Margrabina Castella/Część pierwsza/XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.
Szalupa Gastona.

O ćwierć mili od willi zajmowanej przez margrabinę Castella i jej syna, wznosił się wśród pagórka okrytego zielenią, mały biały domek z zielonemi żaluzyami.
Domek ten skromnej powierzchowności, ale w prześlicznem położeniu, wynajmowanym był rok rocznie przez rodziny, pragnące w spokoju i zupełnem odosobnieniu, korzystać z morskich kąpieli.
Goście zmieniali się co sezon, ale nikt nie zawiązywał sąsiedzkich z margrabią stosunków.
Zdarzyło się, że pewnego poranku czerwcowego, Gaston z fuzyą zarzuconą przez ramię i z cygarem w ustach, schodził powoli z pochyłości ogrodu ku brzegowi morskiemu.
Powietrze było łagodne, najmniejszy wietrzyk nie poruszał gładkiej powierzchni morza.
Gaston miał zamiar odbyć spacer po morzu i zapolować trochę na ptastwo.
Joson otrzymał już rozkaz przygotowania wioseł, bo o płynięciu z żaglami nie było co nawet myśleć.
Młody margrabia zastał też już młodego marynarza siedzącego na ławeczce statku i wyczekującego niecierpliwie.
— Śliczny czas, panie Gastonie, — odezwał się zuchowato chłopak.
— Prawda że prześliczny! — odpowiedział młody margrabia, — ale za to wiatru nie ma, ty się zmęczysz bardziej mój marynarzu kochany!...
Joson zaczął się śmiać wesoło.
— Jakto, nic cię to nie przeraża chłopaku?...
— O! — odpowiedział Joson, — tak lubię morze namiętnie, że gdybyśmy tylko mieli dosyć na statku pożywienia i wody, płynąłbymm choć do Algieru.
— Wierzę zupełnie w dobre chęci twoje, odparł uprzejmie Gaston, — ale nie wierzę w siły.
— Mam ręce nie od parady i jestem pewny, że nie prędko by się zmordowały.
Margrabia skoczył tymczasem lekko do szalupy, usiadł w jej tyle, chwycił ster w lewą ręką a strzelbę położył na kolanach, aby być gotowym na przypadek gdyby się ptactwo ukazało.
— No, — zawołał, — odbijaj chłopcze i marsz.
Joson wykonał rozkaz ze zręcznością okrętowego marynarza.
Wiosła podnosiły się i opadały, równo, szalupa mknęła szybko, pozostawiając za sobą srebrzystą błyszczącą smugę.
Gaston kierował z początku sterem w ten sposób, aby trzymać się nie daleko od brzegu, aby go nie tracić z oczu, zauważył bowiem, że często ptaki morskie przelatują całemi bandami ponad wodą przezroczystą i mniej głęboką, bo znajdują w niej łatwiej miliardy małych rybek, któremi żyją.
Ulecieli w kilka minut prawie ćwierć mili i znaleźli się na wprost owego małego domku, jaki opisaliśmy w poprzednim rozdziale.
Gaston wypuścił ster, którym kierował i przyłożył ręce do oczu, jakby lunetę.
Jakiś przedmiot, którego zdaleka nie mógł rozpoznać, uderzył go i zaciekawił.
Była to jakby biała plama na piasku przed samym domkiem, kąpiąca się w ruchomym krysztale.
— Stop! — zawołał Gaston.
Joson nie umiał po angielsku, zrozumiał jednak doskonale, że miało to znaczyć: stój!
Opuścił wiosła — szalupa zwolniła biegu.
— Patrz no chłopcze, co to tam widać?
— Gdzie? proszę pana.
— Ot tam, u stóp małego domku.
Joson spojrzał w tę stronę.
— O ja wiem dobrze, co to takiego...
— Więc mi też powiesz zapewne?...
— Z największą chęcią panie Gastonie.
— No to prędko...
— To proszę pana namiot dla kąpiących się w morzu, namiot z ładnego białego płótna, z daszkiem z desek z małemi drzwiczkami po środku.
— Czy pewny tylko jesteś?
— Jak najpewniejszy panie.
— Zdawało mi się, że mam dobre oczy — ciągnął Gastona jednak nic nie mogę z tej odległości rozróżnić...
— I ja ztąd także nie widzę...
— Więc odpowiedziałeś na pamięć?
— Przepraszam pana — wiem dobrze co powiedziałem. Przechodziłem dziś rano koło białego domku i widziałem ojca Soubiras, starego stolarza z Baīrolles, jak stawiał budkę i wbijał belkę do przywiązywania czółna.
— Czółna tam nigdy nie było o ile mi się zdaje.
— Prawda, że nie było, ale teraz jest jednakże i to prześliczne małe czółenko zielone z białem. Musi ono prześlicznie płynąć, jeżeli tylko ma dobrego kierownika...
— Więc Biały domek wynajęty?...
— Wynajęty panie.
— I odkąd to?
— Coś od dwóch dni dopiero.
— A któż go wynajął?... Czy i to wiesz także?...
— O, ja wiem wszystko panie, co się tylko dzieje w okolicy na sześć mil do koła... Wynajął domek jakiś pan stary z młodziutką panienką.
— Widziałeś ich?...
— Widziałem — stali na piasku przy czółnie, a stary pan odezwał się nawet do mnie: — Dzień dobry chłopcze! — powiedział. O, to jakiś pan prawdziwy... ja się znam na tem dobrze i od razu to poznałem.
— A młoda panna?
— Ona tam także była, grzeczna co się nazywa panienka.
— A ładna?
— Istny chyba anioł z nieba!... W białej sukience, w zgrabniutkim kapelusiku słomianym, z dużemi niebieskiemi oczami i blond włosami, podobną była do świętego obrazka.
— W jakim wieku może być ta niebianka.
— Może ma z piętnaście lat najwyżej.
— Więc to dziecko?
— O! wcale nie dziecko panie, to zupełnie dorosła panna, z dumnem ale tak łagodnem spojrzeniem, żem jej się nie bał wcale.
— Stary pan jest zapewne ojcem tej panienki?
— Wygląda na to.
— A nie wiesz jak się nazywają?
— Nie wiem doprawdy, bo nie pytałem się o to, ale jak tylko powrócimy dowiem się zaraz, jeżeli pan sobie tego życzy.
— Tak znowu bardzo, to mi nie chodzi o tę wiadomość, bo cóż mnie mogą interesować ludzie nieznajomi?
Po chwilowem milczeniu Gaston odezwał się znowu:
— Widocznie dzisiaj nie ma ptactwa przy brzegu.
— O! — odpowiedział Joson, — ptaki to szalenie sprytne!... Znają już pana dobrze, a pańską strzelbę jeszcze lepiej... więc zobaczywszy pana, zaraz też powiedziały sobie: kiedy on tutaj, to my chodźmy tam!...
— No więc jeżeli one takie mądre, to my będziemy jeszcze mędrsi. Jeżeli przed nami uciekają, to my postaramy się je dogonić!... Kieruję szalupę na środek a ty płyń zuchu a żwawo!...
Gaston ujął ster a Joson pochwycił za wiosła.
Szalupa jak strzała popędziła na pełne morze.
Wkrótce gromady wodnego ptactwa zerwały się po jednej i drugiej jej stronie.
Gaston dał z obu luf ognia i z pół tuzina jaskółek spadło nieżywych.
Upłynęło parę godzin.
Czas młodemu myśliwemu przechodził nadzwyczaj szybko.
Nigdy jeszcze nie miał takiego szczęścia w polowaniu, nigdy celniej nie strzelał, lubo prawie wcale nie mierzył.
Wystrzały następowały jedne po drugich, jak podczas burzy uderzenia piorunów.
Ptactwo rozlatywało się na wszystkie strony, żeby się dalej zbijać znowu w gromady.
Upojony takiem łatwem powodzeniem, Gaston niezmordowanym był w pogoni.
Nagle kiedy się zbierał wystrzelić po raz ostatni, bo już naboje wyczerpał do szczętu, silne wstrząśnienie poruszyło nimi całym a ręce zadrżały tak mocno, że śrót rozleciał się w przestrzeni nie dosięgnąwszy żadnej ofiary.
— Cóż to znaczy u licha? — mruknął Gaston, — czyśmy zawadzili o co płynącego?
— Nie proszę pana — odpowiedział Joson — nie zawadziliśmy o nic wcale, ale stało się coś szczególnego doprawdy!... Niechaj pan tam oto spojrzy w tamtą stronę! Niema najmniejszego wiatru, a jednakże morze się pieni jak podczas największej burzy!... Nie widziałem jeszcze nigdy nic podobnego.
Joson mówił prawdę zupełną.
Powietrze było spokojne, morze w stronie wybrzeża dosyć już oddalonego, było również jak w chwili odjazdu, zupełnie ciche i gładkie.
Ku środkowi przeciwnie, nadlatywały z szybkością rozbieganych rumaków wielkie bałwany, które miotały szalupą jak pływającym korkiem albo skorupą orzecha.
Bałwany te zaczynały już nawet pokrywać się białą pianą, którą nazywają barankami.
Gaston był niezmiernie odważny, a jednakże wobec tego dziwnego, nieznanego mu zjawiska, wobec tego niespodziewanego wzburzenia przy zupełnie pogodnem niebie, nie mógł się powstrzymać od pewnej nieokreślonej obawy.
Kilka sekund upłynęło mu na rozpatrywaniu się w tem niepokojącem położeniu.
Przez ten czas bałwany powiększały się coraz gwałtowniej, jakby podczas niewidzialnego huraganu.
To wznosiły się gdzieś het pod niebiosy, to spadały za przepaści, jakie się wytwarzały pomiędzy temi groźnemi górami.
Na niebie ani najmniejszej chmurki nie było.
Gaston rzucił strzelbę na dno szalupy i pochwycił ster obu rękami, ażeby statek utrzymać w prostej linii i aby uniknąć tym sposobem uderzania na boki, bo najmniejsze takie uderzenie z pewnością by ich zatopiło.
— Josonie! — zawołał.
— Co panie margrabio?
— Uważaj no, abyś wioseł nie wypuścił.
— O pilnuję ja się dobrze.
— Płyń przytem jak możesz najprędzej...
— Robię co tylko można.
— Mówiłeś przed chwilą, że nigdy nie widziałeś nic podobnego, nieprawda?
— Nigdy panie!... — Widziałem nie raz większą burzę... to pewna... ale wiatr był zawsze taki, żeby wołu porwać potrafił, a tymczasem dzisiaj, gdyby słomkę podrzucić do góry, to by z pewnością opadła z powrotem, jak kula z ołowiu.
— Jak sądzisz, czy grozi nam niebezpieczeństwo?...
— I tak.. i nie...
— Jak to rozumiesz?
— Jesteśmy bardzo oddaleni od brzegu... i trudno bodaj będzie nam powrócić, bez nabrania trochę więcej wody aniżeli potrzeba do zatopienia nas obu... Ale będzie się robić co można!... O! gdybyśmy mieli dobry wiatr i mogli rozwinąć żagiel, za godzinkę bylibyśmy naprzeciw białego domku i swobodnie wystawali na piasku!... Szkoda, że nie ma wiatru, może nam to nie wyjść na dobre!...
Gaston uchwyciwszy się rękami za wystający maszt szalupy, stanął na ławeczce, ażeby się wznieść po nad bałwany i rozpatrywał się po horyzoncie w kierunku brzegów Afryki.
— Joson mój chłopcze — odezwał się po chwili — pragniesz zatem gorąco wiatru?
— Wiatru! wiatru! — odpowiedział młody marynarz z zapałem — pragnę go istotnie gorąco! a gdyby kupić go można, oddałbym wszystek grosz jaki posiadam.
— Będziesz miał wiatr, przyrzekam ci to — za jakie pięć minut najdalej.
— Na prawdę?...
— Z największą pewnością.
— No to cześć i chwała — Najświętszej Panne Oswobodzicielce... — w takim razie wyjdziemy zdrowo i cało...
— Obawiam się jednakże — ciągnął dalej Gaston — ażeby nie było go za wiele.
— O! panie drogi!... w naszem szkaradnem położeniu, lepiej go mieć bodaj za wiele niżeli nie mieć wcale.
— Pragniemy — wiatru — odezwał się znowu margrabia — a będziemy może mieli burzę.
— Burzę!... — powtórzył Joson, który pochylony nad wiosłami, nie widział nic oprócz coraz większych bałwanów, formujących do koła szalupy zaklęte bez wyjścia koło, — burzę, przy tak pogodnem niebie i tak jaskrawem słońcu?... ależ to śmieszne doprawdy?...
— Mój chłopcze, — odpowiedział Gaston poważnie, — ty wiesz że się nie obawiam niczego, ja zaś wiem że i ty także nie jesteś tchórzem, powiem ci jednak otwarcie, że wcale źle nie zrobimy, jeżeli polecimy dusze nasze Bogu, jeżeli prześlemy ostatnie serdeczne pożegnanie, ja mojej i ty swojej matce!... No zuchu, pacierz nie trwa długo a uspokaja duszę!...
Słowa te, szczególniej zaś ton uroczysty, jakim wypowiedziane zostały, uczyniły żywe na Josonie wrażenie.
Zastanowił się i pobladł trochę. — Panie Gastonie, — rzekł, — byłby to dla mnie zaszczyt niemały zginąć z panem razem, chciałbym atoli wiedzieć z czego pan wnosi, że dla nas nie ma żadnej już nadziei?... Niech mi pan to wytłomaczy z łaski swojej.

Gastonowi nie starczyło już czasu do uczynienia zadość tej prośbie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.