Macocha (Kraszewski, 1873)/Tom trzeci/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Macocha |
Podtytuł | Z podań XVIII. wieku |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1873 |
Druk | Drukarnia Kurjera Warszawskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Jakiem prawem pani Sabina z Purstlów, primo voto Noskowa, secundo Dobkowa Borowiecka, nazwała się w Warszawie starościnią w braku innego tytułu — trudno rozwiązać. Były to czasy takie, w których bez tego ogona przy nazwisku chodzić wstydził się i najmniejszy — a kto własnego nie miał, przywdziewał ojcowski, dziadowski, przerabiał, stwarzał idealny, byle gorzej się od drugich nie wydawać.
Postarzały pan sędzic prawem natury sędzią się stawał, choćby nim nie był; tak samo starościc, chociażby nie odziedziczył starostwa, co najczęściej się zdarzało, starostą musiał być zestarzawszy.
Snadź rotmistrz Poręba, który już w drodze stękał nad tem, że pani Dobkowa nie może się pokazać w Warszawie bez ornamentu przy nazwisku, doszedł tego, iż w bardzo dawnych czasach Borowce starostwem zwano... Ktoś mu o tem mówił, a że ona teraz niemi admistrowała, jak nie miała zostać starościną? On pierwszy odważnie zamianował ją, co ludzie usłyszawszy poszli za jego przykładem, i na Krakowskiem Przedmieściu już zwano ją tylko JW. Starościną.
Pierwszem staraniem pięknej pani, w podróży jeszcze, było obmyślić sobie drogi i tryb postępowania. Cały regestr dawnych dobrych znajomych miała w pamięci, wybrać z nich postanowiwszy tych, których fortuna na wyższych postawiła szczeblach. Na pierwszem miejscu stał książę Andrzej, u którego w dobrem towarzystwie trzech jego przyjaciółek, siostr rodzonych, spędziła niegdyś Sabina kilka miłych wieczorów. Później zazdrość tych pań potrafiła ją ze sceny usunąć, nie wątpiła jednak, iż ks. Andrzej musiał jej czarne oczy pamiętać.
Drugim dziś potężnym i wpływowym, naówczas mało znaczącym kapitanem tylko — był generał Sapora... na którego sypały się łaski, który u dworu nie tak świetne jak silne zajmował stanowisko, miał już czerwoną wstęgę i czekał niebieskiej... Tę pozycję wyrobiły mu nie talenta wojskowe, bo tych nie miał, ale rola faktora odegrywana bardzo zręcznie, pośrednictwa sekretne i poselstwa tajemne do płci obojej, sprawiane bardzo szczęśliwie. Mistrz w intrydze, generał, który wszystko zdobyć sobie musiał, bo nic nie miał, krzątał się i dla drugich i dla siebie pracowicie bardzo, nie zapominając o tem, by nawet i dla innych coś robiąc, sobie zawsze przysporzyć.
Słodszego po wierzchu a niebezpieczniejszego we środku człowieka świat pono nie miał nad niego. Kochali go wszyscy, rozpadali się nad nim, ale broń Boże, by kto nie umiłował a przeszkadzać zamyślał — choćby się z tem krył najmocniej — szedł na dno.
Sapora ubolewał potem nad zgubą tak dostojnego męża — a nikt nie wątpił, że on mu nogę podstawił.
Na oko też nie było większego próżniaka — bawił się zawsze i ciągle, zabawę swą zużytkowując i korzystając z niej jak pszczółka. Wszystkie interesa w formie zabaw się odbywały... Najzawikłańsze przy kieliszku, lżejsze na balikach, mniej znaczące ze śniadaniami. Sapora nigdy się siłą nie chwalił, prymu nie brał, wysoko nie siadał... Skromny był, a rzeczywista siła starczyła mu za jej okazy.
Kapitanem jeszcze będąc, Sapora się kochał w Sabinie na zabój, lecz żenić się oczewiście nie mógł, bo ożenienie dla niego było instrumentem do krescytywy, więc z tem poczekać musiał, pókiby na wyższe nie zaszedł szczeble... Sabina miała doń słabość; okrutne losy ich rozdzieliły. On wówczas był już dobrze dojrzały, ona w pączku; teraz on zaczynał szpakowacieć ona rozkwitała. Spotkanie musiało być czułe.
Na tych dwu największe pani starościna, nowo kreowana, pokładała nadzieje, jeden przez rodzinę (choć ta go nie lubiła i wyśmiewała się z niego trochę), był potężnym, drugi sam przez się, mając przystęp do najwyższych progów... Pokazać się przed nimi tak, aby ich oczarować — to było zadanie... Do ks. Andrzeja musiała jechać jako dawna znajoma, z prośbą o protekcję; generała Saporę mogła zaprosić biletem, bo ten nie lubił i nie wymagał ceremonji. Pierwsze dni wszakże zajęło urządzenie domu... Srebra Dobkowskie bardzo poważnie przyozdabiały kredensa, innych rzeczy starać się i kupować je przyszło. Rotmistrz latał, pił, szachrował i służył niegodziwie, ale zamaszysto, w dodatku łając, gdy sam był godzien wystrofowania. Służba też zbierana drużyna, co miała wyglądać pańsko, podobna była do liberji przy jarmarcznej budzie. Sabina nigdy zbyt wytwornego smaku nie miała, starczyły jej szychy, galony i co się świeciło a błyszczało... Zadowoliła się więc tem, co pochwycić mogła — i obawiając się, aby generał Sapora nie wyruszył na kresy, gdzie miał nominalną komendę, napisała doń słodki bilecik, zapraszając na rozmowę w cztery oczy — obiad — wieczerzę, kawę, śniadanie, co dlań będzie dogodniej. Pory te były najważniejsze dla generała, który interesa robił przy kieliszkach i widelcach. Lecz czegoż nie uczyni człowiek czuły dla pięknych oczu niewiasty? Sapora odpisał, iż nazajutrz na wieczerzę chętnie się stawi. Posłano rotmistrza, aby zamówił ostrygi, które naówczas były w wielkiej modzie, dostała starościna bażanta, kupiono burgundzkie wina, porto i szampana, bo Sapora, który w szkołach żył razowym chlebem i resztkami kwaśnych ogórków, a w łatanych butach chodził jeśli nie w dziurawych — teraz się stał najwybredniejszym smakoszem, i nic dlań nie było zadobre.
Na wieczór wezwany fryzjer, sprowadzona modniarka, pracowali od południa, z pani Dobkowej czyniąc elegantkę najcudniejszą, jak sobie wyobrazić można. Po owej chorobie i wyżółknięciu, wkrótce jakoś odeszła, trochę nawet utyła, płeć delikatna, kształty utoczone, pełność form, żywość spojrzenia, śmiałość ruchów, czyniły ją ponętną, zwłaszcza dla ludzi, co jak generał, w kobiecie cenili to, co w niej najmniej warto. Wystrojona, wyglądała jak malina... którą czas połknąć, bo spadnie... Fryzjer powiedział jej, że jest zachwycającą, modniarka znalazła w niej do trzech wojewodzin i do jednej kasztelanowej podobieństwo... Martwiło ją to tylko, że gdy się w niej Sapora kochał, miała talję, którą we dwie dłonie objąć było łatwo, a dziś śliczna jeszcze... jużby i we cztery ująć się nie dała. Czarna suknia miała te rozmiary mniej wydatnemi uczynić, Rotmistrzowi zakazano siadać do stołu... Rózię tylko ubrano, aby nie być z razu całkiem sam na sam; ale później wyjść miała, by rozmowie nie przeszkadzać.
Wieczerzano naówczas często dosyć późno... a generał snadź tę kolacyjkę zostawił sobie na zakąskę, bo gdy już starościna się zaczynała gniewać i nazywać go (po cichu) dosyć nieprzyzwoitemi wyrazami, dopiero w przedpokoju usłyszała hałas i wpadł szumnie ex-kapitan, który był zwinnym chłopakiem, w postaci ogromnego draba, z dosyć wyrosłym brzuchem, na twarzy jeszcze przystojny... całując rączki z zapałem takim, jakby je chciał przed kolacją dla nabrania apetytu pozjadać.
Spojrzeli na siebie.
— Dalibóg, bogini! królowa! Venus! zawsze młoda i piękna!... a ja, patrz aniele mój, co ze mnie służba, praca i kłopoty uczyniły! (O ekscessach zapomniał).
— Ale generał doskonale wyglądasz!
— W łaskawych oczach pani starościnej dobrodziejki... Ale mówże mi pani (obejrzał się), Sabciu kochana — wszak mogę cię tak nazywać?
Rózia była wyszła, starościna podając mu rękę do pocałowania, nie oburzyła się na wspomnienie Sabci.
— Mówże co porabiasz! jak się wiedzie? Widzę cię w splendorach!
— Najnieszczęśliwszą w świecie kobietą.
— Jakto?
— Nie słyszałeś?
— Nic nie wiem... tragedje?
— Prawdziwe tragedje, poczęła Dobkowa... Poszłam najprzód, bo musiałam, za hreczkosieja, spekulanta, i to jeszcze trochę zazdrosnego a ordynaryjnego człowieka... Panie świeć nad jego duszą... za Noskę...
— To chyba był Znosek, rzekł generał, gdy takiej kobiety cenić nie umiał!
— Ten umarł.
— A no, chwała Bogu!
— Zostałam wdową, sierotą, bez opieki, opuszczoną wśród kraju... bezludnego. Familja tego Noski, ostatnie łajdaki, chcieli mi wydrzeć wszystko... Zdesperowana, udałam się o opiekę do starego wdowca w sąsiedztwie, pana Dobka, prosząc, by mnie ratował. Grzyb ten... wystaw sobie, generale, uroił zaraz w głowie, abym za niego poszła. Broniłam się — opierałam... ale sieroctwo moje, położenie i obawa zmusiły! Co łez wylałam! Wystaw sobie, w domu córka z pierwszego małżeństwa, dorosła panna, samowolna, zła, djabeł; stary gdera, skąpiec, tyran.
— A! to coś okropnego w istocie! rzekł generał.
— Ja bezbronna, otoczona nieprzyjaciołmi — sama, nieszczęśliwa, najnieszczęśliwsza... Tymczasem co się dzieje? Odkrywają, że ci Dobkowie są skryci arjanie, najokropniejsza, bezbożna, zakazana sekta, że pełno na nich ciąży zabójstw i zbrodni! Małom nie umarła z aprehensyi i strachu.
Generał spojrzał, snadź dla przekonania się, że wcale do mającej umierać nie była podobna.
— Dopieroż zjechały komissje! uwięziono... zaczęto szukać, znaleziono — okropności... Ale sekciarze ci pełno mają zauszników i przyjaciół, uciekł ten niebezpieczny człowiek z więzienia... Oddano mi tymczasowo ten nieszczęśliwy majątek do administrowania...
— A córka? spytał generał.
— Ta dawno z domu uciekła...
— I cóż się z nimi stało?
— Jak w wodę wpadli! Prawdopodobnie więcej się nie pokażą, musieli zbiedz za granicę... Oto com przeszła...
— No — ale majątek ci został, śliczna pani, odezwał się Sapora.
— To prawda, lecz cóż to jest administracja? dodała Dobkowa, ja się chcę starać, aby go dostać kadukiem...
Generał już jakby zrozumiawszy dla czego na wieczerzę był proszony i takiem wygorsowaniem przyjmowany — zamilkł.
— To trudna rzecz, odezwał się, patrząc na swe pończochy.
Starościna uśmiechnęła się. W tej chwili dano znać o wieczerzy, i generał podawszy jej rękę, poprowadził do świetnie zastawionego stołu. Na widok ostryg, i to jeszcze w takiej obfitości, uśmiechnęły mu się lica.
— Królowo moja, długo tu bawisz? zapytał.
— Sama nie wiem; a ty panie generale?
— A ja — krótko! westchnął Sapora, niestety! ten czas jeszcze mi się krótszym wyda przy ślicznej Sabinie, z którąby wieczność stała się minutą!
Spojrzeli na siebie z uśmiechem.
— Ostrygi doskonałe! słowo daję, nie jadłem u hetmana B... lepszych! Jak świeże!... A ty, królowo?
— Ja nie jadam ich!
— Szkoda! takiej delikatności przysmak!
Rotmistrz wino nalewał, generał go postrzegł i zaczął mu się przypatrywać natrętnie.
Rotmistrz mu się skłonił.
— Dalipan, coś znajomego? co waćpan tu robisz? zapytał.
— Zostałem podczaszym u starościnej!
— A wojsko?
— Porzuciłem dawno!
— Jesteśmy w kuzynostwie, cioteczni, uczuła potrzebę dodać starościna.
Generał popatrzawszy się na kameryzowany nos kuzyna, skłonił tylko głowę i nic nie odpowiedział.
Po kilku kieliszkach, rozmowa wspomnieniami karmiona, ożywiać się zaczęła; generał opowiadał o sobie, swem znaczeniu i stosunkach.
— Przyznam się generałowi, przerwała jejmość, iż na te wpływy jego rachować się ośmieliłam... Nieszczęśliwa wdowa i sierota... mam prawo do twego współczucia.
— Hm! rzekł generał podnosząc kielich do góry, ja pani mojej powiem z całą otwartością. Wpływy, stosunki, drogi mam... ale... trzeba znać czasy i obyczaje; wszystko to dobre, a nic dla tego nie robi się bez pieniędzy.
— A! mój generale, to ja wiem, zawołała Dobkowa; ale my i z pieniędzmi sami nic nie zrobimy...
— Z pieniędzmi i zemną, mówił generał, zrobicie co zechcecie. Prosić o protekcję darmo!! Kochana starościnko, życie tyle kosztuje! każdy ma ogromne potrzeby! wszyscy żyją zbytkownie... zkądżeby na to wzięli? Muszą się żywić u tych, którym służą: ręka rękę myje...
— Mój generale, to się rozumie! uśmiechając się zakończyła Dobkowa, o tem pomówimy...
— Główna rzecz, z cicha dołożył Sapora, co się z tym wykradzionym mężem jejmości dzieje? Jeżeli drapnął za granicę obawiając się kaźni — najłatwiejsza będzie sprawa.
— Co się z nim stało? ja nie wiem dokładnie, odparła równie cichym głosem Dobkowa. Domyślam się tylko, że do familji, którą na Litwie ma, umknąć musiał.
— A ta familja czy ma tu stosunki? badał Sapora dalej.
— I o tem dokładnie nie wiem.
— On sam czy jakie w Warszawie miał?
— Wątpię bardzo, namyślając się dodała Dobkowa.
— Ja tu jedną tylko rzecz widzę jasno, przerwał Sapora, że asińdźka pono po kobiecemu grasz w ciuciubabkę, bo mało co wiesz, a wielkich rzeczy chcesz dokazywać, do których też wiele wiedzieć potrzeba... Od elementarza musimy zaczynać, żeby własne położenie dobrze poznać, z kim się ma do czynienia? jakie ich siły? którędy chodzą i iść mogą?
— To prawda, westchnęła Dobkowa.
— Przy największej i najdzielniejszej protekcji, wiele dokazać nie można, nie znając położenia, bo są rzeczy których prawo strzeże, a prawo trzeba wiedzieć przez jakie rękawice brać, żeby nie paliło.
Rozśmiał się Sapora, spoglądając tryumfująco na gospodynię.
— Najprzód, rzekł, rozbieraj pani fakta... potem przystąpimy do interesu...
— Ale ty mi dopomożesz generale, i pokierujesz wszystkiem, światłej twej rady mi nie skąpiąc, dokończyła Dobkowa z nader obiecującym uśmieszkiem, trącając o jego kieliszek — a na to rachuję.
— Mojej pracy i zabiegów nie poskąpię, odparł generał; ale że kieszeń mam łatwo się wypróżniającą, kosztów na siebie nie biorę.
— Ja je poniosę chętnie — dam co każesz! zawołała piękna pani.
Po tej rozmowie, dla rozochocenia Sapory, zaczęła mówić gosposia o dawnych lepszych czasach... i śmiechy rozległy się po pokoju... Sprzątnąwszy ostrygi, o które gdzieindziej walkę był zmuszony prowadzić generał, napiwszy się dobrego wina, wpadł w usposobienie wesołe... które gospodyni starała się jeszcze rozwinąć, co się jej szczęśliwie udało. Sapora jednak nieznacznie (człowiek był praktyczny), rozpytał o dóbr rozległość, o ich położenie, o szacunek... i o inne sprawy szczegóły, aby sobie mógł obliczyć, co mu ten zachód cały przyniesie. Po kilkakroć odchodzono i powracano do interesu... tak, że gdy się wieczerza skończyła deserowem winem, starym tokajem, Sapora poprzysięgał, iż nigdzie od dawna milszej nie spędził godziny, i przyrzekł uroczyście przychodzić bardzo często.
— Z mojej strony, rzekł przy pożegnaniu, zasięgnę i ja wiadomości o tych waszych Dobkach. Nigdym o nich nie słyszał, sądzę więc, że wielkich stosunków na przeszkodzie nie znajdziemy.
Po tym pierwszym szczęśliwie uczynionym kroku, Dobkowa kazawszy karetę u Dangla nająć jak najparadniejszą, bo jej powozy podróżne nie zdały się wystarczające, wyruszyła strojna jak wczora do ks. Andrzeja. Przystęp do tych hesperyjskich ogrodów nie był łatwy, księcia znano z bałamuctwa i lekkomyślności, oblegali go więc awanturnicy, a służba obraniać musiała. Odprawiano przybywających najczęściej, jeśli nieznajomi byli, chybaby imię lub szczególne mówiły za nimi względy. Służba, która danglowskie powozy znała dobrze, a liberję i jejmość za podejrzaną uważała... mimo tytułu starościnej, drzwi zamknęła przed nią — księcia nie było w domu. Po uśmiechach poznała jejmość, iż ją odprawiono samowolnie. Znając potęgę złota, rozpoczęła parlamentowanie ze sługą i — i — otrzymała nadzieję audyencji. Ludzie chodzili, naradzali się i wpuścili ją wreszcie. W sali audencyonalnej, przyozdobionej mitologią Bacciarellego... pełnej bogiń w szatach.. natury... przypatrując się wdziękom swych rywalek, pani Dobkowa spędziła nudne pół godziny.
Drzwi wreszcie otworzyły się i wszedł jaśnie oświecony, zapinając koronkowe mankiety. Stary miał i wzrok niedobry, i pamięć obciążoną tylu pięknościami w życiu widzianemi, iż dawnej znajomej cale nie poznał. Utrudniała to zmiana, jaką lata w niej sprawiły.
Widząc piękną kobiecinę mocno wystrojoną, stary bałamut postąpił dosyć grzecznie ku niej.
— Mam honor — tu nastąpiło nizkie dygnięcie — przypomnieć się W. Ks. Mości jako dawna znajoma.
Książę nie lubił dawnych znajomych i starych długów w ogóle... spojrzał więc niedowierzająco...
— W. Ks. Mość byłeś łaskaw nazywać mnie po imieniu Sabinką... i miałam szczęście być tu parę razy na wieczerzy z pannami... ami...
— Doprawdy? spytał stary obojętnie... nic a nic nie pamiętam... proszę!
— Teraz zowię się Sabiną Dobkową, starościną borowiecką.
— Aha! aha! rzekł roztargniony książę, bardzo mi przyjemnie.
Książę nie lubił ambry, a od starościny mocno ją czuć było — odsunął się nieco.
— Myślałam, że książę raczysz sobie przypomnieć.
— Słowo honoru, rzekł stary, nie mogę... tyle to... okoliczności przeszło... Jak to dawno, proszę starościny?
— Dziesiątek lat!
— Kawał czasu! dodał książę, i jak mnie pani teraz znajdujesz?
— Wcale niezmienionym.
— Trzymam się.
Stali tak wśród sali, książę nawet siedzieć nie prosił.
— Czemże służyć mogę? spytał po chwili.
— Mam tu interesa z powodu męża...
— A cóż się z mężem stało?
— Uszedł z więzienia...
— Zabił kogo?
— Nie — ale był arjaninem.
— A pfe! pfe! zawołał książę, jakże można być takim kacerzem?... Czy i pani jesteś... arjanka?
— Niech mnie Bóg zachowa!
— Tandem cóż tedy?
— Chciałabym na dobra wyrobić sobie kaduka...
— A! więc miał dobra? rzekł książę, a duże?
— Nie tak bardzo...
— To trudna rzecz, dodał gospodarz; a ja na interesach się nie rozumiem... Ale ja pani poradzę... jedź jejmość do księdza biskupa Mło... on ładne starościny bardzo lubi — ja — nie.
Zgorszona tą mową pani Dobkowa, zarumieniła się...
— Ale, mości książę! zawołała, ja nie znam księdza biskupa...
— To nic nie szkodzi, odparł ziewając ks. Andrzej, ja się w żadne interesa nie wdaję, a żeś asińdźka będąc panną była u mnie na wieczerzy, ja nie mogę za to przyjąć obowiązków plenipotenta...
— Książę wcale na mnie łaskaw nie jesteś?
— Owszem, nie chcę asińdźki zwodzić, bo choćbym przyrzekł, to bym nic nie zrobił, ale jakże nazwisko? Dorobek? Parobek?
— Dobek... starościna borowiecka!
— A! tak! a nie znasz pani tej pięknej panny Laury Dobek... co grała na teatrze? dodał książę... Co dla tej tobym poszedł w ogień i w wodę.
— To moja pasierbica! opryskliwie zawołała starościna, niegodziwa dziewczyna.
— Ale bardzo ładna i młoda! rzekł książę chłodno... czy pani ją odzyskałaś?
— Nie wiem gdzie się znajduje.
— Była tu w Warszawie, wszyscyśmy ją admirowali w „Polyeukcie,“ mówił książę zapinając mankietki... Warszawie całej głowę zawróciła — i mnie.
Dobkowa ukąsiła się w wargi.
— I to zapewne powód, że książę mi nie zechcesz dopomódz?
— Przeciwko niej?
— Przeciw jej ojcu.
— A zapewne że nie chcę, mówił książę, na co mi się zdało? Po co mam palce kłaść między drzwi? Nie! nie!
— Tegom się nie spodziewała... Miałam niegdyś szczęście księciu się podobać, dodała Sabina.
— Ale dziesięć lat! dziesięć lat! dobrodziejko moja! Na mężczyznie nie wielką to czyni różnicę — lecz na kobietach...
— Książę mnie znajdujesz tak zmienioną? spytała urażona Dobkowa.
— A jakżebym mógł o tem sądzić, kiedy nie pamiętam ani owych wieczorów, ani jej wyglądania naówczas? odparł flegmatycznie książę. Oczy mam złe, a pamięć najgorszą.
— Pozostaje mi więc tylko pożegnać...
— A wiesz asińdźka, co się z jedną z tych trzech jej i moich przyjaciółek stało? dołożył śmiejąc się, poszła z jakimś szarlatanem co proroka udawał! a takie miała śliczne oczy czarne!
Dobkowa już i słuchać nie chciała.
— Nie gniewaj się, moja starościno! począł książę, widząc obrażoną jejmość, ja w interesa wdawać się nie mogę, pieniędzy nie mam... i nie lubię kłopotów... a jeszcze z arjanami do czynienia mieć! Wszyscy teraz dyssydenci mają wysoką protekcję, której się ja narażać nie myślę.
Starościna już u drzwi była, książę ziewając ją żegnał i mruczał do siebie:
— Gdyby przyszło wszystkie dawne przyjaciółki protegować! dopierobym miał robotę! A ręczę, że mi się przypytuje daremnie, bo nic sobie podobnego nie przypominam. Muszę zobaczyć na regestrze...
Regestr ten znajomości księcia, utrzymywany przez niego i na klucz zamknięty... istniał w istocie od lat kilkunastu, i był jedyną pozostałością, którą potem rodzina po nim odziedziczyła.
Zawiedziona z tej strony w nadziejach swych piękna pani, wróciła z daremnej wycieczki do domu dosyć posępna.
O ile Sapora i książę byli jej pożądani w Warszawie, o tyle rada była uniknąć zetknięcia się z rodzoną siostrą, która przeszedłszy różne koleje, skończyła jak matka na sklepiku modniarki przy Senatorskiej ulicy.
Do tej siostry i nie łatwo się przyznawała pani Dobkowa, i cale jej nie lubiła; utrzymywała, że się nie umiała prowadzić. W istocie w szesnastym czy siedmnastym roku wyszła była, bez zezwolenia matki, za mąż, wyjechała z mężem na wieś, gdzie on był oficjalistą, potem owdowiawszy, z synkiem małym pracowała w małem miasteczku, trzymając jakiś handelek, naostatek wróciła do rodzinnej Senatorskiej ulicy, i do sklepiku macierzyńskiego, w którym dla mieszczanek i mniej zamożnych elegantek czepki szyła i stroiki. W domu jeszcze ze starszą o parę lat Cecylią ciągle się sprzeczały... a od jej wyjścia za mąż nie widziały się wcale. Cecylia była równie piękna jak Sabina, ale charakteru różnego, spokojna i pracowita, przywiązana do męża, teraz oddana cała dziecięciu, przy bardzo szczupłych środkach, żyła ani narzekając, ani pragnąc wiele, byle chłopca na człowieka wyprowadziła. Dziwnym wypadkiem Cecylia dowiedziała się o Sabinie. Generał, który je znał obie niegdyś, a sklepik modniarki bardzo dobrze pamiętał, drugiego dnia przechodząc zdumiony w oknie ją zobaczył. Poznawszy zaszedł do sklepiku. Cecylia nie przypomniała go sobie nawet, musiał się aż po nazwisku jej przedstawić. Przywitała go dosyć obojętnie.
Była to nie stara jeszcze, ale poważna i smutna kobieta, wcale nie dbająca o resztki swych wdzięków.
— Widzisz pani, jak to ja starych dobrych znajomych nie zapominam... odezwał się generał. Gdybym jej mógł być czem użytecznym?
— Bardzo dziękuję za dobre chęci, odezwała się wdowa, chybabyś mi pan rekomendacją i robotą chciał dopomódz... ale, dzięki Bogu, mam jej i tak dosyć.
— Ano! myślę, że i siostra powinnaby pani dać swą klientellę!
— Jaka siostra? spytała zdumiona Cecylja.
— Przecież Sabina...
— O sto mil! rozśmiała się Cecylja.
— Gdzie zaś! o sto kroków! Wszak ona tu przyjechała... Owdowiała, poszła drugi raz za mąż, bogata pani!
Cecylia zdziwiona wielkiemi oczyma patrzała na generała.
— Jaką mi dała kolacyjkę wczora! niech ją Bóg kocha, mówił Sapora, z gustem kobieta i caca! Jaka jeszcze ładna, jak się umie ubrać, co za państwo! Liberje, apartament, ekwipaż...
Wszystkiego tego słuchała modniarka, coraz większe okazując zdumienie.
— Poszczęściło się jej! dokończył Sapora.
— A cóż ona tu robi? spytała siostra.
— Ma interes... do którego ja jej pomogę. Odziedziczy piękne dobra...
Po kilku słowach jeszcze generał wyszedł, wygadawszy się nawet z mieszkaniem pani Dobkowej.
Cecylia z razu ani myślała nawet widzieć się z siostrą, potem dumała długo nad jej losem, nad sobą, paliła ją ciekawość — zrywała się kilka razy, wstrzymywała, powiedziała sobie, że nic nie zaszkodzi zajrzeć tam kiedy o rannej godzinie... i odłożyła na później. Nie wytrzymała jednak, i rano ubrawszy się skromnie ale przystojnie, poszła pieszo na Krakowskie. Jejmość już była wstała, gdy jej oznajmiono Cecylię Żmudzką z Senatorskiej ulicy... Zaczerwieniła się mocno, zmieszała, chciała nie przyjąć z razu, potem pomiarkowawszy prosić kazała, a Rózię odprawiła.
Spotkały się oczyma w progu nawet. Starościna stała dumna i nachmurzona...
— Przyszłam cię zobaczyć i choć przywitać, odezwała się Cecylia poufale, lecz nie naciskając się zbytecznie, czy też mnie poznasz?
— Pewnie, że poznać trudno, tyle lat niewidziałyśmy się, z daleka skłoniwszy głową rzekła Dobkowa, nie bardzośmy też z sobą dobrze były... A cóź asani chcesz?
— Jakto?... przyszłam asanią przywitać i zobaczyć! śmiejąc się rzekła modniarka, nie potrzebuję nic.
— Moja Cecylio, przerwała Sabina czerwieniejąc, trudno nam z sobą żyć za pan brat, kiedy mnie los trochę inaczej postawił. Ja dla familji, do której należę, lada z kim nie mogę się wdawać.
— A! a! śmiejąc się, smutnie zawołała Żmudzka, toś głowę do góry zadarła. Ja też naprzykrzać się nie będę...
— Nie masz się asani czego gniewać.
— Ani myślę, tylko mi śmieszno! ruszając ramionami mówiła Cecylia. Cóżby ci to korona z głowy spadła, gdybyś po ludzku siostrę przyjęła!
— Poufalić się i nie chcę, i nie mogę, daj mi pokój, odparła Dobkowa. Siostry czy nie siostry, jak nierównych stanów, żyć z sobą nie powinny. A i to nasze siostrzeństwo, dodała, to tylko po matce, bo gdyby był kasztelan żył, byłby mnie przyznał...
— Milczże! milcz! odezwała się kraśniejąc Cecylia, pamięci matki nie uwłaczaj! Bądź zdrowa, ja ci więcej pewnie narzucać się nie będę, Bóg z tobą. Gdyby nie generał, byłabym o tobie nawet nie wiedziała.
To mówiąc zatrzasnęła drzwi i wyszła. Dobkowa stała jakiś czas rozgniewana, wybiegła potem zakazać sługom, aby więcej tej kobiety nie wpuszczali, i wróciła w bardzo popsutym humorze. Najwięcej ją to obeszło, że Sapora zawsze jeszcze pamiętał dobrze o jej pochodzeniu, kiedy się o niej mówić w sklepiku ośmielił. Na cały dzień popsuło jej to humor, już przyjęciem u księcia zgorzkniały.
Nie wiedząc co z sobą robić, miała już pojechać na hecę, gdy odebrała bilet od generała, oznajmujący jej, że wieczorem z pilnemi wiadomościami przybędzie. Miała mu wyrzucać nietrafne jego znalezienie się z Cecylją, lecz postanowiła milczeć. Ubiór zabrał cały czas do wieczora. Wcześniej niż zwykle nadjechał Sapora, wprost z obiadu bardzo hucznego u księcia kanclerza, pod dobrą datą, miły, galant, natarczywy, słowem w usposobieniu takiem, z jakiego wszystko co chce zrobić może osoba zręczna i wytrawna. Jednym rzutem oka poznała to pani Dobkowa, nastroiła humor swój do jego wesołości, i żeby jej nie stracił, kazała przynieść wina.
Nigdy się ono łatwiej nie pije, jak gdy się go ma już aż nadto; generał przyjął kieliszek i całował białe rączki.
— Przynoszę mojej królowej małą wiadomostkę, rzekł, ale nie bez znaczenia. O sprawie jejmości z tym Dobkiem przyszły tu już wiadomości i zapytania. Rozbijają się zdania... ale rzecz całą wstrzymałem, po cichu ją ubić trzeba. Jeśli Dobek uciecze albo... (tu generał rękami pokazał coś, jakby chciał oznaczyć, że go nie stanie), jejmość dobra dostaniesz. Ja w tem... Gdyby żył i bronił się a narobił hałasu, trudno będzie... bardzo trudno! O to tedy idzie, aby starego przepłoszyć i zmusić do ucieczki... albo...
Generał, który nie był wielki skrupulat... zanucił jakąś piosnkę ówczesną pożegnalną, którą na tamten świat wyprawiano.
Dobkowa patrzała na podpiłego zdumiona trochę, lecz wcale nie oburzona.
— Jakże ja tego dokazać mam, rzekła, kiedy nie wiem gdzie jest?
— A to go każcie szukać! na miłego Boga! rzekł Sapora... Może też wam łaskę tę uczynił, że drapnął...
— Niewielkaby to była łaska, zabierze pieniądze, które gdzieś schowane miał, odezwała się Dobkowa cicho, bo tam tego słyszę było gotówką na kilka milionów.
Generał się porwał.
— Przesadzacie po babsku! zawołał.
— Jak mi Bóg miły, nie, rotmistrz kufry podnosił, wie ile ich było.
— To cale się tu coś nowego święci, począł zadumany Sapora, gra świeczki warta... Pieniędzy takich podchwycić nie mogli... Są gdzieś skryte... Nie ma co się namyślać, niegodziwego człeka należy się pozbyć... a jejmości zagarnąć spadek...
— A jak się go pozbyć?
Generał nucić zaczął, wino wypił i po czole się bił, jakby z niego wysztukać chciał radę zdrową.
— Dokąd asindźka sądzisz, że mógł uciec? spytał.
— Do krewnych swych Dobków w Konopnicy.
— Posłać się zaraz dowiedzieć tam, a człowieka takiego franta, żeby niby sprzyjając Dobkowi, ostrzegł go, aby sobie co najrychlej uciekał. Jeśli go tam nie ma, to wiedzą o nim i znać mu dadzą.
— Kogóż posłać?
— A maszże asindźka tego z czerwonym nosem... kuzyna...
— Ten się na nic nie zdał, bo go znają, że mój.
— Niech on innego poszuka! Kogoś wynaleźć potrzeba, a brać się żywo... aby się Dobek nie znalazł i nie bruździł...
Zamyśliła się starościna mocno i poczuła dopiero jak bardzo ludzi jej brakło. Trzeba było słać chyba — Przepiórkę... Generał pełny gorliwości, zachęcał, zagrzewał, okazywał się niezmiernie wylanym, a w końcu, gdy już nikogo nie było, ujął starościnę za rączkę.
— Interes się zrobi, ale wierz mi, Sabinko, trzeba ludzi ujmować, bez grosza nic... Na pierwsze wydatki radbym mieć coś, bo swoich mi zawsze brak.
Zmieszała się trochę starościna... napaść ta zawczesna nie była jej do smaku; lecz raz poszedłszy tą drogą, cofnąć się było niepodobna. Została na łasce starego adoratora...
Spytała skłopotana ile tam na pierwsze danie było potrzeba?
— No, ile możesz, rzekł generał, ja ci się święcie do grosza wyliczę, możesz być pewna... Zawsze kilkaset dukatów muszę mieć...
Musiała starościna pójść do biurka i wyjąć ruloniki, które generał natychmiast schował, i zaledwie je miał w kieszeni, począł zaglądać do zegarka na godzinę... Zimniej się daleko rozstali niż się z razu zanosiło, jego osiągnięty cel, ją dane pieniądze bardzo ostudziły. Czułości jednak zostały formy serdeczne, któremi się do progu częstowali.
Tajemnica tego niezręcznego dosyć kroku pana generała cała w tem była, że się nieborak dnia tego zgrał i nie miał grosza, pożyczać nie chciał, a zdało mu się, że w ten sposób najłatwiej kassę swą zapomoże. Obracając ogromnemi często summami, Sapora był wiekuiście potrzebny, żądny pieniędzy i goły. Znano go z tego, że jednego dnia wypłacał kilkanaście tysięcy czerwonych złotych, a drugiego pożyczał u przyjaciół po dziesiątku.
W istocie życzył starościnie jak najlepiej, ale w jej interesie żadnego jeszcze kroku uczynić nie mógł, a to co powiedział, było osobistem jego natchnieniem...
Starościna jednak chwyciwszy się raz rady i opieki Sapory, słuchać go musiała. Tegoż wieczoru zawołała Przepiórkę, najzdolniejszego z ludzi, jakich miała przy sobie.
— Musisz asan jechać do Konopnicy, odezwała się.
— Gdzież to ta Konopnica? spytał blady chłopak. Ano, prawda, odpowiedział sam sobie, na końcu języka... znajdzie się.
— W Konopnicy mieszkają Dobkowie, krewni pana Salomona, mówiła dalej, jeśli się on gdzie ukrywa, to chyba tam. Trzeba się dowiedzieć czy go nie ma? i puścić wieść, z wielkiej o niego troskliwości... że mu grozi niebezpieczeństwo, ażeby co najprędzej uciekał za granicę...
— Hh! hm! mruknął Przepiórka, to po cóż z tem do Konopnicy?
— Jakto po co? żeby się dowiedzieć, czy go tam nie ma?
— Tam go nie ma... rzekł Przepiórka.
— Jakże ty o tem wiesz ?
— Wiem, juścić, przypadkiem...
— I wiesz może gdzie on jest?
— A tu, w Warszawie! spokojnie odpowiedział Przepiórka.
Dobkowa aż skoczyła ku niemu.
— Tu! w Warszawie? co pleciesz? jakim sposobem mógłby tu być? zkąd ty się o tem dowiedziałeś? kiedy?
— Dopiero dziś, począł Przepiórka. W ulicy zdybałem Eliasza... choć on mnie nie widział... poszedłem za nim i wywąchałem wszystko... Jest on i córka, i już koło sprawy się krzątają.
Załamała ręce pani Dobkowa i poczęła nie chodzić, ale latać po pokoju, chwytając się to za głowę, to za serce.
— Biegaj natychmiast do generała, i powiedz mu o tem, a proś niech do mnie przyjdzie o której porze chce... Muszę się z nim widzieć. Idź natychmiast! chwili nie ma do stracenia... Biegaj!
Przepiórka, który do biegania był najochotniejszy ruszył natychmiast kłusem do mieszkania generała. Tam go nie zastał, choć już było dosyć późno. Wskazano mu dwa czy trzy domy, w których powinien go był znaleźć. Obiegł je wszystkie, lecz generała nie było w żadnym z nich. W ostatnim ludzie śmiejąc się powiedzieli mu:
— O tej godzinie, jeśli go u Zuzi na Krakowskiem nie ma, to jest na Złotej sali, przeciw Ś-go Krzyża.
Mimo okrutnego zmęczenia, Przepiórka dostał się jeszcze do owej Zuzi, u której było dwóch wojewodów, dwóch szambelanów i jeden książę, ale generała ani słychu... Pozostawała Złota Sala, w której u pana P... grywano po całych nocach. Nie trudno ją było znaleźć, bo w dzień i późno aż do rana stały tu marznąc konie i powozy panów, którzy szczęścia próbując często wszystko i te ekwipaże przegrywali, tak, że kto inny niemi do domu powracał. Obok w szynczku woźnice i służba rozrywali się także zatłuszczonemi kartami i talary brzęczały. Wstęp do P... był tak łatwy, że Przepiórka nie pytany nawet (a był ubrany dosyć porządnie), wśliznął się do przybytku.
Ogromny stół, zielonem suknem zasłany, obsiadło mnóztwo osób, po za któremi stał drugi rząd ciekawych na nogach, a trzeci na krzesłach... Gwar, brzęk i hałas był ogromny... Ludzie wchodzili, wychodzili, łajali się i ściskali, pożyczali i oddawali sobie pieniądze, wyzywali i godzili niezmiernie podnieceni. Przepiórka nader zręcznie wyszukał oczyma generała, którego widział, i ujrzał go za stołem, przed kupką złota, medytującego nad stawką.
Docisnąć się do niego mógł tylko człowiek tak chłodno umiejący rachować jak pan Przepiórka. Stanął w trzecim rzędzie, skorzystał z ruchu jego, by się dostać w drugi, potem party i prąc nawzajem, pod łokieć generała wepchnięty został, i tu kotwicę zarzucił.
— Panie generale!
Odwrócił się Sapora, i zobaczywszy nieznajomego, wnet do gry oczyma poszedł nazad.
— Panie generale, przychodzę w pilnym interesie.
— Idź do djabła! zawołał generał.
— Przysyła mnie pani starościna Dobkowa...
— Choćby cię królowa tu przysłała... to ci powiem jeszcze raz: idź do djabła!
Przepiórka wyczekał chwilę.
— Panie generale!
— Jeszcześ ty tu?
— Ja nie mogę odejść z niczem...
— Mówię ci: idź z djabłem... a nie przeszkadzaj mi:
Znowu była chwila milczenia.
— Panie generale...
— Łeb ci rozbiję!
— Twardy, panie generale...
— Czegóż chcesz? koźle uparty! czego chcesz?
— Pani starościna na gwałt potrzebuje się z panem widzieć.
— O tej godzinie?
— O którejkolwiekbądź.
— Cóż się stało?
— Nic, tylkośmy się dowiedzieli, że pan Dobek tu jest w Warszawie.
Sapora odwrócił głowę... a wtem karta jego przegrała, i generał, przypisując to niepowodzenie natręctwu Przepiórki, schwyciwszy talię, cisnął mu ją w oczy. Zręczny chłopak cios ten potrafił odbić rękami, po których się posypały karty, ale nie ustąpił.
— Jeśli nie chcesz, żebym ci lichtarzem głowę rozbił, ruszaj pókiś cały, i powiedz twojej pani, żeby cię tu więcej nie posyłała. Choćby nie Dobek ale dwudziestu czterech ich przyjechało, nie pójdę... Co znowu za baba despotyczna? Gdyby choć dziesięć lat mniej miała!... Jutro będę! krzyknął generał; a widząc, że Przepiórka się nie rusza, wstał, aby go ująć za kołnierz i wyrzucić precz.
Na to już nie czekał posłaniec i uszedł. Powróciwszy do domu, stawił się jejmości, która chodziła jeszcze po sali, rozpuściwszy tylko włosy dla większego effektu, bo się generała spodziewała.
— A cóż? spytała.
— Ledwiem mógł wyszukać generała, rzekł Przepiórka.
— Gdzie?
— W kancelarji, uśmiechając się, odparł chłopiec, bardzo ważnemi papierami wojskowemi zajęty, kłania się i przeprasza, że dopiero jutro rano służyć może...