Margrabina Castella/Część czwarta/XXXVIII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Margrabina Castella |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Marquise Castella |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na zegarach paryzkich biła godzina w pół do pierwszej.
Głęboka ciemność otaczała ogród Raymonda, gęste czarne chmury pokrywały niebo, na którem ani jednej gwiazdki nie było.
W chwili, gdy karetka, w której znajdowała się Joanna, przystanęła przed furtką, Prometeusz paryzki ukazał się na progu takowej.
— No cóż? — zapytał żywo.
— Młoda dama ani się poruszyła, ani jednego nie odezwała się słowa — odpowiedział stangret.
— Byłem tego z góry pewnym... — mruknął Raymond z wyrazem tryumfu na ustach.
Otworzył drzwiczki, chwycił w silne swoje ramiona nieruchomą margrabinę i wszedł w ogród powiedziawszy przedtem do woźnicy:
— Nie potrzebuję cię już tej nocy... — odjeżdżaj.
Powóz szybko się oddalił, Raymond zaś ze słodkim swoim ciężarem udał się ścieżką, prowadzącą do pałacyku.
W chwili, gdy wchodził na kamienne schody peronu i zamykał za sobą drzwi podwójne, opatrzone sztucznemi zamkami, pan de Credencé i czterej bandyci, zaopatrzeni we wszystkie potrzebne narzędzia, przybyli także na ulicę des Amandiers-Pepincourt i przesadzili mur ogrodowy, nie domyślając się, że p. Bontemps dopiero co właśnie powrócił.
Pozostawmy na chwilę pana hrabiego i jego godnych wspólników, a pójdźmy za Prometeuszem paryzkim.
Zamiast udać się na pierwsze piętro i zanieść panią Castella do owego przepysznego salonu, w którym widzieliśmy ją poprzednio przy kolacyi, Raymond przeszedł kilka dolnych pokojów i zatrzymał się w małym ulubionym przez się pokoiku, w którym sypiał zawsze, ile razy zdarzyło mu się przepędzać noc w tym domu.
Pokoik ten skromny ale dostatni, obity był perską materyą.
Łóżko i parę głębokich wygodnych foteli, stanowiły całe umeblowanie — lampa porcelanowa rozlewała przyjemna, łagodne światło.
Raymond ułożył panią Castella na jednym z foteli — zdjął duży szal w jaki była owiniętą, rozwiązał wstążki kapelusza i stanął przed nią rozkoszując się jej widokiem.
Następnie szepnął prawie głośno, jak gdyby Joanna mogła go była usłyszeć.
— Co powiesz na mój odwet pani margrabino? — Pogardziłaś moją miłością!... — odrzuciłaś ogromną fortunę i władzę... a teraz jesteś moją!... moją w zupełności!... — moją bez żadnych warunków!... Znajdujesz się w jaskini lwa i nie wyjdziesz stąd dopóty, dopóki nie zostaniesz moją wspólniczką i moją niewolnicą na zawsze!...
Raymond przerwał monolog i spojrzał na zegarek.
— Trzy kwadranse na pierwszą... — Działanie narkotyku przeciągnie się zapewne aż do rana, a nie będę miał cierpliwości, ani odwagi czekać tak długo na mój tryumf... — Obudzę ją natychmiast!...
Rzekłszy to Prometeusz paryzki wyjął z kieszeni klucz i otworzył szafeczkę w ścianie, zakrytą bardzo zręcznie fałdami obicia.
Szafka ta z pólkami, wyglądała na biblioteczkę, nie było w niej jednak książek, ale wielka liczba przeróżnej broni: noże, puginały, pistolety różnych kalibrów i rewolwery.
Nadto była tam pewna ilość flaszeczek szczelnie zakorkowanych z etykietami.
Raymond wybrał jednę z nich i miał ją przyłożyć do nosa Joanny, gdy nagle się zatrzymał, podniósł głowę i zadrżał całem ciałem...
Posłyszał jakiż hałas, jakby brzęk wybitej szyby...
Hałas ten zdawał się pochodzić z wyższego piętra.
Po paru sekundach Prometeusz paryzki wstrząsnął głową i uśmiechnął się.
— Co znowu?... to niepodobna.... — szeptał, jak człowiek, starający się koniecznie uspokoić... — zdawało mi się tylko...
Dom zupełnie pusty, a hałas który słyszałem, istniał w mojej wyobraźni tylko... — Napewno się omyliłem... wszystko spokojnie do okoła a zresztą...
Raymond nie dokończył.
Oczy mu się rozszerzyły i pobladł.
Nowy hałas, zupełnie niepodobny do poprzedniego, rozległ się wśród ciszy.
Ktoś chodził w dużym salonie pierwszego piętra i Prometeusz paryzki, nie mógł już wątpić o tem, bo szkiełka małego żyrandola wiszącego u sufitu trzęsły się i brzęczały metalicznie, jak gdyby miały za zadanie zdradzać każdy krok stawiany na posadzce na górze.
— Z pewnością jest ktoś na piętrze — mruknął Raymond — ale kto?...
Po chwilowym namyśle, odpowiedział sobie:
— Zapewne to ten nędznik Bijou, łajdak myślał, że mnie niema, opuścił swoich pensyonarzy i wszedł przez okno, ażeby mnie okraść!... — Okraść Raymonda!... — co to za zuchwałość, co to za bezczelność szalona!... Ale źle się wybrałeś ptaszku, bo ja tu jestem i czuwam!... — Biada ci!
Wymówiwszy te pełne groźby słowa, Prometeusz paryzki wyjął z szafki rewolwer sześciostrzałowy i skierował się ku drzwiom, po za któremi ukryte schodki prowadziły na pierwsze piętro.
Popchnął drzwi owe gwałtownie, zamiast jednak pójść dalej, cofnął się w tył z głuchym okrzykiem.
Jacyś ludzie schodzili ze schodów i rzucili się ku niemu.
Za chwilę weszli do pokoju sypialnego.
Raul był na ich czele.
— Regulus!... zaledwie dosłyszanym z przerażenia głosem zawołał Prometeusz paryzki. — Regulus!... ty tutaj!... — po co ty tutaj przyszedłeś?...
— Z pewnością, że nie po ciebie, podły stary rozbójniku! — odpowiedział hrabia — ale ponieważ cię zastałem tem gorzej dla ciebie!... — Zjadliwą jesteś gadziną, której nienawidzę od dawna, a teraz muszę się obliczyć z tobą za margrabinę Castella!...
Zaledwie Raul, który nie spostrzegł obecności Joanny dokończył tych stów, wystrzelił do Raymonda.
Prometeusz paryzki, raniony w lewą rękę, ryknął z boleści i wściekłości i wypalił dwa razy z rewolweru.
— Na śmierć! — wrzasnął pan de Credencé, strzelając na nowo — na śmierć!...
Dym z prochu napełnił pokój i pomiędzy fałszywem Andreem Bontems a jego przeciwnikami, stworzył zasłonę ze mgły.
Rewolwer miał jeszcze cztery naboje.
Raymond lubo powalony na ziemię, i strzelił też jeszcze cztery razy na chybił trafił i słyszał jak ciała z głuchym jękiem na podłogę padały.
Zdawało mu się, że podłoga się pod nim zapada, czuł się blizkim omdlenia, gdy naraz uczucie dziwne, fantastyczne prawie, przywróciło go do nieprzytomności.
Hałas niespodziewany, z którego nie mógł zdać sobie sprawy, uderzył jego uszy.
Dym z prochu zaczął się rozchodzić po przez drzwi i okna otworzone raptownie — a wielkie światło zajaśniało w pokoju.
Raymond zobaczył wchodzących żołnierzy z bronią w ręku i bagnetami u karabinów, a obok fotelu, na którym leżała margrabina, zauważył gromadkę agentów i sędziego.
Na przodzie tego orszaku stal młody blady brunet z wystraszoną miną, z kajdanami na rękach i ledwo utrzymujący się na nogach.
Pomimo ufryzowanych włosów młodzieńca i eleganckiego ubrania, Prometeusz paryzki poznał w nim odrazu Lariflę.
Trochę dalej, na ostatnim stopniu schodów, trzech ludzi w kałuży krwi broczyło.
Dwóch z nich: Tape à l’oeil i Radis-noir już nie żyli — trzeci Raul — lubo raniony śmiertelnie, oddychał jeszcze i nie stracił przytomności.
Ale jedna z kul przecięła mu arteryę prawego ramienia i życie ze krwią uchodziło.
Żołnierze i agenci podtrzymywali Bec de miel i Peau d’Angora.
Jeden z urzędników zwrócił się do bladego więźnia i zapytał:
— Jak się nazywają ci ludzie?...
Larifla przystąpił do Prometeusza paryzkiego...
Nienawiść odmalowała się na jego bladem obliczu i wykrzyknął:
— To Raymond oskarżam... — go jako fabrykanta fałszywych pieniędzy, za które mnie przyaresztowano.
— A ci drudzy? — pytał urzędnik.
Larifla spojrzał smutnie na Regulusa.
— O! biedny Regulusie — wyszeptał — drogi, kochany przyjacielu mój i opiekunie... — Ciebież to widzę w takim stanie?
— Ten człowiek nazywa się Regulus? wszak tak? — zapytał sędzia śledczy.
— Nazywa się Regulus panie sędzio, ale jakem Larifla, jest to najdzielniejszy chłopak, jakiego kiedy kula ziemska nosiła!... — Odpowiadam za niego jak za samego siebie!...
To osobliwsze zalecenie, nie wywołało nawet uśmiechu na usta przedstawiciela władzy.
Miał znowu badać Lariflę, gdy Raymond uniósł się, a wyciągnąwszy rękę w stronę Raula, lubo już konający, wykrzyknął pewnym jednakże głosem:
— Ten mniemany Regulus, ten fałszerz, ten morderca, jest to hrabia de Credencé właściwie. Bierzcie go, niech na galerach zakwitnie ostatnia gałęź jego genealogicznego drzewa!...
Słowa te wyczerpały siły bandyty — padł wznak, oczy stały kołem a serce bić przestało. — Skonał...
— A ta kobieta? — zapytał sędzia śledczy, wskazując na Joannę.
Larifla i pan de Credencé wydali okrzyk ździwienia.
Ani jeden, ani drugi nie spostrzegli do tej chwili margrabiny, której wątła postać ginęła prawie cała w głębokim fotelu.
Pytanie sędziego, zostało bez odpowiedzi.
Larifla nie wiedział nazwiska pani Castella, a Raul nie chciał go wymienić.
∗
∗ ∗ |
W godzinę po wypadkach, któreśmy opisali, sędzia śledczy i agenci, opuszczali pałacyk w ogrodzie, zostawiając na straży oddział żołnierzy i zaleciwszy mu nie wpuszczać tu ani nie wypuszczać ztąd nikogo...
Raul przeżył Raymonda, o kilka minut zaledwie...
Letargiczny sen pani Castella trwał nieprzerwanie.
∗
∗ ∗ |
Musimy wytłomaczyć czytelnikom naszym niespodziewane zjawienie się sprawiedliwości i policyi w tej krwawej scenie, która kończy nasze opowiadanie.
Dwadzieścia pięć czy trzydzieści biletów bankowych, jakie znalazły się w czerwonym portfelu, skradzionym Baymondowi przez Lariflę, stanowiły dla tego ostatniego dostatek prawdziwy.
To też przemienił się zaraz w człowieka eleganckiego, zaczął prowadzić życie knajpiarskie, a wyjażdzki po za miasto na bale za rogatkowe, stanowiły dlań szczyt przyjemności i używania.
Co miesiąc zmieniał bilet bankowy na tysiąc franków i używał przez trzydzieści dni zapamiętale!...
Absynt pił pełnemi szklankami, palił cygara po cztery sous i zjadał wytworne obiady z Leromains, balów „Pod białą królową” wyprawianych.
Bilety owe były fałszywe!...
Skargi wzmagały się ustawicznie, ale policya pomimo wysiłków nie mogła schwytać przestępcy.
Papiery naśladowane były z rzadką dokładnością.
Nakoniec pewnego dnia Larifla przekonany, że bilety są jak najrzetelniejsze, zjawił się u wekslarza, który dwa miesiące temu widział go już u siebie, poznał od razu i kazał natychmiast aresztować.
Wobec okropnego oskarżenia, jakie na nim zaciężyło, Larifla sądził, że rozumniej będzie przyznać się do złodziejstwa, niż dać się skazać za puszczanie w obieg fałszywych pieniędzy.
W rezultacie wymienił Raymonda jako podrabiacza i podjął się zaprowadzić policyę do niego.
Wiemy już w jaki sposób wyprawa się urzeczywistniła.
Nazajutrz o świcie drugi raz zeszła policya na ulicę des Amandiers.
Zrewidowano nietylko dom, ale i ogród cały.
Odkryto w ten sposób kryjówkę Bijou, Babylasa, Gedeona i całą pracownią fałszywych pieniędzy i dokumentów.
Różne osobniki wymienione powyżej znalazły godne siebie pomieszczenie w Brest, Tulonie i w więzieniach głównych, tak samo jak Bec de miel i Peau d’Angora doznali tego samego losu.
Kilka słów jeszcze o Joannie i Maksymie.
Margrabina Castella, skoro przyszła do siebie, została szczegółowo zbadaną.
Żadne poważne oskarżenie przeciwko niej nie istniało, ale jej obecność w porze nocnej u Raymonda, obecność z której w żaden sposób niepodobieństwem było się jej wytłumaczyć, z powodu, że sama nic nie wiedziała zkąd się tu wzięła, dalej ciągłe jej stosunki z hrabią de Credencé, i nakoniec życie wystawne jakie prowadziła nie posiadając odpowiedniego na to majątku, wzbudziły podejrzenia i zaczęło się śledztwo.
Pani Castella nie wyszła jak śnieg biała z tego śledztwa...
Stosy nowych kart poznaczonych starannie, jakie znaleziono w mieszkaniu przy ulicy Chaussée d‘Antin, wybrały źródło, z którego czerpała fundusze.
Wyrokiem doskonale umotywowanym, odesłano Damę pikową do Saint-Lazare na trzy miesiące...
Skazanie to narobiło ogromnego hałasu w Paryżu.
Baron Godefroy de Montaigle rozczarował się zupełnie; wyrzekł się miłości dla kobiety skazanej przez policję poprawczą i powrócił bardziej jeszcze zakochany do nóg panny Formozy.
∗
∗ ∗ |
We trzy dni po dramacie przy ulicy des Amandiers, śmierci Raymonda i uwięzieniu Joanny, we wszystkich dziennikach paryzkich, w dziale wiadomości bieżących czytano artykulik następujący:
„Młody człowiek, należący do wielkiego świata, hrabia Maksym de Saiunt-M..., zamieszkały przy ulicy d’Arcade, wystrzałem z rewolweru, odebrał sobie wczoraj życie.
„Hrabia Maksym liczył zaledwie dwadzieścia trzy lata wieku.
„Przyczyną samobójstwa miał być podobno ciężki zawód sercowy”.