Macocha (Kraszewski, 1873)/Tom drugi/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Macocha |
Podtytuł | Z podań XVIII. wieku |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1873 |
Druk | Drukarnia Kurjera Warszawskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Z imienia przynajmniej mało kto nie zna pani Kossakowskiej, najdowcipniejszej kobiety owych czasów, gdy na dowcipie nie zbywało nikomu. Miało go wielu rodzinny, inni pożyczany, pełno go było w salonach, biegał po ulicy, nieraz nawet do zakrystji zaglądał. Sadzono się na dowcip jak na koronki i brylanty... byli i tacy co go sobie kupowali. Robił ubogi dworak koncept, przynosił go panu rano, a jaśnie wielmożny nie trudząc głowy zbytnio, we dnie nim znajomych obdzielał.
Pani Kossakowska miała go z bożej łaski, dobrej próby i pod piętnem tej krwi, z której pochodził. W rodzinie Potockich nigdy na zdolnościach nie zbywało; bywały różne... szły w kierunkach rozmaitych – ale głowy mieli... Dość na jedną epokę Ignacego, Jana, a choćby i najnieszczęśliwszego ze szczęsnych, któremu ludzie odejmowali zdolności, choć je miał, a duma je i lekkomyślność zaciemniała. Pani Kossakowska miała dowcip Potocczyzny (jak ją zwała), dumny, ostry, nielitościwy, poważny, ironiczny... cale nie figlarny i nie giętki. Cięła nim jak bułatem, a komu się nim dostało po głowie, długo bliznę nosił. Samemu królowi jegomości nieraz się dostawało.
Rzadkim ona bywała gościem w Warszawie, bo od czasu jak Ciołek na tronie siedział, chyba przymuszona tu przyjeżdżała i na krótko. Tym razem także na kilka ściągnęła tygodni, a że dwór pochłaniał większą część dostojniejszych osób mieszkających w Warszawie, ona zaś z dworem była nie najlepiej, salony kasztelanowej często pustką stały. Bywali w nich Potoccy i ci co z nimi trzymali, a ze stronnictwa tego niewiele przebywało w Warszawie. Trafiało się więc, jak tego dnia właśnie, że chcąc mieć ludzi u siebie, musiała ściągać ich na ucztę ewangeliczną z ogrodu i ulicy. Zawsze jednak wielka pani, mniej więcej musiała wiedzieć kogo przyjmowała w domu. Inne dwory w owe czasy daleko mniej zważały na dobór towarzystwa, byle suknia była modna, a język francuzki za paszport służył.
Stała pani Kossakowska w niezajętym pałacu Potockich niedaleko zamku, jak mówiła gospodą... i popasem, mimo to z przepychem pańskim urządzone było wszystko. Sama chodziła w sukni ciemnej, często bez klejnotów, nie lubiąc się stroić, lecz koło niej musiało być zawsze odpowiednio do imienia, które nosiła – z przepychem i wystawą... Służba liczna, powozy wspaniałe... kuchnia taka, by żaden przybywający gość nie zakłopotał się nigdy...
Po hetmańskim pałacu wiejskim, któryby i w stolicy mógł zaszczytne miejsce wśród rezydencji pańskich zajmować, nie zdziwiła Laury wspaniałość apartamentów pani kasztelanowej; cała jej uwaga była zwrócona na gospodynię, której postać i rysy, obejście, słowa miały cechę niezwyczajną. Zdawała się cały boży świat mieć za fraszkę, i nie szczędziła w mowie nikogo. Poufałym tonem odzywała się po królewsku, ale czuć było, że się szanować nakazywała i niktby chybić jej nie śmiał. Pani kasztelanowa należała do oppozycji i dowcip jej miał szerokie do popisu pole...
Obok niej pierwsza, tłuściuchna, wesoła, równie rezolutna kasztelanowa, stanowiła kontrast, który obu paniom na korzyść wychodził. W salonie nie zastali nikogo, lecz oświecony był, przygotowany, a marszałek dworu wejrzawszy tylko, już stół do wieczerzy na potrzebną liczbę osób przygotował. Laura znalazłszy się wśród świateł, wystawiona na ciekawe spojrzenia dwóch pań, sama jedna — widocznie była zmieszana. Lassy siadła pokornie w kątku. Gdy kasztelanowe obie zajęły miejsca na kanapie, gospodyni odezwała się do Laury:
— Zbliżże się, panie kawalerze, ku nam, proszę... siadaj, a jeśli ci to nie uczyni przykrości, powiedz nam co o sobie.
Laura rozpaczliwej nabrała śmiałości.
— To trudno, rzekła: zajmującego nie mam nic do opowiedzenia, a dzieciństwa nie zabawią... Ojciec mój mieszka w głębi lasów na Polesiu, gdzie i ja się wychowałem, świat widzę po raz pierwszy... uczę się go... mówić więc nie mam o czem, ale słuchać wielką ochotę...
Kasztelanowe obie wpatrywały się w nią gdy mówiła.
— I ojciec waćpana puścił tak samego, bez opieki? spytała pani Kamieńska.
Laura podniosła oczy.
— Nie mam powodu obwiniać ojca za siebie, jam się to puścił sam bez wiedzy jego... uciekając od złej macochy!
— Jakto? mężczyzna od baby? zapytała pani Kamieńska, a toć wstyd...
— Nie mogąc wojować, trzeba było uchodzić, lecz niech będzie dość o tem.
— I cóż myślisz z sobą? zapytała druga...
— Uczyć się... przeżyć złe chwile, a może lepszych doczekać! rzekła Laura.
— Wiesz kasztelanowo, przerwała tłuściuchna, kawaler nie mając dotąd innej passji, a może broniąc się innym, do sceny i teatru zawziął wielką miłość.
— Byleby go ona za kulisy do aktorek nie zaprowadziła jak innych ichmościów, rzekła pani Kossakowska, boby go szkoda było...
Laura rozśmiała się mimowoli.
Dwie panie z dziwną ciekawością, prawie natrętnie się jej przypatrywały... snadź je wyraz dziewiczy, młody, a razem energiczny tej pięknej twarzyczki pociągał.
— Co do teatru, odezwała się pani Kossakowska, i ja go lubię bardzo, ale szlachetny, wzniosły, który do uczuć pięknych budzi i na chwilę choć człowieka z powszedniego błota wyprowadza. I niegodnem mi się zda imienia teatru, co bawi jak kuglarstwo, ce qui désopille la râte, sans satisfaire l’esprit. Wszakżeć to stare teatrum greckie poczynało się od onych tragedji, które przy obrzędach uroczystych grywano, a gdy komedje przyszły... kuglarstwo zeszpeciło scenę, i z religijnego obchodu stało się igrzysko.
Laura, której te wyrazy do przekonania trafiły, twarzą i wejrzeniem dała poznać, iż nie inaczej myśli...
— Przyjemnej dowiedziałam się nowiny, odezwała się, od pani kasztelanowej, że i my teatr mieć przecież będziemy...
— Byleśmy Corneille’a i Racine’a mieli, a choćby Molière’a, znajdzie się komu grać u nas, szczególniej Tartuffa, rzekła Kossakowska.
I wprędce dorzuciła:
— Bez żartu, w familii królewskiej wiele pono talentów tego rodzaju... deklamują u Mniszchów... grają u pani Zamojskiej... nieźle i Czartoryscy... W naszej rodzinie pono nikogo nie znajdziemy, coby tym teatrom dorównał... chyba Jan, co romanse pisze i po turecku się ubiera... ale ten... to poczciwa dusza... gdyby się nie wiem jak przebrał i jakim prawił językiem, poznać w nim zawsze kim się urodził... i jaka krew w nim płynie.
Rozmowa na ten ton wpadłszy, trochę się wstrzymała, nikt bowiem gospodyni odpowiadać nie śmiał. Chwila milczenia przegrodziła ją od zapytania drugiej kasztelanowej, która zagadnęła Laurę.
— Czy panu w takiej samotności, bez ludzi nie tęskno? Bo Lassy mi mówi, że waćpan nikogo nie widujesz i nigdzie nie bywasz.
— Mnie się zdaje, odezwała się Laura, ciągle krzepiąc, by się okazać po męzku odważną, że ludzie, co mają najlepszego w sobie w książki swe kładną; obcując więc z książkami, to tak, jakby się – przepraszam za porównanie – żywiło czystym bulionem... Więc głodu nie ma!
— Przedziwnie, mój kawalerze, pochwaliła Kossakowska, ale ci powiem, że na bulionie byś nie wyżył, bo natura ludzka różnych żywiołów potrzebuje do życia. Jest dużo zieleniny na pozór niepożywnej, a przecie światby bez niej był niesmaczny...
— Dobre to pewnie dla tych, co sobie wygódki robić mogą, lecz są położenia, w których człowiek nie jest panem siebie i do nich stosować się musi. Naówczas żyje czem może...
— Często i trucizną, do której nawyka! rzekła pani Kossakowska.
W czasie rozmowy Lassy siedziała ciągle w kątku, dziwiąc się śmiałości Laury; tłuściuchna kasztelanowa trochę przez grzeczność, widząc ją samą, więcej przez ciekawość — choć jej wstać z kanapy nie było łatwo — ruszyła się ku Lassy i odprowadziła ją do kątka.
— Zkądżeś ty tego chłopaka wykopała? spytała po cichu. A no mi mów szczerze — co za jeden?..
Stara zaczęła się śmiać.
— Mogę tylko pani jedno powiedzieć, że dobrego rodu i familji bardzo majętnej — lecz... pono oni wszyscy jakieś bziki mają.
— Co za bziki? dla czego? spytała pani.
— Ojciec skąpy i dziwak, a ten, ruszyła ramionami.
— Cóż ten? złego co masz nań?
— A nie! tylko... tylko... sama pani kasztelanowa widzi...
— Ja widzę tylko, że... miły chłopak... a gdyby czasem przyszedł na gawędkę do starej baby, calebym się nie gniewała.
— A! co pani po nim! ciągle śmiejąc się poczęła poufalej Lassy.
— Jakto! co mi po nim? stara paskudna plotkarko! cóż ty sobie myślisz, że ja go myślę bałamucić?.. Zakochany? mów...
— Śmiertelnie...
— W kim?...
— Nazwiska nawet nie wiem...
— Toć mi wszystko jedno! odparła kasztelanowa. Tylko jeśli ma passję w sercu, nie wesół pono będzie, ale, choćby i smutny, wyznać muszę, iż miły bardzo...
Gdy podzielona tak rozmowa na dwoje toczyła się jeszcze, w przedpokoju dała się słyszeć wrzawa, i głosy liczne. Gospodyni nastawiła ucha...
— Macie ich, otóż pewnie goście moi, czynią mi niespodziankę, przychodząc na wieczerzę, która na nich nie czekała.
Drzwi się otworzyły w istocie, kilku panów z wesołemi twarzami, w dziwnie ożywionych humorach, weszło od progu salutując kasztelanową.
— Za późno ichmość, za późno! jeśli na wieczerzę godziliście oddysponowana! a my właśnie na skromną i postną mieliśmy iść, którą was nie będę częstowała.
Panowie wszyscy szli do ucałowania ręki, śmiejąc się i zarzekając, że wieczerzy nie mieli jeść, i że tylko dla przyjemności złożenia uszanowania gospodyni... tak późno się submittowali.
— Boćby to był dzień stracony, rzekł jeden, gdyby wiedząc o pani w Warszawie, nie widział jej kto, gdy mu to szczęście dozwolone.
— Pochlebca! wracasz z zamku i jeszcze ci się zdaje, że tam jesteś, śmiejąc się rzekła pani Kamieńska...
— Nie dla wieczerzy przychodzimy, dość nam soli attyckiej, którą gospodyni obdziela! odezwał się drugi.
— Nie przyznaję sobie, bym jej zapas miała, rozśmiała się Kossakowska; lecz nie zaszkodziłaby sól na te czasy, gdy tyle kwasu wszędzie..
Poszły tedy słodycze, grzeczności dowcipy.. a Laura strwożona, aby oczu uniknąć, wysunęła się ku pani Lassy i drugiej kasztelanowej. Pomimo to nie wymknęła się dość śpiesznie, by jej niepostrzeżono.
U pani Kossakowskiej, która zwykle trudną była w przyjmowaniu, każdy gość uwagę zwracał, i na Laurę więc ciekawe skierowały się oczy...
W chwili tego zamięszania otwarto właśnie drzwi do sali jadalnej i marszałek dworu oznajmił, że wieczerza gotowa. Chociaż panowie ci ledwie byli weszli, okazało się, iż już kredencerz ich przeliczył, i nakryć było tyle ile osób w salonie... Kasztelanowa swej towarzyszce podała rękę, nie chcąc się dać prowadzić do stołu nikomu. „Ichmość nas opuściliście, my też ich rzucamy. Idźcie sami do stołu”... Laurze chciało się choć teraz wysunąć, lecz za późno było, niestety! Widziała po oczach i szeptach, że się o nią dopytywano... rumieniąc się cała, musiała iść do stołu.
Snadź pani Kamieńska srebra swe mieć musiała, choć na krótki czas przybywszy, bo stół się uginał pod niemi, zastawa była przepyszna... Nie tyle piękna co bogata, oznajmywała o możności domu, i świeciła krzyżem Potockich. Liczna służba otaczała stół do koła... Nakrycie całe srebrne...
— Przepraszam ichmościów, że na tych talerzach, do którycheście nie nawykli, jeść musicie. W drodze jestem, a porcelana się tłucze... trzeba się oszczędzać, by Sasom za nią nie płacić... rzekła pół-głosem.
Podano półmisek cielęciny... kazała go kasztelanowa jednemu z panów zanieść, mówiąc: Asindziej to lubisz pono.. a no, bo nie smakując w tem, źle byłbyś widziany u dworu...
Była to znowu alluzja do herbu Poniatowskich. Od niej to przyjmowano z uśmiechem, bo owa sól przyprawiała choć co gorzkiem było...
Rozmowa tedy wszczęła się o plotkach miejskich, o przyszłych nominacjach, wreszcie o spodziewanych rozwodach i małżeństwach, o niezliczonych zbliżeniach osób i chwilowych kłótniach tych, co się najbardziej kochali.
Kasztelanowa każdej nowince przypięła łatkę, żadnego wybryku nie puściła płazem, a czyniła to tak jakoś bez wysiłku, swobodnie, łatwo, jakby jej to bynajmniej nie kosztowało.
Wieczerza postna była dla gospodyni i tych co wigilię obchodzić chcieli, innym dawano mięso; osobny sługa pilnował kieliszków, do których nie zachęcano, ale próżny przed nikim nie stał... Więc choć się komu dostało, że wszyscy równo obdzieleni byli ostremi przycinkami, nie psuło to humorów. Na ostatek spojrzawszy na biesiadników, pani Kossakowska podparła się na ręku... i poczęła po cichu do sąsiadki:
— Proszę asindźki, jak tu, zwątpić o kraju... i o przyszłości... patrząc na taki zastęp mężów, którzy losy nasze w dłoniach swych dzierżą? Tylko mi asindźka przyjrzyj się bliżej! Począwszy od pierwszego... ten alchemią się trudni i wynajdzie pewnie lada dzień kamień filozoficzny... drugi maluje lepiej od Bacciarellego, więc też w pięknych kolorach da nam co z jego ręki wyjdzie... trzeci bardzo szczęśliwie gra po całych nocach, musi kiedyś wygrać i umieć nas do wygranej wywieść... tamten budowniczym jest, więc i Rzeczpospolitą odrestauruje i podeprze... ów koniarz, pewnie aby kawalerji przysposobić rumaków, — słowem wszystko to ludzie co nie darmo senatorskie krzesła zajmują, aż do tego co łazienki pierwsze wystawił... Westchnęła mówiąc to kasztelanowa. Zapomniałam o tych co wiersze piszą, gdy rachunkiby robić powinni... i o tych co peruki muszczą, gdy szable rdzewieją... a no, taki już nasz los, że nam artystów nie braknie, a chleba piec może nie być komu!
Nikt pono tego cichego zwierzenia nie słyszał oprócz tłuściuchnej pani, która się na nie uśmiechnęła.
— Moja dobrodziejko, rzekła półgłosem, ja mam to przekonanie, iż nie ludzie prowadzą i kierują tem co być ma, ale Pan Bóg... Co my tam sobie głowę będziem kłopotali, to jego rzecz!
Przez cały czas wieczerzy grzeczny bardzo podżyły sąsiad Laury, niewiele mówiąc wpatrywał się w nią ciekawie... Szczęściem brał ją za cudzoziemca... i temu winna była, iż się tak uprzejmie z nią obchodził...
Wstano nareszcie od stołu i towarzystwo podzieliło się na gronka.
— Lassy! odezwała się Laura, Lassy, pomóż mi w jakikolwiek sposób się ztąd wyrwać... Choćbyśmy niegrzeczność popełnili... uchodźmy...
Miały tedy wymknąć się niepostrzeżone korzystając z chwili, gdy pani Kossakowska rozmową była zajęta, ale w progu już prawie, dogoniła je tocząc jak kulka okrągluchna kasztelanowa wiska...
— Słuchaj-no kawalerze, rzekła przystępując do Laury, nagadała mi na was Lassy tyle rzeczy, iż mam ochotę przekonać się czy to wszystko jest prawdą: Nie masz w Warszawie nikogo, jeśli ci się zatęskni po bulionie na zieleninę, to choć przemarzłym jarmużem mogę waćpanu być, przyjdź – na gawędkę. Będziemy deklamowali Racine’a i zabijemy choć jedną z tych godzin, które nas zabijają.
Laura skłoniła się, dała znak Lassy i wyszły. Odetchnęła dopiero w ulicy. Stara towarzyszka rada i towarzystwu, w które się wcisnęła, i więcej może wieczerzy, która jej bardzo smakowała... śmiała się z zakłopotanej.
— Już przynajmniej w tem wszystkiem winy mojej nie ma, odezwała się, samaś sobie strój ten wdziała, sama wyjść życzyłaś... resztę los zrządził.
— Tak, rzekła Laura, to nauka dla mnie! nierychło się na nowe przebranie odważę...
— Zrobisz sobie jak zechcesz, bo mnie słuchać nie masz zwyczaju, odezwała się Lassy, lecz od pierwszej kasztelanowej wątpię, byś się wykręcić mogła. Wpadłaś jej w oko. Najmilsza z niewiast... ale lubi młode towarzystwo, a byłaś takim ładnym chłopcem, że się jej gustowi nie dziwię.
Nazajutrz szukano pani Lassy po całem mieście, ażeby przez nią trafić do owego Wawrka Borowieckiego; nie było to łatwo kogoś w ówczas wyszukać w stolicy, bo o przyjezdnych i zamieszkałych nikt się nie troszczył. I byliby zapewne słudzy kasztelanowej nie znaleźli jej, gdyby jeden z nich, który w ogrodzie za panią szedł, starej jejmości nie spotkał, nie poznał i nie pochwycił. Tym sposobem dostała się do rąk jej kartka z zaproszeniem na wieczór, nie tyle Lassy, ile jej towarzysza, nakazująca go wyszukać koniecznie i przyprowadzić. Samotność tak się już była sprzykrzyła jejmości, iż wiedząc nawet w jaki to kłopot wprawi Laurę, ucieszyła się niezmiernie. Zyskiwała na tem wieczerzę i trochę rozrywki. Pobiegła więc do domu co najprędzej, i już we drzwiach, podnosząc liścik do góry, zawołała:
— Panie Borowiecki, to do was!
— Cóż to takiego? spytała Laura, dosyć strwożona.
— Przepowiedziałam! Jest to zaproszenie od kasztelanowej, na które już odpowiedziałam, że będziemy.
Zaczęła się śmiać padłszy na krzesło.
— Tym razem, rzekła, nie złapią mnie, tak nieubranej i w stroju do spaceru. Potrafię się ustroić, jak należy do salonu! Ale cóż pan poczniesz panie Borowiecki, ze swoją nieszczęśliwą męzką garderobą, która wcale obfitą nie jest?
Żartowała tak z Laury, namyślającej się jeszcze czy ma się puścić w odwiedziny, mogące nowego nabawić ją kłopotu, i wciągnąć w stosunki uciążliwe. Rozum radził nie przybierać tej roli, która musiała w fałszywe położenie wtrącić, fantazja namawiała do niej. Świat jeśli nie nęcił, to przynajmniej ciekawym był dla niej.. samotność z panią Lassy gorsza niż zupełne odosobnienie.
Laura uśmiechnęła się sama do siebie w zwierciadle. Co mi to szkodzi? rzekła w duchu, ruszając ramionami białemi... przebiorę się i pójdę.
Natychmiast wyprawiła Lassy do swego krawca, u którego już była jedno, niby dla brata kupiła ubranie... przed wieczorem miała strój nowy niewykwintny, ale uchodzący choćby na pańskie pokoje. Zresztą w każdym jej dość było dobrze. Stara jejmość pół dnia przesiedziała przed zwierciadłem, sprowadziła fryzjera, pędzała służącą, godzinę kładła ciasne trzewiczki, bieliła się, malowała i wyszła nad wieczór przerażająco śmieszną, tak, że w teatrze byłaby niechybnie wywołała oklaski. Kontrast starej twarzy z pretensją do młodości, z wysznurowaniem i ruchami prawie dziecinnemi, czynił ją żywą karykaturą, ona jedna tego do siebie nie widziała... Laura wydawała się skromnie, ale piękność uderzająca, wdzięk surowy nieco jej twarzy, wyraz myślących oczu, szlachetność ruchów zdradzały istotę wybraną.
Nawet smak w ubraniu dopełniał wrażenia sympatycznego, jakie czyniła...
— Los się spiknął, rzekła wchodząc do salonu, aby mnie uczynić mężczyzną, cóż to komu szkodzić może?
Spojrzała na Lassy... popatrzała na podrygującą towarzyszkę, ruszyła ramionami — wyszły.
Kasztelanowa na nich oczekiwała... sama jedna. Nie chciała młodego człowieka zaproszonego narażać na spotkanie z liczniejszem towarzystwem, dopóki by mu lepiej się i z blizka nie przypatrzyła. Na widok Lassy, którą dobrze znała, kasztelanowa śmiechem głośnym parsknęła.
— Kochana moja, cóżeś ty z siebie zrobiła? zawołała, - zadałaś sobie tyle pracy niepotrzebnej dla ubrania, w którem ci i niewygodnie i śmiesznie! Nikt cię nawet i widzieć nie będzie, bo cały wieczór spędzić mamy same, jeśli ten, którego prosiłam, nie przyjdzie..
To mówiąc, posadziła Laurę przy sobie przyglądając się jej bacznie.
— Mój kawalerze, rzekła: bardzo ci dziękuję, żeś mi przybycia nie odmówił. Do starej baby jak ja, młodzi jak ty rzadko się chcą pofatygować... jest to dobry uczynek, za który ci jestem wdzięczna... Musiałeś być pieszczony, to widać z całej twej figurki... a któż cię dziś biedaku, wygnańcze... popieści?
— Ja właśnie, odezwała się Laura, chcę się odzwyczaić od zbytniego rozpieszczenia i zahartować.
— Spuść się na los... nie masz co sam nad tem pracować i o to się troszczyć. No, jakżeś wyszedł z wczorajszego wieczoru u Kossakowskiej? Prawda, że jest bardzo miła?
— I bardzo straszna, dodała Laura.
— Ale też zacna bardzo, surowa dla siebie, ma prawo być taką i dla innych...
Tak rozpoczęła się rozmowa, gdy służący oznajmił pani pana Bogusławskiego. Natychmiast prawie otworzyły się drzwi, i Laura spojrzawszy na nie o mało nie krzyknęła z przerażenia... Był to ten sam szlachcic, którego w drodze z Babettą spotkały, a który ją widział w kobiecej sukni. Nie mógł jej nie poznać, lękała się by nie zdradził...
Zbladła, chwyciła machinalnie kapelusz swój, jakby uciekać chciała.
Bogusławski witał się z gospodynią, którą bardzo pokornie w rękę pocałował, podniósł oczy i ujrzawszy a poznawszy Laurę, z razu stanął wryty... Dała mu znak oczyma, ażeby jej nie wydawał; jakoż prędko przyszedłszy do siebie, a nie wiedząc co to znaczyć miało, skłonił się jej tylko z daleka.
Lassy przybiegła mu się przypomnieć... Nie było sposobu nic mu szepnąć, ani go ostrzedz o tem dziwactwie...
Kilka razy usiadłszy już wlepił oczy w przebranego i z początku w rozmowie nawet dał uczuć, że nie był całkiem panem siebie. Kasztelanowa po krótkim wstępie odezwała się do Bogusławskiego:
— Umyślniem chciała zbliżyć dwóch wielkich teatru miłośników i zapoznać ich z sobą. Widzisz panie Bogusławski drugiego takiego jak ty marzyciela, który pragnie scenę krajową stworzyć... porozumiejcież się z sobą... a — któż wie!
Z ciekawością spojrzał Bogusławski na zarumienioną Laurę.
Ta dawała mu ciągle znaki oczyma... aby zdziwienia nie okazywał, a sama wysilała się na odwagę.
— A! więc pan także, rzekł wesoło Bogusławski, wierzysz jak ja, że co mogą mieć Anglicy, Francuzi, Niemcy po trosze, to i my przecie u siebie stworzyćbyśmy potrafili?
— Tymczasem, odparła Laura, choć u Anglików i Francuzów zapożyczyćbyśmy się mogli, nim swojego coś stworzymy!
— Jak być może, przerwał Bogusławski, by to, co u wszystkich narodów było potrzebą, co zdaje się człowiekowi wrodzone, bo każde niemal społeczeństwo w kolebce już teatr sobie jakiś tworzy — nie istniało u nas? Prawda, że dawniej nie mieliśmy czasu... w obozach skupiało się całe życie; lecz teraz?... Teraz nam koniecznie, dodał, stworzyć należy to dopełnienie żywota i jego powtórzenie przez sztukę.
— A masz waćpan nadzieję? spytała kasztelanowa.
— Miałbym ją, gdyby to zależało od króla... Nieszczęściem król, mówił Bogusławski, otoczony jest ludźmi, którzy wszystko swoje przed nim śmiesznością okrywają, którzy koszulę szlą prać do Paryża, a jakżeby na scenie własnej prania swych obyczajów dopuścić mogli?... Zda im się, że ten język, którym się modlą, którym poeci śpiewali natchnieni, który służy na wyrażenie wszelkich uczuć... nie zdoła powtórzyć co Corneille, Racine, Moliére, Sheridan i angielski Shakespeare z ludzkiego serca dla umysłu ludzkiego wydobyli...
— A cóż król? spytała kasztelanowa.
— Król wierzy czasem, niekiedy się śmieje... chciałby się przekonać... a nie ma go komu czynem przeświadczyć o możliwości tej sprawy, westchnął Bogusławski.
— Powoli, powoli, przerwała gospodyni, może do tego przyjdziemy... tylko się dobrze rozmyślmy, aby co może być zwycięztwem nie było przegraną walną bitwą.
Laurze zajaśniały oczy...
— Zdaje mi się, odezwała się nieśmiało, iż król nie może w to wierzyć, iżby się nie znaleźli u nas aktorowie, coby tak dobrze potrafili odegrać Cyda i Atalię jak w Paryżu, ale, niestety! po francuzku! Grywają sceny z nich po domach prywatnych... Idzie o to, aby w naszym języku myśli te i uczucia oddźwięk znalazły... nie tylko przełożone słowy lada jakiemi, ale z tąż samą harmonją i wdziękiem, z tem samem krasomówstwem, które w oryginale je stroi. Byćże to może?
Bogusławski wstał nie dosłuchawszy końca...
— Niestety! zawołał, nie ma u nas nikogo, coby chciał temu pióro poświęcić. Język nienałamany, wyrazów brak... a przecież czujemy wszyscy, że w nim bogactwo takie i giętkość, iż niema czemuby nie sprostał. Człowieka tylko potrzeba innego niż ksiądz Bohomolec!
— Trzeba zacząć choć ladajakiemi słowy, a grą nadstarczyć, żeby do pisania pociągnąć! przerwała Laura.
— Tak, należy od czegoś zaczynać, i ja to czuję, zawołał Bogusławski... a no, sam jestem do tego...
— Słuchaj waćpan, gorąco zaczęła kasztelanowa, mocno mi się ta myśl uśmiecha, ułóżmy co! pokażmy, że i my potrafimy... A waćpan panie Borowiecki?
Laura spłonęła cała...
— Ja, rzekła spojrzawszy na Bogusławskiego, ja, jako młodszy, chybabym w niedostatku kobiet, jak to pono bywało po klasztorach... podjął się kobiecej roli...
— A podjąłżebyś się pan w istocie? gorąco przybliżając się do niej, zapytał Bogusławski...
— Spróbowałbym! rzekła Laura...
Kasztelanowej myśl się podobała, klasnęła w pulchne rączki.
— Zróbmy próbę u mnie... zawołała.
— Ale z czego? z czego? rzekł Bogusławski. Ja u księży pijarów uczyłem-ci się po francuzku i nieźle umiem, jednak dla gry za mało...
— Zaprosimy księdza Bohomolca, żeby nam coś na polskie przekuł...
— Tak, przekuł, rzekł smutnie Bogusławski; poczciwemu księdzu nie przychodzi to łatwo, zwłaszcza gdy na coś takiego trafi, co się z sukienką jego nie godzi. Jak skoro uczucie górę bierze, a jakaż sztuka na scenie ostoi się bez niego? woła natychmiast: hola! i przerabiać chce, a w habit przebiera...
— Znajdźże waćpan świeckiego, coby takim skrupulatem nie był! zaśmiała się kasztelanowa.
— Chybabym sam też kuć próbował jak ks. Bohomolec, zawołał Bogusławski; ale za zręczne i gładkie odrobienie nie ręczę.
— Próbować należy, dodała Laura...
— Myśl oddam, rzekł przyszły artysta, ale jej nie przystroję jak był... Byłem ci, jak powiadam, u księży pijarów, służyłem księdzu biskupowi Sołtykowi, u którego teatrzyk mieliśmy także, i na którym się po francuzku grywało, ale potem wojskowom służył i dla konia o deklamacji zapomnieć musiał.. Dziśby mi ciężko przyszło...
— A waćpan? spytała kasztelanowa Laury...
Ta potrzęsła śmiejąc się głową, zapłoniona znowu.
— O tem ani myśleć, odpowiedziała; prędzejbym sobie i ja z koniem rady dał, niż z wierszem.
— Skazani jesteśmy na Bohomolca, rzekł Bogusławski.
— Mało tak dobrych ludzi jak on, począł Bogusławski; a płynie mu słowo i pióro leci. Ale co z tego, gdy jedno i drugie chyżo biegnąc, kuleje... To samo co w oryginale śpiewało, w tłómaczeniu wyje aż strach.
— Coś jednakby radzić potrzeba? rzekła.
Radzono, lecz obracało się wszystko około jednego, grać nie ma czego, bo napisać nie ma komu.
Zaczęto o teatrze francuzkim, który się najłatwiejszym do przyswojenia zdawał... Laura unosiła się nad jego pięknością, wtórował Bogusławski, kasztelanowa poddmuchnęła czy też co na pamięć nie umie pan Borowiecki, coby mógł powiedzieć. Z razu oparł się przebrany młodzieniec... i wypraszał; znać było jednak, że sił swych przed słuchaczami rad był wypróbować..
Kasztelanowa, choć jej było ciężko, pobiegła do bibljoteczki i przyniosła Corneille’a i Racine’a...
— Ja dam przykład dobry, rzekł Bogusławski... przeczytam ustęp... pan musisz pójść w moje ślady...
Przerzucił przyniesione tomy, pomyślał chwilę, jakby się przejąć chciał tem co miał wygłosić, i począł scenę z „Horacjuszów...“ Laura w czasie deklamacji tej w której Bogusławski na przemiany wszystkich wchodzących do gry odmienne uczucia i mowę umiejętnie oddawał, zmieniając głos, postać, wyraz.. jakby w sobie miał kilku odmiennych ludzi i charakterów, słuchała go z zachwyceniem... Skończył nareszcie znużony wykrzyknikiem: — Cóż to warto! gdy się z cudzym językiem łamać potrzeba.
W istocie, mimo doskonałego przejęcia się rolą i wydania uczuć, znać było wysiłek i walkę. Mimika i głos były przeciwne, słowo nie rodziło się tak lekko i naturalnie, jakby z ust wychodzić było powinno...
Mimo pochwał, Bogusławski posmutniał... Kolej przyszła na Laurę, która wybrała sobie scenę z „Polyeukta.“ Z niezmierną ciekawością zbliżyła się kasztelanowa, przysunęła Lassy — Bogusławski stanął na uboczu... Wybór sam wiele dawał do myślenia; scena należała do najtrudniejszych w najpiękniejszej ze wszystkich Corneille’a tragedji.
Lecz była ona upodobaną Laurze, która ją kilkadziesiąt razy czytała sobie, powtarzała, marzyła, jakby ją na scenie w ciało i życie przyoblec należało. Przyszła nareszcie do tego pojęcia ideału, a choć czuła, iż go nie doścignie, piastowała wzór ten w sobie, szła do niedoścignionego...
W pierwszych wierszach drżał głos nieśmiały, brakło tchu w piersi, duch nie wstąpił w nią jeszcze, lecz wprędce wyrazy, które głosiła oddziaływać zaczęły na nią samą, potężniały dźwięki, rozpłomieniała się pierś, odwaga wracała, a Laura doszła do tego uniesienia, w którem artysta zapomina, że nim jest, wciela się w prototyp, nie widzi słuchaczów... żyje jak salamandra płomieniem... i podnosi słowo nawet genjalne do siły, której nie miało. Słowo to, które leżało martwe i ostygłe, zieleni się, żyje, pali, roznieca płomienie; duch nadaje mu znaczenie, barwę, siłę nową. Czyni je zrozumiałem a pojętnem, z ciemnego, z umarłego nieśmiertelnem... W taką nową suknię młodzieńczy zapał Laury umiał przyodziać wyrazy poety, czyniąc z nich przez ducha rzecz inną i potężniejszą, niż była na zbutwiałej karcie księgi. Na chwilę ona sama uczuła w sobie ogień święty natchnienia, odwagę, jaką on daje, podniosła się, panowała... wiedziała, że słuchaczów ciągnie za sobą... Lecz wstyd jakiś razem zaczynał uciskać i trwożyć... przerwała nagle, padając na krzesło wysilona.
Krótka ta chwila była dla niej tryumfem... z razu wszyscy jeszcze byli pod urokiem i jakby oniemieli z podziwu... potem kasztelanowa podniosła się i zawołała:
— A! cóż za talent cudowny!...
Bogusławski złożył ręce przed nią.
— Któż był mistrzem! kto... pana uczył? gdzieś tego nabył?
— Ja? odezwała się Laura zawstydzona, uczyło mnie uczucie własne, nikt więcej — próbowałem, myślałem... i — niestety — wiem tylko jak trudno dojść... do tego co dusza przeczuwa jako doskonałość!
— Jak żyję, nicem podobnego nie słyszała, przerwała kasztelanowa.
— Ja, anim marzył, rzekł Bogusławski.
— A ja, anim się po tym zimnym, milczącym jegomości spodziewała! dodała Lassy z dygiem arcy komicznym... Tak się ukrywa z talentem, jak drudzy z nim chwalą.
Laura w kątku odpokutowała swe zuchwalstwo, czyniąc sobie za nie wyrzuty i kryjąc z rozpromienioną twarzą. Serce jej biło jeszcze od wzruszenia, którego doznała sama... i smutek jakiś ogarnął po niezmiernym wysiłku...
Bogusławski zbliżył się do niej ze złożonemi rękami...
— A! panie mój, rzekł: kiedy ci Pan Bóg dał talent taki, użyjże go, a nie zagrzeb, by zmarniał.. pomóż mi!... Zyszczemy pomoc króla, gdy go potrafimy przekonać, że i nasz język wzniosłe uczucia, wyrazy dźwięcznemi, w udatnej formie wyrazić potrafi... Zarobisz sobie na wdzięczność i na sławę...
— I wdzięczność i sławę, odparła Laura, chętnie oddaje tym, co ich pragnąć mogą, ja ich nie żądam. Mnie ku sztuce pędzi coś silniejszego nad żądzę obojga, sam urok tej sztuki, która człowieka czyni wszystkiego ludzkiego współuczestnikiem i tłómaczem... która wlewa w duszę całe skarby najrozmaitszych wrażeń, uczuć... myśli i istotę maleńką przetwarza na sturamienną. Życie artysty, to historja ludzkości, w jednej piersi zamknięta...
— Gdzieżeś pan tych myśli naczerpał? gdzie się uczyłeś? zapytał Bogusławski.
— Ja, rzekła Laura... moją nauczycielką była, Biblia, cisza... pustynia, miłość ojca i cierpienie.
Zamilkli, kasztelanowa wesoła zwykle, spoważniała, patrzała na gościa swego oczyma pełnemi podziwu i trwogi... Bogusławski był też przejęty i jakby niespokojny... Oczekiwać się zdawał godziny wyjścia, bo go dręczyła ta osobliwsza zagadka...
Podano wieczerzę, przy której kasztelanowa odzyskała humor swój zwykły.
— Słuchajże panie Bogusławski, rzekła wesoło... trzeba, żeby się i stare baby mogły na coś przydać na świecie. Ja nie mam co robić... tak, powiem ci, że czasem aż mi się głupstwo jakieś popełnić zachciewa. Zróbcie mnie waszą teatralną patronką, będę wam pomagała, zainteresuję ludzi, zamącę światem... zahałasuję, wciągnę, i wygramy sprawę... Do takiej roboty nie ma jak stara baba... bez zajęcia i w dymissji... Zaciągniejmy artystów, wybierzmy sztukę, a choćby nam ją i przekładać przyszło samym z ks. Bohomolcem... przenicujmy ją, nauczmy się... króla zaprośmy... Jak Borowiecki mu tak, jak dziś nam, zadeklamuje... pokonamy wroga i teatrowi damy życie.
— Amen! zawołał Bogusławski; idzie tylko o to, aby p. Borowiecki nas nie opuścił...
— Za co on ręczyć nie może, cicho szepnęła Laura, spuszczając oczy, w których się łza zakręciła.
Po wieczerzy kasztelanowa wstrzymała jeszcze swych gości, nastając na to, ażeby szczęśliwa myśl z jej współudziałem doprowadzona była do skutku. Bogusławski, jak Opatrzności pomoc przyjmował to oświadczenie, Laura milczała. Na odchodnem jednak kasztelanowa zatrzymała ją za rękę cisnąc i głosem pełnym uczucia, które się kryło pod żartobliwym pozorem, odezwała się:
— Proszę cię kawalerze, proszę, nie usuwaj się, nie dzicz... pomóż nam... a nie zapominaj o mnie. Przyjdź nieproszony, sam... zawsze ci będę rada... Znajdziesz w tym domu przyjaźń i współczucie...
Zaledwie wyszli w ulicę Bogusławski, któremu trudno było powstrzymać się dłużej odezwał się do Laury:
— Któż jesteś na Boga, pan, czy pani, czy panienka?... Gubię się w domysłach, widziałem ją na drodze w postaci ślicznej kobiety, dziś znajduję piękniejszym jeszcze mężczyzną i znakomitym artystą! Kto jesteś?..
— Szanowny panie, śmiejąc się rzekła Laura, ja w tej chwili nie umiem panu powiedzieć! ani czem jestem, ani kim będę. Jak do zacnego człowieka odzywam się prosząc o tajemnicę, jestem ścigana... ukrywam się... więcej powiedzieć nie mogę i nie potrzebuję. Jeśli pod najsurowszem incognito przydatną być mogę dla wygrania teatralnej sprawy... z chęcią panu służyć będę... Żegnam...
To mówiąc wymknęła się żywo, uchwyciwszy Lassy pod rękę, która cały ten wieczór spędziła w zawodach. Nikt na nią ani na jej strój nie zwrócił oka, paplać nie było z kim, drzemała w kątku znudzona, a trzewiki okrutnie ją cisnęły. Trochę zazdrości i gniewu na Laurę mieszało się do złego humoru... a w tej drodze niejedna zła myśl narodzić się mogła, jeśli już dawniej na świat nie przyszła.