Margrabina Castella/Część pierwsza/XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.
Castellowie.

Musimy objaśnić czytelników naszych w kilku słowach, jakim sposobem w Folie-Normand, pustym niby chwilowo, jak utrzymywał Pictoupain, wszyscy domownicy znaleźli się na miejscu.
Opowiemy nadto, kto byli mieszkańcy tutejsi.
Wiemy już, że Folie-Normand, było wynajmowane przez rodzinę bogatą nie tutejszą, nazwisko której kończyło się na a.
Rodzina ta składała się ze starej damy i młodego małżeństwa.
Stara dama była dożywotnią margrabiną Castella, a jedyny jej syn margrabia Gaston Castella, zaślubił przed ośmnastu miesiącami pannę Blankę de Jesains.
Małżeństwo to odpowiednie pod każdym względem, było niezmiernie szczęśliwe, młodzi bowiem kochali się tą miłością, co z wiekiem zamiast słabnąć, wzmaga się coraz bardziej.
Castellowie posiadali ogromną fortunę i należeli do arystokracyi wenecyańskiej.
Krew dożów płynęła w żyłach ojca Gastona.
Poprzysiągł on Wenecyi, upadłej królowej Adryatyku, ślepe przywiązanie i miłość, — Wenecya niewolnica, Wenecya sponiewierana, Wenecya jęcząca w jarzmie austryackiem, raniła mu serce, napełniała duszę rozpaczą.
Marzył o oswobodzeniu ukochanej ojczyzny i wbił sobie w głowę, jeden z tych szalonych spisków, którego następstwa i niepowodzenia przesłania gorący patryotyzm.
Spisek nie udał się najzupełniej.
Spiskowcy zostali zdradzeni, albo raczej sprzedani przez jednego z towarzyszów, zanim godzina czynu wybiła.
Patrycyusza czekał szafot albo wieczna niewola.
Margrabia był z ludzi tego rodzaju, którzy w razie przegranej — przyjmują bez wahania wszelkie następstwa, jakiekolwiekby one były.
Gdyby o niego jednego chodziło, byłby się wstydził uciekać przed poszukiwaniami policyi, byłby się sam oddał jej w ręce — nie ukrywałby się z pewnością.
Ponieważ było inaczej, zastanowił się chwilę nad tem, co mu uczynić wypada.
Bolesne wahanie szarpało duszę szlachetną i nieustraszoną.
— Jeżeli ci, których sędziowie nazywają spólnikami zbrodni — a którzy są moimi przyjaciołmi i braćmi, zostali uwięzieni i cierpią za sprawę świętą, za sprawę, której służyliśmy razem... — czyż ja mam prawo pozostać na wolności? czy mi wolno nie podzielać ich losu?...
Dla tak, jak margrabia Castella, gorącego patryoty, kwestya trudną była do rozwiązania.
Na szczęście margrabina położyła koniec wahaniu.
Spostrzegłszy walkę bolesną, wzięła na ręce Gastona, jedyne czteroletnie ich dziecię i rzuciła się do nóg męża wołając:
— Nieporzucać żony i syna, to najpierwszy obowiązek obywatela...
Jeżeli cię stracą albo uwiężą, cóż się stanie z nami nieszczęśliwemi, kto nas osłoni wtedy od tyraństwa i okrucieństwa, przeciwko którym walczyłeś?...
Ten głos ukochany, te słowa wzruszające, trafiły do duszy patrycyusza.
Uznał życie i wolność za najpierwszy swój obowiązek.
Więc tego samego dnia wieczorem przebrany za rybaka, sterował własną ręką ciężką szalupę, w której margrabina i mały Gaston przebrani także, leżeli na stosie sieci zmoczonych. Dziarsko trzymał wiosła i śmiało walczył z bałwanami Adryatyku, żeby się dostać na pokład okrętu francuzkiego, stojącego o kilka mil w przystani. Okręt ten nazywał się „Francya”.
Dobili się nań szczęśliwie i byli ocaleni, bo nikt nie mógł dosięgnąć tych — co się pod protekcyę francuzkiej flagi oddali.
Po kilkodniowej podróży wylądowali wygnańcy w Tulonie.
Przez ten czas toczył się proces w Wenecyj.
Rezultat łatwym był, z góry do przewidzenia.
Margrabia skazanym został zaocznie na karę śmierci i konfiskatę całego majątku.
Fortuna Castellów, jedna z największych w mieście dożów, dochodziła dwunastu milionów franków.
Na szczęście margrabia posiadał znaczne przekazy na banki paryzkie i londyńskie, nadto klejnoty rodzinne ogromnej wartości.
Przekazy i brylanty przedstawiały wartość miliona pięciu kroć stu tysięcy franków.
Margrabia osadził rodzinę swoję w prześlicznej willi pomiędzy Marsylią a Tulonem a sam udał się do Paryża, aby zrealizować przekazy i sprzedać klejnoty.
Zajął się następnie umieszczeniem pieniędzy i tak mu się to szczęśliwie udało, że sobie zapewnił około stu pięćdziesięciu tysięcy liwrów dochodu.
— Widzisz... — mówił po powrocie do margrabiny, zwiastując jej szczęśliwą nowinę, — nasz syn dzięki Bogu będzie jeszcze dosyć bogaty, pomimo, że jego ojciec jest biednym zrujnowanym wygnańcem.
Upłynęło lat dziesięć.
Potomkowie dożów żyli spokojni, jeżeli nie zupełnie szczęśliwi w swojej willi nadmorskiej.
Byli zdrowi, silni, nikt ani pomyślał o blizkiej śmierci... nikt... wyjąwszy samego margrabi.
Nie robił sobie w tym względzie żadnych iluzyj.
Czuł że go trapi jakaś ciężka choroba, która wolno, ale z pewnością popycha go do grobu.
Chorobą tą była tęsknota za Wenecyą
. | Nadszedł nareszcie dzień, kiedy margrabia poczuł, że wybiła ostatnia jego godzina...
Uporządkował swoje interesa, tak ażeby wdowa łatwo sobie dała radę.
Napisał krótki testament, nie tyle dla rozporządzenia majątkiem, który cały przechodził na najukochańszego syna, ile dla dania im wieczystego dowodu swojego przywiązania.
I pewnego wieczora wiosennego, kiedy drzewa laurowe pokryte były pięknym kwiatem różowym, a barwne dywany kwiatowe — stroiły pochyłość prowadzącą aż do piasczystego brzegu morskiego, zasiadł margrabia na białej marmurowej ławce, pomiędzy żoną a synem...
Powietrze było ciepłe zupełnie.
Lekki wietrzyk roznosił woń przepyszną i muskał czoła siedzących, gwiazdy ukazujące się na horyzoncie odbijały w spokojnej powierzchni morskiej, a pomiędzy gęstemi kląbami z drzew, słowiki wyśpiewywały swoje miłosne trele.
Margrabia przymrużył oczy i dumał.
Ten wietrzyk od strony morza ciągnący, przypominał mu wieczory w Lido, przypominał najdokładniej Wencyę.
Nagle poczuł ogromne osłabienie
— Otóż i koniec mój nadszedł... pomyślał sobie — ale jakże błogo kończyć pośród tych, których się tak gorąco kochało! Pan Bóg pozwolił mi na to ostatnie szczęście... Zesyła mi śmierć bez męczarni. O jakże uwielbiam go za to.
— Czy ci nie zimno ojcze?... — zapytał Gaston, poczuwszy drżenie ręki rodzica.
Umierający nie odpowiedział wprost na pytania.
— Pocałujcie mnie — wyszeptał słabym już bardzo głosem — uściskajcie mnie oboje...
Matka i dziecko rzucili mu się w ramiona.
Ostatniem wysiłkiem woli przycisnął dwie drogie głowy do piersi, złożył pocałunek na twarzy żony i czole syna i powiedział:
— Was tylko jednych kochałem na świecie... was i Wenecyę... Niech was Bóg łaską swoją otoczy, niech Wenecyę wyswobodzi z niewoli!
Potem głowa zwisła, ręce opadły, lekkie westchnienie wydarło się z piersi — a z westchnieniem odleciała dusza do nieba.
Stary patrycyusz już nie żył.
Śmierć jego okryła grubą żałobą i matkę i syna, ale nie zmieniła w niczem trybu ich życia.
Nie opuścili rozkosznej willi, w której zamieszkiwali od czasu ucieczki z Wenecyi — bo pamięć ojca czyniła im te miejsca droższemi jeszcze.
Margrabina niepocieszona w swoim smutku, oprócz kilku włochów tak samo jak oni wygnańców, nie przyjmowała więcej nikogo.
Trzeba było jednakże pomyśleć o edukacyi Gastona, trzeba było dać mu wychowanie: stosowne do jego urodzenia i wymagań epoki.
Pani Castella rozumiała to dobrze.
Nie czuła się zdolną podołać sama zadaniu, ale nie mogła też zdecydować się na rozłączenie z jedynakiem.
Wzięła zatem do domu nauczyciela, któremu śmiało mogła powierzyć dziecko.
Nauczyciel ów, stary duchowny, człowiek słabego zdrowia, ale bardzo wykształcony i pełen doświadczenia, nie zawiódł położonego w nim zaufania.
Dziecko powierzone jego opiece rokowało wielkie nadzieje.
Doszedłszy dwudziestego pierwszego oku, Gaston mógł już śmiało uchodzić za mężczyznę wykształconego w całem znaczeniu.
Musimy dodać, że z rozwojem umysłowym szedł w parze rozwój fizyczny.
Wysoki, ślicznie zbudowany, dystyngowany: arystokrata, obdarzony był młody Castella nadzwyczajną siłą muskularną.
— Bo też ćwiczenia zręczności i siły, były jedynemi: rozrywkami w jego opuszczonej młodości.
Jeździł konno nieporównanie, strzelał o zakład jaskółki w locie.
Żaden z marynarzy nadbrzeżnych nie kierował wprawniej od niego czółnem podczas burzy.
Po skończeniu edukacyi, Gaston mógł się swobodnie oddawać ulubionym swoim rozrywkom, to też czuł się bardzo z tego szczęśliwym.
Nie znając świata nie pożądał i jego przyjemności, życie spokojne wystarczało mu zupełnie.
Najgorętszem pragnieniem margrabiny było nie rozstawać się nigdy ze synem, — rozumiała jednak z drugiej strony, że Gastonowi brakuje jeszcze tego doświadczenia życiowego i tej znajomości ludzi, w którą koniecznie potrzeba zaopatrzyć młodzieńca starannie wychowanego.
To też rozum pokonał serce matki i wyprawiono Gastona w podróż dwuletnią.
Skoro powrócił do Prowancyi, po zwiedzeniu i wystudyowaniu Francji, Niemiec, Anglii i Hiszpanii, przeraził się zastawszy matkę bardzo w ciągu tych dwu lat zmienioną.
Gdy wyjeżdżał, czterdziesto pięcioletnia pani Castella była jeszcze bardzo ładną i wydawała się jeszcze młodą, a teraz włosy posiwiały, głębokie zmarszczki pokryły czoło a uczy straciły i żywość i blask dawniejszy.
Zmianę tę łatwo można sobie wytłomaczyć.
Podzielając duszą i sercem zapał i pragnienia zmarłego wygnańca, cierpiała z nim razem, nagła więc i niespodziewana śmierć nieszczęśliwego, zadała jej jeden z tych ciosów, co łamią najsilniejszy organizm.
Dopóki czuła że jej opieka koniecznie jest dziecku potrzebną, trzymała się siłą woli; gdy Gaston został dorosłym mężczyzną, gdy mógł pofrunąć w świat o własnych już skrzydłach, przestała walczyć ze sobą.
Natura jakby mszcząc się za długi opór, zrobiła zeń na raz jeden niedołężną poprostu staruszkę.
— Już mi się niewiele należy na świecie, — mawiała sobie z pełnym rezygcacyi uśmiechem, — pójdę już niezadługo połączyć się z ukochanym, a pójdę zupełnie spokojna, bo sumiennie obowiązek matki spełniłam.
Margrabina myliła się jednakże.
Miała jeszcze długie lata przed sobą, czekały ją jeszcze cierpienia, okrutniejsze bodaj od tych jakie przeżyła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.