Margrabina Castella/Część druga/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Margrabina Castella |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Marquise Castella |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Joanna grała komedyę, a tak wszystko ułożyła dokładnie, tak obrachowałe znakomicie wszystko, że doprawdy należy się nielada uznanie sprytowi Machiavela w spódnicy.
Niby wódz znakomity, co nie licząc na przypadek, wszystko naprzód obrachowywa i przewiduje, Joanna przewidziała każdy najmniejszy wypadek, w tem wszystkiem co się stało i co wypłynąć z tego mogło.
Podejrzenia Blanki, były jej oddawna wiadome.
Wiedziała, że wzmagały się co dzień, co godzinę.
Nie wątpiła, że margrabina czuwała i, że nastąpi bardzo prędko jakaś awanturnicza niespodzianka.
Ale zamiast się obawiać, pragnęła owszem tej chwili.
Chciała jak najprędzej wyjść z położenia, które się mogło przeciągać do nieskończoności?
Potrzeba było zmusić Gastona do wybierania pomiędzy tą, która należała do niego, ale której już nie kochał — i tą, za którą szalał, ale która jego jeszcze nie była.
Potrzebowała także opuścić dom przybranej matki w takich okolicznościach, aby margrabina przybyć do niej nie mogła.
Wszystko to, zdawało się na pierwszy rzut oka trudne do urzeczywistnienia, ale Joanna posiadała jednę z natur uprzywilejowanych, które umieją kierować wypadkami.
Skoro dowiedziała się, że Blanka miała obiadować w Paryżu, co się nie trafiało nigdy, uśmiechnęła się, bo odgadła od razu plan matki przybranej...
Zaraz też powiedziała sobie z przekonaniem:
— A zatem wszystko musi się dzisiaj wieczorem rozegrać.
Jak wiemy, nie omyliła się wcale.
Przepędziła resztę dnia na układaniu listu, jaki prawdopodobnie przyjdzie jej napisać do Gastona w parę godzin później.|
Skoro po obiedzie zgodziła się na schadzkę w grocie, była znowu przekonaną, że to sam na sam, zerwanem zostanie przez pojawienie się Blanki.
Wypadki okazały znowu, że i pod tym względem obliczyła także dobrze.
Zaraz po katastrofie i zemdleniu Blanki, zamknęła się w swoim pokoju i z nadzwyczajnym pośpiechem napisała owe naprzód ułożone listy.
Skończywszy te czynność posłała po powóz i pojechała do Paryża, najpewniejsza, że za jakie dwie godziny, Gaston dowie się dokąd odwieźć się poleciła i że nie straci ani chwili, ażeby za nią pospieszyć i... przeszkodzić samobójstwu.
Jadąc do Paryża, nikczemna intrygantka zatrzymała się przed apteką i kupiła flakonik jakiegoś obojętnego płynu, którego ciemny kolor podobnym był do gwałtownej trucizny laudanum.
Zajechała następnie do hotelu, jaki jej nastręczył stangret, wzięła skromny pokoik, za który z góry zapłaciła, mówiąc że wyjedzie nazajutrz rano i... oczekiwała na przybycie Gastona.
— Gdyby się najbardziej nawet spieszył, nie mógł znaleźć się prędzej jak za dwie godziny.
Ażeby zabić czas oczekiwania, zeskrobała zręcznie etykietę z flaszeczki i napisała na niej nazwę trucizny, o jakiej wspominaliśmy powyżej.
∗
∗ ∗ |
Powróćmy do Gastona w chwili gdy opuszczał Folie-Normand.
Obietnica stu franków dobrze podziałała na stangreta.
Zaczął okładać konia co się tylko zmieściło — a dzięki temu nieszczęśliwe zwierzę galopowało jak kiedyś, chyba za czasów swojej młodości.
Dyszące i okryte pianą, pędziło tak gwałtownie, że zdawało się co chwila, albo samo padnie, albo roztrzęsie stare pudło na drobne kawałki.
A woźnica upojony wspaniałą obietnicą, nie żałował bata i nawoływania.
Mimo szalonej jazdy, Gaston opuszczał coraz szyby powozu i coraz wołał:
— Prędzej... prędzej przyjacielu!...
Powóz przyjechał wreszcie do rogatek.
Mąż Blanki byłby z przyjemnością podusił celników, którzy stanęli po obu stronach powozu, zapytując czy czego nie deklaruje.
Powstrzymał się jednakże.
Powóz ruszył znowu i zatrzymał się dopiero na przedmieściu świętego Honorego, przed nizkiemi i wązkiemi drzwiami ponad któremi widniał czerwonemi literami zrobiony napis:
A był czas już bardzo wielki...
Konisko nie byłoby zdolne postąpić ani stu kroków dalej.
— Otóż jesteśmy obywatelu, — zawołał stangret, — zdaje mi się żeśmy dobrze jechali! Że królewskie cugi nie leciałyby prędzej, mogę się śmiało pochwalić!...
Gaston wysiadł z powozu i dał dwadzieścia franków woźnicy.
— Ślicznie dziękuję obywatelu. Czy mam zaczekać?
— Zaczekaj.
Gaston wszedł do sali prawie ciemnej i dostrzegł na prawo rodzaj klatki oszklonej, w której tronowała podeszła jakaś kobiecina, powierzchowności gminnej, przesadnie a bez gustu wystrojona.
Otworzył drzwi do tej klatki, w której mieścił się kantor hotelowy.
Na widok człowieka bladego, z wystraszoną mocno fizyognomią, jejmość poczuła pewną obawę, ale nie tracąc kontenansu, zapytała:
— Czem mogę służyć panu?
— Pani, — rzekł Gaston drżącym głosem, — przed paru godzinami przyjechała tutaj pewna młoda osoba?
— Ależ za pozwoleniem, cóż to jest podobne pytanie?...
— Odpowiadaj mi pani! na Boga! odpowiadaj!... to rzecz dla mnie ważna nadzwyczajnie!
— No więc rzeczywiście prawda, zajechała tu pewna młoda osoba...
— Gdzie ją znajdę?... prędko, prowadź mnie pani tylko prędko... bo muszę się z nią widzieć w tej chwili...
— Ależ ja niewiem czy mogę... ta panna nie wspominała mi że ma zamiar przyjmować kogo... o takiej w dodatku godzinie...
— Prowadź mnie pani, — huknął nakazująco margrabia. — Twoje wahanie jest zbrodnią!... tu idzie o śmierć i życie!... Ta młoda osoba przyjechała tu po to, aby się życia pozbawić!...
— Wielki Boże...
— Ja jeden mogę ją jeszcze ocalić, ale gdzież ona jest? gdzie jest?
— Skoro tak, to już wahać się nie będę! Zabić się!... Nieszczęśliwa!... Biegnij pan i ocal ją... Drugie pięto numer 22...
Gastonowi nie potrzeba było powtarzać tego poraz drugi.
Rzucił się na schody i w sekundę stanął pod wskazanemi drzwiami.
Jak można odgadnąć łatwo, Gaston obawiał się niezmiernie, aby nie zastał drzwi zamkniętych i ażeby nie potrzebował użyć siły do ich wysadzenia.
Gdy się przekonał że klucz tkwi w zamku, serca zadrżało mu radośnie.
Wpadł jak huragan do pokoju.
Joanna siedziała w głębi naprzeciw drzwi, oparta o mały stolik łokciami, obok zaś stała świeczka w mosiężnym lichtarzu.
Z twarzą rękami zakrytą, zręczna kokieta, wyglądała jakby statua Boleści.
Na odgłos otwierających się drzwi podniosła głowę.
Zobaczywszy Gastona krzyknęła i chwyciwszy mały flakonik napełniony brunatnym płynem, szybko do ust przyłożyła.
Ale margrabia już przyskoczył do niej.
Wyrwał fakon i zdeptał nogami — a objąwszy wychowankę w ramiona, przyciskał do piersi i gorączkowo szeptał do ucha:
— Joanno kochana, droga Joanno, zlituj się, o zlituj się nad sobą i nademną!... Ja żyć bez ciebie nie potrafię, a jeżeli koniecznie chcesz umierać, to ja muszę umrzeć pierwszy!...