Maciejowi Sieczce Przewodnikowi w Zakopanem
←Ulewa | Maciejowi Sieczce Przewodnikowi w Zakopanem z cyklu W Tatrach Adam Asnyk |
Giewont→ |
ze zbioru Poezye T. 2 |
Przewodnikowi w Zakopanem.
Mój przewodniku! Tyś mnie wiódł przez góry,
Dając mi poznać ich poezyę świeżą, —
Nagą, dziewiczą piękność tej natury,
Niezeszpeconą mdłych legend odzieżą,
Nierozdrobnioną na powszednie rysy,
Zdawkowe słowa, zdawkowe opisy.
Tyś ją pojmował swojem sercem prostem
Wiernie, jak staje wyciosana z głazów:
Nie pociągałeś fałszywym pokostem,
Co kryje nicość bezmyślnych obrazów;
Ale umiałeś jędrne znaleźć słowo,
Aby jej wielkość wyrazić surową.
Tyś mnie nauczył czuć ją silniej, lepiéj,
Bez wykrzykników i przenośni bladéj,
I w dzikich formach, które ona sklepi,
Nie szukać natchnień niemieckiej ballady;
Lecz na nią okiem spoglądać górala,
Co wszystkie wiérchy rozpoznaje zdala.
Tyś mnie nauczył, drapiąc się na turnie,
Nie brać przyborów romantycznej muzy
I na klasycznym nie stąpać koturnie
Przez naszych żlebów kamieniste gruzy;
Ale wesoło, bez zawrotu głowy
Mijać głęboko wycięte parowy.
Pamiętam, nieraz siedząc na upłazku,
Rzeźbiłeś słowem Tatr skalisty wątek;
Każdy szczyt w wiernym schwytałeś obrazku,
Każdej doliny koniec i początek,
I piętr górzystych oznaczałeś biegle
Trawiaste kopy i lesiste regle.
Umiałeś kształty każdego olbrzyma
Z gór zębatego grzebienia wydostać,
Wskazać, jak drugich ramieniem się trzyma,
Jaką przybiera z każdej strony postać,
I na swych palcach przedstawiałeś żywo
Każde odrębne łańcucha ogniwo.
Ukazywałeś ciemne wód lusterka
W wgłębieniach, w śniegu błyszczące oprawie,
Siklawy w przepaść skaczące z piąterka, —
Wnętrza wąwozów splątanych ciekawie,
Kierunek dolin i strumieni koryt —
Wszystkim właściwy nadając koloryt.
Wszystko, coś mówił, miało więcej wdzięku,
Niż romantyczna daje opisowość;
Bo, mówiąc, miałeś pierś natury w ręku,
A każde słowo dziwną miało nowość:
Świeżą poezyę górskiego powietrza,
Dla której rymów i porównań nie trza.
I nie prawiłeś mi spłowiałej bajki
O Dziwożonach lub zaklętych skarbach;
Lecz, dym puszczając z swej króciutkiej fajki,
Juhasów w żywych malowałeś farbach,
Życie w szałasach i życie na hali,
Dolę — niedolę pasterskich górali.
Ich ciemne twarze i kożuszki smolne,
Zgrzebne koszule, ciupagi i pałki
Więcej mi serce rozgrzać były zdolne
Niż wszystkie Gnomy, Ondyny, Rusałki,
Co w Tatr poważnych wyniosłym łańcuchu
Tak wyglądają — jak kwiat przy kożuchu.
Żadne się bowiem widmo nie przyswoi
Tej wyniesionej pod niebo pustelni,
Gdzie tylko jeden duch na straży stoi —
Bez kształtów, w które chcą go wprządz śmiertelni, —
Duch wszechświatowy, duch wód i kamieni,
Co się w milczącej unosi przestrzeni.
Przy nim już niema dla fantazyi tworów
Odpowiedniego miejsca wśród tych wyżyn:
Wielka symfonia turni, hal i borów
Nie znosi ludzkich trefień i postrzyżyn,
Nie znosi skrzydeł przyprawnych z tektury,
Gdy sama cała wzlatuje do góry.
Ty czułeś dobrze, że wielkość przyrody
Nie potrzebuje bielidła i różu;
Że miło patrzeć na schodzące trzody,
Gdy z gór pędzone w szarym skaczą kurzu;
I że tatrzańskiej polany nie szpeci
W koło szałasu chwast na stosach śmieci.
Tyś czuł, że prawda — piękna, chociaż naga,
Gdy jest odczutą silnie a głęboko;
Że tracić musi dzika gór powaga,
Gdy fantastyczną okryć ją powłoką;
I że nie trzeba robić z skał posągów,
Ani wytwarzać różnych dziwolągów.
Tyś czuł, że każda z okolic mieć musi
Swój wdzięk właściwy i wyraz odrębny;
Że Tatrom trzeba bydła, a nie strusi;
Że zapatrzone w niebo wiejskie bębny
Piękne są — tworząc harmonię pastuszą,
Do której trzeba dostroić się duszą.
Twa estetyka prosta, domorosła
Znała jednakże widnokręgi szersze;
I choć nie byłeś poetą z rzemiosła,
Co mierzy swoje uczucia na wiersze,
Choć nie goniłeś w laur zmienionej Dafne —
Poczucie piękna zawsze miałeś trafne.
I realizmu powszedniego mistrze
Nie mogą ciebie w swej zamieścić szkole...
Boś kochał wszystko jaśniejsze i czystsze
I nie lubiłeś pozostawać w dole;
Lecz rozumiałeś, że ludziom potrzeba
Piąć się — by wyjrzeć oczami do nieba.
Dobrze więc było mnie pod twoją wodzą
W królestwie głazów dni pogodne przeżyć,
Chwytać wrażenia jak same przychodzą,
Piersi nieznanem uczuciem odświeżyć
I w samem źródle piękności i czarów
Ożywczą rosę z śnieżnych pić wiszarów.
Dobrze mi było, idąc za twym śladem,
Zdobywać z trudem mało znane szczyty
I z rączych kozic spotykać się stadem,
Przeskakującem granitowe płyty,
I na najwyższym ostrej turni zębie
Ogarniać wzrokiem nieprzejrzane głębie.
A chociaż czasem deszcz lał jakby z cebra
I trzeba było zmoczonym do nitki
Umykać na dół z skalistego żebra,
By gdzie w szczelinie czas przeczekać brzydki —
Tyś miał w zapasie zawsze myśl wesołą,
Co rozchmurzała zasępione czoło.
I słodko było gwarzyć z tobą potem,
Po całodziennym spoczywając znoju
Pod rozpostartym błękitów namiotem,
Po nad brzegami jeziorka lub zdroju,
Gdzieśmy budzili krzykiem echa dolin
I chleb chwytali — głodni jak Ugolin.
A gdy ostatnie gasły zórz kolory,
Wtedy i nasze przycichły gawędki;
Bośmy słuchali: co szumiały bory,
Co na kamieniach szemrał potok prędki...
Myśmy milczeli, a gwarzyły skały...
I tak wśród marzeń dzień nadchodził biały.
To wszystko jeszcze w mych myślach się kręci,
I wszystkie twoje starania i prace
We wdzięcznej u mnie zostały pamięci:
Więc dług wdzięczności wspomnieniami płacę,
Które, jakkolwiek spełzły na papierze,
Jednak gór tchnienie przechowują świeże.