Macocha (Kraszewski, 1873)/Tom trzeci/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Macocha
Podtytuł Z podań XVIII. wieku
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1873
Druk Drukarnia Kurjera Warszawskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VII.

W nocy, zapewne skutkiem ciągłego tego zmartwienia, pan Salomon Dobek mocno zachorował. Porwały go boleści, paliło pragnienie okropne, a napój jaki mu podawano, znieść go nie mogąc wyrzucał. W kilka godzin słabość ta przybrała tak groźne symptomata, a domowe środki, jakiemi przebudzona Lassy i Laura dopomódz mu się starały, tak się okazały bezskutecznemi, iż Lassy natychmiast obowiązała się biedz sama po znanego sobie doktora. Noc była ciemna, chciano jej dodać człowieka z latareńką, ale śpiesząc się bardzo, nie chciała czekać, oświadczywszy, że miasto zna doskonale i że sama sobie da rady.
Gdy wychodziła z domu, narzuciwszy tylko płaszczyk na ramiona i porwawszy na rękę woreczek, który jej nigdy nie opuszczał, było już po północy. Laura została sama przy łóżku ojca, grzejąc prześcieradła, któremi go okładano, podając wodę nieustannie żądaną, a jednak nadaremnie chwytaną, bo ją wyrzucał natychmiast. Boleści cierpiał tak straszne, iż krzyk jego w ulicy słychać było. Chwile ulgi krótkie, prawie natychmiast wracające symptomy przerywały... Podawano mu limonadę przygotowaną przez panią Lassy przed odejściem jej, a ta zamiast ulgę przynosić, stan jeszcze pogarszała... Przestano wreszcie nią poić, lecz woda nie służyła lepiej, bole i nudności trwały ciągle, gorączka się z nich zrodziła i z każdą godziną Dobek był gorzej a gorzej.
Co chwila spodziewano się przyrzeczonego doktora, po którego Lassy pobiegła, a nie było go nawet we dwie godziny po jej wyjściu. Ludzi obcych miastu po niego posłać nie było podobna... Laura pieszo pobiegła dobijać się do Tyszków, zbudziła ich, opowiedziała Basi o swem nieszczęściu, i zakląwszy ją i ojca, by z ratunkiem śpieszyli, wróciła bezprzytomna do łoża ojca...
Tu gorzej już było a gorzej i chory słabł, a nawet zdawał się przytomność chwilami utracać. Jęki boleśnie rozlegały się po domu... a tu nikogo! nikogo! ani Lassy, która się gdzieś zabłąkać musiała, ani obiecanej przez Tyszków pomocy.
Bardzo już późno w noc, prawie nad rankiem, stary Tyszko przypadł z lekarzem jedynym, jakiego mógł znaleźć w mieście.
Wszyscy inni przypadkowo zajęci byli, i to tłómaczyło dla czego stara jejmość dotąd powrócić nie mogła. Przywieziony przez Tyszkę lekarz, stary praktyk, zaledwie stanął u łóżka chorego, popatrzał i rozpytał o symptomata, spytał co jadł i pił? Powiedziano mu o bulionie, którego reszta w filiżance została, pokazano limonadę. Spojrzał na dno obu tych napojów, w których jakby rodzaj soli białawej widać było na dnie. Miał małą apteczkę przy sobie i natychmiast podał choremu lekarstwo, które mu małą ulgę przyniosło, skinął na Tyszkę i wyprowadził go do drugiego pokoju.
— On jest otruty! rzekł mu na ucho...
— Czy można go ratować?
— Za późno! w pierwszych chwilach, może — teraz trucizna miała czas podziałać na wnętrzności — za kilka najdalej godzin żyć nie będzie.
— Lecz, na Boga, któż tego mógł dokonać? krzyknął Tyszko.
— Ratunku już nie ma, szepnął doktor, a właśnie dla tego, żeby winowajca nie umknął, nie trzeba okazywać, żeśmy się na tem poznali... Zręcznie tylko zabrać filiżankę z buljonem i limonadę — w obu są resztki arszeniku.
Tyszko rozpaczliwie zajęczał.
W tej chwili Laura wpadła z rozpuszczonemi włosami i klękła przed doktorem.
— W imię wszystkiego, co najświętsze — co wam najdroższe! ratujcie mi ojca! panie, ratuj mi ojca... zasypię cię złotem! oddaj mi ojca!
Doktor nie chciał, widząc tę rozpacz dziecka, ogłosić jej smutnego wyroku, począł coś bełkotać niewyraźnie i przeszedł co prędzej do pokoju chorego. Tu naczynia jeszcze stały... Tyszko znając od Dobka wierność Eliasza, kazał mu je przechować nic z nich nie wylewając... co stary sługa, we łzach cały, zrozumiał dobrze...
Dzień się robić zaczynał, gdy Dobek już bez nadziei, dogorywał... konał w strasznych boleściach. Lassy dotąd nie było. Z opowiadania o jej przybyciu i roli, jaką przybrała wieczorem, oraz w początku słabości, Tyszko niewątpił najmniej, iż ona otruła nieszczęśliwego Dobka. Laurze ta myśl już przychodziła mimowolnie ale ją odpychała jeszcze... Przybyły lekarz zgodził się na posłanie po jednego jeszcze kolegę dla uspokojenia rodziny, chociaż symptomata konania już się objawiały... Było ono powolne i przerywane... Dobek poznawał córkę, rzucał się ku niej obejmując ją rękami, a że mówić nie mógł i niewyraźne tylko wyrywały mu się wyrazy, chwytał Tyszkę i wskazywał Laurę, jakby mu ją chciał oddać w opiekę. Córka klęczała przy nim, wsparta o jego kolana, zanosząc się od płaczu.
Nadjechał drugi lekarz, ale już wówczas, gdy Dobek ducha wyziewał; nie było nic do czynienia nad rozpatrzenie sądowe tej zbrodni, gdyż zbrodnia popełniona była jawną.
Natychmiast posłano z doniesieniem do urzędu. Basia od zwłok ojca ledwie mogła Laurę na chwilę do drugiej izby oderwać, gdzie ta padła zanosząc się od jęków i płaczu, który prawie w konwulsje przechodził.
Tu także jeden z lekarzów stał się potrzebnym.. Około sieroty nieszczęśliwej pozostał tylko Tyszko i jego córka.
Lekarze obaj na razie, w obecności przybyłego urzędnika, wykazali dowodnie, iż trucizna użyta była, której reszty na psie doświadczone natychmiast mu śmierć zadały. Świadectwo wszystkich ludzi zgodne nie zostawiało wątpliwości, iż Lassy przyrządzająca bulion, a potem limonadę, arszeniku do nich dosypała.
Urzędnik udał się natychmiast do zajmowanego przez nią na dole pokoju, gdzie żadnych nie znalazł rzeczy, oprócz tłomoka, w którym stare gałgany napchane były. Na stoliku jakby w pośpiechu zapomniany papier rozwinięty, w którym drugi znajdować się musiał, ukazał na spodzie odrobinę proszku podobnego do tego, który był w buljonie i limonadzie.
Lassy znikła... Wysłano natychmiast w miasto szukać ją wszędzie, gdziekolwiek się znajdować i ukrywać mogła, lecz nadziei wielkiej nikt nie miał, aby kobieta, czując popełnionego morderstwa następstwa, czekała na niechybną karę. Nie popełniła go ona z własnego pomysłu pewnie, łatwo się było dorozumieć, kto ją do tego namówił — a dochodzić nawet do dna tej szkarady nie dozwalał srom, jaki ona na imię rodziny całej ściągała... Laura pierwsza uczuła w tem rękę macochy, której szło o to, aby majątek zagarnąć mogła — a wyrzec tego obwinienia nie śmiała — nosiła imię jej ojca!
Eliasz płakał u zwłok swego pana, rozpadając się nad stratą niepowetowaną, lecz zarazem myślał już o losie Laury... bo Dobek przez całą noc mu powtarzał, ilekroć mógł przemówić: — Nie opuszczaj dziecka. I on pojął łatwo czyją to nieszczęście było sprawą, i wszystko, co ono ciągnęło za sobą — Dobkowej trzymającej Borowce nieochybnie już wyrwać ich nie było podobna. Całą majętnością Laury pozostało to, co w kryjówce jemu jednemu wiadomej zachował stary... Eliasz drżał na myśl, że on także niespodzianie mógł umrzeć, a skarb pozostałby przy tych, co sobie majątek przywłaszczyli... Ostygłe zaledwie ciało ubierając do trumny, starzec o dziecku powierzonem mu myślał, i o środkach, jakiemi mienie jego miał ratować...
Laura leżała bezprzytomna na rękach doktorów i Basi Tyszkówny. W całym domu zamieszanie panowało, jakie śmierć z sobą prowadzi. Cały ten dzień, urzędnicy, doktorowie, szczupła liczba przyjaciół nie wychodzili ztąd prawie... Regent nawet przybiegł, aby ocalić papiery i dowiedzieć się o szczegółach wypadku... Nie było komu kierować, myśleć, zająć się wszystkiem, i poczciwy Tyszko przyjął energicznie cały ten ciężar na siebie, czyniąc niejaki porządek z ludźmi i pozostałością po nieboszczyku...
Na dwa dni przed opisanym wypadkiem, zjawiła się ta nieszczęsna Lassy u starościny. Chociaż w ostatnich czasach miała nadspodziewane zarobki i trochę grosza w zapasie, trawiła ją ta sama namiętność, która we wszystkich zgniłych a zepsutych społeczeństwach opanowywa próżniacze tłumy — Lassy grała namiętnie. Wciskała się do pomniejszych domów gry, w których, jak świadczą pamiętniki współczesne, dzieci nieraz widywano grające obok rodziców — i jednego wieczoru postradała do ostatniego grosza i ostatniego pierścionka. Nazajutrz jeść nie miała za co, a dowiedziawszy się, przypadkiem o Dobkowej, poleciała do niej aby bądź co bądź, chwycić się tej ostatniej deski wybawienia. Starościna z razu przyjęła ją bardzo chłodno, wprędce jakoś jednak zrozumiała, iż się nią posłużyć może, i pozwoliła jej zostać. Cały dzień trwały ponawiane rozmowy bardzo żywe... w których Dobkowa powtarzała tylko ciągle, iż nie wiedziećby co dała gdyby ją kto od tego grzyba uwolnił. Wyrazy te tyle razy obiły się o uszy Lassy, iż nakoniec skuszona niemi została, i poczęła od zaręczenia, że onaby najłatwiej do tego domu mogła się wcisnąć.
Późniejsze rozmowy prowadzono tak cicho iż nikt usłyszeć nie mógł... Lassy wyszła, wróciła, przyniosła coś z sobą, szeptano, naradzano się, pani Dobkowa była niespokojna, potem umilkło naraz wszystko i Lassy wyszła...
Późno w noc, właśnie był generał Sapora wyszedł po długiej wieczerzy u Sabinki, gwałtownie zaczęto się dobijać do drzwi... Lassy rozczochrana, wylękła, prawie bezprzytomna wpadła do sypialnego pokoju starościny. Wyprawiono Rózię, która sypiała obok i właśnie miała się kłaść do łóżka. Słyszała odchodząc rozmowę, krzyki, spór... potem szemranie, szepty, płacz... i naostatek Lassy wybiegła z domu... a Dobkowa zaczęła wołać Rózię, aby do niej przyszła i przy niej położyła, bo pewnie zasnąć nie będzie mogła.
Rózia zastała swoją panią bladą jak ściana, drżącą, wystraszoną i chodzącą w zadumie po sypialni... Skarżyła się na straszny ból głowy...
— Takie jakieś mam okropne przeczucia — odezwała się — ten generał tak mi głowę paplaniem rozbił, nie wiedzieć co bo wygadywał! Teraz już zasnąć ani myśleć — Lassy mnie do reszty dobiła... Brzydka kobieta gra tak namiętnie, gdzieś się do grosza zgrała i przyleciała jak warjatka prosić pieniędzy... Musiałam dać, aby się jej pozbyć.
— A poco to ją pani przyjmuje? przerwała Rózia — niechby sobie szukała gdzieindziej zarobku. Do czego się ona pani zdała!
— Ja też jej powiedziałam, że ostatni raz daję, i żeby mi nigdy więcej nie wracała. Trzeba ludziom zakazać, ażeby jej nie puszczali, jeśli się tu zjawi.
Panią Dobkową zaczęła jakby febra jakaś trząść, i towarzyszka jej wielki miała kłopot, nim ją ziółkami, kroplami i okładaniami nad rankiem jakoś nieco uspokoiła... Była tak roznerwowana, że na najmniejszy łoskot, krzyk, stuknięcie porywała się i leciała ku drzwiom jak obłąkana. Potem usnęła ze znużenia, i zbudziła się z krzykiem wołając o ratunek — dosyć, że Rózia, która jej nigdy jeszcze taką nie widziała, w głowę zachodziła co się z nią stać mogło. W południe przyjechał generał, ale go nie przyjęła, bo w łóżku leżała... Jednakże w pilnym interesie przybył, jak powiadał, i koniecznie widzieć się musiał — wstała starościna i w szlafroku wyszła do gabinetu.
Generał zobaczywszy ją, przestraszył się, tak była zmieniona.
— Co to starościnie? zawołał.
— Chora jestem, bardzo chora...
— Uważałem, że wczoraj już w wieczór nie było bardzo dobrze... ale cóż takiego? może po doktora?
— A! nie, nie, to... spazmy...
Generał dziwie popatrzał na nią milcząc...
— Hm, rzekł, chciałem coś powiedzieć, ale się już boję... żebyś pani nie rozchorowała się gorzej jeszcze...
— Czy co tyczącego się mnie? z obawą odezwała się Dobkowa.
— I bardzo nawet blizko — marszcząc brwi odezwał się Sapora. Widziałem się tylko co z doktorem Wersem... Pan Dobek, mąż jejmości, umarł otruty!
Starościna krzyknęła i padła na sofę czy zemdlona, czy udając mdłości...
Generał nie porywał się do ratunku — czekał stojąc i chłodno patrząc na jęczącą kobietę, która z wolna do siebie przychodziła.
— Wiesz asińdźka — odezwał się po chwili — jakoś ta śmierć tego Dobka przyszła bardzo w porę dla jejmości... ot! gotowi ludzie gadać! Przyznam się, że ja będę musiał jakiś czas tu przestać bywać... póki się to nie zatrze...
— A! zmiłuj się, generale, jeśli ty mnie opuścisz w tej okropnej doli...
— Kolacyjek dalibógbym się już lękał tu jeść, gdybym asińdźce na świecie zawadzał, szepnął z cicha Sapora — chrząknął głośno... Upadam do nóg — upadam do nóg!
I wyniósł się jak mógł najprędzej.
Tegoż dnia po mieście rozpowiadano już głośno historję rodziny Dobków, lecz każdy ją układał na swój sposób. Ponieważ w nią zamieszana była znana wielu piękność, pochodząca z bruku miejskiego, owa czarnooka Sabina, którą u boku matki znano jeszcze z Senatorskiej ulicy, niestworzone rzeczy dorzucano do tego dramatu, z przeszłości zapomnianej...
Lassy także, której imie głośno powtarzano, bo sądownie była ścigana, zwracała na siebie uwagę, a każdy o niej rozpowiadał co wiedział, i było obficie czem ciekawych zaspokoić. Począwszy od zamku aż do Solca i Powązek, tragiczna historja rozeszła się w mgnieniu oka; zapraszano na obiady tych, którzy ją najlepiej opowiadać umieli; generał nie przyznając się do teraźniejszych stosunków ze starościną, był jednym z najszczęśliwszych w powtarzaniu tej powieści, i rozrywano go sobie, aby ją od niego, z jego ust usłyszeć.
On jeden nowemi i niezmiernie piquants szczegółami dramat ten wzbogacał, a dowcipnie umiał go obrobić. Wielki świat, nie mający nic do roboty, przeciągał cały tego dnia tego przed oknami domu, w którym dokonana była zbrodnia; mnóstwo osób wybierało się nazajutrz na pogrzeb, który duchowieństwo protestanckie prowadzić miało. Spodziewano się na nim zobaczyć córkę zmarłego, o której nadzwyczajnej piękności chodziły już wieści, bo ktoś odkrył, iż ona była ową Pauliną w Polyeukcie. Z tego powodu dowiedziała się też o wszystkiem kasztelanowa i hr. Artur. Co dziwniejsza, ktoś już umiał im powiedzieć, że panna była miljonową dziedziczką. Hr. Artur pamiętał to tylko, iż niebieskie jej oczy jedyne były na świecie.
Milionom zaprzeczała kasztelanowa jak najmocniej. We dwadzieścia cztery godziny obeszła całą Warszawę ta smutna historja, i gdy nazajutrz karawan zaszedł przed dom żałobny... tysiące ludzi, mnóztwo powozów, znalazło się w koło... Tłoczono się, aby czarną, prostą trumnę zobaczyć, którą na wozie złożyli słudzy nieboszczyka... Niósł ją na ramieniu pierwszy stary Eliasz, chustką łzawe zakrywając oczy...
Podtrzymywana przez Basię Tyszkównę, Laura wyszła ubrana czarno, zakwefiona, chwiejąc się na nogach. Nie widziała nic, oprócz tej czarnej skrzyni, co jej ojca zabrała.
Wszyscy prawie wiedzieli, iż żona nieboszczyka znajdowała się także w mieście, plątano ją nawet po trosze do wypadku... Niektórzy sądzili iż się znajdzie na pogrzebie, lecz nie pokazała się wcale; przyszedł tylko, zapewne z jej rozkazu, rotmistrz Poręba, i stanął z daleka. Orszak żałobny, z muzyką, pochodniami i całą wspaniałością, na jaką obrządek protestancki zdobyć się może — pociągnął powoli... a lud nasyciwszy ciekawość rozpłynął się, ażeby jutro zapomnieć o widowisku.
Powozy późnym wieczorem przywiozły Laurę i Basię z Eliaszem do domu... Stary sługa oświadczył swej panience, że najlepiejby zrobiła, gdyby się do Tyszków przeniosła... Dom, w którym tak tragicznie i nagle skończył ojciec, był nadto przykrem dla niej wspomnieniem... Zostałaby w nim sama... Bezpieczeństwo nawet wymagało, by, póki się coś nie obmyśli, schroniła się pod przyjacielską opiekę poczciwych ludzi.
— Tembardziej, panienko moja, dodał cicho Eliasz, iż ja was opuścić muszę!
— A toż dla czego? dla familji twej?
— A! nie! Bóg widzi! nieboszczyk mi dał zlecenie do Borowiec, które spełnić mi pilno. Pozostały tam... różne rzeczy... te trzeba ratować, inne poniszczyć. — Wątpię, by panna wróciła tam kiedy... ja także... boć jej nie opuszczę. Aron powinien pomódz. Starościny nie ma na miejscu, trzeba z tego korzystać...
Laura chciała, żeby Eliasz wypoczął. Potrząsł głową.
— A gdzie zaś odpoczywać! rzekł łysinę gładząc, niech-no później, nie teraz... jest co robić. Jabym jednej minuty tam rad być i nazad powrócić.
Jak chciał tak zrobił Eliasz, bo nazajutrz już go w Warszawie nie było... Popędził jak tylko mógł najżywiej do Borowiec, starając się tam przybyć w nocy i wprost do Arona...
Wiadomość o śmierci Dobka lament prawdziwy wywołała w całym domu poczciwego Izraelity; stary w pierwszej chwili wzruszenia, choć może nie godziło mu się to, z wielkiego żalu suknię na sobie rozdarł i płakał. Lecz chwili nie było do stracenia... wyszli na cichą, długą naradę do alkierza, i siedzieli w nim prawie do dnia... Nazajutrz nikt ani mógł poznać, iż w gospodzie Eliasz siedział ukryty.
Dopiero następnej nocy, zebrawszy co najwierniejsze sługi starego pana, wziąwszy z sobą Arona, Eliasz wyruszył ku zamkowi. Zarządzał nim i całym majątkiem w niebytności wdowy, z ramienia jej naznaczony Będziewicz. Znano jego obyczaje i postawiono mu potajemną straż, aby się ruszyć w nocy nie mógł, a na wypadek wszelki miano go zakneblować i związać, gdyby próg przestąpił.
Trzech ludzi zeszło do lochu z Eliaszem, który kryjówkę odemknął i przy sobie kufry ładować kazał. Wybrano największe i najmocniejsze, i cały ów skarb, który wszystkich skrzyń nie wypełniał i nadebrany też był w ostatnich czasach, we trzech się pomieścił. Te natychmiast pod strażą Arona do stojącej w gospodzie bryki zaniesiono. Ludzie obficie wynagrodzeni, poprzysięgli najuroczyściej milczenie. Gdy kryjówka była pusta, Eliasz odesławszy Arona, aby do podróży konie i wóz opatrzył, sam z dwoma ludźmi splondrował pokoje Laury, i pozabierał z nich, co sądził, że jej miłe być mogło... Naostatek zstąpili jeszcze do lochów, i tam dobrą godzinę zabawili... Wyszedłszy z nich Eliasz okopcony, znużony — ucałował swych towarzyszów płacząc, i pośpieszył do bryki, wyładowanej sprzętem i kuframi tak, że za kupiecką uchodzić mogła. Dla większego bezpieczeństwa, jechał z nim Aron i dwóch z Borowiec starych dworaków.
Nadedniem pośpieszając jak było można, aby nocą się jeszcze w lasy dostać... przy znajomości drogi i miejsc, z ostrożnościami wielu, dobili się do niwy, na której odpocząć mogli.
Szarzało właśnie, ale od strony Borowiec na niebie wypogodzonem podniósł się najprzód słup dymu ogromny, a w chwilę potem łuna oświeciła widnokrąg. Słaba w początku, zwiększała się, rosła, rozszerzała i zajęła całą tę stronę nieba, gorejąc tak silnie, iż poranku światło długo gasiła...
Gdy słońce weszło, czerwoność ta zamieniła się w bure dymy, które unosiły się szeroko nad lasami, a zgorzeliznę w lesie silnie czuć było. Aron, Eliasz i wszyscy w milczeniu, ze łzami w oczach patrzali na ten pożar, wiedząc co się pali...
Około dziesiątej rano, nadbiegł konno wnuk Arona...
Rzucili się wszyscy ku niemu...
Opowiadał, iż nad ranem nie wiedzieć z jakiego powodu powstał na zamku pożar dziwny, bo zdawał się z lochów pochodzić. Wszystkiemi otworami ich buchały najprzód dymy, potem płomienie... Od nich zajęła się brama mieszkalna, stajnie, potem nawet zabudowania folwarczne... a nie było komu ratować, bo nikt do ognia iść nie chciał. Będziewicz ze swojemi kilku Smołochowcami, ledwie swoje węzełki mógł uratować... Z mieszkania pańskiego, na którem już był dach runął, zostały, jak mówił posłaniec, mury tylko...
W wielu miejscach sklepienia się pozawalały i zionęły ogniem... Groby także miały być spalone, a w miejscu, gdzie były ogródki Laury, pozapadała ziemia, i wygorzały jamy głębokie...
Ludzie smołochowscy w pierwszem popłochu chcieli uchodzić do domu, ledwie ich Będziewicz powstrzymał.
Bito we dzwony w kościele i w cerkwi, bo plebania też była zagrożona, i tu zebrała się kupka ludzi na ratunek probostwa i kościoła, ale do dworu nikt iść nie chciał.
Będziewiczowi stary jeden wprost powiedział:
— A po co? Stary nasz pan poczciwy nie żyje, panienki naszej nie ma, dla przybłędów co majątek zrabowali i przywłaszczyli, mamy dach ratować? Bodaj i oni tak z dymem poszli jak to, co nam było drogie!
Będziewicz chciał się do starca porwać, lecz go powstrzymali inni, nie było bezpiecznie...
Wypocząwszy na polanie, bryka Eliaszowa znajomemi drogami powlokła się dalej w las, a w Borowcach tak poczciwie tajemnicy dochować umiano, iż nikt z obcych o bytności starego sługi na zamku nie wiedział.
Nazajutrz, oglądając zgorzeliska, musiał się ks. Żagiel czegoś domyślać, bo do rozwalonych murów zaglądając, zobaczył loszek ów w skarbcu z bokiem otwartym, a wiedział od rotmistrza, że tam próżno kryjówki szukano wprzódy. Ponieważ ogień to miejsce pod sklepieniami najmniej był uszkodził... ksiądz rozpatrując się, świeże znalazł znaki bytności i roboty ludzkiej. Ciągnione kufry ciężkie, porysowały wschody, mur był jakby tylko co poobijany... papiery różne porzucane z ponotowanemi summami...
Po bliższem rozpatrzeniu, ogień też widocznie się pokazywał podłożonym ze wnętrza... W zborze, gdzie książki, papiery i różne drzewo mocno gorzało, sklepienie się spękało tak, że kaplicę i salę z góry widzieć było można... Ks. kanonik z podziwienia wyjść nie mógł, dopatrzywszy tych tak długo a starannie ukrywanych tajemnic... Z jego rozkazu wydobyto niestopiony kielich i kilka niedopalonych ksiąg... Były to żywe dowody tego skrytego kacerstwa, które dopiero pożar odsłonił.
Zamek leżał już teraz w ruinie na wieki pewnie, gdyż mury jeszcze cały następny dzień kawałami z łoskotem wielkim waliły się, a ogromny ich ciężar trzaskał sklepienia tak, że gdzie dawniej bezpiecznie przechadzać się było można, teraz kroku kanonik nie mógł zrobić, bo mu się z pod stóp usuwały gruzy... Paliło się do wieczoru, gorzało następną noc... i lejąc wodą, ledwie trzeciego dnia zupełnie wygaszono tlejące w głębinach reszty drzewa i sprzętów.
Ks. Żagiel uważał to zniszczenie za jawny znak pomsty bożej nad kacerzami, których gniazdo, jak Sodoma i Gomora, ogniem strawione zostało.
Prawie równocześnie z potajemnym wyjazdem Eliasza, Będziewicz przerażony straszliwym pożarem, który zamek zniszczył do szczętu, namyśliwszy się i za poradą ks. Żagla wyruszył z doniesieniem do pani do Warszawy. Szkody były tak znaczne, a rozprzężenie w gospodarstwie od niejakiego czasu tak się mocno czuć dawało, iż mimo całej swej energji, młodzieniec ten nie mógł sobie dać rady.
Dniem i nocą zdążając do Warszawy, przybiegł nareszcie, gdy już pani Dobkowa nieco ochłonąwszy z pierwszego wrażenia i strachu, włożywszy żałobę, w której bardzo jej było do twarzy, rozmyślała, czyliby jako strapiona wdowa, nieszczęśliwa sierota bez opieki, jeszcze ze swego położenia nie mogła jakiego uczynić użytku. Generał dotąd wstrzymywał się od uczęszczania do jej domu i o sobie znać wcale nie dawał; innemi wszakże drogami spodziewała się niezawodnie pani Dobkowa wyzyskać sobie posiadanie Borowiec choćby czasowo, które rachunkami przeciągaćby się dało do nieskończoności. W istocie rada pana generała co do ucieczki Dobka była może trafna, ale w wypadku śmierci nie przewidywała praw córki i reszty rodziny Dobków do pozostałości. P. Tyszko widząc, że z Laurą nie ma co o tem mówić, wysłał zawiadomienie do Konopnicy. Tymczasem przybyły Będziewicz, którego sam widok przeraził wdowę, bo jej coś nadzwyczajnego zwiastował, na pierwsze pytanie, z czem przyjeżdża? oznajmił iż Borowce, zamek i dworskie zabudowania ze szczętem spalone zostały. Dodawał, iż nie było wątpliwości najmniejszej o podpaleniu, pożar bowiem wybuchł nagle z podziemi zamkowych. Na tę wieść bez ogródki jej przyniesioną i rzuconą bez przygotowania, Dobkowa mdleć zaczęła ze spazmatycznym krzykiem; a Rózia i Będziewicz ratować ją musieli. Dotknęła ona nieszczęśliwą niewiastę silniej pewnie niż wiadomość o śmierci męża... Z załamanemi dłońmi padła w krzesło płacząc i zachodząc się... Dopieroż nastąpiły mnogie pytania o poniesionych szkodach, o szczegółach tego nieszczęścia, o dacie i trwaniu ognia, o tem co potrafiono ocalić, a czego było bardzo mało... Będziewicz przywiózł i list ks. kanonika z opisem pogorzeli a domysłami jego o jej przyczynach i o wypróżnieniu skarbczyka.
Ta nowa klęska dotknęła tak panią Dobkową, i wyrwała ją z apatji, w której jakiś czas wyczekiwała wypadków, iż nie oglądając się na to, jak będzie przyjęta, postanowiła jechać do generała.
Sapory nigdy nie można było zastać w domu, nie przyjmował u siebie i starał się być tam jak najmniej. Ode drzwi więc odprawiono ją grzecznie, odpowiadając, iż nie mogą przewidzieć dnia ani godziny, gdy generała zastaćby mogła. Przygotowany list zostawiwszy, pani Dobkowa powrócić musiała. Prosiła ona w nim generała, ażeby do niej przybył co najrychlej.
Ponieważ ze sprawy Lassy, którą ścigano listami gończemi, żadna odpowiedzialność nie spadała na panią Dobkową, generał udobruchał się, nabrał odwagi i przybył do niej wieczorem. Wdowa miała się czas namyślić nad postępowaniem względem niego, i przywitała go chłodniej niż zwykle.
— Darujesz mi, moja królowo, rzekł generał na wstępie, jestem w takiem położeniu, iż najmniejsza kompromitacja mogłaby mnie zgubić; mam wielu nieprzyjaciół, potrzebuję być bardzo ostrożnym. Wiadomo powszechnie, iż ta nowa Brinvillers bywała u asindźki...
— Bywała przecież w tysiącu domach w Warszawie... odezwała się Dobkowa.
— Tak, ale struła tylko jednego męża jejmości dobrodziejki, odparł generał. Łajdaki te adwokaty mają przysłowie, którego szczęściem asindźka, nie rozumiejąc po łacinie, nie znasz: Is fecit cui prodest. Ten to zrobił, komu służy... Mogliby z tem daleko zajść.
— Ale cóż to mnie obchodzi! co to się do mnie ma ściągać!
— Przypuszczam chętnie, iż w tem udziału mieć nie mogłaś, dodał Sapora, ale zbytnia gorliwość głupiej kobiety wyprzedziła może jej... życzenia; w tłomaczeniu mogłaby te życzenia przypomnieć... i koniec końców skompromitować...
— Przecież jej nie ma nawet!
— I daj Boże, aby resztką tego proszku sukcessyjnego sama się poczęstowała, rzekł generał; jest to, coby mogła najrozumniejszego uczynić.
— A wiesz pan co mnie za nieszczęście spotkało?
— Czy jeszcze co nowego?
— Podpalono dwór w Borowcach i zniszczał zupełnie.
— A! to fatalnie, odparł Sapora, chociaż na miejscu waszem, szanowna starościno, jabym to wyzyskał, bo juściż mogłaś tam mieć ogromnego szacunku swoje sprzęty i ruchomości, co ci się do zwrotu należy. O interesie mówiłem z prawnikami, radziłem się, powiadają: zawsze córka coś wziąć musi, ale nie mniej i wy. Tymczasem zaś majątek trzymać i wytrzymywać będziecie. Na to przywilej czyli też wyrok da się wyrobić za jakie tysiąc dukatów, ale trzeba dobrze chodzić, bo są inni Dobkowie, a ci przyjdą też z pretensjami i w obronie praw swoich...
— A gdybyś mnie generał przedstawił N. Panu? zapytała wdowa.
Sapora popatrzał na nią i rozśmiał się.
— E, kochana Sabinko, zawołał, jeśli myślicie, że jego tak łatwo oczkiem ująć, jak nieboszczyka pana Dobka, to się mylicie... Widzi on codzień uśmiechających mu się gąbek bez miary; myślę, że to go prędzej już nudzi niż bawi. To się na nic nie zdało i pieniędzy ci nie oszczędzi. Będziemy chodzili około interesu w inny sposób...
— Jednąbym rzecz doradził tylko, jeśli możliwa, żebyś waćpani przez dobrą politykę choć spróbowała zbliżyć się do córki nieboszczyka...
— A! uchowaj Boże! krzyknęła starościna, ona mnie ani przyjąć, ani mówić ze mną nie zechce!
— W takim razie pójdzie to też na waszą korzyść... Będziesz waćpani miała za sobą, że pierwsza pragnęłaś zgody, że od niej nie odbiegasz i że cię do kroków tych zmuszono.
Dobkowa zamilkła.
— Widzisz moja dobrodziejko, dodał z szatańskim uśmiechem Sapora, gdy się ma komu stołka podstawić, trzeba zawsze tak rzeczy stroić, by się wydawało, iż się go siedzieć prosiło; gdy się robi dla siebie, niech się zdaje, iż z najczystszych pobudek poświęcenia!.. Co acani chcesz? rzekł: świat stoi na takich szalbierstwach, i znam ludzi co za Arystydesów uchodzą, choćby dawno stryczka byli godni.
Wdowa oceniając wysoką politykę swojego mentora, nic odpowiedzieć nie mogła.
— Już to z aryjańskiej beczki trudno co zaczerpnąć, wszystko ze zgonem jegomości się skończyło. Procesa kryminalne z nieboszczykami się też nie prowadzą; ale beatus qui tenet: jejmość trzymasz majątek, i umiejąc chodzić koło tego, możesz go wytrzymywać do nieskończoności, coś kapnąwszy dla córki...
Po dłuższej jeszcze, równie praktycznej naradzie z panem generałem, Dobkowa pożegnała odjeżdżającego prośbą, aby o niej nie zapominał, a sama nazajutrz, choć z wielkiem dąsaniem i rzucaniem się przeciw nieznośnemu przymusowi, kazała konie zaprządz, by Laurę odwiedzić. Ludzie jej doskonale wiedzieli gdzie się znajdowała.
W południe tedy zaszła kareta, i Dobkowa w grubej żałobie, wyruszyła do dworku Tyszków. Gdy powóz zatoczył się przed ganeczek a służący poszedł oznajmić o swej pani, długa minęła chwila nim przyniósł odpowiedź.
W istocie Laura nie mogła od razu pojąć zuchwalstwa tych odwiedzin, nie dowierzała uszom, gdy jej tę wizytę oznajmiono... Byłaby może sługę w gniewie odprawiła nie wiem jak, gdyby nie pośrednictwo Basi, która zastępując ją, kazała powiedzieć, że pani chora... Kareta potoczyła się, krok był zrobiony... Dobkowa mogła już głosić, iż wyciągnęła rękę, ale została odtrącona. Cel był osiągnięty.
Tyszko nie wiedząc wcale o stosunku Laury do Dobków Konopnickich, wyprawił ku nim potajemnie list z oznajmieniem o tragicznej śmierci pana Salomona. W chwili, gdy tam spodziewano się wiadomości cale innej, przeraził posłaniec przynoszący złowrogą nowinę; chorąży ruszyć się nie mógł, Honory nastręczał i śpieszył, tak, że Zosia urażoną się nawet czuła tym pośpiechem, w chwili, gdy miała wielkie prawo żądać, by pozostał przy niej, będąc blizką słabości.
Tłómaczył go nadzwyczajny wypadek i nagłość interesu... Wyjechał więc, mimo łez Zosi, tegoż samego dnia, wziął konie pocztowe i przybył wprost do dworku Tyszki. Laura od śmierci ojca jedyną pociechę znajdowała w Biblji i siedziała w niej zatopiona, sama jedna, gdy ujrzała przed sobą Honorego, który zobaczywszy ją tak zmienioną i bladą, padł na kolana przy powitaniu, korzystając z tego, że nikogo nie było.
Laura też zapomniawszy się, chwyciła go za głowę i pocałowała w czoło, ale natychmiast opamiętawszy się odepchnęła... Wstała odrzucając włosy, i załamawszy ręce zawołała:
— Dotknął mnie Bóg! a! strasznie dotknął, może za karę... Śmierć, niczemby była śmierć, ale taka, jaką on poniósł, męczeńska, straszna, której obraz i pamięć nie wychodzi mi dotąd z myśli. Biedny ojciec! Przeczuwałam to dawno... ale do dna przepaści oko sięgnąć nie śmiało.
— Co ja teraz pocznę z sobą? zawołała, gdzie się podzieję?
— Ale nasz dom jest twoim, przerwał Honory... a Laura usłyszawszy to, potrzęsła głową i rękami.
— Nie, nie, rzekła, to być nie może... ani do Borowiec nie wrócę, niepodobna mi, choćby tam nawet nie królowała ta nienawistna kobieta, która śmiała grać rolę wspaniałomyślną i przyjeżdżała tu domnie. Ona! do mnie! Brońcie waszego majątku, poczęła żywo, bo ja go ani wezmę, ani korzystać będę z tego cmentarza moich najdroższych pamiątek, ale nie chcę, by go profanowały ręce tej przeklętej, które śmierć zadały ojcu mojemu...
— Jakto? ona?
— Nie rękami, lecz... natchnieniem pewnie była współuczestniczką tej zbrodni. Któż może wątpić o tem? Co miała za interes ta jędza, jej posłannica, spełniając takie morderstwo na starcu bezbronnym?
— A! to okropnie! rzekł Honory, tego nawet odsłonić niepodobna...
— Aby plamy na imię, które nosi jeszcze nie ściągnąć... Lecz wygnać ją z tamtąd, lecz wydrzeć jej to, co nieprawie posiada, wy macie obowiązek i prawo... dodała Laura. Do tego wzywam chorążego i ciebie, zrzekając się nawet praw do spadku...
— Ale ty sama... szepnął Dobek.
— Mnie niepotrzeba wiele, a mieć będę więcej niż mi potrzeba! Borowce wasze, jeśli je odebrać potraficie...
Po chwili milczenia, Honory zbliżył się chcąc ją uspokoić.
— Przekaż interes panu Tyszce, rzekła po chwili, a sam powracaj. Dla Zosi i dla mnie nie życzę sobie dłuższego pobytu waszego. Nie umiem kłamać, mój Honory... miłymbyś był dla mnie, ale każdy dowód twego przywiązania jest odkradzionym ze skarbonki biednej Zosi... Niechcę byś ty był złodziejem dla mnie, a ja...
— Przecież choć w tej chwili żałoby, odezwał się chorążyc, wolno mi przynieść ci pociechę, otuchę i pomoc...
— Życie moje niepocieszonem już być musi, rzekła Laura, takie przeznaczenie. Miałam szczęśliwe dni dzieciństwa i ich wspomnieniem żyć będę...
— Lecz nie pozostaniesz tu przecie? spytał Honory.
— Nie wiem co uczynię z sobą, rzecz to obojętna teraz... Wszędzie gdzie będę, poniosę z sobą dolę moją... mój Honory, niechże jej nie obciążają zgryzoty... i wstyd samej siebie, niech zostanę godną mojego dobrego ojca i tego ideału, jaki sobie dla Laury wymarzyłam w młodości...
Honory stał milczący, poglądając na nią z boleścią...
— Życie się moje skończyło dla mnie, rzekła, trzeba je zużytkować dla ludzi...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.