Margrabina Castella/Część czwarta/XXXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Margrabina Castella |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Marquise Castella |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Od kilku już chwil niewyraźny uśmiech błąkał się po ustach Raymonda.
W tej chwili przerwał opowiadającemu.
— Moje kochane dziecko, — rzekł jeszcze jedno zadam ci pytanie...
— Jakie?...
— Czy bądź z potrzeby, bądź z upodobania, nie zajmowałeś się też w ciągu paru lat ostatnich pisaniem?...
— Nie mam się zwyczaju zapierać i mówią otwarcie że prawda, że pan odgadłeś...
— Byłem tego prawie pewnym! mruknął Prometeusz paryzki.
— Więc się ja zapytam z kolei, na czem opierałeś pan to swoje przekonanie?...
— Poznałem to ze sposobu opowiadania pańskiego. Masz ten styl urywany, drobny, styl efektowny dzisiejszych felietonistów modnych... Słuchając pana, zdaje mi się, że słucham jakiegoś bohatera romansu ze szpalt gazety „Journal pour Tous“...
— Czy to pochwala czy krytyka?...
— Ani jedno ani drugie, to spostrzeżenie tylko. Opowiadanie, swoją drogą, zajmuje mnie nieskończenie, i mów dalej z łaski swojej.
Maksym ciągnął dalej:
— Dziecięciem powierzonem praczce w taki tajemniczy sposób, w ową noc karnawałową, ja właśnie byłem, też odgadłeś pan już zapewne. Na ćwiartce papieru, przypiętej złotą szpilką do koszulki, wypisane było dużemi literami imię Maksym. Mamka domyślała się, że musiało to być moje imię i tak mnie nazywała. Innego imienia nie znałem. Upłynęło lat kilka...
„Dama w czarnem dominie, matka moja, czuwała zapewne nademną z blizka, ale nie pokazała się więcej w nędznem domostwie na przedmieściu Saint-Marceau, Doktór dekorowany zgłaszał się od czasu do czasu dowiedzieć się o mnie, na przyrzeczone zaś pięćdziesiąt luidorów opiekunowie moi nie czekali nigdy a nigdy...
„Po kilku latach, kiedy zacząłem przychodzić do rozumu, niewidzialna ręka odebrała mnie od opiekunów których uważałem za rodziców, nazywałem ojcem i matką i kochałem bardzo.
„Umieszczono mnie na pensji, gdzie odebrałem początkową edukację.
„Z tej pensyi przeszedłem do jednego z główniejszych kolegiów paryzkich.
„Nie chcę się bynajmniej przechwalać, ale mogę mimo to powiedzieć, iż praca zajmowała mnie bardzo, i że czasu poświęconego na naukę nie zmarnowałem wcale.
„Miałem lat dziewiętnaście, gdy opuściłem zakład z pierwszą nagrodą na wydziale filozofii...
„Ręka, co od samego urodzenia otaczała mnie opieką, doręczyła mi za pośrednictwem pewnego bankiera, sześć tysięcy franków, z poleceniem, że co rok w oznaczonym terminie mam się zgłaszać po odbiór podobnej sumy. Znalazłem się więc na bruku paryzkim sam jeden, jak ptak wolny i jeżeli nie bogaty, to mogący przynajmniej przeżyć dostatnio od jednej pensyi do drugiej...
„Nie wymieniam różnych szczegółów, nie mogących interesować pana, a zdolnych niepotrzebnie przedłużyć opowiadanie.
„Żyłem jak żyje większa część młodzieży paryzkiej. Kochałem się kilka razy... z rozmaitem powodzeniem, raz byłem szczęśliwym, to znowu zniechęconym i rozczarowanym.
„W ogóle żyłem bardzo przyjemnie, czułem się zadowolonym z teraźniejszości i nie myślałem wcale o tem, co będzie dalej...
„Rok temu przyszłość ta zaciążyła mi po raz pierwszy, rok temu, na niebie mojem ukazały się pierwsze chmury ciemne.
„Udałem się w oznaczonym terminie do bankiera, który od trzech lat wypłacał mi najregularniej moję pensyę i zostałem niezmiernie zdziwiony, gdy kasyer po przejrzeniu ogromnej księgi rachunkowej, odpowiedział mi z szyderczem nieco współczuciem, iż żadnego depozytu dla mnie nie było.
„Słowa te raziły mnie niby piorunem i nie chciałem w nie uwierzyć.
„— Ależ to niepodobna!... — wykrzyknąłem.
„— A jednak tak jest najrzeczywiściej — odpowiedział kasyer.
„— Podobne zapomnienie, jest po prostu niemożebnem i chyba zaszła jaka pomyłka...
„— A któż by popełnił tę pomyłkę proszę pana? — zapytał kasyer ozięble.
„— Zapewne pan...
„— Ja się nie mylę nigdy.
„— Nikt w świecie nie może się uważać za nieomylnego, — zrób mi pan to, błagam pana i przejrzyj uważniej księgę.
„Kasyer wzruszył ramionami, ale że był dobry jakiś człowiek... — zrobił o co prosiłem.
„Jeden Bóg wie, z jaką gorączkową niecierpliwością, czekałem na rezultat poszukiwań.
„Po chwili odwrócił się do mnie tryumfująco.
„— Byłem pewny swego!... — szepnął — w takim domu jak nasz, omyłka jest niemożebną! — Kredyt pana Maksyma nie jest wznowiony żadną najmniejszą sumą... — Może pan Juliusz Barral — będzie mógł pana objaśnić w tym przedmiocie...
„Pan Juliusz Barral był bankierem.
„Uspokoiłem się trochę... — zdawało mi się, że zabłysła jakaś nadzieja.
„Odpowiedziałem żywo:
„— Tak, tak... — muszę się zobaczyć z panem bankierem...
„— Jest w swoim gabinecie... — odpowiedział kasyer — zaprowadzę tam pana...
„Za chwilę znalazłem się w obecności jednego z wybitniejszych osobników finansowych...
„Pan Juliusz Barral przyjął mnie bardzo grzecznie i wysłuchał z uwagą.
„— Na nieszczęście — odpowiedział — nie mam nic pocieszającego dla pana... — Co rok, na jaki tydzień przed datą, w której pan przybywałeś do kasy, nadchodził list z pieniędzmi bądź jedną, bądź drugą pocztą... — Kto je nadsyłał pod moim adresem i z komisowem, jakie się zwykle płaci bankierom, niewiedziałem nigdy i nie wiem tego dotąd.... — Tego roku nie nadesłano nic...
„— Może to tylko opóźnienie?...
„— Bardzo być może...
„— Mam nadzieję, że niezadługo, że jutro może już co nadejdzie...
„Bankier skłonił się, a ja wyszedłem...
„Powróciłem nazajutrz i dnia następnego i tak przychodziłem co dzień przez cały tydzień, listu jednak jak nie było tak nie było.. Nie pokazałem się cały miesiąc... Po miesiącu przyszedłem znowu napróżno!...
„Wtedy rzeczywistość zastąpiła złudzenie, zrozumiałem, iż odtąd muszę liczyć sam na siebie...
„Pomyślałem, że matka moja umarła... wyobraziłem sobie, że musiała bardzo ciężko boleć nad tem, iż mnie w opuszczeniu pozostawia.
„Nie oskarżałem wcale nieszczęśliwej kobiety, płakałem owszem po niej i przywdziałem grubą żałobę...
„Potem zastanawiałem się nad tem, jak i z czego żyć będę.
„A miałem się nad czem zastanawiać, pomimo bowiem edukacyi i świetnych rezultatów szkolnych, nie ukrywałem przed sobą, iżem nie zdolny do niczego, że żadna poważna karyera nie stoi przedemną otworem.
„Zajmowałem w jednym z domów przy ulicy Saint-Lazare, umeblowane kawalerskie mieszkanko, prawie eleganckie...
„Miałem zapas ładnej garderoby, — zegarek i łańcuch złote, szpilki brylantowe do krawatów, miałem kilka sztuk cennej broni, którą kupiłem za sto luidorów wygranych w dyabełka, ale w gotowiźnie nie posiadałem literalnie ani jednego sous...
„Udałem się do Mont-de-Pieté, ażeby opędzić najgwałtowniejsze potrzeby i odważnie zabrałem się do roboty... zostałem literatem...
„Ah! panie, co to za obrzydłe rzemiosło!... — największemu nieprzyjacielowi nie życzę zarabiać piórem na chleb powszedni...
„Zacząłem pisać...
„Pracowałem gorączkowo!... siedziałem dzień i noc nad biurkiem, wypotrzebowywałem chmarę atramentu i nie ustawałem dotąd, dopóki zmęczenie fizyczne i moralne nie sparaliżowało umysłu, dopóki ręka nie ustała.
„Napisałem dwa wodewille, jeden dramat, kilka nowelek i romans...
„Zużyłem całe sześć miesięcy na to.
„Wpakowałem rękopismy do kieszeni i zacząłem obchodzić teatry oraz redakcye dzienników...
„Nie wiem, czy moje utwory były dobre, nie wierzę nawet temu, ale wiem, że nie były gorsza od tego co się codziennie drukuje po felietonach i co jest co wieczór grywane po teatrach...
„A jednak nie podobna mi było ich pomieścić... wyrocznie dramatyczne i literackie, ani nawet wysłuchać mnie chciały... wszędzie odpowiadano mi jedno i to samo:
„— Nazwisko pańskie wcale jest nieznane... — daj się pan najprzód poznać, a wtedy zobaczymy...
„— Dać się poznać?... — odrzekłem zrozpaczony — ale jakimże sposobem?...
„— To nas nic a nic nie obchodzi.
„Usłyszawszy ze sto razy jednę i tę samę śpiewkę, wziąłem moje rękopismy i w ogień rzuciłem.”