała w nim hartu siły, odwagi i wytrwania, nauczyła się przyjmować podobnie konieczności życia, i wysnuwać pasmo szczęścia w głębi własnej piersi, zrozumiała że każden człowiek jest autorem swego losu, i może urobić go z dni szczęścia, lub z dni nędzy; pojęła te wszystkie proste i jasne prawdy życia, które pomimo to tak trudno torują sobie drogę wśród świata, zagłuszone fałszywą mądrością jego.
Wiedza stała się dla niej nieskończoną skarbnicą uciech, z której czerpała nienasycona i pragnąca zawsze. Życie Kazimiery nabrało przez nią większego uroku, ona jak matka czuwała nad tym duchem rozwijającym się tak zdrowo i jasno. Jej ciche ściany nakształt oazy przygarniały rozbitków losu.
Stanisław tutaj tylko oddychał swobodnie, tutaj czerpał siłę na zniesienie strasznego położenia w którem mógł tylko bezczynnie wyczekiwać gromu mającego kiedyś niechybnie uderzyć.




Procedura sądowa ma swoje konieczne zwłoki; Herkner naradzał się z prawnikami i stawiał przeszkody jej rozwojowi. Była to walka cicha ale stanowcza, w której ważyły się losy dwóch rodzin.
Zresztą w domu kapitalisty pozornie nic się nie zmieniło, życie tych trojga ludzi związanych wspólną dolą, krwią i miłością nawet upływało każde z osobna jednostajnym trybem; Herkner cały czas wolny od tajemniczych interesów przepędzał samotnie w swoim gabinecie. Ulubiony ogród stracił dla niego powab, niepokój myśli nie pozwalał mu się zajmować hodowaniem roślin. Siedział najczęściej przed biurkiem, przygnębiony dojmującą troską.
Anna jak zwykle połowę życia siedziała w kościołach, ze zwykłą gorliwością uczęszczała na nabożeństwa właściwe każdej porze roku, na doroczne odpusty odbywające się we wszystkich na przemian parafiach, nie opuściła żadnego głośnego kazania, ale pomimo to Bóg widocznie odmawiał jej łask uporczywie żebranych; syn pozostał nieugiętym w zasadach, i zamiast skłaniać się ku zamiarom matki, unikał starannie, każdej poważniejszej z nią rozmowy. Zresztą był on coraz bardziej milczącym, coraz bardziej bladło mu czoło i krajało się bruzdami smutku i troski, jak gdyby tłoczył go jakiś ciężar niewidzialny.
Życie to trwogi i wyczekiwania wypadków które koniecznie nastąpić musiały, było dla niego nieustanną męczarnią, tem sroższą iż niepodobna mu było śledzić fazy procesu, jakiego ostateczny wypadek aż nadto przewidywał. Wyczerpywało ono powoli siły jego przewidywaniem śmiertelnego ciosu zawieszonego nad głową ojca. Atmosfera rodzicielskiego domu przepełniona złowrogiemi przeczuciami tłoczyła mu piersi jak atmosfera przedburzna, i kto wie czy byłby w stanie wytrzymać te co chwilne męczarnie, gdyby w życiu jego nie zaświecił promień nowy, z dniem wejścia w progi Kazimiery.
Piersi jego ściśnione nieufnością, zmrożone zawodem, oddychały tam swobodnie, a nauka Ksawery przyjęta jak obowiązek, powoli mieniła się w niewysłowioną rozkosz.
Pomiędzy nauczycielem a uczennicą zawiązała się nieustanna wymiana myśli, ona odgadywała co Stanisław chciał jej powiedzieć, on miał się na ciągłej baczności, by stanąć równie wysoko jak jej pojęcia. Tym sposobem oboje byli sobie dźwignią i bodźcem, podnosili wzajem swój poziom moralny, i nie wiedząc o tem wzajem, byli dla siebie światem całym.
Uczucie to było utajone, nieświadome im samym, ale potężne jak miłość w czystych nieskalanych sercach. Dla niej jednoczyło się ono z żądzą wiedzy, dla niego z pojęciem wszystkiego co wzniosłe i szlachetne. Ona miała dla niego cześć i ufność bez granic, on wierzył że w jej sercu była prawda tylko, że dumne usta pogardzały fałszem i nie zdołałyby go nawet wymówić.
Dotąd jednak nie sformułowali sami sobie myśli i uczuć tlejących, dotąd wzrok ich spotykał się swobodnie, a przy powitaniu dłoń nie drżała w dłoni. Tylko czuli się oboje szczęśliwi błogością nieokreśloną pierwszego uczucia. Szczęśliwi tem więcej że świat nie wmieszał pomiędzy nich żadnych fałszywych zasad i konwencyonalnych pojęć, że atmosfer w której oddychali oboje, była atmosferą ciszy, prawdy i spokoju.
Oni nie wiedzieli o tem oboje, że ogół skarłowaciały, usiłując podciągnąć wszystko pod swój poziom, wykluczył z życia szlachetne pierwiastki, i nadał im nazwę Donkiszotowskich zapałów, nie wiedzieli że najwyższe rozkosze duchowe nie miały prawa obywatelstwa na świecie, nie wchodziły w program użycia ludzi, co pojąć ich nie byli w stanie.
Nie wiedzieli że miłość uchodzi za mrzonkę, w którą bawić się mają prawo jedynie dzieci i szaleńcy. Nie wiedzieli o tem wszystkiem, a gdyby i wiedzieli, to nie zmieniłoby wcale ich uczuć i poglądów. Dziećmi byli dotąd, a szaleńcami pod tym względem mieli pozostać na zawsze, bo mieli odwagę własne przekonanie uznać dla siebie za prawo stokroć wyższe, od przekonania ogółu, i nie dbać o nazwę jaką on im nadać może, byle byli w prawdzie względem samych siebie.
Tymczasem w cichości serc swoich, nauczyciel czcił i wielbił uczennicę, uczennica nauczyciela, nie domyślając się wcale że ich wzajemne uczucia przekraczały o wiele granicę czci i uwielbienia.
Konrad i Kazimiera zapewne lepiej od nich obojga, czytali w tych młodych sercach, ale szanowali ich ciszę, ich pogodę i zostawiali przyszłości rozwiązanie tej zagadki.
Lekcye codziennie odbywały się u Kazimiery, z wzrastającym zapałem. Ksawera wchłaniała w siebie niejako całą wiedzę Stanisława. On tłumaczył jej przeróżne zjawiska jakich widownią jest ziemia, woda i powietrze, tłómaczył życie powstające i rozwijające się coraz szerszym kręgiem, przechodzące przez najrozmaitsze fazy których chwila obecna jest jednem z przejawów, tłómaczył fakt każden, jako wypadkową rozmaitych danych, stanowiący dla każdej myślącej jednostki, zagadkę i rozwiązanie zarazem.
Lekcye te przechodziły co chwila doniosłością roztrząsanych kwestyi, zwykłe granice wykładanego przedmiotu, sięgały niejako do jądra wiedzy; lotny umysł Ksawery wyciągał z nich zasady i poddawał je krytyce Stanisława, a śmiałość jej poglądów, zdumiewała go wzajem. Gdy mówił słuchała go wlepiając w niego wzrok chciwy i głęboki, zapadając czasem w zadumę, jak gdyby chciała od razu zrozumieć i przyswoić sobie, każde usłyszane słowo.
— Nad czem tak zamyśliłaś się pani — pytał ją dnia jednego, widząc iż zasłoniła rzęsami źrenice i pozostała milcząca z czołem wspartem na dłoni.
— Nad czem — powtórzyła — porównywam to czem byłam dawniej z tem czem stałam się dzisiaj, dzięki panu, dzięki wam — dodała obracając się do Kazimiery, która przy drugim stole kończyła tłómaczenie jakiegoś pilnego artykułu.
— Pani byłaś zawsze taką samą — zawołał Stanisław — od dnia w którym cię poznałem.
Wstrząsnęła głową z wyrazem niewiary i zaprzeczenia.
— Nie, nie — odparła — ja o tem najlepiej sądzić mogę, dziś jestem swobodną i szczęśliwą, a wówczas łamałam się sama w sobie, jak ptak co bije skrzydłem o mury więzienia. I mimowolnie zapytuję, dla czego tyle istot ludzkich skazanych jest z konieczności na nieświadomość i ciemnotę. — Czy tak ma być zawsze?
— Postęp świata jest niewidzialny dla oczów naszych, a wiedza rozlewa się tak zwolna jak kropla wody wpadająca w morze, podnosi w nieobliczonym ułomku jego poziom, ale światło ogarnia świat coraz szerszym kręgiem, przebija się przez szczeliny. Jeśli to bardzo mało jeszcze w porównaniu z tem co być powinno, jest to dużo stosownie do tego co było.
— Mnie to nie zadawalnia — szepnęła dziewczyna — ja szukam przyczyny dla czego tyle milionów istot ludzkich jest wydziedziczonych, ze wspólnej skarbnicy wiedzy.
— Potrącasz pani o jedną z najważniejszych moralnych i życiowych kwestyi.
— I cóż ztąd, ja potrzebuję znaleźć na nią odpowiedź koniecznie — mówiła z pałającym wzrokiem.
— A jednak — odparł, patrząc na nią z zachwytem — nie znajdziesz jej pani; są abstrakcyjne zagadnienia, których rozwiązanie musimy zostawić niewiadomej przyszłości, do takich należy sprawiedliwość w jej absolutnem pojęciu. Ale kiedy patrzę na cudowną harmonię materyalnego świata, na te światy zawieszone w przestrzeni, równoważące obroty swoje, pomimo milionów mil odległości, pojmuję że, harmonia panować musi tam także, gdzie jej wzrok mój doścignąć nie może i widzę że wszechmądrość rządząca niemi, musi być także wszechsprawiedliwością.
— Pan mówisz śliczne rzeczy — zawołała — a jednak to abstrakcyjne pojęcie, nie może mnie zaspokoić, ani pocieszyć tych co cierpią.
— To też każdą nędzę podpadającą oczom naszem, powinniśmy starać się usunąć, jeśliby nawet nie wpływało na to uczucie, to z dobrze zrozumianego własnego interesu.
— Jakto? — spytała, nierozumiejąc go dokładnie.
— Ciemni i nieszczęśliwi są z konieczności szkodliwi społeczeństwu, które tem więcej ciepieć musi, im więcej takich członków posiada; każda nędza wytwarza właściwe sobie zabójcze miazmata, materyalne i moralne, jednym winniśmy grasujące epidemie, drugim stokroć szkodliwsze moralne zarazy. Gdy świat zrozumie to panno Ksawero, gdy pojmie w całej rozciągłości niebezpieczeństwa jakie sam sobie wytwarza, pracować będzie gorliwie nad zniszczeniem ciemnoty, która jest matką nędzy.
— Dla czegóż świat tego nie pojmuje dotąd?
— Stawiasz mi pani trudne pytanie, na które w ten sposób tylko odpowiedzieć mogę iż najtrudniej jest narysować prostą linię i zrozumieć proste prawdy życia.
— Mój Boże — szepnęła — a jednak to tak jasne, piękne i zrozumiałe.
— Bóg otworzył szeroko przed człowiekiem skarbnicę szczęścia, obdarzył go wzrokiem zdatnym objąć wszechświat umysłem mogącym pojąć i sercem ukochać to co pod zmysły podpada. Urobił go w ten sposób iż każde usiłowanie może stać się rozkoszą, a każden dobry popęd i uczynek powiększa władzę użycia, które prawidłowo rozwinięte coraz więcej znajdują pokarmu. Dla tego im więcej rozumiemy tem jesteśmy szczęśliwsi.
— O tak! — zawołała — to ja najlepiej wiedzieć mogę. Dotąd życie moje było ciągłą męczarnią, nie umiałam sobie z niczego zdać sprawy, a uparcie pytałam o wszystko. Nieraz wyrzucałam Bogu nędzę moją, wołając czemu rzuca na świat istoty bezużyteczne, śmieszne, cierpiące, mające inne potrzeby i pragnienia niż wszystko co je otacza. A kiedy zapytywałam o to, siostra śmiała się ze mnie, a mama gniewała się i mówiła iż Pan Bóg w ten sposób świat utworzył i na moje pytania niema odpowiedzi. Ja wówczas nie mogłam zgodzić się na to i obwiniałam w głębi ducha Boga o to czego zrozumieć nie umiałam.
— Panno Ksawero, ludzie zwykle wyrabiają sobie o Bogu, pojęcia zgodne ze stopniem swego rozwoju, a nawet przypisują mu swoje własne słabości, małostki. Dla tego wiedza odsuwa coraz dalej granice cudowności, mieszcząc ją nie w nadwerężeniu praw rządzących wszechświatem, ale właśnie w mądrości i prostocie tych praw, nie chwilowem mieszaniu się do działań ludzkich, ale przeciwnie w nadaniu im z góry tego kierunku że koniecznie złe każde w dobro przeradzać się musi. Dla tego też im wyższy umysł tem wyższe pojęcia. Bóg objawia się na wyżynach dla tych co mają wolę go szukać, a duch nasz jest jego kościołem.
Dziewczyna słuchała go ze złożonemi rękoma.
— Ja to czuję — wyrzekła zwolna — pan masz słuszność. Czemuż wszyscy tego rozumieć nie chcą?
Mówiąc to miała na myśli swój świat rodzinny, tak mało odpowiadający jej duchowym potrzebom.
Stanisław westchnął cicho, on także myślał o matce i ojcu, którzy kochali go nie tak jak on chciał i powinien był być kochanym.
— Panno Ksawero — szepnął — są rzeczy na które niema lekarstwa.
— Tak jest — odparła — czy pan rozumiesz to i także?
Gorący rumieniec wystąpił na twarz Stanisława, on nie mówił jej nigdy o swych drażliwych domowych stosunkach.
— Rozumiem aż nadto — szepnął.
— Więc — zawołała nieuważnie — jesteśmy w jednem położeniu!
— Nigdy panno Ksawero, nigdy, bądź o tem przekonaną nie możem być w jednem położeniu!
Powiedział to tak gwałtownie, dotknięty jakąś myślą bolesną, iż dziewczyna pochyliła głowę, a dwie łzy zamigotały na jej rzęsach.
— Widzę to — szepnęła — sprawiłam panu przykrość, ja nie chciałam tego uczynić wierz mi pan.
— Wiem o tem dobrze panno Ksawero, ale bądź spokojną, pani nie możesz sprawić mi przykrości.
Milczeli oboje ogarnieni niewysłowionem wzruszeniem, źrenice ich szukały i unikały się wzajem, na ustach plątały się słowa bezładne których wypowiedzieć nie mogli, czuli tylko wzajem że jakaś tajemnica leżała im na sercu, ale nazwy jej nie znali jeszcze.
— Pan jesteś tak dobrym — wybuchnęła wreszcie dziewczyna.
Nie mówiła ona tego co mówić chciała, tylko potrzebowała zwrócić się do niego ze słowem wdzięczności i zachęty.
— Ja nie wiem — odparł zmieszany — któżby nie był dobrym dla ciebie pani.
— Pan jesteś bardzo dobrym — powtórzyła z przekonaniem — pomimo to widzę często iż taisz jakiś smutek, a wówczas zaraz przychodzi mi do myśli czy jakim sposobem nie wiedząc o tem, nie stałam się jego powodem.
Były łzy w jej głosie, spoglądała na niego wymownemi oczyma, przeczuwając niewyraźnie iż miała w swoim ręku szczęście jego lub boleść.
— Nigdy, nigdy — zawołał — pani nie możesz wiedzieć czem jesteś dla mnie.
Był tak namiętny odcień w tych wyrazach iż Ksawera uczuła płomień rumieńca występujący jej na lica.
— Jestem — wyrzekła nieśmiało — najwdzięczniejszą uczennicą, a pan najlepszym nauczycielem, chciałabym pana słuchać zawsze we wszystkiem.
— Nie długo panno Ksawero, nie będę cię miał nic do nauczenia.
Spojrzała na niego z wyraźnym przestrachem.
— Dla czego?
— Czynisz pani tak szybkie postępy, iż co dzień zmniejsza się oddzielająca nas przestrzeń; jak się zrównamy będę musiał złożyć przed panią broń i powagę nauczyciela.
Uczuła iż w tych słowach przebijał się smutek, a myśl w nich zawarta ścisnęła jej serce.
— A cóż ja pocznę wówczas? — zawołała.
Ale on nie odpowiedział i umilkli przejęci oboje jednakową trwogą rozstania, która poraz pierwszy nasunęła im się wyraźnie.
— Panie Stanisławie — wyrzekła znowu — uczyłeś mnie zawsze iż nie trzeba zawczasu martwić się smutną przyszłością, więc nie myślmy o tem co jeszcze jest tak odległe.
— Więc pani także przyszłość tę nazywa smutną? — zapytał.
— Czy pan wątpisz o tem — zawołała rozżalona — ja nie zasłużyłam na to.
Znowu była cisza przerywana tylko biciem tych dwojga serc młodych, cisza pełna tajemniczej trwogi i rozkoszy. Stanisław opamiętał się pierwszy.
— Nim jednak ten czas nastąpi — wyrzekł z przymuszonym uśmiechem — powróćmy do naszej lekcyi od której odbiegliśmy za bardzo daleko.
— O tak, powróćmy do lekcyi — powtórzyła Ksawera.
Ale pomimo szczerej chęci uczennicy i nauczyciela, lekcya nie szła. Czy dla tego iż oboje rozstroili się tą rozmową, czy też lękali się pilnością swoją zbliżyć ową katastrofę przerwania wspólnej pracy, która nasunęła im się na myśl, dość że co chwila zapadali w zadumę, aż upłynęła godzina przeznaczona.
Dnia tego rozstali się z rumieńcem na twarzy, i dziwnym niepokojem w oku, a gdy odszedł Stanisław, Ksawera długi czas pozostała milcząca z twarzą wspartą na dłoni, ale czoło jej było poważne i zamyślone, na ustach błąkał się niewyraźny uśmiech, może nadziei? może przeczucia szczęścia?
Kazimiera spojrzała na nią łagodnie, ale o nic nie pytała, szanowała tajemnicę dziewiczego serca, nie tkniętą jeszcze słowem żadnem, nie sformułowaną wyraźnie w jej własnej piersi.




Było to rano jeszcze; Konrad którego dzień zaczynał się wcześnie bardzo, pracował już przy swoim biurku, gdy do drzwi jego zadzwoniono gwałtownie, a w progu ukazała się niebawem wysoka i charakterystyczna twarz Walnerowej.
Od chwili zerwania pożyczki której przewodniczył prawnik, nie miał z nią żadnych stosunków, dla tego też te niespodziane odwiedziny zdziwiły go niezmiernie, zrozumiał jednak że coś bardzo ważnego mogło jedynie sprowadzić do niego starą krewnę, ale zarazem że owe coś nie było wcale dla niej pomyślne, bo twarz jej zdradzała nadzwyczajne wzburzenie.
Na ten widok młody człowiek powstał spiesznie.
— Moja babko — zawołał — cóż to się stało?
Walnerowa potrzęsła głową.
— Oj stało się — powtórzyła — Bóg mnie skarał żem ciebie nie posłuchała.
Konrad uśmiechnął się mimowoli, idea Boga wmieszanego w prawne zatargi, pożyczki, procenta, wydała mu się komiczną, ale kobieta wytłómaczyła sobie opacznie ten uśmiech.
— Śmiej się, śmiej — wyrzekła — masz słuszność, nie chciałam ciebie słuchać i wpadłam w ręce łotrów.
— Niestety widziałem to.
— Tak, widziałeś i ostrzegałeś, nie mogę mieć do ciebie pretensyi tylko do samej siebie; ale cóż ztąd, oni mnie zgubili.
Mówiąc to załamywała swe kościste ręce, trzęsąc głową cała wzburzona.
— Siadaj moja babciu — wyrzekł adwokat — i opowiedz jak się stało.
— Więc ty nic nie wiesz na prawdę?
— Nic, daję ci słowo — odparł dumnie — nie wypadało mi więcej dowiadywać się od obcych o twoje interesa.
— Otóż to nieszczęście — zawołała stara kobieta — otumanili mnie na nic jakeś się odsunął.
— Przyznaj babciu sama, iż nie mogłem inaczej uczynić.
— Tak, tak, wy młodzi macie swoją ambicyę, wiem o tem. Ale tymczasem ja wpadłam w śliczne ręce. Jak zaczęli mnie namawiać i namawiać, tak oddałam cały kapitał Józefowi Sumskiemu.
— Józefowi Sumskiemu — powtórzył Konrad — czy temu co się niedawno ożenił?
— A temu, czy znasz go?
— To mój szkolny kolega, i ty babciu pożyczyłaś mu twoją summę?
— Pożyczyłam, pożyczyłam, otumanili mnie, procent nie zły, majątek ładny, pierwszy numer hypoteki!
— Hypoteki! — zawołał Konrad — ależ nie ma żadnego tytułu własności.
— Więc i ty wiedziałeś o tem, o mój Boże! czemuż oni ciebie odsunęli!
— O tem wiedzą wszyscy; Józef Sumski w skutek ożenienia poróżnił się z rodzicami, a ponieważ zbytkami zniszczył majątek, ojciec odebrał mu nawet ostatecznie jego administracyę.
— A ja szalona, pożyczyłam mu czterdzieści tysięcy.
— Wszak mówiłaś babciu, iż pożyczyłaś na hypotekę?
— Tak jest, na pierwszy numer hypoteki u rejenta.
— W takim razie summa straconą być nie może.
— Czy doprawdy? ależ ojciec Sumskiego zaprotestował przeciw tej pożyczce, która go nie obowiązuje.
— A rejent?
— Rejent działał w dobrej wierze, Sumski przedstawił rekognoscentów.
— A ci?
— Nie mają grosza przy duszy.
— Wiesz babko to szczególna sprawa.
— Oh! — zawołała ze łzami kobieta — po co ja tu jestem wmieszana!
— Uspokój się babciu, summa ta koniecznie zapłaconą być ci musi, pożyczyłaś ją według wszelkich form prawnych, i nie ty ją stracić powinnaś. Józef Sumski dopuścił się fałszerstwa na nim więc naprzód ciąży wina i odpowiedzialność.
— Ale kiedy on nic nie ma.
— Tu chodzi o jego imię, honor, dobrą sławę, znałem go dawniej, był to uczciwy chłopiec.
Stara kobieta trzęsła głową.
— Pytałam się o to — wyrzekła — był uczciwym dopóki się nie ożenił, ale żona wyrzuca pieniądze oknami i drzwiami, a piękna jak szatan, i on ją kocha. Alboż ty nie wiesz Konradzie ile to ludzi ginie przez takie kobiety?
Fakt ten zdarzający się codziennie był w istocie swojej nie zrozumiały dla młodego prawnika, nie pojmował on miłości, nie opartej na szacunku.
— W każdym razie — zawołał — Sumski ma ojca, którego jest jedynym synem, on nie może gubić go w ten sposób.
— Żona poróżniła go z rodzicami — wyrzekła Walnerowa — bo ci wcale nie pozwalali na jej zbytki.
— To nic, ja muszę przekonać się jak sprawa stoi; nie wierzę by tutaj dojść mogło do głośnych skandalów.
— Oby cię Bóg natchnął moje dziecko — mówiła stara kobieta rozczulona — ja dawno już przypuszczałam że wpadłam w złe ręce, bo jak tylko oddałam pieniądze, Ozorski który co dzień przychodził do mnie na kawę i na maryasza, zaczął się od niej wymawiać, później spotkałam go na ulicy, wcale inaczej wyglądał niż wówczas u rejenta i ubrany był inaczej, a mnie mijał zdaleka, niby nie poznając. Ale ja mam chwała Bogu jeszcze dobre oczy! To zakorciło mnie zaraz, chciałam go zaczepić i zapytać co się stało z jego mieszczańską kapotą, tylko wpadł mi do sklepu, a ztamtąd w głąb domu i zniknął jak kamfora. Wówczas pomyślałam że ze mną coś źle być musi, i chciałam przyjść do ciebie.
— Czemuż nie uczyniłaś tego babciu?... byłaby się może prędzej i po cichu rzecz cała wyjaśniła.
Stara kobieta wyciągnęła do niego rękę.
— Bo widzisz Konradzie, postąpiłam źle względem ciebie, czułam to dobrze, i dopiero teraz w tej ostateczności zapomniałam o wszystkiem innem.
Mówiła to z rodzajem skruchy.
— Nie troszcz się zbytnio moja babciu.
— Ha — odparła — troska byłaby daremną, jeśli summę tę przyjdzie mi stracić, pomyślę że to słuszna kara, bo ja powinnam ci była wierzyć Konradzie.
— Prawda — wyrzekł z prostotą — ale nie mówmy o tem co było, wracaj spokojnie do siebie babciu, a ja pójdę zająć się twoim interesem.
— I przyjdziesz powiedzieć mi co się stało — nalegała Walnerowa, którą widocznie frasowała długa nieobecność u niej stryjecznego wnuka.
— Przyjdę.
— No niech że cię Bóg błogosławi.
Walnerowa widocznie nie należała do zbyt czułych, przecież postępowanie Konrada budziło w niej jakieś struny dawno zamarłe.
Zeszli razem ze wschodów i rozdzielili się na rogu ulicy, ona wróciła do swojej kamieniczki na Starem Mieście, on poszedł prosto do Sumskiego.
Dzień nie zaczął się jeszcze dla młodej pary w Angielskim hotelu, Konrad omylił się co do godziny, raz i drugi musiał powracać, zanim wpuszczonym został, do eleganckiego apartamentu zajmowanego przez swego szkolnego kolegę.
Na stole stała przygotowana herbata, Józef w rannem ubraniu, wyraźnie oczekiwał na żonę, nie gotową jeszcze, bo w drugim pokoju słychać było szelest poruszanych sukien, a on oglądał się niecierpliwie za każdem ich zbliżeniem, jak gdyby ciążyły mu minuty spędzone bez Teodory.
Niespodziana wizyta Konrada, nie zrobiła na nim wrażenia, poznał go natychmiast i powitał z dawną serdecznością, nie pytając wcale o powód odwiedzin.
— Od czasu jak się ożenił i prowadził świetne życie w Warszawie, przyzwyczaił się widzieć ludzi garnących się do siebie. Nie był dość fizyonomistą, by wyróżnić od nich Konrada.
— Józefie — wyrzekł Konrad — przyszedłem do ciebie z interesem ważnym.
Czoło Józefa spochmurniało nagle.
— A tak — odparł — jesteś adwokatem, słyszałem o tem. Wypij z nami herbatę, przedstawię cię Teodorze, a potem powiesz mi o co chodzi.
— O rzecz bardzo ważną — pochwycił Konrad, chcąc się wymówić od zaproszenia Józefa.
Ale zanim zdołał powiedzieć więcej, usunęła się portyera od przyległego pokoju i ukazała się Teodora. Ta kobieta która wymaganiami swojemi doprowadziła męża do moralnego upadku, i postawiła nad brzegiem przepaści, wyglądała tak spokojnie i niewinnie, jak gdyby życie ich obojga płynęło jednostajnym potokiem, wśród samych kwiatów.
Ranne ubranie jej złożone z misternych haftów, koronek i batystów obwiewało ją, niby mgłą przezroczystą, co kryła i ukazywała na przemian prześliczne kształty toczonej kibici. Czarna koronka zarzucona na zwoje ognistych włosów, gasiła ich kolor zbyt wyraźny przy dziennem świetle, i podnosiła przezroczystość płci, złożonej prawdziwie według wyrażenia poetów z róż i lilii. Zresztą na ustach jej tkwił uśmiech zadowolenia, bezmyślny uśmiech, jaki spotyka się u tych tylko, co nie pojmują burz życia, lub u tych którzy odrzucili tę świadomość, i postawiwszy sobie za cel jedyny użycie, jakim bądź kosztem, patrzą bez serca i sumienia, na cudze śmiertelne walki.
Czoło Teodory było gładkie jak marmur, żadna troska, żadna myśl przykra widocznie przez sen nawet nie zamąciła spokoju jej ducha.
Szła ku mężowi olśniewając go samym widokiem swoim, gdy tymczasem źrenice skośnem spojrzeniem obejmowały nieznaną postać prawnika, z ciekawością właściwą zalotnicom.
— Teodoro, pan Konrad Dalecki, adwokat, mój dawny szkolny kolega — mówił Józef przedstawiając żonie prawnika.
Kobieta skłoniła się z tym wdzięcznym uśmiechem jaki miała zawsze, i dla każdego na zawołanie. Poczem spokojnie przeszła do stolika z herbatą, przy którym zajęła zwykłe miejsce, nie zwracając pozornie więcej uwagi na Konrada.
— Doprawdy — wyrzekł prawnik — nie chciałbym państwu przeszkadzać, ale interes który mnie tu sprowadza, jest ważny i gwałtowny.
Oczy Józefa zwróciły się na Konrada, z tym gorączkowym wyrazem, jaki cechuje niespokojne sumienia, a żona jego ściągnęła pogardliwie ramiona, jakby pytając z jakiego świata pochodzi ten człowiek, co wszczyna przy niej podobne przedmioty.
— Ah! — wyrzekła tłumiąc umyślne ziewanie — te rzeczy do mnie wcale nie należą.
— Mylisz się pani — odparł Konrad — ja sądzę iż to co obchodzi Józefa, to od czego zależy przyszłość jego cała, i panią także obchodzić musi.
— Naturalnie, obchodzić mnie musi, tylko ostrzegam z góry, iż na interesach nie rozumiem się zupełnie.
Słowa jej sprzeczały się z wyrazem twarzy, ze spokojem ruchów i głosu, gdy niosła do ust filiżankę z herbatą, nie patrząc nawet na znękaną postać męża.
— Konradzie — szepnął Józef — pomówimy potem.
— Dobrze, ale czy wiesz że ojciec twój przyjechał, czy się z nim widziałeś?
Te proste wyrazy wywarły wpływ niespodziany na Józefa, nogi pod nim zadrżały, zachwiał się i padł na krzesło, podnosząc rękę do czoła, jak gdyby nie wiedział co ma począć, a wzrok jego pełen przerażenia, przechodził od żony do prawnika.
Może tu i tam szukał daremnie ratunku, przed strasznym losem jaki sam sobie zgotował.
— Jak widzę — zawołała rozgniewana tą małą sceną kobieta — przeszkadzam panom, odchodzę.
Powstała prostując wyniosłą kibić, a białe fałdy jej długiej sukni, zaszeleściały i poruszyły się falisto, muskając Józefa.
— Teodoro — szepnął błagalnie, zaledwie słyszanym głosem — mój ojciec przyjechał.
Ona przygryzła wilgotne usta.
— I cóż ztąd — odparła wlepiając w niego źrenice, które w tej chwili błyszczały tłumionym gniewem.
— Nic, nic, nie odchodź mnie przez litość — mówił na wpół przytomny, chwytając jej ręce i przykładając je do skroni, na które zimny pot wystąpił kroplami — ja ciebie jedną mam na święcie.
— Dziecinny jesteś Józefie — szepnęła chłodno, nachylając się nad nim, i patrząc z pewnem zdziwieniem, na jego zmienione rysy.
— Widzisz pani — wtrącił Konrad — jak bardzo męża obchodzą wiadomości, jakie mu przynieść musiałem, czy nie zechcesz ich wysłuchać.
Kobieta rzuciła mu jedno z tych zjadliwych spojrzeń, w których odbija się głąb duszy, przeczuwała w nim nieprzyjaciela, pojmowała niewyraźnie, iż są ludzie zostający zupełnie po za obrębem jej czarów, i że właśnie miała z jednym z takich do czynienia.
Nie była ona wcale tak nieświadomą w rzeczach tyczących się materyalnej strony życia, jak to o sobie mówiła; tylko stosownie do okoliczności znała i ignorowała na przemian wiele rzeczy. Poznawszy stan majątkowy męża, pojęła doskonale iż to starczyć nie mogło na życie jakie wieść chciała, znalazła więc zaraz na podorędziu wybieg dziecinny nieświadomości, bo jakżesz inaczej żądać mogła niepodobieństwa.
Tę rolę jednak wypadało jej utrzymać do końca, a niegrzeczne naleganie Konrada, krzyżowało jej plany, więc pomijając go zwróciła się do męża, z prześliczną minką pełną naiwności.
— Czy ty chcesz koniecznie Józiu, bym słuchała tych waszych nieznośnych rozpraw, które mnie tak nudzą. Wszak muszę się ubierać, mamy pojechać na spacer.
Przez ten czas Józef odzyskał trochę panowania nad sobą, a na myśl o tem czego żona dowiedzieć się mogła, włosy prawie powstawały mu na głowie.
— Idź, Teodoro — odparł smutnie głosem w którem dźwięczało ostateczne zniechęcenie, idź ubieraj się — a ładnie — dodał ze słabym uśmiechem, wymuszonym gwałtem dla jej uspokojenia.
Nie dała sobie tego dwa razy powtórzyć, i wesoło wybiegła z pokoju. Mężczyzni zostali sami. Chwilę trwało milczenie, wreszcie Józef pochwycił gorączkowo za ramię prawnika, i patrząc bystro w oczy jego, zapytał:
— Z czem przychodzisz? co ty wiesz?
— Wszystko — odparł zwolna Konrad.
— Wszystko — jęknął Józef przerażony brzmieniem tego wyrazu, tak strasznego dla winowajców, nie rozumiejąc jednak całej jego rozciągłości.
— Wszystko — powtórzył adwokat — przychodzę od Walnerowej, a ona wie że jest oszukaną.
Palący rumieniec wstydu, wystąpił na czoło Józefa i zeszedł szybko zostawiając po sobie bladość śmiertelną.
Nie tłómaczył się ani probował uniewinniać, miał dość poczucia uczciwości, by wiedzieć iż czyniłby to daremnie. Ta niema rozpacz nieszczęśliwego wzruszyła prawnika.
— Józefie — zawołał z żalem — i cóż będzie teraz?
On zwrócił na niego szklanny osłupiały wzrok, i milczał.
— Jak mogłeś to uczynić? — mówił dalej Konrad.
Nieokreślony uśmiech zarysował się na wargach męża Teodory, wskazał na drzwi po za któremi była, rozpaczliwym ruchem.
— Widziałeś — szepnął — jak ona jest piękną, nie umiałem jej nic odmówić, oto wszystko.
— Ależ ty zgubiłeś ją i siebie.
— Ją nie, ją nigdy, ona nie wiedziała o niczem, ona nie może odpowiadać za moje czyny.
— Ależ ty wierzyłeś przynajmniej w jej miłość Józefie?
— W jej miłość — powtórzył — ja nie wiem, wierzyłem w jej uśmiech, w jej uścisk.
W tych słowach było straszne potępienie dla Teodory. Mąż jednak nie zdawał się to rozumieć.
— Ona jest jak dziecko — mówił dalej — żąda każdego cacka jakie zobaczy tylko, nie pytając o jego wartość, słyszałeś ją sam.
— Józefie, Józefie, ty wziąłeś na siebie kierunek tego dziecka, ty powinieneś był prowadzić ją inną drogą, dziś ona sama wymawiać ci może, żeś tego nie uczynił.
— Albożeś ją nie widział, czyż nie jest dość piękna, by mieć wszystko czego zapragnie, nie chciała nigdy słuchać słów rozsądku, płakała kiedym w ten sposób do niej przemawiał, a jej oczy nie są stworzone do płaczu, ja go znieść nie umiałem.
— A jakże zniesiesz los który cię dzisiaj spotkać może, jak go zniesie ona?
Józef załamał ręce aż stawy zatrzeszczały.
— I wiedzieć — zawołał gorączkowo — że szczęście mego życia zależy tylko od kilku garści złota, a nie módz ich dostać!
Konrad mógł mu powiedzieć, iż szczęście podobne jest nietrwałe i zwodnicze jak użycie na którem się jedynie opiera, że człowiek może i powinien zapanować nad materyalnemi okolicznościami, a mając głowę i ręce, stworzyć sobie byt niezależny, ale Józef nie był w stanie go zrozumieć, chwila ta zresztą była źle wybraną do podobnych morałów, i stała groźną nieubłaganemi następstwami spełnionych czynów.
Patrzał więc smutnie na tę bezsilną ofiarę namiętności i fałszywych pojęć, wijącą się przed nim w uściskach rozpaczy.
— A mój ojciec — zapytał znowu Józef — mój ojciec z czem przyjechał?
— Czyż sądziłeś — odparł adwokat — że czyn twój na długo ukryć się może?
— Sądziłem że ukryje się dłużej, że będę miał czas uprzedzić go, przygotować lub w końcu przebłagać. Bo i dla czegóż on odmawia mi pieniędzy które posiada? dla czego odebrał mi zarząd majątku? dla czego zmusza mnie swoim uporem do....
— Nie kończ — przerwał mu prawnik — znasz ojca, wiesz najlepiej czemu i po jakich sprawach wyznaczył ci roczną pensyę, aż nadto wystarczającą na utrzymanie twoje i żony nawet.
Mówił to z oburzeniem, bo w tej chwili odzywały się w Józefie wszystkie złe instynkta; nie był to grzesznik żałujący swojej winy, ale śmiały łotr, uspakajający sumienie sofizmatami, i gotów dalej postępować na zgubnej drodze, na której stanął, byle mu się udało wywikłać z następstw pierwszego kroku.
— To co mi dawał jest niedostateczne — pochwycił Józef gwałtownie — każden ma prawo szukać szczęścia tam, gdzie go dla siebie znajduje.
— Tylko nie cudzym kosztem Józiu.
I znowu krwawy rumieniec oblał twarz męża Teodory.
— Ah! — zawołał, probując się usprawiedliwiać — wszak majątek ojca kiedyś moim będzie, a zresztą dla czegóż on się tak niesprawiedliwie uprzedził do mojej żony?
Konrad spoglądał na niego coraz zimniej i surowiej.
— Nie do mnie należy roztrząsać te fakta — odparł sucho — ani wykładać ci elementarne zasady uczciwości, miałem za obowiązek uprzedzić cię o tem co się wykrywa, jako dawny kolega, a nawet jako obrońca krewnej mojej Walnerowej; spełniwszy go odchodzę.
Powstał sięgnąwszy po kapelusz i zabierał się do wyjścia, nie podając ręki gospodarzowi domu, gdy ten rzucił się ku niemu.
— Ty mną pogardzasz? — szepnął.
Konrad milczał przez chwilę, bo nie mógł zaprzeczyć.
— A jednak — zawołał Józef — żebyś ty mógł zrozumieć co ja cierpię, co wycierpiałem dotąd....
W tej chwili pryskała maska sztucznego szczęścia, jaką gwałtem nakładał na twarz, w tych słowach wyrywał się okrzyk uciśnionego ducha, odrzucający krępujące go więzy.
— Atmosfera wśród której żyję dusi mnie, lękam się wszystkiego co mnie otacza, lękam się samego siebie, wzrok mój unika twarzy ludzkich, oh! ja byłem na co innego stworzony, nie jestem w stanie znieść tej ciągłej strasznej niepewności, czuję że mnie to wszystko zabija, powinieneś mieć przynajmniej litość nademną.
— I ty to mogłeś nazywać szczęściem — przerwał Konrad.
— W tym piekle Teodora tylko jest szczęściem mojem, kiedy patrzę na nią zapominam o świecie całym, kiedy....
— Pamiętaj — przerwał prawnik — że ona cię w to piekło wciągnęła, mów co chcesz ojciec twój ma słuszność, bez niej ty byłbyś innym, ty byłbyś szczęśliwym.
— Ja bez niej nie pojmuję życia — szepnął Józef — a jednak....
W tej chwili on czuł może iż ona to ciągnęła go do otchłani, odzywał się w nim instynkt zachowawczy, zgłuszony co chwila jej obecnością, jej uściskiem, lub podrażnieniem zazdrości.
— A jednak — kończył po długiej chwili — czuję także iż dalej żyć tak niepodobna.
Była to ostateczna spowiedź człowieka uznającego swoją słabość, nie mogącego się wywikłać z manowców w jakie się sam zapędził, czepiającego się jak tonący każdej silniejszej indywidualności. Teraz przesycony niezdrowemi wpływami jakie go otaczały, zwracał się do Konrada jak do zbawcy.
Ale nikt zbawionym być nie może, jeśli sam do tego nie przyłoży ręki; prawnik czuł to dobrze, więc słuchał urywanych zwierzeń Józefa, nie znajdując żadnego dla niego ratunku.
— I cóż ja mam począć? — pytał Józef, wlepiając w niego wzrok zmącony.
— Czy doprawdy żądasz rady mojej?
— Rady, rady, jeśli jest jaka.
— Rada jest zawsze na wszystko, gdy człowiek ma tylko wolę dźwignąć się z upadku.
Nieszczęśliwy mąż Teodory milczał, czuł zapewne jaką drogę wskaże mu prawnik, a wstąpić na nią nie miał siły.
— Czy nie rozumiesz mnie? — pytał Konrad.
— Mów wyraźnie — odparł głucho Józef.
— Krzywda uczyniona przez ciebie musi być nagrodzoną.
Józef roześmiał się gorzko.
— Zapewne — zawołał — ale czy wiesz że pieniądz ten rozszedł się od dawna, że w kieszeni mojej pustki, dłużnicy wołają na wszystkie strony o oddanie zaciągniętych pożyczek, a na to wszystko ja nie mam nic, nic zgoła; zrozumiesz łatwo iż pozostaje mi tylko w łeb sobie strzelić.
— Wiedziałem o tem że ci myśl podobna przyjść musi.
— Ha więc pojmujesz także iż nic innego uczynić nie mogę.
— Nie, tylko wiedziałem że nic innego uczynić nie zechcesz; ci co nie mają siły zmienić drogi swojej, nie umieją także znieść następstw win, ani nagrodzić zła spełnionego.
Józef słuchał go z zaciśniętemi zębami. Słowa te były nowe dla niego, w świecie wśród którego żył, nie mógł spotkać się z podobnemi, one budziły w nim jakieś drzemiące echa dawnych zasad i uczuć, przynosiły z sobą orzeźwiającą woń przeszłości, trzeźwiły go z tej niezdrowej a upajającej atmosfery zbytku i rozkoszy, co zabijała w nim wszystkie szlachetniejsze pierwiastki.
— Niestety — zawołał wreszcie — na złe jakie spełniłem niema lekarstwa.
— Mylisz się Józefie, przyszłość przed tobą może być długą bardzo.
— Przyszłość — powtórzył gorączkowo — mówmy lepiej o obecnej chwili.
— Ja nie mogę wierzyć, by ojciec twój był nieubłaganym, jesteś jego jedynym synem, on kocha cię.
— Nadużyłem miłości jego, a zresztą wiem jakie postawi mi warunki....
— Przyjąć je musisz, jakiekolwiek by były, niemasz innego wyboru.
— Oh! ja przyjąłbym wszystko przyjąłbym z wdzięcznością, tylko....
— Tylko co?
— Tylko nie o mnie jednego chodzi, Teodora nie przystanie nigdy na zmianę życia, na powrót na wieś, wszak błagałem ją o to przed zaciągnięciem tej nieszczęsnej pożyczki.
— Więc twoja żona nie pojmuje konieczności?
Józef spuścił głowę, bo całej myśli swojej nie śmiał ani wypowiedzieć, ani zgłębić samemu.
— To być nie może — mówił dalej Konrad — wszak tu idzie o ocalenie twojej sławy, o uczciwość, o wszystko co tylko człowiek może mieć świętego. Ja temu nie mogę uwierzyć, ty spotwarzasz swoją żonę.
— Ha! — zawołał namiętnie mąż — żeby ona to chciała zrozumieć.
— Ty musisz ją pociągnąć na drogę prawdy i rozsądku, lub być zgubionym przez nią, i stoczyć się do głębi przepaści nad którą stoisz.
— Tak.... masz słuszność, wiem o tem, a jednak....
Zawahał się jak gdyby nie śmiał wypowiedzieć wszystkiego.
— A jednak — powtórzył Konrad.
— Ja jej tego nie wypowiem nigdy, czuję to, olśni mnie swoim spojrzeniem, zamknie usta pocałunkiem, a ja przy niej jestem słaby, miękki, bezsilny jak dziecko.
— Przecież ty to musisz uczynić, obowiązek ten ciąży na tobie koniecznie, pomimo łez, spojrzeń i pocałunków, winieneś jej prawdę. Inaczej ona sama miałaby prawo wymówić ci później iż oddałeś ster łodzi waszej w jej dziecinne ręce i nie wskazał zbawczej przystani dopóki był czas jeszcze.
— Czyż sądzisz żem nie próbował. Ale w świecie co nas otacza któż dba o prawdę? Gdybyś miał litość nademną, powiedziałbyś jej to co mnie mówisz.
— Chciałem to uczynić, wyszła i zostawiła nas samych, a ja nie mam prawa jej się narzucać.
— Widzisz Konradzie — pochwycił Józef patrząc na drzwi, po za któremi znajdowała się Teodora — trzeba być dla niej pobłażającym, ona jest tak piękną.
Słowa te powtarzał nieustannie, jak gdyby w nich leżało uniewinnienie wszystkich przestępstw i zbrodni nawet.
— W takim razie piękność byłaby zgubnym darem, skoro służyłaby do zniżenia moralnej skali człowieka.
Ale Józef nie słuchał go więcej; ucho jego spragnione łowiło szelest sukni odzywający się przyległym pokoju.
— Oh! — szepnął przyciskając rozpacznie dłonie do czoła — gdybym ja mógł umrzeć w tej chwili, zasnąć patrząc na nią i nie obudzić się więcej nigdy, nigdy!
Jako żywy kontrast z tym beznadziejnym wykrzyknikiem, rozchyliła się portyera i przez nią wsunęła się na kształt złocistego promienia słońca głowa Teodory.
— Panowie jeszcze rozmawiają o nudnych rzeczach jak widzę — wyrzekła wesoło, cofając się przezornie — a więc do widzenia Józiu, jadę na spacer.
I już, już zniknąć miała za draperyą portyery, ale mąż pochwycił ją i zatrzymał prawie gwałtem.
— Zostań Teodoro! — zawołał — zostań, ty musisz wysłuchać!
Wysunęła mu się z rąk poprawiając misterny układ fałdów, nadwerężony jego uściskiem.
— Więc to się nigdy nie skończy ta wasza konferencya — mówiła probując wywołać uśmiech na zmienioną twarz Józefa. Ale przeciw zwyczajowi to nie udało jej się wcale.
— Ależ to nieznośne — zawołała, tupnąwszy drobną nóżką uzbrojoną złocistym obcasem — konie czekają zaprzężone, czas tak piękny, wiesz iż ten spacer ułożyliśmy wczoraj. I ciekawam na co ja tu jestem potrzebna. Może co trzeba podpisać?
— Nie pani, tutaj nie chodzi o podpis — zabrał głos Konrad przychodząc w pomoc Józefowi — mąż pani znajduje się w okropnem położeniu.
— Ty Józiu — szepnęła, nie pewna co ma uczynić.
— I pani jesteś tego przyczyną.
— Czy on upoważnił pana do powiedzenia mi tego? — spytała zrzucając na wpół maskę dziecinnej niewiadomości.
— Tak jest pani, prosił mnie bym wypowiedział to czego on nie ma odwagi wymówić.
Wsparła się łokciem o konsolę, ściągnęła ciemne brwi, i przez usta zaciśnięte gniewem, rzuciła mu to jedno syczące urywane słowo.
— Słucham.
Słowo to brzemienne było burzą, i przejęło Józefa dreszczem trwogi, ale Konrad niezrażony wcale mówił dalej:
— Mąż pani nie posiada majątku wystarczająco na życie, jakie prowadził dotąd.
— I cóż pana to obchodzi? — spytała dumnie — czy jesteś jego wierzycielem?
— Nie pani.
— A więc ciekawam jakim prawem...
— Zaraz to wyjaśnię: Józef wyczerpawszy swój kredyt i przyciśniony zbytkowemi żądaniami, jakie mu stawiałaś nie chcąc wejść w jego majątkowe położenie, dopuścił się fałszerstwa.
Być może iż Teodora domyślała się czegoś podobnego, nie sądziła jednak by ktoś miał odwagę wypowiedzieć jej to otwarcie, i przez chwilę wahała się co ma uczynić. Mogła rozszlochać się, dostać spazmów, lub zemdleć nawet, i przerwać tym sposobem brutalne zwierzenia adwokata.
Czuła jednak iż to wszystko nie zdolne było zmienić istniejącego położenia, które rysowało się dla niej wyraźnie, w tej krótkiej formule: „Józef był zrujnowanym do szczętu, wyciśniętym jak cytryna”, a tego żadne łzy i spazmy odmienić nie mogły, po cóż więc miała trudzić się odgrywaniem niepotrzebnej komedyi, w którą na domiar złego, ten spartański adwokat, gotów był nie uwierzyć wcale.
Zresztą owa katastrofa majątkowa, nie była dla niej żadną nowością, od dawna obliczała że do niej prędzej lub później przyjść musi, i zrezygnowawszy się na to, nie czekała ostatecznej chwili, by przygotować sobie środki ratunku.
Objąwszy wszystko lotem myśli, zamiast wybuchu jakiego się Józef spodziewał, wyrzekła lodowatym tonem:
— Czy pan mówisz mi to jako przyjaciel mego męża?
— Przedewszystkiem jako prawnik, i obrońca pokrzywdzonej strony.
— Więc zechciej mnie pan objaśnić, jakim sposobem ja jestem wmieszana w tę sprawę?
Bezczelność tego pytania, na chwilę zmieszała Konrada; po sposobie jakiem Teodora podkreśliła niejako wyraz ja, zrozumiał zaraz, iż ona już w myśli oddzieliła los swój od losu męża.
— Prawnie nie jesteś tu pani wmieszaną wcale — odparł — jeśli serce i sumienie twoje zostaje spokojne.
— Sąd o tem nie do pana należy — odezwała się wyniośle.
Józef słuchał ją z wzrastającem zdziwieniem; każde słowo Teodory odkrywało przed nim nowe, nieznane mu wcale strony jej charakteru, i to przejmowało go trwogą. Było to więcej i mniej niż się spodziewał, a w każdym razie wróżyło mu jakąś odmianę.
— Masz pani słuszność — wyrzekł Konrad — więc mam nadzieję iż pani zrozumiesz nowe położenie które podjąłem się odkryć i zastosujesz się do niego.
Kobieta raz jeszcze sprobowała spiorunować go olimpijskiem spojrzeniem pełnem chmur, iskier, burzy i piorunów, ale prawnik pozostał niezachwiany, nieporuszony, chociaż piękność jej potęgowała się tym wyrazem, przekształcającym zupełnie jej miękkie rysy.
— Nie zwykłam — odparła końcem ust — odbierać rad od nieznajomych, i uważam dalszą rozmowę za zupełnie zbyteczną.
Rzuciła mu pożegnalne skinienie głowy, jak królowa odprawiająca hołdowników.
— Teodoro — zawołał przerażony Józef.
Ale ona oczekiwała wyjścia Konrada, nie chcąc wyraźnie mieć go świadkiem dalszej rozmowy z mężem. Adwokat zrozumiał dobrze tę taktykę, uczuł zarazem że rola jego tutaj się skończyła, a nawet iż posunął ją zbyt daleko. Pozostawił ich samych.
— Teodoro — powtórzył Józef, nie mogąc wymówić nic więcej — Teodoro.
Była w jego głosie rozpacz, prośba, namiętność i pokora, ale ona tego wszystkiego dosłyszeć nie chciała i nie schodziła wcale z piedestału lodowatej powagi w jaką się uzbroiła, nie raczyła nawet obdarzyć go spojrzeniem.
— Oh! Teodoro — żebrał nieszczęśliwy — ty przynajmniej miej litość nademną.
Wzruszyła ramionami z wyrazem pogardy.
— I czegóż chcesz — szepnęła.
— Czego Teodoro? słowa z ust twoich, słowa miłości i przebaczenia.
Nie patrzała na niego, wzrok jej utkwionym był obojętnie, w przeciwległe okno, jak gdyby mąż i to co ją otaczało, nie obchodziło jej już wcale.
— Przebaczenia Teodoro — szeptał Józef — pamiętaj ja to wszystko uczyniłem dla ciebie, dla ciebie tylko.
— Oh! jeśli o to idzie, przebaczam ci chętnie.
— Przebaczasz mi, kochasz? — pytał z tłumioną namiętnością.
Teraz dopiero spojrzała na niego, ale wzrok jej chłodny nie odpowiadał bynajmniej gwałtownym słowom męża.
— Jakto? — zawołała.
— Gdyby mi tylko pozostała na świecie twoja miłość, mógłbym być jeszcze szczęśliwym.
— Ależ to niepodobna Józefie — odezwała się ze śmiechem w głosie, jaki budziła w niej ta myśl sama.
— Ha! — szepnął z rozpaczą — ty nie kochasz mnie, ty nie kochałaś nigdy.
Uśmiechnęła się wyraźnie tym razem i rzucając się na fotel, wyrzekła z zupełną swobodą.
— Porzuć ten ton tragiczny Józiu, on się na nic nie przyda, pomówmy raczej rozsądnie. Byłeś zawsze dobrym dla mnie, dla czegóżbym nie miała być szczerą.
Słuchał ją z załamanemi rękoma z oczyma wlepionemi w nią jak w jasną tęczę.
— Posłuchaj — wyrzekła — czy sądzisz że jestem stworzona do oszczędności i pracy, do noszenia kluczy, do rachowania się z kucharką?
— O nie, z pewnością nie.
— Czy potrafiłabym usiedzieć sama na miejscu szyjąc lub łatając podartą bieliznę domową.
— Nie Teodoro.
— Czy umiałabym w kuchni przypilnować lichego obiadu, na którego samą myśl czuję mdłości, piekąc sobie twarz przy ogniu i smoląc ręce?
— Nie, nie!
— Czy mogłabym chodzić piechotą, błocąc się i dźwigając obrzydliwe kalosze lub parasol?
— Nie moja droga.
Teodora parsknęła śmiechem.
— A więc widzisz sam — zawołała — że ja muszę być bogatą.
Jakkolwiek konkluzya ta przeprowadzoną była loicznie, i opartą na jego własnych wyznaniach, Józef przecież próbował protestować przeciwko niej.
— Ależ Teodoro, słyszałaś w jakiem znajdujemy się położeniu.
— Położenie twoje, nic a nic nie zmienia mego usposobienia. Oszukałam się idąc za ciebie, sądziłam że masz wielki niezależny majątek.
— Oszukałaś się, ty oszukałaś! — powtarzał nieszczęśliwy Józef, niezdolny jeszcze zrozumieć ją dokładnie — wszakże sama....
— Sama nie miałam nic i właśnie dla tego potrzebowałam bogatego męża — odparła cynicznie.
— Ja cię tak kochałem Teodoro!
Wzruszyła ramionami pogardliwie.
— Mój kochany, miłość to zbytek na który uboga dziewczyna pozwalać sobie nie może, to zaprowadziłoby ją prosto do nędzy. Chociaż młoda, poznałam dokładnie świat dzisiejszy. Widziałam kobiety skromne, kochające, pracowite, żałujące sobie na nędzną suknię, na kapelusz, na wstążkę. Czy myślisz że kto im za to powiedział choć, Bóg zapłać, że ich mężowie umieli cenić te skarby? Widziałam że padały pod ciężarem pracy i poniżenia, gdy oni tymczasem a często ich kosztem opływali we wszystko. I wówczas powiedziałam sobie, iż poświęcenie się nie opłaca, a szczęście domowe daleko prędzej oprzeć się może na wymaganiach i kaprysach, niż na cichej cnocie. Rolę tę odrzuciłam więc stanowczo z mego repertuaru, i nic nie zmusi mnie do jej przyjęcia, oświadczam ci to z góry.
— Ty nie kochałaś mnie Teodoro?
— Jeszcze raz miłość to zbytek na który mnie nie stać; a zresztą mój Józefie, zastanów się że dzisiaj rzecz ta wyszła z mody, nikt się już nie kocha. Jestem piękna, wiem o tem, ten rodzaj kapitału ma swoją wartość, wymieniam go na to czego mi brakuje; jest to jedyny rodzaj miłości jaki widziałam. Narzekania twoje są zupełnie daremne.
Mówiła to ze spokojnem zastanowieniem, i nie bez pozornej słuszności. Na świecie każden zazwyczaj dostrzega to co chce zobaczyć i sądzi go według normy złożonej w własnej piersi, bo fakta i ludzie mają stron kilka i tylko patrząc z wysoka wszystkie dojrzeć i zrozumieć można.
Teodora nie wzniosła się wcale do tego poglądu, nie miała o nim pojęcia i o to winić ją było niepodobna. Nikt nie nauczył ją iż po za pozorem kryje się istotna wartość rzeczy, iż użycie nie jest alfą i omegą bytu, iż szczęście znaleźć można bez zbytków i świetności.
Nikt nie nauczył ją wglądać w siebie, nikt nie rozwijał racyonalnie jej umysłu, nie nadał zdrowego kierunku intelligencyj, ani pokarmu wyobraźni. Więc skrysztaliły się w niej naturalnie owe powszednie pojęcia, owe utarte formuły kursujące swobodnie po świecie, pod opieką ogólnego uznania, a ponieważ dogadzały jej samolubstwu i próżności, wprowadziła je w czyn bez wahania, z rzadką konsekwencyą.
Na tego rodzaju istoty społeczeństwo nie ma prawa się skarżyć, są one bowiem loicznym wyrobem pewnego kierunku, i odpowiadają doskonale pewnej moralnej stronie jego.
Józef słuchał ją zdumiony, a ona mówiła dalej:
— Jestem kobietą mój kochany, nic więcej tylko kobietą, nie marzę o żadnej emancypacyi, nie myślę się zabijać o stopień uniwersytecki, ani starać o żadną produkcyjną pracę. Nie chowano mnie wcale do pracy, nie uczono nic pożytecznego, i nie mam o to żadnej do nikogo pretensyi, boby mi się to na nie wiele przydało. Kobieta nie jest nigdy równą mężczyźnie, jest jego panią albo niewolnicą; piękność daje panowanie skoro jest rozumnie użytą, naturalnie postanowiłam panować i używać, bo mam do tego niezaprzeczone prawo.
Wymawiając ostatnie słowa spojrzała w zwierciadło i zadowolona z własnego obrazu, ciągnęła dalej.
— Słyszałam nieraz jak mężczyźni gorszyli się zbytkowemi strojami kobiet, i śmiałam się z nich w duchu. Piękność jest dla nas kwestyą bytu, a strój jest naszym orężem, i cóż dziwnego że staramy się by był jak najdzielniejszym, iż wybieramy wszystko co wpada w oczy, co zdobywa uwagę, iż chcemy podobać się jakim bądź kosztem, a tego bez pieniędzy otrzymać nie można. Wy zajmujecie się tysiącznemi rzeczami, macie otwarte wszystkie drogi życia, dla nas pozostaje ta jedna: podobać się, podobać koniecznie, lub wieść żywot samotności, nędzy, zapomnienia, żywot na którego myśl samą, włosy powstają na głowie, a jaki nawet brzydkie i nieudolne nie mogą przyjąć bez szemrania.
— Teodoro! — zawołał coraz bardziej przerażony mąż — ty nigdy nie powiedziałaś mi nic podobnego!
Uśmiechnęła się wzruszając ramionami.
— Są to nasze tajemnice — odparła — tajemnice tak proste i łatwe do odgadnięcia, iż nie pojmuję jakim sposobem nie rozumiecie ich wszyscy, a jednak tak jest zazwyczaj. Zresztą panowanie kobiece opiera się zawsze na fałszu i pochlebstwie, powinienbyś to wiedzieć do dzisiaj, mój Józiu.
— Ty, ty Teodoro, pochlebiałaś mi.... oszukiwałaś!
— Zanadto literalnie bierzesz moje słowa, ale obiecałam być szczerą z tobą i jestem nią, pochlebiałam ci nieraz, a jeśli nie oszukiwałam, to z pewnością nie mówiłam ci zawsze tego co myślę, jak to czynię teraz.
Zakrył oczy rękoma, jak gdyby spostrzegł otwartą przepaść pod nogami, zaczynał zresztą pojmować że ta szczerość Teodory nie wróżyła mu nic dobrego.
— Powiadam ci to wszystko mój Józiu, ażebyś dobrze zrozumiał, iż w obecnych okolicznościach rozstać się musimy.
Wyrzekła to zupełnie spokojnie, jako loiczne następstwo całej rozmowy, ale mąż spojrzał na nią osłupiałym wzrokiem; pomimo wszystko konieczności tej on uznać nie chciał... nie mógł.
— Ty nie masz serca! — zawołał.
— A po cóż mi serce? dzisiaj serce w kobiecie zawsze jest zawiedzione i sponiewierane, to zadatek niepowodzenia.
— Oh! Teodoro, ty to mówisz tak spokojnie, tak chłodno, ja nie mogę wierzyć byś mówiła na seryo.
— Mówię spokojnie, bo tutaj żadna scena do niczego doprowadzić nie może, i tobie życzę tak samo uczynić, wszak nic nie zmieni istniejących faktów.
— Nic, to prawda — odparł z ponurą wściekłością — w nieszczęściu tracę wszystko, nawet ciebie.
Milczała czekając aż się uspokoi i przyjmie los nieuchronny, czekała cierpliwie, obracając około ręki złotą bransoletkę lub bawiąc się pierścionkami dla zabicia czasu.
Ale on nie był w stanie zgodzić się na utracenie kobiety, dla której poświęcił wszystko, potargał węzły rodzinne i zeszedł z drogi uczciwości; to co usłyszał nie rozczarowało go, nie zmniejszyło uroku Teodory, on kochał jej piękność tylko, a piękność ta jaśniała przed nim w całym swym tryumfującym blasku.
Miłość podobna najmniej zasługiwała na współczucie, przecież stała się ona ostatnim wyrazem tego człowieka, który patrzał na żonę wzrokiem pełnym rozpaczy.
— Więc cóż ty zamierzasz uczynić — pytał nie mogąc rozdzielić drogi swojej od niej.
— Ah! — odparła — nie troszcz się o to, znam bankiera, który dziś gotów rozwieść mnie i zaślubić.
— Któż to taki? ja chcę, ja potrzebuję to wiedzieć.
Mówił to tak groźnie iż zawahała się z odpowiedzią.
— Ty, bo — wyrzekła — bierzesz te rzeczy tak tragicznie, nie chcesz pomimo wszystko zrozumieć konieczności która nas rozdziela.
Wstrząsnął się cały na to słowo tylokrotnie powtórzone.
— Ja nie pozwolę na rozdział, ja cię nie chcę stracić.
Zrozumiała że w obec tej namiętności wymowa jej była daremna, i jednej chwili podniosła się z miejsca, gotowa bronić swej niezależności.
— Dobrze — zawołała — ja cię nie porzucam, dostarcz mi wszystko czego mi potrzeba, a zostanę z tobą.
— Wiesz dobrze, że to być nie może.
— A więc jakim prawem, chcesz mnie zatrzymać na nędzę?
— Nędzę tę tyś zgotowała!
— Na co te próżne słowa Józefie — wyrzekła, usiłując powrócić go na tor spokojny — chciałam rozstać się z tobą bez sceny, w zgodzie i przyjaźni.
— To być nie może! — krzyknął zaciskając zęby, nie chcę twojej przyjaźni, ja cię kocham.
— Józefie!
Probowała opanować go siłą wzroku, uśmiechu, dotknięciem białych dłoni, ale on rzucił się gwałtownie, oczy jego krwią nabiegły. Wyciągnął ręce i chciał ją pochwycić w ramiona, jak gdyby mógł w ten sposób na wieki przykuć ją do siebie. Było coś nieprzytomnego w jego ruchach i słowach.
Wówczas spostrzegła z przerażeniem, iż w tak mądrze obmyślanym planie życia, pominęła niektóre czynniki, które odzyskiwały swoje prawa, i utrudniały spełnienie obrachowań. Spotykała się z miłością, w którą nie wierzyła, którą z góry odsunęła z życia; w prawdzie miłość ta objawiała się w najbrutalniejszej w pół zwierzęcej formie, jednak z tą potęgą walczyła próżną bronią rozumowania i perswazyi.
Wprawdzie obecna walka była dziecinną, on nie mógł gwałtem zatrzymać ją przy sobie, zrozumiała to wkrótce, i postanowiła czekać sposobniejszej pory do uskutecznienia zamiarów.
Ale Józef nie mógł się uspokoić; dzień ten przyniósł mu za wiele strasznych wstrząśnień; stał wsparty plecami o ścianę ściskając gwałtownie w dłoniach rękę żony, jak gdyby lękał się ją utracić, wodząc do koła niespokojnym wzrokiem; w pokoju panowała cisza złowroga wśród której można było usłyszeć oddech jego ciężki, zduszony i nierówne uderzenia serca.
Nagle w przedpokoju rozległ się dźwięk dzwonka poruszonego gwałtownie.
Józef zachwiał się, wyobraźnia natężona przedstawiła mu jako rzeczywistość to czego się lękał. Widział hańbę swoją odkrytą, ogłoszoną światu, widział się zamkniętym w murach więzienia, a Teodorę w rękach innego. Myśli wirowały mu w mózgu, świat cały mącił mu się w oczach.
— Teodoro — szepnął — idą po mnie..... nie puszczaj.... nie odchodź mnie.
I wymawiając te słowa padł bezprzytomny na ziemię, ale palce jego konwulsyjnie zaciśnięte koło ręki żony pociągnęły ją w upadku. Przerażona podniosła się na klęczkach, usiłując wydobyć się z tego strasznego uścisku.
W tej chwili drzwi otworzyły się z trzaskiem i wpadło wesołe grono oczekujące próżno Sumskich na umówionym spacerze. Na czele ich był Horyłło.
Na widok obrazu jaki im się przedstawił cofnęli się, żałując w duchu niewczesnej gorliwości która ich tu przywiodła. Ale już było za późno; skoro trafili na tę tragiczną scenę, przyzwoitość wymagała zająć się chorym. Ci tylko co stali najbliżej progu, cichaczem przezornie, wysunęli się na ulicę, ale pan Leonard pozostać musiał, i może nie bardzo się o to gniewał.
Wyróżniał się on od zwykłej rzeszy goniącej li tylko za zabawą i uciechą, tem że szukał korzyści materyalnej i we wszystkiem wynaleźć ją musiał. On więc najpierwszy przyskoczył do Józefa, a widząc że jest bezprzytomny, nachylił się do Teodory.
— Cóż tu się stało? — szepnął.
Kobieta wskazała mu oczyma niepotrzebnych świadków, i dała głośno jakieś tłómaczenie ułożone na prędce.
— Pomóż mi pan uwolnić się od niego — mówiła pół głosem, zwracając się do zacnego Leonarda i wskazując mu ręce swoje uwięzione w dłoniach męża.
Wypełnił ten rozkaz natychmiast i Teodora mogła powstać.
— Czy i w życiu mam to samo uczynić? — rzucił jej w ucho, korzystając z chwili zamięszania.
Odpowiedziała mu pół uśmiechem, świadczącym iż rozumieli się dobrze nie od dzisiaj, spojrzenie jej zdawało się mówić, że bez sprzymierzeńców potrafi dać sobie radę.
Nadeszła służba, podniosła Józefa i położyła na łóżku; otrzeźwiony otworzył oczy, jednak pomimo to, nie odzyskał przytomności i nie zdawał się nikogo poznawać. Goście pożegnali się czemprędzej, Horyłło poszedł po doktora, cisza zapanowała w mieszkaniu, Teodora została sama przy chorym.
Przez długi czas chodziła po pokoju, z założonemi na piersiach rękoma, zamyślona; myśli jej jednak nie musiały być przyjemne, bo czarne brwi ściągały się coraz wyraźniej, a białe zęby przygryzały purpurowe wargi. Nie czuła się ona stworzoną na siostrę miłosierdzia, widok każdego cierpienia był dla niej wstrętnym, nie umiała ani koić moralnych bólów, ani ulżyć fizycznym, i rozważała jakimby sposobem uwolnić się od obowiązków które jej ciążyły.
Na próbie szczerości wyszła źle bardzo, i zapewne nie myślała powtarzać jej więcej. Zresztą nie miała dla Józefa wielkiego współczucia, nie rozczulała się nad nim, bo to nie mogło doprowadzić do żadnego rezultatu i zaliczało się w jej przekonaniu do zbytków życia, tak jak i miłość, na które sobie pozwalać nie mogła, wiedziała bowiem że łzy przyćmiewają blask oczów, a zmartwienie nadaje żółtość płci; piękność zaś była jej teraz potrzebniejszą niż kiedykolwiek, stanowiła jedyny kapitał posiadany. Miała więc nad czem myśleć, zastanawiać się i obliczać.
Dla tych którzy poznali ją do gruntu, Teodora mogła być wstrętną, należała z pewnością do liczby istot przewrotnych i szkodliwych, a przecież była to niepospolita natura, pełna energii, loiki i wytrwania na obranej drodze. Cnoty te dobrze skierowane mogły stać się chlubą i bogactwem społeczeństwa, zamiast wprowadzać w nie rozkładowe żywioły.
Największą jej winą było to, iż spostrzeżenia i zamiary swoje, śmiało bez wahania wprowadzała w życie. Zanim można ją było potępić, trzeba było roztrząsnąć po czyjej stronie leżała wina, czy ustroju społecznego co nie dało jej stosownego kierunku ani pola do działalności właściwej, czy też kobiety, która obdarzona bystrym zmysłem spostrzegawczym, oceniła braki swego położenia, i broniła się po swojemu przeciw uciskającym ją koniecznościom.
Gdybyśmy w ten sposób zstąpili do głębi sumienia każdego winowajcy, jak mało z pomiędzy nich moglibyśmy uznać karygodnemi.
Kiedy Horyłło powrócił z doktorem, Józef miał silną gorączkę, i rzucał się niespokojny na łóżku, spoglądając w około błędnemi oczyma. Były to gwałtowne początki zapalenia mózgu. Lekarz przedsięwziął energiczne środki, zapisał lekarstwo i wyszedł obiecując powrócić wieczorem.
Teodora wysłuchała tego wyroku w ponurem milczeniu.
— I cóż będzie teraz? — spytał ją Horyłło gdy zostali sami.
— Właśnie myślałam o tem — odparła, przechadzając się ciągle po pokoju.
— Choroba to rzecz kosztowna — mówił dalej zacny pan Leonard, który miał widać osobiste widoki, cele lub korzyści, w przyśpieszeniu małżeńskiej katastrofy Sumskich.
Kobieta domyśliła się tego widać, bo spojrzała na niego uważniej i wyrzekła wskazując chorego.
— Ojciec jego przyjechał.
— Więc pani wiesz o tem — zawołał Leonard — teraz rozumiem wszystko.
Nie zadała sobie pracy tłómaczyć mu zaszłych wypadków, ani objaśnić o czem była uwiadomioną.
— Czy nie sądzisz pan — wyrzekła — że stan jego obecny najprędzej może zmiękczyć ojca, zwłaszcza....
— Zwłaszcza — powtórzył Horyłło uderzony tą genialną myślą.
— Zwłaszcza gdyby mnie tu nie było. Stary mnie nie cierpiał i stawiał synowi rozstanie ze mną, jako jedyny warunek przebaczenia.
— Pani byłabyś zbawczym aniołem Józefa — zawołał z zapałem.
Nieokreślony uśmiech zarysował się na ustach Teodory.
— Ha! — wyrzekła powoli — zamierzam być tym aniołem.
— Czy doprawdy?
Nie umiał ukryć swojej radości, bo krzywy interes Józefa z Walnerową, którego był głównym czynnikiem, budził w nim pewne obawy, a te obecnie usuwały się same.
— Ale komuż go zostawię — wyrzekła jakby sama do siebie.
— Ja tutaj nie ruszę się z miejsca do przybycia ojca, napiszę do niego natychmiast — mówił Horyłło chcąc usunąć wszelkie trudności.
Teodora pomyślała może iż wołałaby się spuścić na opiekę Konrada, ale nie wyrzekła tego. Zadzwoniła na służącą i kazała niezwłocznie pakować swoje rzeczy. Tym czasem nadszedł wezwany felczer, i według przepisu doktora, puścił krew Józefowi i robił mu lodowe okłady. Pokój cały niebawem przybrał ten pozór nieładu sprawionego chorobą; a Teodora w świeżym spacerowym stroju którego zdjąć zapomniała, w eleganckim kapelusiku na głowie ubranej w spadające loki i warkocze, tworzyła z nim szczególny kontrast.
Wychodziła do dalszych pokoi, dawała rozkazy służbie, czującej w powietrzu jakąś katastrofę i powracała tu nieustannie. Snuła się około łóżka chorego, nie umiejąc nieść mu pomocy, nie przerywając żadnem słowem panującego milczenia.
— Gdzież pani pojedziesz? — pytał Horyłło, nie rozumiejąc zupełnie co się działo w jej duszy, i tłómacząc sobie jej niepokój obawą niepewnej przyszłości.
Ale ona skinęła ręką niedbale, jakby chciała uwolnić się od natrętnych pytań, lub nie miała ochoty dawać objaśnień w tym względzie.
— Niema się o co troskać — odparła sucho.
Czas upływał ponuro i powolnie, gdy pokojówka przyszła oznajmić, iż według rozkazu pani wszystko było upakowane.
— Dobrze — odparła Teodora.
I zbliżywszy się do służącej dała jej rozkazy niedosłyszane przez ciekawego Horyłłę, potem przystąpiła na palcach do łóżka męża i patrzyła na niego czas jakiś.
Choroba ta dla niego i dla niej była zarówno na czasie, uwalniała ją od przykrych scen rozstania, łamała bezrozumny upór człowieka, który swego położenia zrozumieć nie chciał; Teodora nie bawiła się w miłość, a przecież gdy spojrzała na tę bladą, bezprzytomną twarz, której przez tyle dni była słońcem ożywczem, uczuła w sercu coś nakształt żalu.
Bądź jak bądź dzisiaj zamykała się jedna faza życia, a faza ta nie była bez słodyczy. Zapewne miała odnaleźć w przyszłości wszystko co porzucała, czy jednak znajdzie tak wiernie i gorąco uderzające serce?
Nie wiem czy sformułowała samej sobie te żale i pytania? Była to bowiem dla niej nowość nieznana. Zapuściła szybko woalkę na oczy, skinęła pożegnalnie Leonardowi, i nie oglądając się więcej, wyszła z mieszkania, wsiadła do powozu i konie uniosły ją z przed hotelu szybkim kłusem. Gdzie?
Rzecz ta najmniej nas obchodzić powinna; nie wątpiemy że kobietom takim jak Teodora, zawsze i wszędzie towarzyszy powodzenie, że bankier o którym mówiła spotkał ją na banhofie, lub w jakiem bądź innem miejscu, i że życie jej było nieustannem pasmem uciech. Czy jednak uciechy dały jej szczęście?
Kwestyi tej nie będziemy rozbierać, z tego prostego powodu iż szczęście jestto wyraz zbyt rozległy, obejmujący cały wewnętrzny świat człowieka, by kiedykolwiek materyalne użycie zrealizować go mogło, i Teodora z całą praktyczną mądrością swoją nie miała o niem żadnego pojęcia; zapewne zaliczała go do rodzaju mrzonek jak to czyniła z sercem, z miłością i z wszystkiemi szlachetnemi popędami z któremi jest ono ściśle spokrewnione.
Powóz uniósł szybko ją i jej dolę daleko od Józefa, a Horyłło siedział przy jego łóżku, zacierał ręce z prawdziwem zadowoleniem, i wypełniał z dziwną gorliwością obowiązki dozorcy chorego, nie zapominając nigdy dać mu lekarstwa w oznaczonej godzinie, ani odmieniać lodowych okładów.
Życie Józefa było dla niego niezmiernie drogie, był przekonany bowiem, iż w obecnym stanie rzeczy ojciec jego nie zechce podnosić skandalicznej sprawki, jakiej się dopuścił jedynak, ale przeciwnie pokryje ją sankcyą swoją, rad że takim kosztem potrafi wyrwać syna ze zgubnego życia, w które był wplątany. Zgon jego mógł zachwiać tak pięknie obmyślane plany, a lubo Horyłło starannie ukrył się po za innych, wołał jednakże by sprawa ta zatartą została, więc czuwał nad postępem choroby, jak nad swojem własnem dobrem, aż do chwili w której stary Sumski uwiadomiony o niebezpieczeństwie syna, i wyjeździe Teodory, pośpieszył zająć jego miejsce przy łożu chorego.
Zacny opiekun powetował więc choć trochę na tem polu, niefortunny obrót interesu z Herknerem, lękał się on tem bardziej obecnie każdego prawnego zawikłania że groźby kapitalisty, nie wychodziły mu z pamięci.
Wprawdzie pomiędzy groźbą a jej spełnieniem leży ogromna przestrzeń i Horyłło miał sposobność nieraz stwierdzić to w życiu, przecież niepokoił się tą trudną sprawą, w której tak haniebną rolę odegrał, więcej niżeli to chciał przyznać samemu sobie. Dobra sława nie była dla niego zbytkiem egzystencyi, ale koniecznym warunkiem bytu, bez niej tracił wstęp do towarzyskiego koła, w jakiem się obracał, nie mógłby więc wykrywać dobrych interesów, ani takowym pośredniczyć, i musiałby spaść chyba do poziomu owych problematycznych istot bez imienia i stanowiska, unikających światła dziennego, lub urągających mu cynizmem swoim, stać się czemś takiem jak Strzygalski, tajemniczym agentem brudnych interesów, pokątnym doradcą, będącym nieustannie na oczach i uwadze policyi. W takim razie należało na zawsze pożegnać ową złotą młodzież której był dziekanem, zrzec się wykwintnych śniadań i obiadków, co upływały tak wesoło pod jego przewodnictwem, i spaść pod koła owej fortuny, co mu tak długo sprzyjała.
Człowiek zostający pod takiem zagrożeniem, nie może być w dobrem usposobieniu; Horyłło jednak z obowiązków swego położenia, musiał spodziewanej burzy stawić niezachwiane czoło, i nie zdradzić niczem dręczącego niepokoju; wszak on odpłacał towarzyszom ich zaproszenia, ich obiady, śniadania, kolacye wiekuiście dobrym humorem i dowcipami, jeśli nie najlepszego gatunku to zawsze takiemi co rozśmieszały swobodne grono, i czyniły go wszędzie pożądanym gościem. Teraz jednak wesołość szła mu oporem, mimowolnie zamyślał się często, pragnął uciec od ludzi i módz przynajmniej spokojnie rozważać grożące muniebezpieczeństwa. Spokoju zaś nie mógł znaleźć ani za domem a tem bardziej też w domu.
Cicha i zahukana Teresa, po śmierci Natalki zamieniła się w rodzaj dręczącej zmory. Struna zanadto wyciągnięta pękła, a dawna jej trwoga męża, zamieniła się w nienawiść wyznaną i jawną. Ta niedołężna istota przyprowadzona do ostateczności, znajdowała tysiączne sposoby uczynienia Leonardowi nieznośnemi krótkich chwil, jakie zmuszony był przepędzać w domu. Zdawało jej się że widmo biednego dziecka, ściga ją i dopomina się zemsty, a reszta dzieci stała się dla niej nagle obojętna.
Spędzała dnie całe nad opróżnionem łóżeczkiem, nie zdolna do żadnego zajęcia, nie zdolna nawet do tych codziennych zatrudnień matki rodziny, które kiedyś spełniała tak gorliwie.
Fortepian stał cichy i zamknięty, uczennice jedna po drugiej opuściły nieudolną nauczycielkę; Teresa znosiła to obojętna na wszystko. Materyalne potrzeby nie zdawały się ją dotykać, stała się rodzajem żywego automatu, i wówczas tylko odnajdywała siłę i wolę, gdy widok męża, obudzał jej wspomnienie i podsycał w piersi płomień nienawiści.
Michasia starała się zastępować matkę młodszemu rodzeństwu, i z konieczności zwracała się do ojca; od chwili jednak wydania owego fatalnego testamentu, Horyłło złagodniał znacznie. Zapewne poznał po niewczasie, jak może być szkodliwą nienawiść najniedołężniejszej istoty; zresztą nieszczęście zawieszone nad jego głową, odjęło mu zupełnie hardą pewność siebie, i kazało zawczasu szukać współczucia i punktu oparcia tam, gdzie nim najwięcej pogardził, w domowem ognisku. Związek jego z Teresą był zerwanym de facto, po tem co zaszło nic na świecie nie mogło wzajem przejednać tych dwoje ludzi, skutych razem węzłem małżeństwa, więc instynktownie może Horyłło coraz więcej przygarniał do siebie najstarszą córkę, która stała się teraz opiekunką całej rodziny.
Nie była to miłość ojcowska, Horyłło nie mógł jej zaznać, nie było to sprawiedliwe zadośćuczynienie, bo to także leżało po za granicami jego pojęć. Symptomat ten świadczył raczej o jakimś moralnym przełomie, o osłabieniu działalności człowieka, i tajemnej trwodze przyszłości, co odpychała go od ludzi, i zapędzała jak zwierze zranione do rodzinnego gniazda.
Teraz coraz rzadziej pokazywał się on w gmachu sądu apelacyjnego. W tym ciemnym świecie wieść o zatajonym i ukradzionym testamencie rozeszła się piorunem i budziła jak każde niepowodzenie szyderstwo tylko. Strzygalski spotykał go nieustannie dotkliwemi słówkami, które on Horyłło, znosić musiał w milczeniu. Domyślał się aż nadto kto był zręcznym sprawcą owego arcydzieła, ale ponieważ ta wiadomość nie mogła do niczego doprowadzić milczał zaciskając zęby.
Tym czasem sprawa Herknera postępowała wolno ale nieustannie, co dzień fakt jakiś, zeznanie, poszlaka, gromadzone skrzętnie ręką Konrada, rzucała nowe światło na postępowanie kapitalisty. Aż wreszcie poszlaki te stały się tak wyraźne, związały się w tak dotykalne dowody, iż można się było spodziewać, że sąd lada chwila nakaże uwięzienie obwinionego.
Dom Herknera stał się głuchy jak grób, panowała w nim atmosfera trwogi i niepokoju; on sam z synem spotykali się z coraz widoczniejszym przymusem; każden z nich lękał się być odgadniętym, i chował starannie na dnie ducha trapiące go domysły.
Teraz kapitalista żałował gorzko iż nie przyjął pojednawczych propozycyi Konrada, wówczas gdy jeszcze była pora po temu. Dla czego nie zrozumiał od razu iż ten ubogi nieznany prawnik Katońskiej surowości, uzbrojony niepewnemi dowodami, mógł stanąć przeciw niemu zwycięzko. Fakt ten sprzeciwiał się praktycznej mądrości, zdobytej przez Herknera latami doświadczenia, a jednak, już, już miał się urzeczywistnić; sprawiedliwość odnosiła tryumf, pomimo zręczności, stanowiska i bezczelności krzywdziciela i Herkner nie byłby temu nigdy uwierzył, gdyby sam nie doświadczał na sobie, iż przecenił własne siły.
Daremnie za pomocą podziemnych manewrów, starał się usunąć świadków, przeinaczyć ich zeznania, nie szczędząc kosztów i zręcznych starań. Tajemnicze wpływy ubiegały go zawsze, przeciwnicy przewidując snadź jego taktykę, umieli uprzedzić go wszędzie, i zwyciężali go niewidzialnie na każdem polu.
Była to walka cicha ale rozpaczliwa, a raczej szereg walk, z których Herkner wychodził zawsze pokonany; z góry i z dołu czuwano nad nim. Konrad i Strzygalski byli to dwaj przeciwnicy zdolni stawić mu czoło. Wiedział on że sprawa jego brała fatalny obrót, a zanadto był obeznany z praktyką sądową, by zachować jakie bądź złudzenie. Dzień każden przynosił mu nową klęskę, aż wreszcie zrozumiał że był ostatecznie zgubiony.
Długo pomimo oczywistości chciał zachować nadzieję — daremnie, nadzieja wszelka była niepodobna; nadchodziła godzina w której trzeba było obrachować się z czynów przeszłości, być zhańbionym w oczach świata, stracić prawo do szacunku, do miłości syna, przyjąć życie kary, lub też....
Były to straszne momenta dla kapitalisty, mogły mu one być porachowane jako zadosyć uczynienie, to też odbijały się coraz wyraźniej na powierzchowności jego; czerstwy koloryt twarzy przechodził w żółtawe tony, wśród nich ceglasty rumieniec przybierał rażącą barwę, oczy podkrążone i włosy nabierające mlecznej białości, świadczyły o nocach bezsennych, o dniach niepokoju. Postać jego pochylała się pod niewidzialnym ciężarem troski, stanowcze jego ruchy stały się ociężałe, a niepewny wzrok nabrał gorączkowego blasku i bystrości.
Urban Herkner olbrzymim krokiem posunął się do starości.
Symptomata te widne były dla każdego oka, i zapewne ulegały rozmaitym komentarzom, które on odgadywać musiał, bo ruchliwe niegdyś usposobienie zupełnej uległo zmianie. Teraz wychodził on z domu bardzo mało, jedynie zmuszony koniecznością, a wówczas unikał ludniejszych miejsc lub ulic; wybierał do wycieczek swoich dni niepogodne, godzinę zmroku lub też trzymał się mniej uczęszczanych stron miasta. Szyderstwo lub litość ludzka były mu nieznośne, niepowodzenie upokarzało go stokroć więcej, niż wina. Odkrycie jej bowiem było dowodem jakiejś omyłki w rachubach, świadczyło jawnie o niezręczności lub fałszywych przewidzeniach, i to właśnie doprowadzało go do tłumionego gniewu, przeciw samemu sobie.
Herkner bowiem nie szukał w drugich przyczyn złego co go spotykało, nie przypisywał je wcale karzącej potędze, ani sile sprawiedliwości; gnębiła go nadewszystko, nie myśl iż skrzywdził rodzinę Skalskich, ale to że odrzucił warunki Konrada, że nie zrozumiał od razu doniosłości tego człowieka, i nie umiał uczynić w czasie właściwym niezbędnego zwrotu. W tem wszystkiem była jego wyraźna wina.
Tym czasem świat musiał uważać zmiany w nim zaszłe, bo te z dniem każdym stawały się widoczniejsze; widzieli je domownicy, ludzie co mieli jaką bądź styczność z kapitalistą, a nadewszystko śledził je Stanisław z wzrastającą trwogą. Serce jego wzbierało miłością i bólem, spoglądając na ojca, który każdego dnia wyraźniej mienił się w bezsilnego zgnębionego starca, pragnął uklęknąć przed nim, objąć ramionami głowę jego skołataną, i odjąć z niej troskę pochylającą ją ku ziemi.
Takim był pierwszy popęd jego, ale gdy pomyślał jakiej natury były owe troski, gdy pamięć przywiodła mu przed oczy Ksawerę i jej rodzinę, wzdrygał się na samą myśl zapytania, i rozumiał że niepokoje podobnej natury, wyznane być nie mogą, że nie miał na nie pociechy.
Anna jedna w domu zdawała się nie widzieć tego co się działo; uwaga jej i serce były gdzie indziej, ona przebywała duchem w innym świecie, a ten nie miał nic wspólnego z realnościami życia. Jeśli zaś dostrzegła przypadkiem gorączkowy wzrok i rumieniec męża lub ponure zamyślenie syna, fakta te w jej przekonaniu były bardzo naturalne, bezbożni nie powinni byli pozostawać w spokoju, widocznie ciążyła nad niemi karząca prawica mściwego Boga, a ona gotową była raczej radować się tem aniżeli smucić, wszak przepowiadała przy każdej sposobności że tak stać się musi, czyż głos jej nie był głosem wołającego na puszczy?
Zresztą Anna nie wiedziała o właściwej winie Herknera, a w jej przekonaniu mąż i syn byli to grzesznicy zasługujący na jednaką karę; jeden i drugi szedł drogą własnego rozumu, odrzucając kierunek spowiednika, jeden i drugi zaniedbywał pobożnych praktyk, którym całe życie poświęcała Anna, a przy tym głównym grzechu, wszystkie inne łatwo odpuszczone być mogły. Ojciec tylko winniejszym był z powodu, że na zgubną drogę naprowadził syna, zresztą myśl Anny nie sięgała po za zewnętrzne formy; nie zapytała samej siebie nigdy, jakiej natury mogły być troski, ciążące nad czołem obydwóch, to wcale nie należało do niej, religijne tłumaczenie jakie nadawała tym troskom, wystarczało jej najzupełniej.
Zapewne Herkner nigdy nie życzył sobie by żona mieszała się do spraw jego, a jednak martwota jej względem nurtującej go rozpaczy była mu bolesną; nie mógł pojąć iż kobieta odsunięta od właściwego miejsca w rodzinie, wyrobić sobie musi inne radości i troski w miejsce tych które jej są odjęte. I myślał z goryczą, iż gdyby żona była zawsze dla niego tem czem być powinna, położenie jego byłoby może także innem.
Poczucie to było w najwyższym stopniu niesprawiedliwe, a przecież leżało w loice natury ludzkiej; Herkner rozmyślnie odsuwał Annę od współudziału w sprawach swoich, nie chciał mieć w niej natrętnego świadka lub doradcę, a jednak w obec dotykającej go katastrofy zrozumiał brak tego zbawiennego czynnika w rodzinie, i w duchu robił jej wyrzut ze zbytniego posłuszeństwa, a widok plastycznej twarzy żony wiecznie zatopionej w niewidzialnym świecie, stawał mu się coraz bardziej nieznośny.
Nad domem jego wisiał grom hańby, groziło mu więcej niż utrata życia, a ona nie troszcząc się o nic, pół dnia spędzała w kościele, a drugie pół wyszywała spokojnie ornaty i antepedya, jak gdyby to wszystko co go spotkać mogło było dla niej obojętnem zupełnie.
Nadszedł nareszcie dzień w którem brzemie jakie dźwigał stało się nieznośnem dla kapitalisty, wyczerpał wszelkie sposoby ratunku, na to co go czekało zgodzić się nie mógł, postanowił więc umrzeć i jednym rozpacznym czynem zakończyć fałszywe obliczenia życia. Czy tem samem miał zmazać spełnione winy? Herkner nie myślał o tem, nie był w stanie pojąć konieczności zadość uczynienia, i po prostu jako bankrut życia, krył się w nieznaną krainę wieczności, przed następstwami swoich postępków.
Postanowienie to nie przyszło mu bez walk i rwań wewnętrznych; Urban Herkner kochał życie, przywiązał się do niego tysiącznemi niciami serca i przywyknienia, począwszy od syna a skończywszy na różach swojego ogrodu, które sadził i szczepił własną ręką, wszystko co go otaczało stanowiło świat mały, wystarczający mu zupełnie, z którym nie mógł się rozstać bez strasznego bólu.
Co dzień przebudzał się z myślą o okropnej konieczności ciążącej nad nim, nieustannie jak trapista nosił się z myślą o śmierci, co stała się dla niego ostateczną ucieczką, ale chwilę ostateczną oddalał z dnia na dzień, aż nadszedł czas w którym zwlekać już nie mógł, w którym trzeba było umrzeć koniecznie.
Jak w dniu w którym poraz pierwszy, poznaliśmy rodzinę Herknerów, wieczór zapadał, nie ów wiosenny, nasycony balsamem kwiatów, ale wieczór jesienny; kwiaty opadły od dawna i zamieniły się w owoce, wonie uleciały niepowrotnie, groza zbliżającej się zimy wisiała w powietrzu; zżółkłe liście szeleściały na drzewach za każdym podmuchem wichru, ołowiane chmury ciągnęły się brudnemi płatami po niebie, a stada wron i kruków krakały złowrogo obsiadając topole Jerozolimskiej alei. Herkner stał w oknie i patrzał na ten smutny widok osłupiałym wzrokiem, na niebie i na ziemi było szaro, a ponury obraz świata, odbijał się w jego z rozpaczonem sercu. Stał w oknie swego gabinetu wspierając się drżącemi rękoma o krawędź biurka i nasłuchując niespokojnie szmerów domowych.
Zadzwonił na służącą i spytał o żonę i syna; Anna była na nieszporach, Stanisław o tej godzinie, miał właśnie lekcyę z Ksawerą; oboje wyszli, spokojnie oddawali się zwykłym zajęciom. Fakt ten nie miał w sobie nic nadzwyczajnego, oni wiedzieć nie mogli czarnych zamiarów jego, ani rozumieć czem ta godzina, różniła się od wielu innych.
A jednak w sercu jego zapanował smutek wielki, pragnął w ostatniej chwili zahaczyć się o coś w życiu, widzieć przy sobie przynajmniej przyjazne twarze, raz jeszcze objąć wzrokiem to co kochał.
Stał w oknie cichy, drżący, zamyślony, przeciwległe domy rysowały się coraz ciemniej na ponurem tle horyzontu, połyskując gdzie niegdzie oświeconemi oknami, widma drzew chwiały się od podmuchów wiatru, oblane miejscami migotliwym blaskiem gazowej latarni, patrzał na to niby nie widząc, a jednak nie tracąc żadnego szczegółu, zmysły jego wymykały się kontroli woli, i błądziły samopas niezdolne wyciągnąć z wrażeń swoich, żadnego loicznego wyniku.
Coraz ciemniej było w pokoju, tylko światło uliczne wkradało się przez okno, i słało na ziemi. Służąca nie mogąc doczekać się rozkazu, wniosła zapaloną lampę, ale blask jej przykro uderzył Herknera.
— Nie potrzeba mi światła — wyrzekł niecierpliwie.
Głos miał tak zmieniony iż sam nie poznał jego brzmienia, i obejrzał się z trwogą, jak gdyby kto inny przemawiał.
Służąca cofnęła się w milczeniu, i znów w koło niego zapanowała cisza i ciemność. Była to stosowna pora dla czynu, który miał spełnić. Ciszy nie przerywał więcej głos żaden, a jednak gdyby jakie ucho śledziło pilnie to co się działo w gabinecie Herknera, byłby dosłyszał coś jak szmer modlitwy, jak głębokie westchnienia i tłumione jęki.
Stanisław pierwszy powrócił do domu, służąca powtórzyła mu zapytanie ojca, względem niego uczynione. Fakt ten acz drobny, był niezwykłym; od bardzo dawna Herkner przestał o co bądź pytać syna, zostawiając mu zupełną swobodę działania. Stanisław zdziwiony wszedł do pokoju ojca, nic nie poruszyło się za jego zbliżeniem, tylko zdawało mu się że niewidzialne usta wyszeptały jego imię, ale wśród ciemności nie dostrzegł nikogo. Chciał wyjść po światło, i znowu usłyszał po raz drugi, imię swoje wymówione tak cicho, jak gdyby fale powietrzne drżały same przez się i składały się w znajome dźwięki. Przejęła go trwoga jakaś niewytłómaczona, niewyraźna; wybiegł z pokoju i powrócił z zapaloną świecą.
Urban Herkner leżał na sofie wyprężony konwulsyjnie, twarz miał trupio bladą, źrenice w słup postawione zachodziły bielmem.
— Ojcze, ojcze! — zawołał przerażony, nachylając się nad nim i chwytając w swoje jego dłonie.
Dłonie te były zimne i sztywne.
— Doktora! pomocy! — wołał syn.
Ale kostniejąca ręka ojca zdobyła się jeszcze na uścisk.
— Nie potrzeba mi już nic.... stało się.... czas mój nadszedł.... przebacz mi synu!
Wówczas dopiero Stanisław spostrzegł przy nim szklankę niedopitą, a przy niej pustą flaszkę. Zrozumiał wszystko.
— Oh mój ojcze — zawołał — czemużeś to uczynił?
W głosie jego dźwięczała rozpacz.
Ściągnięte śmiertelnie rysy Herknera, wypogodziły się na chwilę, spojrzał na syna i łza ostatnia zaświeciła mu w gasnących oczach.
— Czemużeś to uczynił ojcze? — powtarzał syn zapominając o wszystkiem, i rozumiejąc to jedno że go tracił.
Wysileniem woli Herkner podniósł się na wpół, wyciągnął drżącą rękę, i schwycił Stanisława.
— Czemu? — wyszeptał tylko, jak gdyby nie chciał lub nie mógł wymówić więcej.
Ale wzrok jego przerażony odkrył synowi tajemnicze niewymówione słowo.
— Ja kochałem cię — wyrzekł umierający, opadając sztywno na poduszki, bo reszta życia wyczerpała się tem wysileniem — ty oddasz.... powrócisz.... nagrodzisz.... oh!...
Słowa podobne do jęków wychodziły z ust jego pod naciskiem mącących się myśli, szeptał coś jeszcze o Skalskim, o Konradzie, wspominał żonę, ale te bezładne, urywane wyrazy, nie składały żadnej całości.
Stanisław padł na kolana i w gwałtownym żalu przyciskał usta do kostniejących rąk Herknera. W obec tej strasznej sprawiedliwości, jaką on wymierzył sam sobie, czuł budzące się w piersi wyrzuty sumienia. Czemu nie miał odwagi przemówić do niego kiedy był czas jeszcze, dźwignąć choćby połowę tej hańby co go przygniatała, i zamiast jałowego cierpienia, które zamykał sam w sobie, zamiast sądu i wyroku wydanego w głębi własnej piersi, wymódz na nim zadość uczynienie.
— Ojcze — szeptał wśród łkania — tyś był zawsze dla mnie tak dobry, a ja.... ja...
Czuł że sam potrzebował przebaczenia, pragnął go z całą namiętnością uczucia swego, ale Herkner nie dawał znaku życia, wargi jego nie poruszały się więcej, tylko oczy wlepione były w syna. Czy on mógł jeszcze słyszeć go i rozumieć?
Przejęty skruchą, spoglądał na te rysy ukochane, ściągnięte teraz śmiertelnemi bólami konania, i wewnętrzną duchową męką, patrzał na te usta co zawsze całowały go z taką miłością, co zawsze miały dla niego wyrazy kochania zamknięte na wieki pieczęcią śmierci. On pragnął usłyszeć z nich choćby to jedno jedyne słowo przebaczenia, dla win niewymówionych, dla skarg niewyraźnych, dla żalu jaki miał tak długo w sercu przeciwko niemu, a nadewszystko dla tego milczenia, zachowanego tak upornie co postawiło pomiędzy niemi dwoma, niezwalczoną zaporę i doprowadziło wreszcie do tej złowrogiej chwili. W rozpaczy swojej wymawiał sobie dzień miniony, przypominając najdrobniejsze okoliczności. Czyż on nie powinien odgadnąć postanowienia ojca? Czemu zostawił go samego? czemu nie powrócił wcześniej?
Fakt ten przygotowany od dawna, spełnił się jednak tak szybko, iż nie mógł pomimo oczywistości, uwierzyć sieroctwu swemu, i zapytywał sam siebie czy nie jest ofiarą snu strasznego. Gdy drzwi otwarły się znienacka i weszła Anna.
Pokój przedstawiał widok ponury, ciało Herknera leżało wyprężone ostatniemi konwulsyami śmierci, z otwartemi oczyma, przy nim stał Stanisław oniemiały z załamanemi rękami. Na stole rozlane były reszty trucizny, postawionej snadź niepewną ręką, i dopalała się świeca rzucając na przemian słabe i jaskrawe blaski na ten smutny obraz śmierci i rozpaczy.
— Cóż się tu stało — pytała Anna — nie mogąc objąć od razu okropności położenia.
Na ten głos syn zadrżał, rzucił się ku niej, ale już było za późno. Herknerowa spostrzegła męża, i stanęła jak wryta żegnając się pobożnie.
Nie podobna było odgadnąć tego co się działo w tym zamkniętym duchu. Dla niej był to grom wypadający z pogodnego nieba, bo oczy jej dotąd nie spostrzegały grożącej burzy. Więc stała blada, z zaciśniętemi ustami z których nie wychodziło ni pytanie ni skarga, patrząc na przemian w martwą twarz męża i w zmienione rozpaczą rysy syna.
— Matko chodź ztąd — zawołał wreszcie Stanisław, przerażony jej milczeniem, chwytając za ręce i usiłując wyprowadzić z pokoju.
Anna stała w miejscu, nie słuchając go, nie słysząc może, blada i nieruchoma.
— Matko on umarł, pozostaliśmy sami — szepnął syn, przyciskając jej dłonie do rozpalonego czoła.
Anna zadrżała całem ciałem i zbliżyła się wolnym krokiem do zwłok męża, wyciągnęła rękę jak gdyby chciała zamknąć mu oczy; ale w tej chwili wzrok jej padł na resztę trucizny, którą Stanisław zapomniał usunąć.
— Zbrodnia! samobójstwo! — krzyknęła cofając się i przyciskając ręce do oczów.
Stanisław milczał, nie mógł, nie śmiał zaprzeczać w obec niezastygłego jeszcze trupa, okropnej prawdzie wyrzeczonej przez matkę.
— Tej zbrodni — zawołał wreszcie — my jesteśmy współwinni, nie umieliśmy odgadnąć jej ani uprzedzić.
Słowa te wydały jej się okrutne, zrzucały na nią odpowiedzialność za straszne złe spełnione, a jednak może w głębi ducha, sumienie przyznawało im słuszność. Zwróciła przestraszony wzrok na syna.
— Oh! — zawołała — czym nie modliła się za niego.
Stanisław potrząsnął głową.
— On potrzebował coś więcej, potrzebował miłości, zaufania.... nie znalazł jej w koło siebie.
Kobieta spojrzała na syna ponurym wzrokiem, w którym paliły się jakieś uczucia i namiętności nieznane.
— Alboż on nie odepchnął jej sam — zawołała — nie odepchnął zawsze ilekroć chciałam....
Przerwała nie skończywszy zaczętej myśli, snadź zrozumiała iż nie tu było miejsce i czas rozwodzić się nad stosunkiem wzajemnem w małżeństwie, które śmierć przecięła.
— Zostawmy umarłych w pokoju — wyrzekła po chwili zmienionym głosem.
I jak gdyby słowa te wyczerpały jej siły, i złamały panowanie nad sobą, zachwiała się, łkanie wstrzymywane wydarło się z jej piersi gwałtownie. Odtrąciła syna, wyrwała się z ramion jego i padła na kolana przy trupie, nie zważając na nic.
Było coś gorączkowego w jej żalu, żal ten ściągał się może do zawiedzionych nadziei życia, do tajemnych ran serca, które dziś w obec śmierci krwawiły się na nowo, w obec tej śmierci pojmowała może, nicość związku który miał być słodyczą, wsparciem, wzajemnem zespoleniem dwóch bytów, a nie odpowiadał nigdy żadnemu z tych warunków. Na samą myśl samobójstwa męża, przejmował ją dreszcz zgrozy, wszak była to zbrodnia ściągająca wieczne potępienie, a ona nie umiała przerwać jej ani odwrócić.
Teraz łamała ręce w bezsilnej rozpaczy, daremnie modliła się za niego, niebo nie wysłuchało jej modłów, a przecież prośby jej były gorące, płynęły z wezbranego serca z wiarą i ufnością. Dla czegóż Bóg odwrócił od nich oblicze, nie przemienił złego co nad nią wisiało i pozwolił by mąż jej popełnił grzech nie darowany.
To budziło w niej buntownicze myśli; wszak prośby które zanosiła powinny były znaleść łaskę, wszak ona zrzekała się z pokorą ziemskiego szczęścia, a pragnęła tylko by ukochani jej szli drogą zbawienia, by odnalazła ich kiedyś na lepszym świecie, a grzech ni zbrodnia żadna nie odłączała od niej na wieki.
Długi czas klęczała pochylona nad zwłokami męża, pogrążona w ponurym żalu, a żalu tego nic złagodzić nie mogło, bo ona nie tylko płakała umarłego, ale zagłębiała wzrok w pierś własną, i znajdowała tam próżnię zwątpienia, niewiarę w siebie, i to wszystko czem żyła dotąd.
Matka i syn w tym żałobnym pokoju zapominali o reszcie świata, gdy nagle głosy jakieś i ciężkie kroki rozległy się podedrzwiami; wpadła przestraszona służąca, a za nią pokazały się głowy agentów policyi.
Stanislaw zerwał się z miejsca, zrozumiał co to znaczy, ale nim zdołał przemówić, uprzedził go jeden z przybyłych.
— Mamy rozkaz — wyrzekł — aresztować Urbana Herknera, obwinionego o krzywoprzysięstwo i zatajenie majątku nieletnich Skalskich.
— Ojciec mój umarł przed chwilą — przerwał syn, wskazując na trupa i podnosząc światło do twarzy jego.
Śmierć ma swój majestat który osłania zbrodnię i zmusza schylić czoło przed ciałem najmniej zasługującego na współczucie człowieka. Ajenci policyjni cofnęli się w milczeniu szanując boleść rodziny. Syn stał jak posąg rozpaczy osłaniając ojca piersią własną; Anna pół martwa osunęła się na ziemię, wyrazy oskarżenia uderzyły ją w samo serce, mąż jej był krzywoprzysięzcą, przywłaszczycielem cudzego mienia, a ona... ona przez cały ciąg pożycia nie domyśliła się tego nigdy. Tego było za wiele. Myśl jej tonęła w przestworzach, gubiła się po za światem, a nie widziała nic z rzeczy dziejących się przed jej oczyma.
Duma jej była złamana — przestała ufać nie tylko sobie ale temu nieomylnemu kierownikowi, któremu oddała się w ręce. W chwili tej kruszyły się nie tylko zewnętrzne warunki jej życia, ale jej istność moralna.
Nad Stanisławem zaciążyły najtwardsze obowiązki, na niego spadła w całej siłe spuścizna hańby i zadość uczynienia; Konrad przyszedł mu w pomoc. Za jego współdziałaniem rodzina Skalskich odzyskała utracone mienie, ale fakt ten przedstawiał prawne trudności, które dopiero przy dojściu do pełnoletności Stanisława, mogły być usunięte. Może też kiedy te dwie wrogie rodziny, połączą się wspólnym węzłem małżeństwa, a jeśli z zaświatowych krain, umarli śledzić mogą czyny ukochanych, to z pewnością duch Urbana doznałby wówczas pociechy.
Strzygalski utrzymał od Skalskich umówioną summę za odkrycie testamentu, ale pomimo to nie porzucił roli pokątnego agenta, a na rady jakie mu Konrad udzielał w tym względzie, machnął tylko ręką. Zresztą nic nie odmieniło się w jego powierzchowności, pomimo tak znacznej stosunkowo kwoty, nie sprawił sobie ani nowej czapki ani nie wystąpił w mniej poplamionym surducie, co z nią uczynił? fakt ten był równie tajemniczym jak całe jego życie.
Horyłło pozostał opiekunem złotej młodzieży, i widywać go można w świetnem towarzystwie, w uprzywilejowanych handlach i restauracyach zawsze wesołym, zawsze pełnym dowcipu, i wietrzącym rozmaite godziwe i niegodziwe interesa, a ilekroć zdarzy mu się spotkać skromne indywiduum, noszące nazwę Bartłomieja Strzygalskiego, oczy pana Horyłły, odwracają się ze wstrętem i trwogą.
Tylko dla Konrada i Kazimiery nic się nie zmieniło, bo nic zmienić się nie mogło; szczęście drugich stało się ich pomyślnością, a jeśli kiedy w przyszłości zejdzie dla nich gwiazda szczęścia potrafią jej być godni i urzeczywistnić ideał związku, którego dostrzegliśmy same ujemne strony, pochodzące z kardynalnej różnicy pojęć i myśli pomiędzy małżonkami.

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.