>>> Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Markheim
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1909
Druk Kraków, Druk. „Czasu”
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Markheim
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


L. Stevenson




Markheim




Spółka Wydawnicza Polska w Krakowie. — 1909.



Z drukarni »Czasu« w Krakowie, pod zarządem A. Świerzyńskiego.






Tak — mówił handlarz — nasze powodzenie bywa różnego rodzaju. Jedni klienci są nieukami i wówczas ciągnę zyski z mojej wyższej wiedzy. Inni są nieuczciwi — przy tych słowach podniósł świecę tak, aby światło padało wprost na twarz gościa — a w tym wypadku — ciągnął dalej — opłaca mi się moja cnota.
Markheim wszedł właśnie przed chwilą z zalanej światłem dziennem ulicy i oczy jego nie oswoiły się jeszcze z mieszaniną blasku i mroku, panującą w sklepie. Na te znaczące słowa i wobec płomienia zbliżonej świecy mrugnął boleśnie i spojrzał na bok.
Handlarz zaśmiał się:
— Przychodzisz do mnie w dzień Bożego Narodzenia — mówił — gdy wiesz, że jestem sam w domu, zamykam okiennice i nie przyjmuję interesantów. Dobrze, zapłacisz mi za to, zapłacisz mi za stratę czasu, teraz, gdy powinienem siedzieć i sprawdzać moje księgi handlowe. Zapłacisz oprócz tego za ten dziwny sposób zachowania się, jaki spostrzegam w tobie dzisiaj bardzo wyraźnie. Jestem uosobieniem dyskrecyi i nie zadaję natrętnych pytań, ale gdy jaki klient nie patrzy mi w oczy, niech płaci za to.
Handlarz zaśmiał się powtórnie, a potem przybierając ton kupiecki, choć nie bez lekkiej ironii, mówił dalej:
— Możesz, jak zawsze, zdać mi dokładnie sprawę, w jaki sposób przyszedłeś do posiadania tego przedmiotu. Zawsze gabinet wuja? Co? Niepospolity kolektor, panie!
I mały, okrągło-barki handlarz wspinał się niemal na palce, spoglądając z ponad złotych okularów i kiwając głową z wszelkiemi oznakami niedowierzania.
Markheim odpowiedział mu spojrzeniem bezmiernej litości, z pewnym odcieniem zgrozy.
— Tym razem — rzekł — mylisz się. Nie przyszedłem sprzedawać, ale kupić. Nie posiadam żadnego rzadkiego okazu do zbycia; gabinet mego wuja jest opustoszony aż do gołych ścian, a gdyby nawet był nietknięty, powiodło mi się na giełdzie i wolałbym raczej dodać coś doń, niż ujmować. Mój sprawunek dzisiejszy jest bardzo prosty. Szukam czegoś na podarek gwiazdkowy dla jednej pani — ciągnął dalej, mówiąc coraz płynniej w miarę jak wpadał w tok ułożonej zawczasu przemowy — i zapewne, winieniem najmocniej przeprosić pana, że pozwoliłem sobie przeszkodzić mu w dzień świąteczny dla tak błahej sprawy. Ale zapomniałem o tem wczoraj; muszę wystąpić z mym małym prezentem dziś przy obiedzie, a jak wiesz pan dobrze, bogaty ożenek nie jest rzeczą do pogardzenia.
Nastąpiła chwila milczenia, w ciągu której handlarz zdawał się z niedowierzaniem rozważać opowieść.
Tykanie licznych zegarów pomiędzy interesującem rupieciem sklepu i przyciszony turkot dorożek w poblizkim pasarzu, wypełnił tę długą pauzę.
— Dobrze, sir — rzekł handlarz — niech tak będzie. Jesteś starym klientem, bądź co bądź; i jeżeli, jak powiadasz, przedstawia ci się szansa bogatego ożenku, dalekiem niech będzie odemnie stawać ci na przeszkodzie. Oto ładna drobnostka dla damy — ciągnął dalej — to zwierciadło ręczne, piętnasty wiek, gwarantowane; pochodzi z również dobrej kollekcyi, ale zamilczam nazwisko przez wzgląd na mego klienta, który był, tak samo jak i pan, mój drogi panie, siostrzeńcem i jedynym spadkobiercą słynnego kollektora.
Prawiąc tak swym suchym i zgryźliwym głosem, kupiec pochylił się, by zdjąć przedmiot z miejsca, na którem leżał. Gdy to czynił, dreszcz przeszedł na wskróś Markheima, nagłe drgnięcie rąk i nóg, gwałtowne uderzenie wielu tłumnie zmieszanych namiętności do twarzy. Lecz minęło to równie szybko, jak przyszło, nie pozostawiając żadnego śladu, oprócz pewnego drżenia ręki, gdy brał lustro.
— Zwierciadło — rzekł ochrypłym głosem i zatrzymał się, a potem powtórzył wyraźniej — Zwierciadło? Na gwiazdkę? Stanowczo nie!
— A dlaczegóżby nie?! — zawołał handlarz. — Dlaczego nie zwierciadło?
Markheim patrzył nań z nieokreślonym wyrazem.
— Pytasz mnie, dlaczego nie? — powiedział. — Jakto, spójrz tu, spójrz w nie, spójrz sam na siebie? Czy lubisz patrzeć na to? nie, ani ja, ani nikt z żyjących!
Mały człowieczek odskoczył w bok, gdy Markheim błysnął mu tak nagle zwierciadłem przed oczy, ale widząc, ze nie zanosi się na nic gorszego, zachichotał drwiąco:
— Twoja przyszła pani, sir, nie grzeszy pewnie pięknością.
— Proszę cię — odparł Markheim — o podarek na gwiazdkę, a ty mi dajesz to, to przeklęte przypomnienie lat i grzechów i szaleństw, to sumienie podręczne! Czy to chciałeś powiedzieć? Czy miałeś co na myśli? Powiedz mi. Lepiej będzie dla ciebie, jeżeli to uczynisz. Słuchaj, opowiedz mi co o sobie. Nie omylę się chyba, mówiąc, że jesteś potajemnie bardzo miłosiernym człowiekiem.
Handlarz przyjrzał się uważnie gościowi. Dziwne, Markheim nie zdawał się wcale żartować; było coś w jego twarzy, jakby nagła iskra nadziei, ale bynajmniej nie wesela.
— Do czego zmierzasz? — zapytał handlarz.
— Niemiłosierny — odparł tamten posępnie. — Ani miłosierny, ani pobożny, ani uczciwy, niekochający, niekochany, ręka do zgartywania pieniędzy, skrzynia do przechowywania ich? Czy to wszystko? Przez Bóg żywy! człowieku, czy to wszystko?
— Powiem ci, co to jest — zaczął handlarz trochę ostro, lecz wnet wybuchając ponownie śmiechem. — No no, widzę, że twoje małżeństwo jest doprawdy małżeństwem z miłości i piłeś pewno zdrowie twej przyszłej.
— Ach! — zawołał Markheim z dziwnem zaciekawieniem. — Ach, więc kochałeś się kiedy? Opowiedz mi o tem.
— Ja — krzyknął handlarz — ja kochałem się?! Nigdy nie miałem na to czasu, ani też nie mam go dzisiaj na wszystkie te brednie. Bierzesz pan lustro?
— Cóż tak pilnego? — odpowiedział Markheim. — Bardzo jest przyjemnie stać tu i gawędzić, a życie jest tak krótkie i niepewne, że nie uciekałbym pospiesznie od żadnej przyjemności, nawet tak drobnej, jak obecna. Powinnibyśmy raczej chwytać się, chwytać za najmniejszą drobnostkę, jaką możemy osiągnąć, jak człowiek zawieszony nad brzegiem przepaści. Każda sekunda jest przepaścią, zastanów się tylko nad tem, przepaścią na milę głęboką, dość głęboką, aby, jeśli spadniemy, zetrzeć z nas wszelki rys ludzkości.
Dlatego lepiej rozmawiajmy wesoło i uprzejmie. Rozmawiajmy wzajem o sobie: pocóżbyśmy mieli nosić maskę? Bądźmy szczerzy. Któż wie, może zostaniemy przyjaciółmi?
— Mam ci właśnie powiedzieć słówko — rzekł handlarz — albo załatwiaj swój sprawunek, albo wynoś się z mego sklepu!
— Słusznie, słusznie — odparł Markheim. — Dość żartów. Do interesu! Pokaż mi co innego.
Handlarz pochylił się znowu, tym razem, aby postawić zwierciadło na półce. Jego rzadkie blond włosy opadły mu na czoło, gdy to czynił. Marhkeim przysunął się nieco bliżej z jedną ręką wsuniętą w kieszeń tużurka. Wyprostował się i wciągnął pełną piersią powietrze. Rozliczne uczucia malowały się jednocześnie na jego twarzy: strach, zgroza, i mocne postanowienie, fascynacya i fizyczny wstręt.
W rozchyleniu drgającej kurczowo górnej wargi połyskiwały zęby.
— To może będzie odpowiednie — odezwał się handlarz; lecz wtem, w chwili, gdy zaczął schodzić, Markheim rzucił się nagle z tyłu na swą ofiarę. Długi, zakrzywiony sztylet błysnął i spadł. Handlarz bronił się jak kurczę, uderzył skronią o półkę i stoczył na podłogę, jak bezwładna masa.
Czas posiadał kilka dziesiątków głosów w tym sklepie, jedne poważne i powolne, jak przystało ich posuniętemu wiekowi, inne gadatliwe i pośpieszne. Wszystkie razem wygłaszały sekundy przeplatającym się chórem tykań. Wtem odgłos kroków jakiegoś chłopca, biegnącego ciężko po bruku wpadł pomiędzy cieńsze głosy i przywrócił Markheima do świadomości położenia.
Oglądnął się w około z przerażeniem. Świeca stała na kantorze, płomień jej chwiał się uroczyście w przewiewie i ten nieznaczny ruch napełniał cały pokój bezszelestnem drżeniem i kołysał nim, jak ciche fale morzem. Wysokie cienie kiwały się, duże plamy ciemności rozszerzały i kurczyły jak oddech, twarze portretów i bożków chińskich mieniły i bujały, jak odbicia wodne. Drzwi od wewnątrz stały otwarte na rozścież i zaglądały w to obozowisko cieniów długim skrawkiem światła dziennego, niby wskazującym palcem.
Od tych zdjętych grozą mar oczy Markheima wróciły ku ciału swej ofiary, które leżało tam, skurczone zarazem i rozciągnięte, małe i dziwnie nędzniejsze, niż za życia. W tych biednych, lichych sukniach, w tej niezgrabnej pozycyi handlarz leżał, jak mała garstka wiórów. Markheim bał się go zobaczyć, i patrz! to nie było nic! A jednak, gdy tak patrzał, ten kłębek starych sukni i ta kałuża krwi poczęły przemawiać wymownymi głosami. Tu musi ono leżeć, nie było nikogo, ktoby wprawił w ruch przemyślne sprężyny i pokierował cudem obrotu; tu musi leżeć, póki nie zostanie znalezione. Znalezione? a wtedy? Wtedy to martwe ciało podniesie krzyk, co rozgrzmi po nad całą Anglią i napełni świat echem pogoni. Tak, martwy, czy żywy, był to zawsze wróg. »Czas stał się nim, gdy duch uleciał«, pomyślał i pierwsze słowo uderzyło go. Czas, teraz, gdy czyn został spełniony, czas, który zamknął się dla ofiary, stał się groźnym i naglącym dla mordercy.
Myśl ta snuła się jeszcze w jego umyśle, gdy najpierw jeden, a potem drugi, z wielką rozmaitością w takcie i dźwięku, jeden donośny i nizki, jak dzwon katedralnej sygnaturki, drugi wybrzęczający w trylowych nutach preludyum jakiegoś walca, zegary zaczęły bić godzinę trzecią po południu.
Nagły rozgwar tylu rozlicznych języków w tym niemym pokoju przeraził go. Wziął świecę do ręki i począł się przechadzać tu i tam, oblegany przez ruchome cienie i wstrząsany do głębi duszy przelatującemi myślami.
W wielu kosztownych źwierciadłach, z których jedne były miejscowej roboty, inne pochodziły z Wenecyi lub Amsterdamu, widział twarz swą powtarzającą się i powtarzającą bez końca, jakby w całej armii szpiegów. Jego własne oczy spotykały i łapały go, a odgłos jego własnych kroków, jakkolwiek stąpały lekko i cicho, drażnił otaczającą ciszę. I wciąż, podczas gdy napełniał kieszenie, umysł jego wyrzucał mu z nieubłaganą, chorobliwą uporczywością tysiączne błędy w wykonaniu zamysłu. Powinien był wybrać spokojniejszą godzinę; powinien był obmyśleć swe alibi; nie powinien był używać noża; powinien był być przezorniejszym i tylko związać i zakneblować handlarza a nie zabijać go; powinien był być śmielszym i zabić także służącą; powinien był zrobić wszystko inaczej. Dojmujący żal, nużąca, nieustanna praca myśli, by zmienić to, co się nie dawało zmienić, obmyślać na nowo to, co było już daremne, być budowniczym nieodwołalnej przeszłości! Podczas tego i po za tą całą czynnością myśli, źwierzęcy strach, niby drapanie szczurów w opuszczonym strychu, napełniał dalsze ubikacye jego mózgu głośną wrzawą: to ręka konstabla spada ciężko na jego ramiona, i nerwy jego rzucą się gwałtownie, jak ryba na haku, to znów widział w galopującej defiladzie: doki, więzienie, szubienicę i czarną trumnę.
Strach, wizya ludzi na ulicy obsiadła jego umysł, jak oblegająca armia.
— Niepodobna — myślał — aby głuche echo walki nie przeniknęło do ich uszu i nie wznieciło podejrzeń. A teraz, we wszystkich sąsiednich domach — zgadywał to — siedzą nieruchomo, z wytężonem uchem, ludzie osamotnieni, skazani na spędzanie świąt Bożego Narodzenia w samotnem rozpamiętywaniu wspomnień przeszłości, wyrwani gwałtownie ze swych tkliwych medytacyi; szczęśliwe koła rodzinne, zdjęte nagłem milczeniem w około świątecznego stołu, matka rodziny ze wzniesionym palcem; każdy stopień, wiek i nastrój, wszyscy oni, przy swoich własnych ogniskach domowych, modlą się, nasłuchują i kręcą sznur, na którym on ma kiedyś zawisnąć.
Chwilami zdawało mu się, że nie umie poruszać się dość cicho. Brzęk wysokich puharów czeskich rozlegał się głośno, jak echo dzwonu, i strwożony hałasem tykania chciał już zatrzymać wszystkie zegary. A potem znowu, z nagłym zwrotem w obawach, sama cisza miejsca wydawała mu się źródłem niebezpieczeństw, czemś, co mogło zadziwić i zmrozić przerażeniem przechodnia. Wówczas starał się stąpać śmielej, poruszać hałaśliwiej pomiędzy sprzętami nagromadzonymi w sklepie i naśladował ze sztuczną brawurą ruchy człowieka krzątającego się swobodnie w swoim domu.
Ale był obecnie tak zmordowany różnorodnemi obawami, że gdy jedna część jego umysłu pozostawała czujną i bystrą, druga chwiała się zawrotnie nad brzegiem szaleństwa. Jedno zwłaszcza przywidzenie zapanowało niepodzielnie nad jego świadomością. Sąsiad, nasłuchujący z pobladłą twarzą u okna; przechodzień, zatrzymujący się nagle, tknięty strasznem podejrzeniem, ci mogli w najgorszym razie domyślać się tylko, nie mogli wiedzieć. Przez kamienne mury i zamknięte okiennice jedne dźwięki mogły się przedrzeć. Ale tu w domu, czy był sam? Wiedział, że był. Podpatrzył służącą, gdy wychodziła na miłosną schadzkę w swej najpiękniejszej sukni odświętnej, tak lichej, a »swobodna na cały dzień« można było czytać w każdej wstążeczce i uśmiechu. Tak, był sam, ma się rozumieć, a jednak z górnego piętra pustego domu po nad sobą słyszał niezawodnie szelest delikatnego stąpania, posiadał niemylną świadomość, niewytłómaczone poczucie czyjejś obecności. Tak, zapewne, wyobraźnia jego poszukiwała jej w każdym pokoju i kącie domu. Raz była to jakaś rzecz bez oblicza, a jednak mająca oczy do patrzenia; to znów jego własny cień, lub nareszcie widział postać martwego handlarza, ożywionego powtórnie siłą czarów i nienawiści.
Chwilami, z ciężkim wysiłkiem, spozierał ku otwartym drzwiom, które zdawały się wciąż odpychać jego oczy. Dom był wysoki, skośne okienka u góry, małe i brudne, dzień oślepiony mgłą; światło, przesączające się na dół, do pokoi parterowych, niezmiernie blade, oświetlało niewyraźnie wejście do sklepu. A jednak... czyż w tym skrawku wątpliwej jasności nie zwieszał się chwiejny cień?
Nagle, jakiś jowialny gentleman, przechodzący ulicą, począł bić laską o drzwi sklepu, towarzysząc uderzeniom krzykiem i szyderstwami, w których powtarzało się ciągle nazwisko handlarza. Markheim, zlodowaciały z przerażenia, spojrzał na zmarłego. Ale nic! leżał spokojny i cichy, odszedł daleko, gdzie nie dosięgało echo tych uderzeń i krzyków, spoczął u jeziora wiecznego milczenia.
A to imię, które baczność handlarza umiałaby niegdyś pochwycić po przez wycie burzy, stało się czczym dźwiękiem. Niebawem też jowialny gentleman znużył się daremnem dobijaniem i odszedł.
Było to jawne ostrzeżenie, by kończyć pośpiesznie to, co pozostawało do zrobienia, wydobyć się z tego oskarżającego sąsiedztwa, zanurzyć, jak w kąpiel, w tłum londyński i dosięgnąć, po drugiej stronie dnia, tego portu bezpieczeństwa i pozornej niewinności, swego łóżka.
Jeden gość już przyszedł, każdej chwili mógł zjawić się drugi, bardziej uparty. Dokonać czynu i nie zżąć jego owoców, byłoby zbyt nikczemnem fiasko. Pieniądze, to był teraz cel Markheima, a środkiem po temu... klucze.
Spojrzał przez ramię na otwarte drzwi, gdzie zwieszony cień wciąż chwiał się i drżał, i nie wyczuwając świadomie najlżejszej duchowej odrazy, tylko z mimowolnem drgnięciem fizycznego wstrętu, przysunął bliżej ciało ofiary. Wygląd ludzki znikł zupełnie. Jak odzież, na wpół wypchana otrębami, leżały rozrzucone członki, zgięty we dwoje kadłub, na podłodze, a wszakże przedmiot ów odstraszał go. Lękał się, że jakkolwiek tak szary i niepozorny dla oka, będzie miał więcej znaczenia dla dotyku. Ujął ciało za ramiona i odwrócił na wznak. Było dziwnie lekkie i gibkie, a członki, jak gdyby przełamane, opadały w najdziwaczniejszych skrętach. Twarz pozbawiona wszelkiego wyrazu, blada, jak z wosku, jedna ze skroni oblepiona odrażająco krwią. Był to dla Markheima jedyny niemiły szczegół. Przeniósł go w tejże chwili myślą daleko w przeszłość, do pewnego jarmarcznego dnia w małej wiosce rybackiej.
Szary dzień, świszczący wiatr, gęsty tłum na ulicy, ryk kotłów, łoskot bębnów, nosowy głos jakiegoś śpiewaka ballad i mały chłopczyk, błąkający się tam i sam, ruszający głową w tłumie, zawieszony pomiędzy obawą a ciekawością, aż wyszedłszy na główny plac zabawy, spostrzegł budę i wielki transparent, z ohydnemi bohomazami, o jaskrawych, świecących barwach: Browurigg ze swoją uczennicą; Manning’owie z zamordowanym przez siebie gościem. Weare w śmiertelnym uścisku Thurtella i jeszcze z dziesiątek słynnych zbrodni. Wszystko przedstawiało mu się tak jasno, niby wizya. On sam stawał się znowu tym małym chłopcem, spoglądał ponownie i z tem samem uczuciem fizycznego obrzydzenia na te szkaradne malowidła, wciąż jeszcze ogłuszał go wrzask bębnów. Parę taktów muzyki owego dnia przyszło mu na pamięć i wtedy, poraz pierwszy zdjęła go nagła omdlałość, porywy nudności, raptowna słabość w stawach, którą musi natychmiast opanować i pokonać.
Uważał, że rozsądniej jest zajrzeć w twarz tym dręczącym rozmyślaniom, aniżeli unikać ich; spojrzał więc tem zuchwalej w martwe oblicze, zniewalając umysł do zgłębienia istoty i całego ogromu popełnionej zbrodni. Tak niedawno twarz ta mieniła się każdem nowem uczuciem, blade usta przemawiały, to ciało pałało tchnieniem rządzących niem energij; a teraz, i za jego sprawą, cała ta maszynerya życia została wstrzymaną, jak zegarmistrz podniesieniem palca wstrzymuje bieg zegaru. Tak rozumował daremnie, nie umiał wznieść się do świadomości wyższej skruchy. To serce, co drżało przed malowanem wyobrażeniem zbrodni, patrzało na jej rzeczywistość nieporuszone. Co najwyżej czuł słabą iskierkę politowania dla kogoś, kto był obdarzony daremnie wszystkiemi zdolnościami, które mogą uczynić ze świata zaczarowany ogród rozkoszy, lecz kto nigdy nie żył, a teraz oto umarł. Ale pokuty i żalu... ani drgnięcia.
Potem, otrzasając się przytomnie z tych rozmyślań, znalazł klucze i postąpił ku otwartym drzwiom sklepu. Na dworze zaczął kropić rzęsisty deszcz i szmer ulewy, uderzającej po dachu spędził ciszę. Jak w stalaktytowej grocie, pokoje domu rozbrzmiewały nieustannem echem, napełniającem słuch i zlewającem się z tykaniem zegarów. I gdy tak Markheim zbliżał się do drzwi, zdawało mu się, że słyszy w odpowiedzi na swe własne ostrożne stąpanie, kroki czyjejś innej stopy, wstępującej po schodach. Cień kołysał się wciąż, luźnie, na progu.
Markheim rzucił cetnarowy ciężar postanowienia na swe muskuły i pchnął drzwi. Blade, mgliste światło dzienne ścieliło się posępnie po nagiej podłodze i schodach, ześlizgując po świetnych zbrojach, stojących rzędem, z halabardami w ręku, u wejścia, i po ciemnych inkrustacyach i oprawnych w cenne ramy obrazach, rozwieszonych wzdłuż żółtawych obić ścian. Bębnienie deszczu rozlegało się tak głośno po całym domu, że ucho Markheima zaczęło rozróżniać w niem liczne i odmienne dźwięki. Stąpania i westchnienia, miarowy krok pułków, maszerujących w oddali, brzęk monety na kontoarze i skrzyp drzwi, rozwierających się ukradkiem na oścież, zdawały zlewać się z szelestem kropli deszczowych, ociekających na kopułę dachu, i szumem wody, pędzącej w rynnach.
Uczucie, że nie był sam, wzmogło się w nim do granic obłędu. Ze wszech stron goniły go i osaczały jakieś postacie. Słyszał, jak poruszają się w górnych pokojach; słyszał jak w sklepie martwy człowiek podnosi się zwolna z ziemi. A gdy z niezmiernym wysiłkiem zaczął wstępować po schodach, czyjeś nogi umykały cicho przed nim, czyjeś inne goniły za nim ukradkiem.
— Gdyby chociaż być głuchym — pomyślał — jak spokojnie władałby swą duszą. — I po chwili nasłuchując z niemdlejącą ani na sekundę uwagą, błogosławił sam siebie za ten niezmordowany zmysł, który trzymał przednie straże i jak wierny szyldwach czuwał nad jego życiem. Głowa Markheima obracała się nieustannie na szyi; oczy, zdające się wychodzić z orbitów, biegały niespokojnie w około i wpół chwytały zewsząd niby tył czegoś bezimiennego, co wnet znikało. Dwadzieścia cztery stopni, prowadzących na pierwsze piętro, były dlań dwudziestoczterema agoniami.
Na tem pierwszem piętrze drzwi stały szeroko otworem, troje ich, jak trzy zasadzki, szarpiąc mu nerwy, niby paszcze dział. Nigdy już, czuł, niezdoła się dostatecznie oszańcować i uniedostępnić przed śledzącym wzrokiem ludzi. Pragnąłby już znależć się w domu, zamkniętym wokoło ścianami, zagrzebanym w pościeli, i niewidzialnym dla nikogo, oprócz Boga. Lecz na tę ostatnią myśl zdziwił się trochę, przypominając sobie opowieści o innych mordercach i obawie, jaką żywili, jak mówiono, przed niebieskimi mścicielami. Wcale tak nie było, przynajmniej z nim. Bał się praw natury, aby w swej niewzruszonej i niezmiennej procedurze nie przechowały jakiego potępiającego dowodu jego zbrodni. Bał się dziesięć razy silniej, z niewolniczym, przesądnym strachem, jakiej luki w ciągłości doświadczenia ludzkiego, jakiegoś samowolnego bezprawia ze strony natury. Grał grę hazardowną, opartą na prawidłach, wyciągającą następstwa z danej przyczyny. Cóż? jeżeli natura, podobnie jak pokonany despota wywróci szachownicę, strzaska kolejność ich szeregu? To samo zdarzyło się Napoleonowi (tak mówią pisarze), gdy zima odmieniła porę swego pojawienia. To samo może spotkać Markheima: Grube ściany mogą wyprzejrzyścieć i wyjawić jego czynności, jak czynności pszczół w ulu szklanym; krzepkie belki podłogi mogą rozstąpić się pod jego nogami, jak ruchome piaski i zatrzymać go w swej uwięzi. Ba! mogły zdarzyć się bardziej poważne wypadki i zgnębić go nieodwołalnie. Gdyby, naprzykład, dom się zawalił i uwięził go obok zwłok jego ofiary, albo gdyby pożar wybuchł w domu sąsiednim i strażacy okrążyli go znienacka ze wszech stron. Takich trafów obawiał się i w pewnem znaczeniu można je nazwać rękami Boga, dosięgającemi zbrodni. Ale co się tyczy Boga samego, Markheim czuł się najzupełniej spokojnym. Czyn jego był niewątpliwie wyjątkowy i takiemiż usprawiedliwiające go okoliczności, które Bóg znał. U Niego też, a nie pomiędzy ludźmi, pewien był sprawiedliwości.
Skoro dostał się bezpiecznie do pokoju bawialnego i zamknął drzwi za sobą, uczuł pewną ulgę. Pokój był zupełnie zrujnowany, bez obić, zarzucony bezładnie pakami i opylonemi meblami: wielkie źwierciadła, sięgające posadzki, w których spostrzegał samego siebie pod różnymi kątami, niby aktora na scenie; mnogie obrazy w ramach i bez ram, odwrócone twarzą do ściany; piękny bufet Sherotański, mozaikowa szafka, obszerne łóżko, zawieszone kotarami. Okna otwierały się aż do ziemi, ale wielce szczęśliwym trafem niższa część okiennic była zamknięta, co skrywało go przed sąsiadami. Tu, zatem, przysunął Markheim jedną z pak do biurka, i począł dobierać klucze. Była to długa robota, gdyż kluczy było wiele, przytem żmudna i męcząca: biurko mogło bądź co bądź, nie zawierać nic, a czas leciał. Ale drobiazgowość tego zajęcia otrzeźwiała go. Jednym kątem oka widział drzwi, spoglądał nawet na nie chwilami wprost, jak oblężony komendant, gdy sprawdza stan swych obronnych oszańcowań. W istocie jednak był spokojnym. Deszcz padający na ulicy, szeleścił mile i naturalnie. W tej chwili, po drugiej stronie, ozwały się dźwięki fortepianu muzyką hymnu, a głosy mnogich dzieci podchwyciły melodyę i słowa. Jak wzniosłą, jak pocieszającą była ta melodya. Jak świeżo brzmiały młodociane głosy. Markheim słuchał i uśmiechał się, wybierając klucze, a w myśli jego przesuwały się wspomnienia i obrazy: Dzieci, idące do kościoła i głos organu; dzieci w polu, kąpiące się nad brzegiem strumienia, przechadzające po kolczastem ściernisku; rozwiane latawce po wietrznem i sfalowanem obłokami niebie. A potem, ze zmianą kadencyi hymnu, powrót do kościoła i omdlewająca senność letnich niedzieli, i wysoki dźwięczny głos pastora (uśmiechnął się lekko na to przypomnienie) i malowane groby Jakobitów i zawiły nadpis Dziesięciorga Przykazań na kazalnicy.
Wtem, gdy tak siedział równocześnie zajęty i nieobecny, porwał się nagle na nogi. Oblał go mróz i płomień, gorąca fala krwi trysnęła mu do głowy, i stał, jak przykuty, dygocąc całem ciałem. Krok jakiś wstępował po schodach, powolny i pewny, a za chwilę czyjaś ręka spoczęła na klamce, zamek szczęknął i drzwi się otwarły. Lęk chwycił Markheima, jak w kleszcze. Czego oczekiwać, nie wiedział. Czy umarły wstał, czy byli to urzędowi wykonawcy ludzkiej sprawiedliwości, czy jaki przypadkowy świadek wpadał ślepo, by go wydać szubienicy? Ale gdy w otworze pojawiła się twarz, rozejrzała po pokoju, popatrzyła nań i kiwnęła mu z uśmiechem, jakby na znak przyjacielskiego poznania, a potem znikła i drzwi zamknęły się za nią, strach jego wybuchnął, wymykając się kontroli świadomości, chrapliwym krzykiem.
Na ten dźwięk gość wrócił natychmiast.
— Wołałeś mię? — zapytał uprzejmie, i mówiąc to, wszedł do pokoju i zamknął za sobą drzwi.
Markheim stał i patrzał nań wielkiemi oczyma. Może jaka błonka przesłaniała mu wzrok, ale zarysy postaci przybysza zdawały się mienić i chwiać, jak figury bałwanków w migotliwym blasku świecy, palącej się w sklepie. Chwilami jednak zdawało mu się, że zna go, a chwilami myślał nawet, że ma on pewne podobieństwo z nim samym, lecz wciąż, jak głaz żyjącego strachu, spoczywało w głębi łona jego utajone przekonanie, że istota ta nie była ani z ziemi, ani z Boga.
A przecie twór ów miał dziwnie pospolity wygląd, gdy tak stał, patrząc na Markheima z uśmiechem, a gdy dodał: — Szukasz pieniędzy, jak widzę — powiedział to tonem zwykłej, powszedniej uprzejmości.
Markheim nie odpowiedział.
— Powinienem cię ostrzedz — mówił dalej tamten — że służąca rozstała się ze swoim kochankiem wcześniej, niż zazwyczaj i wkrótce będzie tutaj. Jeżeli pan Markheim znalezionym zostanie w tym domu, nie potrzebuję opisywać mu, jakie stąd wyniknąć mogą następstwa.
— Znasz mię! — krzyknął morderca.
Gość się uśmiechnął: — od dawna już jesteś moim ulubieńcem — rzekł — i długo cię obserwowałem, a często starałem się pomagać ci.
— Kim jesteś? — krzyczał Markheim — djabłem.
— Czemkolwiekbym był — odparł tamten — nie może to się tyczyć usługi, jaką chcę ci oddać.
— Może! — zawołał Markheim — powinno! Zawdzięczać pomoc tobie! Nie, nigdy, nie tobie! Nie znasz mię jeszcze, dzięki Bogu, nie znasz mię!
— Znam cię — odparł gość z odcieniem pewnej surowości, a raczej powagi. — Znam cię do dna duszy.
— Znasz mię! — zawołał Markheim. — Kto może mię znać?! Moje życie jest nieustanną parodyą i spotwarzaniem siebie samego. Żyłem tylko, aby okłamywać moją własną istotę. Wszyscy ludzie czynią to samo. Wszyscy ludzie lepsi są, niż to przebranie, które ich obrasta i dusi. Widzisz, jak każdy porywanym jest przez życie, niby ktoś, schwytany przez bandytów i skneblowany własnym płaszczem. Gdyby mogli mieć zupełną władzę nad sobą, gdybyś mógł zobaczyć ich twarze, wydaliby ci się zupełnie inni, jaśnieliby, jak bohaterzy, lub święci! Jestem gorszy od wielu innych; sumienie moje jest więcej obciążone; moje usprawiedliwienie wiadomem jest mnie i Bogu, ale, gdybym miał czas, mógłbym się odkryć.
— Przedemną? — zapytał przybysz.
— Przed tobą przedewszystkiem — odparł morderca. — Przypuszczałem, że jesteś intelligentnym. Myślałem, że jeżeli istniejesz, będziesz umiał czytać w sercach. A jednak chciałeś sądzić mię po moich czynach! Pomyśl o tem, moje czyny! Urodziłem się i żyłem w kraju olbrzymów: olbrzymi wlekli mię za dłonie, odkąd wyszedłem z łona matki: olbrzymi okoliczności. A ty chciałeś sądzić mię po moich czynach! Ale czyż nie możesz zajrzeć wewnątrz? Czy nie możesz zrozumieć, że zło samo przez się jest mi nienawistne? Czy nie możesz dojrzeć wewnątrz mnie pisma mego sumienia, nigdy niezatarte żadną samowolną sofisteryą, jakkolwiek często lekceważone? Czy nie możesz przeniknąć mię, jako istotę, pewnie tak pospolitą, jak ludzkość sama, jako grzesznika wbrew woli?
— Wszystko to wyrażone jest z wielką siłą uczucia — brzmiała odpowiedź. — Ale nic mnie to nie obchodzi. Te punkty kwestyi nie leżą w moim zakresie. Obojętnem mi jest, jaka przemożna siła cię unosi, byle cię niosła w odpowiednim kierunku. Ale czas leci. Służąca opaźnia się, przyglądając twarzom tłumu i wystawom sklepowym, mimo to jednak wciąż się zbliża. A pamiętaj, jest to tak, jak gdyby uosobiona szubienica kroczyła ku tobie przez świąteczne ulice w dniu Bożego Narodzenia. Czy mam pomódz ci, ja, co wiem wszystko? Czy mam ci powiedzieć, gdzie znajdziesz pieniądze
— Za jaką cenę? — zapytał Markheim.
— Ofiaruję ci tę usługę, jako podarunek gwiazdkowy — odrzucił tamten.
Markheim uśmiechnął się mimo woli z odcieniem gorzkiego tryumfu.
— Nie — powiedział — nie chcę nic przyjąć z twych rąk; gdybym umierał z pragnienia i twoja dłoń przybliżyła mi dzbanek do ust, znalazłbym odwagę, aby go odtrącić. Może to przesąd, ale nie chcę uczynić nic, coby mię wydało w moc Złego.
— Nie mam nic przeciwko skrusze na łożu śmierci — zauważył przybysz.
— Ponieważ nie wierzysz w jej skuteczność! — zawołał Markheim.
— Nie mówię tego — odparł tamten — ale patrzę na te rzeczy z innego punktu widzenia i gdy życie się kończy, interes mój upada. Człowiek żył, aby mi służyć: szerzyć smutek i nienawiść pod płaszczem religii, lub siać kąkol w pole pszenicy, jak ty to czynisz w chwili słabej uległości żądzy. Teraz, gdy jest już tak blizkim wyzwolenia, może mi oddać jedną jeszcze, ostatnią przysługę: żałować, umrzeć z uśmiechem i tym sposobem zbudować w ufności i nadziei bojaźliwszych z pomiędzy moich uczni, którzy go przeżyli. Nie jestem tak srogi pan. Spróbuj. Doświadcz mię. Przyjmij moją pomoc. Używaj życia, jak to czyniłeś dotąd, używaj go swobodnie, rozwal się z łokciami przy biesiadnym stole, a gdy noc zapadnie i kurtyna zacznie się podnosić, powiadam ci, dla większej twej pociechy, że nawet łatwo przyjdzie ci wyrównać spór z sumieniem i zawrzeć poniżający pokój z Panem Bogiem. Właśnie co przychodzę od takiego łoża śmierci: pokój pełen był najszczerzej skruszonych żałobników, przysłuchujących się w skupieniu słowom umierającego męża i gdy spojrzałem w tę twarz, wystawioną jako oścień przeciwko miłosierdziu, ujrzałem ją uśmiechającą się nadzieją.
— I czyż bierzesz mię za taką istotę? — spytał Markheim. — Czy myślisz, że nie żywię żadnych szlachetniejszych pożądań, tylko grzeszyć i grzeszyć i w końcu wpełznąć do nieba? Serce moje oburza się na tę myśl. Taką więc jest twoja znajomość rodzaju ludzkiego? Czy też dlatego, że zastajesz mię z okrwawionemi rękoma, posądzasz mnie o taką podłość? i czyliż ta zbrodnia morderstwa jest w rzeczy samej tak bezbożną, by wysuszyć do dna wszystkie źródła dobra?
— Morderstwo nie stanowi dla mnie specyalnej kategoryi — odpowiedział tamten. — Wszystkie grzechy są morderstwem; podobnie jak życie jest walką. Patrzę na waszą rasę, jak na ginących z głodu marynarzy na tratwie, wydzierających skórki z rąk głodu i pożerających się wzajemnie. Śledzę grzechy po za chwilę ich spełnienia. Znajduję we wszystkich, że ostatnią ich konsekwencyą jest śmierć, i w moich oczach piękna dziewczyna, ujadająca się z matką w kwestyi jakiego balu, ocieka nie mniej widocznie ludzką krwią, co podobny tobie morderca. Czy mówię, że śledzę tylko grzechy? Śledzę cnoty również: jedne i drugie nie różnią się ani o włos pomiędzy sobą, są zarówno sierpami żnącego anioła śmierci. Zło, dla którego żyję, zawiera się nie w czynie, lecz w osobie. Zły czlowiek jest mi drogim, nie zły czyn, którego owoce, jeślibyśmy mogli prześledzić je po przez spadającą kaskadę wieków, okazałyby się może bardziej błogosławione, aniżeli wyniki najrzadszych cnót. I nie dlatego, że zabiłeś handlarza, ale dlatego, że jesteś Markheimem, chcę ułatwić ci ucieczkę.
— Otworzę ci moje serce — rzekł Markheim. — Ta zbrodnia, przy której mię zastałeś, jest moją ostatnią. Po drodze ku niej nauczyłem się wiele. Ona sama jest nauką, przypadkową nauką. Aż do tej chwili popychany bywałem z wewnętrznym buntem ku temu, czego nie chciałem. Byłem zaprzedanym niewolnikiem nędzy, popychanym i smaganym. Są krzepkie cnoty, co umieją ostąć się wpośród tych pokus. Moja nie. Paliła mię żądza rozkoszy. Ale dzisiaj, i właśnie z tego czynu, osiągam jedno i drugie: przestrogę i bogactwa, moc i świeżą wolę: być odtąd samym sobą. Staję się na każdem polu swobodnym aktorem w świecie. Widzę, jak się cały przemieniam: te ręce stają się rozdawcami dobra, to serce osiąga spokój. Coś tchnie na mnie z dawno minionych dni, coś z marzeń, które śniłem wieczorami świątecznemi przy dźwiękach organów kościelnych, coś z przeczuć, mglących się w mej duszy, gdy wylewałem łzy nad kartami wzniosłych ksiąg, lub, gdy niewinnem dzieckiem rozmawiałem z moją matką. Tam leży moje życie: błąkałem się przez lat niewiele, ale oto... widzę poraz wtóry gród mego przeznaczenia.
— Użyjesz tych pieniędzy na giełdzie? — wtrącił przybysz. — Jeżeli się nie mylę, straciłeś już tam kilka tysięcy?
— Ach! — rzekł Markheim — ale tym razem mam pewną kombinacyę.
— Tym razem stracisz tak samo — odpowiedział gość spokojnie.
— Ach! ale zatrzymam połowę — zawołał Markheim.
— Którą także stracisz — odparł tamten.
Pot wystąpił na czoło Markheima.
— Dobrze, cóż stąd?! — zawołał. — Niech stracę, niech pogrążę się znowu w nędzy, czyliż zawsze jedna część mej istoty, i to gorsza, przemagać będzie lepszą?! Zło i dobro ścierają się z mocą we mnie, ciągnąc mię w obie strony. Nie kocham jednej tylko rzeczy, kocham wszystko. Mogę pojąć wielkie czyny: samopoświęcenia, zaparcia, męczeństwa; i chociaż upadłem aż do tak nikczemnej zbrodni, jak morderstwo, litość nie jest obcą mym uczuciom. Lituję się nad ubogimi: Kto lepiej odemnie zna ich dolegliwości? Lituję się i pomagam im; cenię miłość, lubię uczciwy śmiech; nie ma ani jednej prawdziwej i dobrej rzeczy na ziemi, którejbym nie kochał z całego serca. I czyż tylko moje wady mają kierować mem życiem, a moje cnoty spoczywać bezczynnie, jak bierne rupiecie ducha? Nie, dobro także jest motorem czynów.
Ale przybysz podniósł palce do góry.
— W ciągu trzydziestu sześciu lat, odkąd przebywasz na świecie — rzekł — po przez różne koleje losów i zmiany twych stanów duchowych, śledziłem cię pilnie i widziałem, żeś zawsze coraz niżej upadał. Piętnaście lat temu byłbyś zadrżał na myśl kradzieży. Przed trzema laty pobladłbyś na samo wspomnienie morderstwa. Czy istnieje zbrodnia, okrucieństwo, albo podłość, przed którąbyś się jeszcze wzdragał? Od dziś za lat pięć przyłapię cię na jej gorącym uczynku. Niżej i niżej, to twoja droga, i nic cię nie zatrzyma, chyba śmierć.
— To prawda — rzekł Markheim zachrypłym głosem. — Do pewnego stopnia współdziałałem ze złem. Ale tak się dzieje ze wszystkimi: nawet święci, przez samą praktykę życiową, stają się mniej skrupulatni i dostosowują do tonu swego otoczenia.
— Zadam ci jedno proste pytanie — powiedział gość — i zależnie od tego, co mi odpowiesz, wystawię ci twój moralny horoskop. Stałeś się w wielu rzeczach daleko swobodniejszym. Może być, że masz słuszność, a w każdym razie bywa tak samo ze wszystkimi ludźmi. Ale po za tem, czy w jakiejkolwiek jednej, choćby najdrobniejszej błahostce, postępowanie twoje wydaje ci się bardziej nagannem, czy też we wszystkiem popuszczasz sobie coraz luźniej cugli?
— W jakiejkolwiek? — powtórzył Markheim z bolesnym namysłem. — Nie — dodał z rozpaczą — w żadnej. Opuściłem się we wszystkiem.
— A więc — rzekł przybysz — poprzestań na tem, czem jesteś, bo nigdy się nie zmienisz, a słowa twojej roli na tej scenie życia są nieodwołalnie wypisane ku dołowi.
Markheim milczał przez długą chwilę, wreszcie przybysz pierwszy przerwał milczenie:
— Wobec tego — rzekł — czy mam ci pokazać pieniądze?
— A łaska? — zawołał Markheim.
— Czy nie próbowałeś jej także? — odrzucił tamten. — Czyż nie widziałem cię parę lat temu na platformie mityngu odkupienia i czy twój głos nie brzmiał najdonośniej w hymnie?
— Prawda — rzekł Markheim — i widzę jasno, co mi pozostaje uczynić. Dziękuję ci za tę naukę z całej duszy; otworzyłeś mi oczy i nareszcie zaczynam się widzieć takim, jakim jestem.
W tej chwili rozległ się w domu ostry przenikliwy dźwięk dzwonka u drzwi wchodowych, i jak gdyby to był umówiony sygnał, na który oczekiwał, gość zmienił natychmiast swe postępowanie.
— Dziewczyna! — zawołał — powróciła, jak cię ostrzegałem, i masz teraz przed sobą jeszcze jedno trudne przejście. Musisz jej powiedzieć, że jej pan jest chory, musisz ją wpuścić ze spokojną, ale poważną twarzą. Tylko bez uśmiechów i przesady, a ręczę ci za powodzenie. Gdy raz dziewczyna wejdzie i zamkną się za nią drzwi, ta sama zręczność, która oswobodziła cię od handlarza, wybawi cię i z tej ostatniej zasadzki, jaka staje na twej drodze. A potem masz cały wieczór, całą noc, jeśli trzeba, aby złupić skarby domu i zabezpieczyć pewną ucieczkę. Oto pomoc przychodzi ku tobie pod maską niebezpieczeństwa. Powstań! — zawołał — powstań, przyjacielu! Życie twoje wisi drżące na szali. Powstań! i do czynu!
Markheim spojrzał poważnie na swego doradcę:
— Jeżeli skazany jestem, by wciąż źle czynić — rzekł — pozostają mi jeszcze jedne drzwi otwarte na swobodę: mogę zaprzestać czynu. Jeżeli moje życie jest złą rzeczą, mogę je zgnieść. Jakkolwiek jestem, jak słusznie powiadasz, na łasce każdej, najsłabszej pokusy, mogę wszakże, jednym stanowczym ruchem, stanąć tam, gdzie mię żadna nie dosięgnie. Moja miłość dobra skazaną jest na bezpłodność, może, i niech tak będzie! Ale posiadam zawsze moją nienawiść zła, i ku twemu gniewnemu rozczarowaniu, potrafię zaczerpnąć w niej i siłę i męztwo.
Rysy przybysza zaczęły ulegać cudownej i czarującej przemianie: rozbłysnęły i złagodniały tkliwym tryumfem, ale w samem rozbłyśnięciu bladły i zacierały się.
Markheim wszakże nie czekał, by śledzić i rozumieć to przeistoczenie. Otworzył drzwi i zaczął zstępować po schodach, bardzo zwolna, w zamyśleniu. Jego przeszłość szła cicho przed nim. Widział ją taką, jaką była: potworną i niespokojną, jak sen, awanturniczą i bezmyślną, jak przypadkowe mężobójstwo. Życie, jakiem je teraz oglądał, nie kusiło go więcej, ale na przeciwnym brzegu upatrywał cichą przystań dla swej łodzi. Zatrzymał się w przejściu i zaglądnął do sklepu, gdzie świeca paliła się wciąż przy martwych zwłokach. Panowała dziwna cisza. Wspomnienia o handlarzu wirowały mu w myśli, gdy tak stał patrząc. Wtem poraz drugi silnie szarpnięty dzwonek rozbrzmiał niecierpliwem wołaniem.
Markheim spotkał dziewczynę na progu z czemś w rodzaju uśmiechu.
— Idź po policyę — rzekł — zabiłem twego pana.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.