Margrabina Castella/Część pierwsza/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Margrabina Castella |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Marquise Castella |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W minutę powrócił z tą samą chustką dobrze zmaczaną w wodzie.
Ukląkł po raz drugi przy zemdlonym i prawie nieżywym nieznajomym i zlewał mu twarz zimną wodą,
Nie potrzebował długo czekać na rezultat.
Prosty środek przeszedł wszelkie jego oczekiwania.
Okład z zimnej wody zrobił skutek elektryczny prawie.
Ex-wisielec drgnął całem ciałem i... otworzył oczy.
Chciał się unieść, ale sił mu zabrakło i runął z powrotem na ziemię.
Życie powróciło, energia jednak fizyczna nie dopisywała jeszcze.
Młodzieniec z ulicy du Rocher, wziął ocalonego w ramiona, przeniósł o kilka kroków w tył, i oparł o pień tego samego drzewa, na którem przed trzema minutami wisiał był jeszcze jak olbrzymi owoc.
— Jakże się pan czujesz? — zapytał niedoszły samobójca.
Nieznajomy za całą odpowiedź, zaczął szybko przewracać oczami na wszystkie strony.
Widocznie nie usłyszał pytania wybawcy, nie wiedział sam jeszcze czy żyje.
— Poczekajmy... — mówił sobie młody człowiek, — nie mam teraz nic ze sobą do roboty, ponieważ pistolet mój wystrzelony, niezdolnym jest oddać mi przysługi, jakiej od niego żądałem...
Oparł się o drzewo sąsiednie i zaczął się uważnie przypatrywać nieznajomemu.
Z początku, jak to sobie przypominają czytelnicy — uczuł był pewną odrazę do niego.
Rezultat szczegółowego badania wypadł mniej jeszcze korzystnie.
Wyobraźcie bo sobie mężczyznę średniego wzrostu i bardzo otyłego...
Szyja jak u bawołu, ramiona olbrzymie, ręce szerokie o grubych krótkich palcach, nogi bajecznych rozmiarów.
Widok tych członków nieproporcyonalnych, jakby nalanych tłuszczem, przywodził na pamięć owe lalki napełnione gazem, które uwiązane na sznureczku, jak balony, sprawiają wielką uciechę dzieciom.
Całość opisanej osobistości byłaby tylko niezgrabną i śmieszną, gdyby twarz przerażająco brzydka, nie czyniła jej straszną prawie.
Twarz ta czerwona przed chwilą, a teraz blada, była szeroka jak księżyc, czaszka zupełnie była łysa, dwa tylko kosmyki siwiejące opuszczały się po skroniach, twarz miała przytem wyraz straszny, niedobrze wróżący...
Oczy wielkie, okrągłe, blado szare, jak u sowy a ocienione krzaczastemi brwiami, musiały mieć zazwyczaj wyraz groźny; nos długi, cienki, zakrzywiony, ze ściśniętemi nozdrzami, podobnym był do dziobu żarłocznego ptaka.
Usta szerokie, zęby szpiczaste, rzadkie, żółtawego koloru — a broda ginęła prawie w fałdach szyi.
Zdawało się, że każda fałda tej twarzy chowała w sobie występek, namiętność kryminalną, coś bezwstydnego, podłego.
Po rozpatrzeniu się w tych wszystkich szczegółach, młody z ulicy du Rocher, przeszedł do analizy ubrania.
Ex-wisielca nie nędza z pewnością popchnęła do odebrania sobie życia.
Jedno spojrzenie dokładnie przekonywało o tem.
Ubiór był nadzwyczaj elegancki, albo raczej pełen pretensyonalności, co wydawało się bardzo dziwnem o tej rannej godzinie, na murawie Bulońskiego lasku.
Spinka brylantowa prześlicznej roboty, spinała na piersiach koszulę z płótna holenderskiego, suto zahaftowaną.
Kamizelka kaszmirowa niebieska była również haftowana, gruby złoty łańcuch, na wagę wart był ze sto luidorów co najmniej.
Świecące złote guziki niezwykłej wielkości, ozdabiały ubranie z niebieskiego sukna najcieńszego, jakie tylko fabryki sedańskie, zdolne były wyprodukować.
Dobrze wypchany pugilares sterczał w prawej kieszeni kamizelki.
Grube palce wystrojone były w cały przynajmniej tuzin pierścionków, ozdobionych rubinami i brylantami, a na nogach błyszczały buty lakierowane zupełnie nowe.
Dodajmy do tego kapelusz jedwabny o szerokich skrzydłach, ten sam, który najpierw spostrzegł był nasz młodzieniec na murawie, dodajmy czerwony skórzany portfel ze złotą klamrą, a będziemy mieli całość kompletną.
Podczas, kiedy mieszkaniec z ulicy du Rocher oddawał się swym obserwacyom, grubas przychodził stopniowo do siebie, oczy jego przestały już latać do okoła a zatrzymały się na blondynie, co stojąc naprzeciwko, przypatrywała się z wielką ciekawością.
— I cóż? jakże się pan czujesz — zapytał znowu?...
Grubas z wielkim wysiłkiem wybełkotał chrapliwie — głosem prawdziwego wisielca:
— Czy się znajduję w mocy dyabła?
Młody blondyn dziwnie się uśmiechnął na to.
— Istotnie w mocy dyabła! — odpowiedział sarkastycznie — i śmiało możesz pan przysiądz na to, znajdujesz się bowiem na ziemi, a dyabeł rządzi światem!...
Nieznajomy nie zrozumiał dobrze znaczenia tych słów.
Podniósł rękę do szyi, na której pozostał siny obrzydliwy znak od sznura i odezwał się tym samym zdławionym głosem:
— Cierpię... jakaś obręcz żelazna ściska mnie i piecze... co mi jest?
— Cierpienie pańskie jest bardzo naturalne — odpowiedział młody blondyn — masz pan do okoła szyi znaki od sznura, na którym wisiałeś przed i chwilą...
— Sznur?... — powtórzył z przerażeniem — kto tutaj mówi o sznurze?...
— Ba
— Dla czego?... — Co pan mówisz?...
— Chcę powiedzieć, żeś się pan powiesił...
Nieznajomy opuścił głowę i zdawał się szukać w pamięci.
Nakoniec, zabłysły mu oczy.
— Tak... prawda... — wyszeptał — przypominam sobie... powziąłem postanowienie... wielkie postanowienie...
— Jestem człowiekiem silnej woli...
postanowiłem się powiesić no i powiesiłem się...
— Wspomnienia pańskie, są najzupełniej dokładne!... — poświadczył młody blondyn — dodam nawet, że zamiar powieszenia się, udał się panu doskonale.....
— W takim razie — ciągnął nieznajomy, który nie mógł jeszcze jasno pojmować — skoro tak doskonale się powiesiłem, to muszę być chyba nieżywy...
— Przebaczam panu brak logiki, widząc pana w tem położeniu.... — miałbyś pan rzeczywiście największą słuszność w świecie, uznawać się za nieżywego, a jednakże pan żyjesz — mówił z właściwym sobie uśmiechem mieszkaniec z ulicy du Rocher.
— A więc u wszystkich dyabłów, jakimże sposobem żyję, kiedy powinienem był umrzeć?
— Bo pana ocalono w samą porę...
— Gdyby sznur został był przecięty o pół minuty później, wszystko byłoby stracone.
Oczy grubego zaświeciły.
— Przecięto sznurek!.. — wykrzyknął.
— Ależ tak... powiadam panu.
— I któż to zrobił?
— Ja kochany panie — odpowiedział blondyn z ukłonem.
Wypowiedziawszy te słowa, spodziewał się gorącego podziękowania i najżywszej wdzięczności, szykował się więc na przyjęcie ich z elegancką skromnością.
Omylił się najzupełniej.
Blada twarz grubego człowieka rozczerwieniała się nagle, oczy o mało z głowy nie wylazły i przybrały wyraz dziki.
Potem głosem podobnym do ryku, zaczął straszliwie przeklinać.
— Ach! to pan to zrobiłeś! i jeszcze jesteś z tego dumnym! chwalisz się! żądasz może jakiej nagrody, jakiego za to podziękowania!
— Panie — przerwał wyniośle młody blondyn — nie żądam od pana nic!...
— To doprawdy wielkie szczęście — odparł z wściekłością samobójca. — A więc jeżeli pan nie żądasz nic, to pytam się pana, co za cel pan miałeś spełniać ten dobry uczynek, jakie uczucie powodowało panem?...
— Ludzkość — odparł młodzieniec.
— Co pan powiedziałeś? — przerwał ze śmiechem gruby.
— Ludzkość.
— Głupie słowo bez sensu.
— Dla pana być może, ale nie dla mnie. Ja nie mogłem patrzeć obojętnie na konanie bliźniego, nie mogłem, może bezwiednie, nie podać mu pomocy.
— Poglądy stanowczo głupie. Uczucie ludzkości, nie nadawało panu żadnego prawa mieszania się do moich interesów.
— Być może, że masz pan racyę, powtarzam jednak, że postąpiłem machinalnie, instynktownie, bez żadnego zgoła namysłu.
— A toż do wszystkich dyabłów, mój młody jakiś szaleńcze, należało się było zastanowić!.... Chybać bo nie przypuszczałeś przecie, żeby człowiek wieszający się w lasku bulońskim, w taki prześliczny poranek wrześniowy, robił to tak sobie bez żadnych ważnych powodów a jedynie dla przyjemności?...
— No, no — zawołał blondyn, uniesiony już nieco złością — proszę tylko pana, abyś zechciał być grzeczniejszym, bo nie zniosę dłużej tytułu głupca jakim pan mnie traktujesz.
— A ja nie zniosę tego, żeś pan wtrącił się do mnie nie proszony.
— Czy pan zniesiesz czy nie zniesiesz, to mi wszystko zupełnie jedno.
Zapewniam pana o tem. Dodaję, że jeżeliś nie zadowolony z tego com zrobił, możesz przecie powiesić się na nowo. Sznur jest jeszcze dosyć długi, a bądź pan pewnym, że tą razą pozwolę mu działać według jego wyłącznie fantazyi.
— Tak pan mówisz! — zawołał grubas — więc chcesz, abym rozpoczynał na nowo to, co powinno już być skończone, chcesz, abym dwa razy z twojej łaski łykał gorzką pigułkę, której teraz już bym był nie czuł wcale?... Niech dyabli wezmą taką ludzkość!... Powtarzam ci raz jeszcze mój panie, żeś jest niezręcznym głupcem i że postąpiłeś względem mnie niegodnie. Nigdy panu tego nie daruję, musisz mi tę krzywdę wynagrodzić...
— Co pan przez to rozumiesz?
— A! do wszystkich dyabłów! rozumiem tak jak potrzeba rozumieć, musimy się bić ze sobą!...
Usłyszawszy wyzwanie, młody blondyn z ulicy du Rocher, nie mógł się powstrzymać od wybuchu głośnego śmiechu.
Ex-wisielec spojrzał nań ze ździwieniem i spytał:.
— Czy może mi pan odmawiasz?
— Odmawiam?.. A to cóż znowu! Za kogóż mnie pan masz? nie tylko chętnie służę, ale bardzo się cieszą z propozycji..
— Więc dla czegoż się pan Śmiejesz?
— Bo położenie wydaje mi się bardzo dziwnem — odpowiedział blondyn ze śmiechem.
Położenie było rzeczywiście komiczne.
— Podwójny zamiar samobójstwa, zmieniający się nagle w zaimprowizowany pojedynek, to przecie godne śmiechu.
Ex-wisielec zmarszczył brwi i otworzył usta, ażeby cisnąć nowe jakie przekleństwo, wstrzymał się jednakże, pochylił głowę i zdawał się zastanawiać.
Po chwili, uspokoił się, twarz straciła wyraz dzikości — na ustach także się uśmiech ukazał.
— Wiele lat u dyabła możesz pan liczyć sobie?...
— A panu co do tego? — odpowiedział młody blondyn.
— Słusznie, mieszam się nie w swoje rzeczy — no, ale musisz być odważnym...
— Dowiesz się pan o tem za chwilę...
— Rąbiesz się pan na pałasze i to wyśmienicie zapewne?
— Nie byłem jak żyję w sali fechtunku,
— Więc strzelasz pan chyba dobrze?
— Ani źle, ani dobrze — tak jak wszyscy.
— Dla czegoż zatem tak się ucieszyłeś z propozycyi, jaką panu uczyniłem
— Powtarzam, że jestem bardzo z niej uradowany.
— To dla tego chyba że nie wiesz pewno dwóch rzeczy...
— Jakich?
— Że ja gotów jestem pokonać w fechtunku mistrza choćby najznakomitszego...
— I dalej?
— Że dziewięć razy na dziesięć, przecinam o czterdzieści kroków na równe dwie części, kulkę na ostrzu noża...
— I pocóż mi pan to mówisz?
— Mówię dla tego, że skoro jesteś człowiekiem inteligentnym, to zrozumiesz, że nie ty mnie ale ja ciebie zabiję.
— O! to bardzo być może.
— I nie wahasz się?
— Nietylko że się nie waham, ale owszem wymagam spotkania.
— Czy to fanfaronada czy?...
— Najszczersza prawda, mój panie.
— Nie obawiasz się więc śmierci?
— Na to pytanie odpowiem panu zapytaniem innem: czy wiesz pan oto po co ja tu przyszedłem tak rano?
— Naturalnie że nie wiem po coś pan przyszedł?
— Po to samo co i pan.
— Zabić się?
— No, tak...
— Żarty...
— Chcesz pan dowodu na to że nie żartuję?
— Bardzo proszę.
Blondyn z ulicy du Rocher, podniósł stary pistolet leżący na trawniku u stóp dębu i:
— Oto dowód, — rzekł, podając go grubemu człowiekowi.
— Nie rozumiem...
— Pistolet który pan widzisz i którego użyłem, w braku innego ostrego narzędzia do przecięcia sznura, na którym pan wisiałeś z buzią wcale nie ładnie wykrzywioną, przyniosłem ze sobą po to, aby sobie w łeb wypalić. Gdybym był pana nie znalazł i nie odciął, byłoby już z pewnością po mnie. Ponieważ otóż na dnie duszy najodważniejszego nawet człowieka, znajduje się kawałek tchórza, wcale tego nie ukrywam przed panem, iż będzie mi nieskończenie przyjemniej być zabitym przez pana w pojedynku, niż samemu sobie przykładać pistolet do skroni.
— Rzeczywiście, masz pan zupełną racyę... Rozumiem pańskie powody, pochwalam je i chętnie wyświadczę panu tę małą przysługę. Będziemy zatem bić się na pistolety o dziesięć kroków, no i naturalnie będziemy strzelać jednocześnie, boć przecie musisz pan być do tyla zręcznym, ażeby trafić w taki cel, jaki ja przedstawiam. Jeżeli trafimy oba, padniemy oba nieżywi, każdy w swoję stronę... Zgadzasz się pan?...
— Najchętniej szanowny panie.
— Więc jużeśmy się ułożyli.
— Najzupełniej szanowny panie.
— No to chodźmy po broń... ale chciałbym też przedtem zaspokoić moję ciekawość i zadać panu pewne pytanie...
— Nic nie mam przeciwko temu.
— Odpowiesz mi pan szczerze?
— Jeżeli pytanie nie będzie zanadto niedyskretne...
— Co to, radbym wiedzieć, za powody — popchnęły pana, człowieka tak młodego jeszcze, do zamiaru odebrania sobie życia?
— Powody te mnie tylko jednego obchodzą...
— Bardzo wierzę i wcale nie myślę nalegać, chociaż... dla czego nie miałbyś pan mi prawdy powiedzieć? Przecie masz pan zupełną gwarancyę, że nie zdradzę tajemnicy.
— Co panu zależy na tej wiadomości?...
— Nic a nic, prosta ciekawość tylko... zresztą domyślam się i bodaj że się nie mylę.
— Pozwól mi pan wątpić o tem...
— U tego co szuka śmierci w dwudziestym roku, trzeba widzieć przyczynę w miłości...
Blondyn przeczącą poruszył głową.
Ex-wisielec ciągnął znowu:
— Niech no się pan nie zapiera! zdradziła cię kochanka którą ubóstwiałeś, albo spotkało cię inne jakie nieszczęście tego samego rodzaju... l to dla takiej bagatelki, dla takiego, przepraszam za wyrażenie, głupstwa, życie stało się panu ciężarem?
— Zapewniam pana, że jesteś w najzupełniejszym błędzie...
— No więc popełniłeś jedno z tych niewinnych przestępstw, które głupia „sprawiedliwość ludzka” piętnuje i prześladuje, szukasz śmierci dla tego tylko, aby uniknąć spotkania z prokuratorem cesarskim?... Boże! tak jak bym widział... jakiś nic nie znaczący deficyt w powierzonej panu kasie!... Nic prostszego i nic naturalniejszego, a może nie łatwiejszego do naprawy...
Młody blondyn rozczerwienił się nagle.
— Panie! — wykrzyknął z najwyższem oburzeniem — pan mnie znieważasz!...
— Nie miałem wcale tego zamiaru...
— Takie zarzuty!...
— Ależ młodzieńcze, ja cię wcale nie oskarżałem... ja owszem...
— Więc cóż to znaczyło?
— Chciałem pana uniewinnić o ile umiałem najlepiej.
— I posądzałeś mnie o występek?...
Nieznajomy wzruszył ramionami.
— Dajmy pokój — mówił — dajmy pokój tym pięknym słówkom, które dla mnie nie mają ani odrobiny wartości... Unosisz się pan jak wierzchowiec, dla tego, że wypowiadam dobrodusznie niewinne moje domysły. Nie masz pan racyi, ale to pańska rzecz... Ściągam cugle mojej ciekawości... Nie mówmy o tem, kiedy się panu podoba osłaniać się tajemnicą; idźmy się bić.
— Bez względu na to, kto pan jesteś — odezwał się z godnością mieszkaniec ulicy du Rocher — i bez względu, że mi na opinii pańskiej nic a nic nie zależy, nie mogę i nie chcę pozostać pod ciężarem znieważających mnie podejrzeń: — Przyczyny dla których postanowiłem skończyć z życiem, są tego rodzaju, iż wstydzić się ich nie mam potrzeby. Nędza oto zmusza mnie do samobójstwa...
— Nędza?... — powtórzył nieznajomy wielce ździwiony.
— Nędza panie — nędza tak wielka i głęboka, że jeżeli nie umrę dzisiaj od kuli pistoletu, to jutro muszę umrzeć z głodu.. — Zdaja mi się, że w tem nie ma nic nadzwyczajnego ani uwłaczającego... zkądże pochodzi pańskie ździwienie?...
— Dziwię się, bo patrząc na pana myślałem żeś jest bogaty...
— Pozory mylą... mówi przysłowie... i ma zupełną racyę...
— No tak ale w Paryżu nie umiera się przecie z głodu...
— Jam dowodem, że jest przeciwnie...
— Kiedy kto chce zrobić pieniądze, to je zrobi... — jest na to tysiące sposobów...
— Tych sposobów ja nie miałem, albo może używać ich nie chciałem...
Poprzestań pan na tem i nie domyślaj się żadnych powodów innych...
— Daleki jestem od tej myśli... Zrobiłeś pan to coś uważał za stosowne... teraz... chodźmy po broń...
— Gdzież się po nią udamy?...
— Na nieszczęście trochę daleko... Trzeba nam będzie przejść przez całą drogę cesarską i całe pola Elizejskie... Najbliższy skład broni Renetta jest na ulicy Autin...
— No to w drogę łaskawy panie.
— Żebyśmy to napotkali nad brzegiem jeziora jaki powóz do najęcia!...
Ja bo nie przyszedłem tutaj piechotą, chodzić bowiem nie lubię, nie potrafię i potrzebowałbym z pewnością więcej jak godzinę, aby dojść do ulicy d’Autin...
Ex-wisielec podniósł kapelusz, włożył go na głowę i zaczął postępować powoli.
Kiedy się znaleźli na brzegu gaiku, blondyn odwrócił głowę, aby rzucić ostatnie spojrzenie na miejsce, które było teatrem tak oryginalnej sceny.
Spostrzegł wtedy jakiś czerwony punkt na trawniku.
— Panie! — zawołał zdaję mi się, żeś pan zapomniał portfelu.
— Rzeczywiście — odpowiedział ex-wisielec, sięgnąwszy do bocznej kieszeni. — Ale niechże pana dyabli, masz wzrok prawdziwie sokoli.
I cofnął się wolno jak słoń.
— Pozwól pan — rzekł młody blondyn, — ja go panu zaraz przyniosę.
— Dobrze, dziękuję bardzo...
Po chwili portfel czerwony znajdował się w rękach ex-wisielca.
— Pozbawiłeś pan niezłej gratki jakiego stróża ogrodowego, któryby był pierwszy zaszedł w tamto miejsce — odezwał się grubas z jowialnym uśmiechem.
— Cóż więc zawiera ten portfel?...
— Nic, bagatelkę... patrz pan.
Nieznajomy nacisnął sprężynę.
Młody blondyn spojrzał w otwarte przegródki — i osłupiał ze ździwienia.
W portfelu była masa biletów bankowych, poskładanych równiuteńko ażeby jak najmniej zajmować miejsca, a mimo to wszystkie przegródki były tak szczelnie wypchane, że o mało nie popękały.
— Ależ panie, — toć to tego suma ogromna!
— Wcale nie taka duża — odpowiedział grubas niedbale — co najwyżej jakie dwieście tysięcy franków...
— Dwieście tysięcy franków... — powtórzył olśniony młody blondyn, któremu cyfra ta wydała się bajeczną.
— Tak panie, dwieście tysięcy, ależ to nie takie skarby znowu.
— Jakto? panu na prawdę wydaje się to bagatelką?
— A panu?
— Mnie — majątkiem.
— Więc ty młodzieńcze, byłbyś zadowolony gdybyś posiadał taką kwotkę.
— Uważałbym się za zupełnie bogatego.
— No to skromne masz żądania... Dla mnie dwieście tysięcy franków to mucha...
— Jesteś pan więc olbrzymio bogatym?...
— Rzeczywiście jestem bogatym, jestem bardzo nawet bogatym.
— No i chciałeś pan umierać?
— Niestety, powinno to przekonać pana, że majątek szczęścia nie stanowi. Widzisz pan że i ja gdy potrzeba, umiem powiedzieć do rzeczy.
Po tych słowach zapanowało chwilowe milczenie.
Młody blondyn, gdy się dowiedział że ex-wisielec jest posiadaczem ogromnej fortuny, mimowoli spojrzał na niego z pewnem uszanowaniem.
Nie wydawał mu się teraz ani takim brzydkim, ani takim rubasznym, ani nawet takim niezgrabnym.
Odrażający wyraz twarzy, którą miał przed oczami, ustąpił miejsca wielkiej powadze.
Złoty łańcuch, złoty zegarek, szpilki brylantowe i mnoga liczba pierścionków, nie raziły go już jako niesmaczna i śmieszna wystawa.
Cóż chcecie?
Czasy cudów, wieszczek i geniuszów wszelkiego rodzaju, dawno minęły.
Pozostał tylko jeden talizman... złoto.
Nasza epoka nie wierzy już w nic a nic.
Złoty cielec rządzi wszechwładnie światem!
Każdy przedmiot opromieniony złotem, zmienia się natychmiast.
Co było brzydkiem staje się pięknem; co ciemne — jasnem; co podłe — cudownem...
Młody blondyn, uległ powszechnemu prawu, nędzarzą z ulicy du Rocher, złoto odrazu olśniło!...
Ex-wisielec spostrzegł co się działo w umyśle jego towarzysza; skorzystał więc z tego i pierwszy się odezwał:
— Młodzieńcze, — rzekł.
— Słucham pana.
— Czy chcesz być szczerym ze mną?
— Dla czegożby nie!...
— Czy chcesz odpowiedzieć prawdę na moje głupie pytanie?...
— Dla czegoby nie.
— Czy pan przedtem nim przeciąłeś sznur na którym wisiałem, widziałeś portfel leżący na murawie?...
— Widziałem.
— Otwierałeś go?
— Nie.
— A domyślałeś się co zawiera?
— Wcale nie.
— Bardzo dobrze!... No, a czy będziesz pan miał odwagę przyznać, że gdybyś był lepiej w tym względzie poinformowanym, byłbyś postąpił zupełnie inaczej, niżeli postąpiłeś?
— Co pan chcesz przez to powiedzieć?
— Mówię, że byłoby zapewne nastąpiło zupełnie inne w takim razie rozwiązanie całej tej naszej awantury...
— Jakie rozwiązanie?
— Takie: — że ja w tej chwili, gdy to mówię, bujałbym się był w najlepsze na sznurze, a mój portfel znajdowałby się był w pańskiej kieszeni...
To samo szlachetne i szczere oburzenie wystąpiło znowu na twarz młodzieńca.
Skrzyżował ręce na piersiach, stanął naprzeciw ex-wisielca i zmierzył go od stóp do głów pogardliwie.
— Wiesz pan, — rzekł, — gotowem istotnie uwierzyć, że mam do czynienia z największym łajdakiem na świecie!...
Grubas ani drgnął.
— Z jakiej racyi gotów byś pan w to uwierzyć?... powiedz mi bardzo proszę...
— Bo tylko ostatni łajdak może znieważać człowieka, którego nie zna, bo tylko łotr skończony może oskarżać i podejrzewać o największe podłości człowieka, którego pierwszy raz w życiu widzi.
— Ej! do wszystkich dyabłów młodzieńcze — wykrzyknął ex-wisielec tupiąc z niecierpliwości nogami, — przewrócone masz widzę w głowie najzupełniej. W każdem słowie dopatrujesz zamachu na honor, godność, sumienie!... Cóż za przesada u licha, cóż ci tak obraźliwego powiedziałem?...
— Zdaje mi się, że...
— To ci się bardzo źle zdaje!... Czy przypadkiem nie przypuszczasz, żeś otrzymał jakąś wyższą misyę do odcinania napotykanych wisielców? —
czy nie przypuszczasz, że narazisz na szwank tę godność „wybawiciela,” gdy będziesz postępował praktycznie?... Cóżby proszę cię była za zbrodnia, gdybyś pozostawił mnie był w spokoju, gdybyś mi był pozwolił umrzeć a
zabrał do kieszeni pieniądze, które nie należały już do nikogo?...
— Pytasz się pan w czem by tu była zbrodnia?...
— No tak...
— Byłaby w niecnym postępku jaki pan wymieniłeś...
— Zdefiniuj to jeżeli potrafisz... Jakże nazwiesz to na przykład?...
— Oh! to bardzo łatwo — jabym to nazwał zrabowaniem konającego!...
— Ja, otrzymaniem sukcesyi... a to jak widzisz nie jest wcale jedno i to samo... — Cóż na to odpowiesz młodzieńcze?...
— Odpowiem, że pan masz bardzo szerokie sumienie a moralność bardzo słabą...
— Co to szkodzi, jeżeli może dać jakąś korzyść memu bliźniemu.
— Otóż pan zyskałbyś na tem, żebyś był został posiadaczem dwustu tysięcy franków i zdobył możność życia, które stałoby się bodaj ozdobą kraju i towarzystwa do jakiego pan należysz...
— Panie, — przerwał żywo młody blondyn, — po co tracić czas na sofizmaty, nie zdolne w żadnym razie zmienić zapatrywań moich?... Mam sąd jasny i prawy... oburza mnie wszystko co fałszywe i złe... Nie dojdziesz pan ze mną do końca, nie przekonasz mnie, że w pewnych okolicznościach wyjątkowych, nie jest grzechem zabrać majątek, który do nikogo nienależy... Na próżno tracisz pan czas i słowa. Przestań pan i chodźmy się strzelać.
— Tak panu bardzo chodzi o tę walkę?...
— Idzie mi o nię bardzo, bo chcę raz skończyć ze sobą...
— No to niech się stanie wola pańska.
— Chodźmy...
Obaj towarzysze opuścili miejscowość, z której według wszelkiego prawdopodobieństwa nie mieli zamiaru wychodzić żywi.
Minęli wązką ścieżynę na skraju lasku i znaleźli się w alei graniczącej z prześlicznemi stawami.
Ex-wisielec zatrzymał się w tem miejscu.
Westchnął głęboko i zaczął spoglądać to w jednę, to w drugą stronę dalekiego horyzontu, to jest w stronę drogi Cesarzowej i w stronę Montemarte,
Jak tylko można było zasięgnąć okiem, żadnego wehikułu, żadnego fiakra nie było widać na drodze, po której w kilka godzin później miało przejeżdżać tysiące eleganckich i świetnych pojazdów, należących do szczęśliwców tego świata.
Gruby wydał boleśniejsze jeszcze niż przedtem westchnienie.
— Co panu jest? — zapytał młody blondyn.
— Co mi jest?
— Tak.
— Nie widzę żadnego powozu, przypuszczam, że będziemy musieli rżnąć półtorej mili piechotą.
— Nie takie to przecie nieszczęście.
— Tak się panu podoba mówić, ale ja uprzedziłem go przecie, że jestem najgorszym piechurem na świecie. Zanim dojdziemy, będę miał szkaradnie pokaleczone nogi....
— No i co pan tak bardzo na tem stracisz?
— Jakto co na tem stracę?
— Będziesz pan miał przecie dosyć czasu do wypoczynku.
— Kiedy?
— Kiedy się pan znajdziesz o trzy łokcie pod ziemią,
— Dziękuję bardzo za taką perspektywę!...:.
— Zdaje się że to konieczne następstwo naszych zamiarów...
— Tak i nie... chętnie chcą opuścić ten świat jaknajprędzaj, ale chcę odjechać wygodnie bez zmęczenia. Gdybym miał umierać wycieńczony i zmordowany — to żegnam pana, toby mnie stanowczo zniechęciło do śmierci.
— Jakże więc zrobić?
— Mam bodaj dobry projekt...
— Jakiż?
— Ładne oto i wygodne ławki poustawiane są niedaleko jedna od drugiej nad stawem, widzisz je pan tak dobrze jak i ja... Usiądźmy na jednej z nich i czekajmy, aż się jaki powóz pokaże, Hm!... cóż pan na to?
— Nie zgadzam się.
— Nie zgadzasz się pan? — powtórzył ze zdziwieniem człowiek otyły.
— Stanowczo się nie zgadzam!...
— Dla czego?
— Bo mam nerwy kochany panie, bo powziąłem postanowienie niezłomne, bo z tego powodu każda minuta oddalająca mnie od śmierci, wydaje mi się nieznośną. Jakże pan możesz się upierać, abym wyczekiwał na nadejście jakiego powozu?.. Skończmy raz z tem wszystkiem do licha!... Nie mam się wcale za człowieka wykutego z bronzu lub ze stali! — trawi mnie gorączka! — i cierpię okropnie... — chcę się strzelać zaraz, natychmiast.. — Pańskie wykręcania się są po prostu tchórzostwem!. Chodź pan... ze mną... koniecznie..
Ex-wisielec wahał się przez chwilę.
— Przychodzi mi inna myśl.. — powiedział.