Margrabina Castella/Część pierwsza/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Margrabina Castella |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Marquise Castella |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Co takiego?... — zapytał pobielacz.
— Potrzeba nam pogadać — odpowiedział Pictoupain, więc — lepiej tutaj niż tam blizko — w tem miejscu, chyba jaki ptak na drzewie mógłby nas tylko posłyszeć.
— Masz racyę, nie mam nic przeciwko temu — a że jest właśnie i ławka, będziemy zatem jak u siebie.
Bandyci usiedli na kamiennej ławce, opartej o podstawę posągu Dyany, Joasia zaś położyła się przy nich na trawie.
— Teraz idzie o to, aby nie zrobić fałszywego kroku, dom jest tuż — ale jakże się do niego dostaniemy?...
— Zdaje mi się — odrzekł pobielacz — że to znowu nie tak trudne.
— I ja tak myślę, ale czasami można przecie złamać nogę na równej drodze. — Powiedz mi jak myślisz?...
— Ja tak myślę jak i każdy — idzie o wyjęcie szyby, zapuszczenie ręki do środka i otworzenie drzwi albo okna...
— Zgadzam się — tylko że tych drzwi i okien jest strasznie dużo — nie wiadomo które wybrać!...
— Pierwsze lepsze.
— Nie można!...
— Dla czego?...
— Czort wie, czy stara mieszka na dole, czy na pierwszem piętrze. Działając tak jak chcesz na oślep, moglibyśmy właśnie natrafić na jej sypialnię. — Otóż gdyby się sprawiać najciszej, zawsze się zrobi pewien hałas, stara musi mieć sen lekki, przebudzi się i zacznie wrzeszczeć. Po co mi to, wolę co innego.
— Uznaję sam, że to nie bardzo bezpiecznie.
— Trzeba jednak jakim sposobem umknąć niebezpieczeństwa.
— Ale jakim?...
— Zastanówmy się trochę i ogadajmy sprawę.
— Najchętniej.
— Ty masz zdaje mi się doskonałe oczy?...
— Jak kot, wcale dla mnie ciemności nie istnieją...
— W takim razie, musisz, widzieć wprost siebie w samym środku domu schody z pięknego białego kamienia, z doniczkami kwiatów na stopniach?...
— Widzę je jakby ciebie i zdaje mi się, że się to nazywa peronem?
— Nazwa nic a nic nie znaczy.. — Nad schodami znajdują się drzwi szersze od innych i pół okrągłe u góry...
— Tak.
— No to właśnie temi drzwiami wypadnie nam się przedostać.
— Pewnym tego jesteś?
— Prawie zupełnie.
— Znasz więc lepiej niźli mówiłeś rozkład domu.
— Nie, ale znam dobrze inne.
— Cóż to z tego?
— Panowie architekci dla mniejszego ambarasu, budują wszystko na jeden model. Główne drzwi prowadzą zawsze do dużego przedpokoju, który
nie służy do niczego, a z którego, prowadzą schody i drzwi do salonów i innych pokoi. Rozumiesz że nie narażamy się wcale dostając się tamtędy, i dopiero na miejscu musimy się zoryentować, czy wejść na pierwsze piętro, czy też w które ze drzwi na dole. Cóż ty na to kumie?
— Przyznaję że masz węch wcale dobry.
— Węch mam psi a amerykańskie oko!... Ktokolwiek pracuje ze mną, może liczyć że mu pójdzie jak po mydle. Co innego.....
— Co takiego?...
— Przypuszczam żeśmy już weszli, czy pozostaniemy razem, czy też się rozdzielimy, t. j. czy każdy z nas będzie działał na swoję rękę...
— Jakże ty myślisz?
— Nie wiem i dla tego radzę się ciebie...
— I ja co prawda także nie wiem...
— A jakże ci się zdaje?...
— Jest w jednym i drugim wypadku dobra i zła strona. Jeżeli się rozdzielimy, robota będzie dwojaka, ale jeżeli pozostaniemy razem, nie narazimy się na spotkanie niespodziane i na nastraszenie jeden drugiego... Powiedziałem ci com myślał a ty decydujesz teraz...
— Ostrożność przedewszystkiem, lepiej więc wolno a na pewniaka. Spieszyć nie potrzebujemy, czasu mamy jeszcze dosyć.
— To znaczy, że nie chciałbyś żebyśmy się rozdzielili?
— Przyznaję.
— Dobrze, więc cię ani na krok nie odstąpię.
— Czy masz jeszcze co do nadmienienia?...
— Nie.
— W takim razie możemy zaczynać?...
— Możemy.
— No to chodźmy!...
Pobielacz wstał i podniósł z ziemi worek, zaopatrzony we wszystkie narzędzia złodziejskie.
Zarzucił go sobie na plecy i postąpił kilka kroków, w stronę domu.
Pictoupain i Joasia postępowali za nim.
— Czy mała będzie nam jeszcze potrzebna? — zapytał nagle.
— Dla czego się pytasz o to?...
— Bo jeżeli nie, to nam będzie tylko zawadzać.
— Taki klejnocik nie może nigdy zawadzać nikomu — odpowiedział Pictoupain.
— A przytem — dorzucił pobielacz z widoczną niecierpliwością — nie mam wcale ochoty narażać ją „pour le roi de Prusse”. — Radbym odesłać ją do domu, powiedz zatem naprawdę, będzie potrzebna czy nie?...
— A czy ja mogę wszystko przewidzieć? odpowiedział żebrak. — Bardzo być może, że będziemy jej potrzebowali, że się znajdzie i dla niej robota — myślę więc, że lepiejby ją zatrzymać było. — Zresztą nabierze śmiałości i wprawy.
— Tak, tak ojcze... tak... — zawołała żywo dziewczynka — zostaw mnie mój drogi... ja będą bardzo grzeczna, zrobię wszystko co każesz...
Pobielacz pokonany prośbą, nie opierał się dłużej — i poszli dalej w milczeniu.
Parę minut wystarczyło na obejście trawnika i stanęli na stopniach peronu, pod szklanemi drzwiami, stanowiącemi jedyną przeszkodę w dostaniu się do przedsionka.
Drzwi te na zewnątrz zasłonięte były żaluzyą i zamknięte na dwa nieduże haczyki.
— Znamy się z tem rzekł Pictoupain do pobielacza — zobaczysz kumciu jak ja się biorę do roboty — podaj-no mi tylko worek.
Pobielacz spełnił żądanie, żebrak zaś wyciągnął kawałek żelaza dziwacznego kształtu z rączką drewnianą.
Założył narzędzie pomiędzy szczeble żaluzyi, poszukał haczyka, na który natrafił bardzo łatwo i po lekkiem pociągnięciu wyrwał go zupełnie.
Żaluzya otworzyła się natychmiast.
— To prawdziwie porządnie zrobione — mruknął Pictoupain zadowolony.
Teraz zatem idzie o to tylko, ażeby wyrznąć w szybie otwór na rękę, ale to przecie nie może być trudnem dla takich jak my majstrów doświadczonych.
Powiedziawszy to, żebrak wyjął z kieszeni dyament, taki jakich używają szklarze, określił nim potrzebny otwór, sięgnął do worka, i wydostał pudełko blaszane, w którem była gałka ze smoły — rozgrzał ją trochę w ręku, nalepił w miejsca określone, potem zaś pociągnął plaster ku sobie a kawałek szkła przylepiony do smoły oddzielił się od szyby...
Spełniwszy zadanie, Pictoupain odwrócił się do pobielacza, aby zobaczyć, jakie też wrażenie na nim uczynił.
— Widzisz jak to ja gram, mój kumie! Mogą mnie szelmy zaprowadzić do Passy i do Melun albo Clairvaux, a ja ich wszystkich zawsze jak najpiękniej wyprowadzę w pole! Jakem Pictoupain, nie boję się nikogo.
— Wiadome rzeczy — mruknął pobielacz z odcieniem ironii.
Żebrak wsadził rękę w otwór i otworzył antabę.
Został jednak wielce rozczarowany, bo drzwi pozostały zamknięte.
— Co u dyabła — zawołał niezadowolony — co u dyabła?...
— Co takiego? — zapytał pobielacz.
— Zasunięte widzę od środka.
— No i co teraz robić?
— Albo ja wiem?...
— Cofasz się zatem?...
— Nigdy! a to mi się podobało — za kogóż to mnie znowu bierzesz?
— Jednakże...
— Pozwól-no mi się zastanowić!
Zamyślił się na chwilę i zaraz wykrzyknął wesoło:
— Znalazłem sposób!
— Jakiż? — zapytał z ciekawością pobielacz.
— Bardzo prosty — trzeba oto powiększyć otwór — i przesunąć małą, aby poodsuwała zasuwy. — A widzisz! że miałem węch doskonały, nie pozwalając jej odejść.
Sposób był rzeczywiście dobry, pobielacz więc nie oponował.
Pictoupain wziął się znowu do dyamentu.
Powiększył otwór tak, że mała mogła się przezeń przedostać — poczem
pobielacz ostrożnie, ażeby o ostre brzegi szkła nie pokaleczyła sobie twarzy, spuścił ją do przedsionka.
— Już — odezwała się po chwili po cichutku.
— Poszukaj stokrotko zasuwy.
— Mam jednę pod palcami.
— Pociągnij prędko.
— Już odsunięta.
Pictoupain popchnął drzwi... opierały się tak samo.
— Jest tam i druga zasuwa z pewnością, poszukaj no mała dobrze.
— Nie... nie ma.
— Poszukaj lepiej.
Dziecko wspięło się na palce.
— Prawda — odezwała się niebawem... — jest i druga, dotykam jej końcami palców...
— No to się spiesz i pociągnij.
— Nie mogę.
— Dla czego?...
— Nie mogę dostać, wspinam się, ale i to nie pomaga...
Pictoupain przygryzł wargi, ażeby nie cisnąć przekleństwa.
Dziecko mówiło dalej:
— Potrzebaby mi było czegoś... albo krzesła... albo stołka... albo czegokolwiek zresztą, to zarazbym otworzyła.
— Musi tam być przecie jakie krzesło w przedpokoju, — odpowiedział żebrak.
— Zapewne.
— No to poszukaj go i przystaw.
— Nie widzę nic po ciemku, narobię hałasu i obudzę jeszcze kogo.
— Masz racyę! — rzekł Pictoupain.
— Podajno kumie latarkę, podam ją Joasi.
Mała wyciągnęła rękę i chwyciła latarkę.
— Umiesz ją otworzyć?
— Umiem.
— No to prędko, spiesz się, bo szkoda czasu.
Otworzyła latarkę i słabe światło oświeciło gładkie tafle kamiennej posadzki, ściany pokryte dużemi myśliwskiemi obrazami i wysokie krzesła obite skórą zieloną.
Wszystko to małej wydało się bardzo wspaniałem, bo nigdy w życiu nie widziała nic podobnego, bo jej się nigdy o niczem podobnem nawet nie śniło.
Nie było atoli czasu na admiracyę.
Podeszła do krzesła stojącego najbliżej, ujęła w rękę i chciała przenieść, nie mogła jednak poradzić.
Krzesło było na jej słabe siły za ciężkie.
Musiała latarkę postawić na ziemię i obudwoma rękami podnieść staroświeckie z czarnego dębu rzeźbione krzesło. Z wielkim wysiłkiem udało jej się jednak nakoniec przystawić je do drzwi i zabrać do roboty.
Ale w tej chwili stało się coś nadzwyczajnego a całkiem nieprzewidzianego.
Jasny promień światła zalał nagle cały przedpokój.
Drzwi się otworzyły poza dzieckiem i stanął w nich młody mężczyzna, z pistoletami w obu rękach.
Rażona jak błyskawicą tem nagłem światłem, Joasia krzyknęła przeraźliwie.
Pobielacz odpowiedział na ten krzyk przekleństwem.
— Złapali nas! — szepnął Pictoupain. — A to dyabelskie szczęście! — zawołał, — nie ma tu co więcej robić, przemieniam się zatem w jelenia!...
I nie troszcząc się bynajmniej o towarzysza i o dziewczynkę, zemknął pospiesznie.
Taka już była natura bandyty, nie lubił się narażać.