Maciek Bzdura gada (Rola)/Okrutecnie mnie to ciesy...
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Maciek Bzdura gada | |
Podtytuł | Okrutecnie mnie to ciesy... | |
Pochodzenie | „Rola”. Ilustrowany bezpartyjny tygodnik ku pouczeniu i rozrywce 1927 Nr 6 cykl Maciek Bzdura gada | |
Wydawca | Feliks Kowalczyk | |
Data wyd. | 6 lutego 1927 | |
Miejsce wyd. | Kraków | |
Ilustrator | anonimowy | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
MACIEK
BZDURA
GADA:
|
Okrutecnie mnie to ciesy, ze moi przyjaciele, a mam ich po całem świecie pełniusieńko, już za życia moją śmierć od dawna opłakali. Jak się wojna zacęła i ja posedem do wojska, to poćciwe ludziska myśleli, zem ja na to jest, coby mnie Moskale zabijali. A ja se myślałem, ze juz jak wojna być musi, to chyba nie oni mnie, ale ja ich zabijał będę. Cym zabił którego, to nic wiem, bom od żadnego metryki śmierci nie brał, ale ze oni mnie nie zabili, to wiem pewnikiem, i wszyscy wiedzą, co moje gadanie cytają. Ale ludzie są, ludźmi i zawse sobie coś zmyślić musą, a jak juz nie mieli co lepsego do roboty, to se moją śmierć wymyślili. A ze do mnie na tamten świat nie pisali, to ino latego, ze mojego niebieskiego adresu nie znali.
Ino się jednak „Rola“ pokazała i ja zacąłem do niej gadać, tom zaraz dostawał różne pisania, abym opedzioł, jak to tam było na tej wojnie. Jak było? Niby ja tam sam jeden był, zebym miał za wszyćkich gadać! Było nas przecie tyle chłopa, to jakby chciał kazdy o sobie gadać, toby ludziska przez całe wieki tego nie przecytali. I ni miołem o tem gadać. Ale gospodarz mój padają mi:
— Słuchaj, Maciek, kiedy ludzie chcą, to im musis opowiedzieć, bo co ty, to ty, a co kto inkszy, to kto inkszy. Zreśtą i ja ci nie za samą robotę zryć daje, ale i za to twoje gadanie, a i z cytelników ten i ów nie na to ci grose na capkę przysłał, abyś nie robił tego, co ludzie chcą. Jak będą z ciebie zadowoleni, to moze i na jakie portcęta la ciebie składkę zrobią.
Ha! myślę sobie, gospodarz kazą, cłek musi. Ale musieć to nie trudno, ale zrobić, to trudniej tembardziej, ze tu we wszyskiem trzeba świętą prawdę gadać, a dziś na świecie mało takich ludzi, coby to potrafili.
Jak się ino zacęła wojna, zaraz na drugi dzień trza było na nią walić z kopytami tak, ze ani reśty siana nie było casu zgrabić. Austryjaki, psiepary, nie śpasowały i kto ino był jaki taki, to musiał zaraz iść i ich pozlepianej ojcyzny bronić. Mnie zaraz na drugi dzień kazali być ziandarem. I niby po co w tencas byli potrzebni ziandary, kiedy nietylko porządni ludzie, ale i złodzieje pośli bić Moskala. Ale jak kazali być ziandarem, to trza było być ziandarem. I dopiero wtencas się dowiedziałem, ze ziandarska słuzba to nie taka lekka, jak mi się wydawało. Od samego świtu do wiecora trzeba było charować, jak ten koń. Bo inoś drew narąbał, to juz trzeba było pani postenfirowej wody nanosić, przynióseś wody, cekało na ciebie skrobanie zimiaków, uskrobałeś zimiaków, to znów insa robota, ze wszyćkich kątów wyzirała. I tak cięgiem przez cały miesiąc.
Juzem się do tej zimniacanej wojacki jako tako przyzwycaił, jaz tu przychodzi z Widnia rozkaz, zebym sed pod Kielce wygnać Moskala, który coś se umyślił i ani rus nie chciał się bać Austryjaków.
Rozkaz rozkazem, myślę se, ale od rozkazu do Kielc jesce daleko! Trzeba będzie cosik robić, aby bardzo blisko do tych Moskali nie przychodzić, bo jakby tak co do cego, to mogłoby być źle. Najlepiej to byłoby było powrócić do Psi Wólki, ale juz u ziandarów powiadali mi, ze teraz nikogo zdrowego z wojska nie puscą. No, bajka, jak nie puscą zdrowego, to chorem przecie być nie śtuka. Cy to nieraz plebańska gospodyni, jak ją jegomość spsiocyli, o mało z załości nie umierała? Mogła ona, mogę i ja.
Jak se co cłek w głowe wbije, to juz kaput! Tak i ja zaraz na drugi dzień padam do kaprala:
— Panie kapral, melduje pokornie (Przy wojsku trzeba być zawse pokornym) co ja na Moskala nie pójdę, bom chory!
— Pierun z tobą — powiada pan kapral — ale niech cię cholera tyrmosi, pis się marud.
Co to miał znacyć ten marud po dziś dzień nie wiem, ale jak pan kapral kazali pisać się marud, tom się pisał marud i byłem marud.
Nazajutrz pan kapral zaprowadzili mnie do doktora. Trząsem się, jak we frybrze, co tez doktór na to wszyćko powie i cy zgadnie, na co ja chory, bom ja prawdą a Bogiem był zdrów, jak wieprzowa kiełbasa.
Ino mnie doktór zuźrał, tak pada do mnie:
— Jak się nazywacie?
— Dokumentnie nie wiem, prosę łaski pana, ja mu na to. Ludzie wołają na mnie Maciek Bzdura i tak pono jest w mentryce zapisane, ale przecie panu starsemu wiadomo, ze mało jest takich ludzi na świecie, którzyby mogli na swoje nazwisko przysięgać.
— Rozbierzcie się — pada do mnie znowu doktór.
Wybałuscyłem na niego ocy, bom ni mógł pojąć cego on chce odemnie. Co prawda, to ja to nieraz słysał, jak nas leśnica gadał do Podkulkowny: Maryś, rozbierz się, ale zeby doktór i do mnie, to się mi we łbie nie mogło pomieścić.
Dopiero jak pan kapral ućciwie i po ludzku ozwali się do mnie: Psia kref ufermo, zdejmuj hadery, bo pan doktór chcą wiedzieć, cy ni mas jakiego feleru w sobie, tom zrozumiał, cego doktór chciał odemnie i ani pacirz nie upłynął a juz nietylko portasy, ale i cała przyodziwa lezała na ziemi.
— Co wam brakuje? — pada znowu doktór.
— Ba, ja mu nato, cy ja to końcył medycynę, abym wiedział, co mi brakuje. A i na coby Poniezus nastwarzał tyle doktorów, jakby grzysny cłowiek wiedział, co mu brakuje.
Omal mnie w pysk pan doktór nie trzasnął, tak go rozeźliło to moje katolickie gadanie, i na lekarstwo przepisał mi na dwadzieścia śtyry godziny aincla. Co to miało być, z pocątku nie wiedziałem, alem się wnet dowiedział, gdy mnie pan kapral zamknęli w jakiemsik chliwku i pedzieli:
— Mas, Maćku, pirsą wojenną chorobę.