Margrabina Castella/Część pierwsza/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Margrabina Castella |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Marquise Castella |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Noc była równie ciemna jak poprzednia, ale znacznie spokojniejsza.
Powietrze było łagodne — żadnego wiatru, rzeka płynęła cichutko.
Dwaj ludzie szli prędko nie nie mówiąc do siebie. Dziecko pospieszało za nimi.
W jakie dziesięć minut później, Pictoupain, dowódca wyprawy, skręcił na prawo, na wązką ścieżkę wspinającą się w górę pośród dwu parkanów dwóch oddzielnych posesyj.
Jedną z nich było właśnie Folie-Normand.
Potrzeba była przynajmniej kwadransa czasu, ażeby się dostać do wierzchołka, gdzie rozciągał się ogród.
Pictoupain skręcił na lewo i wszedł w miejsce porosłe krzakami i wysoką trawą.
Szedł tak jeszcze czas jakiś a nareszcie przystanął i zwracając się do towarzysza szepnął:
— Oto tutaj jest ta furtka.
— I okienko?... — zapytał kaleka również cicho.
Żebrak zaczął mur obmacywać.
— Masz je... — powiedział.
Pobielacz zmierzył otwór.
— Dyabelnie wązka dziura, sądziłem z twojego opowiadania, że szersza.
— Na co ma być u dyabła szersza... — odpowiedział Pictoupain.
— Wątpię... aby mała mogła się tędy przecisnąć!...
— Niecierpliwisz mnie doprawdy temi ciągłemi swojemi trudnościami.
Znam się na tem lepiej od ciebie i powiadam ci, że się jak nic przesunie.
Pobielacz potrząsnął głową.
— Może chcesz się założyć o część łupu?... Ja chętnie trzymam zakład, — mruknął Pictoupain.
Pobielacz nic nie odpowiedział. Pewność towarzysza zaczynała pokonywać jego niewiarę.
Po krótkiej pauzie Pictoupain, zapytał jak mógł najciszej:
— Czy mała wie o co chodzi?
— Wie.
— Objaśniłeś jej wszystko dokładnie?
— Od A do Z.
— Zrozumiała dobrze?
— Doskonale.
— A nie boi się?
— Boi się?... co też ty mówisz, jej by sam dyabeł nie przestraszył...
— Doprawdy?.. Nie sprzeciwiała się?...
— O mało nie tańczyła z radości...
— To prawdziwy skarb ta mała.
— Wiem o tem dobrze.
— Czy to twoja córka?
— Nie.
— Znaleziona?
— Także nie.
— No — to ukradziona.
— Także nie.
— Jeżeli ani ukradziona, ani znaleziona, to już nie rozumiem zkąd się wzięła, chyba że ci z nieba spadła?
— Ta mała — to dobry uczynek jaki zrobiłem.
— Ty i dobry uczynek?
— Tak, ja...
— To się chyba już świat do góry nogami przewraca...
— Wyjątek nic nie stanowi...
— Opowiedzże mi tę historyę, bo musi być bardzo ciekawą... a czasu mamy jeszcze dosyć.
— Historya to ani długa, ani tak znowu dziwna... oto jak było: Zanim osiadłem w Auteuil, włóczyłem się po jarmarkach na małym wózku zaprzężonym w osła..
— I pobielałeś?...
— Naturalnie, skoro jestem pobielaczem, to pobielałem... Pewnego dnia w Angers, zakochałem się na zabój...
Pictoupain zaczął się śmiać.
— Musiałeś ciekawie wyglądać ze swemi pokręcanemi nogami...
— Miałem nogi jak najlepsze i anim myślał nawet zostać jeszcze kaleką.
— Tak?... to co innego! Więc zakochałeś się, a w kim?...
— W prześlicznej dziewczynie, cygance trochę, która nazywała się Mirza.
— Co to była za jedna?
— Zachwycała publiczność sztukami: połykała pałasze, pożerała surowe kurczęta, zapalone konopie i t. d.
— Zatem artystka?
— Jeszcze jak utalentowana!...
— Oświadczyłeś jej swoję miłość?
— Tak.
— Przyjęła od razu?...
— Wyśmiała mnie straszliwie.
— Dla czego?
— Bo byłem niestosowną dla niej partyą.
— O! kobiety!... kobiety!... — mruknął Pictoupain — zawsze lekkomyślne i zawsze dumne stworzenia!
— Cóż więc zrobiłeś?
— Wyrywałem sobie włosy z głowy i chudłem z desperacji...
— Wierutne głupstwo!
— Spostrzegłem to i zrobiłem postanowienie.
— Jakie?
— Koloniści z okolicy, przyjeżdżali co tydzień na jarmark do Angers i po sprzedaniu bydła czy zboża zaczynali pić do upadłego. Do domów powracali późno dopiero w nocy, czasami całą bandą, czasami znów pojedynczo, ale zawsze z pełnemi trzosami.
— A to głupcy!... Ale to jakiś piękny kraj widocznie i muszę tam zajrzeć kiedy.
— Pewnego wieczora ukryłem się za drzewem o jaką wiorstę od miasta, w miejscu tak wązkiem, iż nie można było przejść tamtędy chyba tylko gęsiego... Miałem ze sobą kij gruby sękaty... prawdziwą poprostu maczugę.
— Widzę cię za tym drzewem, jak oczekujesz niecierpliwie, ale mów prędzej, bo mnie to bardzo interesuje. Cóż się stało?...
— Stało się, że około jedenastej, usłyszałem tentent ciężkiego konia, na którym siedziało grube jakieś chłopisko, wyśpiewywujące na całe gardło głosem ochrypłym.
— Jakże ci serce musiało bić gwałtownie.
— Nie bardzo... myślałem o Mirzie.. wyszedłem z ukrycia, stanąłem na samym środku drogi, a gdy koń zbliżył się na jakie trzy kroki, zadałem mu pomiędzy uszy cios tak potężny, że runął w tej chwili w piasek...
— Brawo kumie!... Ja nie byłbym zrobił inaczej...
Pobielacz ciągnął dalej:
— Koń runął w jedną a chłop w drugą stronę — i ani się ruszyli... Odwiązałem pas skórzany ściskający biodra wieśniaka...
— Czy był przynajmniej dostatnio napełniony?
— Zawierał dwanaście tysięcy franków.
— No to wcale niezła sumka.
— Powróciłem uradowany do Angers, poszedłem zaraz nazajutrz do Mirzy, powiedziałem jej, że jestem daleko bogatszy, aniżeli przypuszczała i że oddaję jej do dyspozycyj wszystko co posiadam, to jest, że oddaję jej dwanaście tysięcy franków na rachunek przyszły.
— Cóż ci na to odpowiedziała?
— Wzięła pieniądze, nie dając się długo prosić i naznaczyła mi rendezvous tego samego wieczora po przedstawieniu.
— Winszuję kumie.
— Nie masz czego, tego samego wieczora byłem już w więzieniu.
— W więzieniu? — powtórzył Pictoupain.
— Tak w więzieniu.
— A za co?
— Kolonista przyszedłszy do siebie, spostrzegł, że mu pas ukradziono, powrócił więc zaraz do Angers i wniósł skargę do prokuratora cesarskiego.
— A to szelma! trzeba mu było łeb jak się należy roztrzaskać.
— O! żałowałem tego bardzo.
— Jedna rzecz mnie intryguje mój kumie?
— Jaka?
— Przecie nikt cię nie widział operującego na drodze, zkądże się tak zaraz dowiedzieli, iż to ty byłeś sprawcą awantury.
— To bardzo proste... Mirza wygadała się przyjaciołce, a ajent policyjny, znajdujący się na przedstawieniu podsłuchał. Te gałgany wszystko usłyszą. Oczywiście ździwiło go ogromnie, że taki brudny pobielacz, mógł dać tyle pieniędzy kobiecie — a to zrodziło podejrzenie, że pieniądze, zostały ukradzione koloniście. I oto w chwili, kiedy marzyłem rozkosznie, żandarm schwycił manie za kark i powiązał.
— Okropne przebudzenie, mój kumie!
— Cios był tem dotkliwszy, że wcale nieprzewidziany. — Przeklinałem fatalne losy, ale nareszcie pogodziłem się z niemi.
— No, no, widzę, żeś zawsze był filozofem — a i ja takim jestem! — Cóż dalej?...
— Trzymano mnie trzy miesiące w więzieniu — ciągnął pobielacz — aż nareszcie stawiono przed sądem...
— I ten skazał cię za napad i kradzież?...
— Mylisz się — uwolniono mnie dla braku dowodów... — Utrzymywałem zawzięcie, że dwanaście tysięcy franków zebrałem z oszczędności; a że niepodobieństwem było mi dowieść kłamstwa, uznano za niewinnego ku wielkiemu utrapieniu pana prokuratora.
— No, to szczęście prawdziwe!
— Nie takie znów wielkie szczęście... przesiedziałem przecie długie trzy miesiące za kratą...
— Tak, ale wykręciłeś się od galer!...
— Ciągle byłem zakochany w Mirzie. — Odzyskawszy wolność, zacząłem się w tej chwili rozpytywać co się z nią stało i dowiedziałem się, iż zaraz po moim uwięzieniu opuściła Angere, iż musi się prawdopodobnie znajdować gdzieś w okolicach Bordeaux... Puściłem się bezzwłocznie w drogę. Poszukiwania trwały kilka miesięcy, bo nie mając ani grosza, musiałem zarabiać po drodze. Nakoniec dogoniłem towarzystwo.
— Musiałeś być szczęśliwym okrutnie, boć Dulcynea odwdzięczyła ci się chyba za to coś wycierpiał dla niej.
— W wigilię tego dnia gdy powtarzała jedno ze swoich ćwiczeń, to jest, gdy przechylona całym korpusem dźwigała kilka ciężarów stofuntowych, pękła jej żyła sercowa, krew natychmiast buchnęła nosem i ustami i Mirza padła martwa na ziemię. Wkładano ją właśnie w trumnę, w chwili w której przybyłem.
— Prawda że cię prześladowały nieszczęścia, mój kumie...
— Pierwszy raz w życiu zapłakałem nie wiedząc sam dla czego, boć nie byłem przecie pewnym czy Mirza kochała mnie choć trochę i czy nie byłaby mnie wypchnęła za drzwi dowiedziawszy się, że nie mam nic a nic zgoła. Ale cóż?.. kto zakochany to i głupi, a ja byłem przytem uparty. Dyrektor trupy, człowiek bardzo uczciwy, poznał mnie od razu i przyjął bardzo grzecznie. Proponował mi chyba nawet abym wstąpił do towarzystwa. Nie zgodziłem się oczywiście na to.
— Wielka szkoda, — przerwał Pictoupain, — byłbyś bardzo oryginalnie wyglądał w kostyumie pajaca, ze swoją jak grób ponurą twarzą!... Ha! ha! ha! — dodał, — chciałbym widzieć doprawdy takiego ananasa w peruce czerwonej a w ubraniu pstrokatem!...
Pobielacz ciągnął dalej:
— Mirza pozostawiła małą ośmio czy dziewięcio miesięczną córeczkę...
— Tę?... — zapytał Pictoupain.
— Tak — to maleństwo ambarssowało bardzo dyrektora i nie wiedział co z niem zrobić... Wyobraziłem sobie, że stanie mi się rozrywką w moim smutku i zaproponowałem aby mi ją oddano. Oświadczenie moje przyjęto z bardzo żywem zadowoleniem, zabrałem zatem bobo i odtąd nie rozłączałem się z niem ani na chwilę...
— Ponieważ mała dopomoże nam dzisiejszej nocy do dużego zarobku — odezwał się Pictoupain poważnie — dowiedzie zatem dowodnie, że dobry
uczynek nie pozostaje nigdy bez nagrody!...
Po tych cynicznych słowach, zapanowało chwilowe milczenie.
Zegar na wieży w Auteuil wybił wolno godzinę dwunastą.
— Otóż czas! — mruknął Pictoupain — dalej do roboty kumie...
— Do roboty... — powtórzył pobielacz i obadwa przybliżyli się do muru.
— Pobielacz oświecił latarką wązki otwór okienka.
— Joasiu — chodź-no tutaj...
— Jestem, ojcze — odpowiedziała dziewczynka.