Masław/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Masław
Tom II
Podtytuł Powieść z XI wieku
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron



I.



Następnych dni w dolinie się nic jeszcze nie zmieniło — nie przybywały siły nowe, te które nadciągnęły, nie ważyły się bliżéj horodyszcza przystąpić; wewnątrz ciągle się pilno około obrony krzątano. Stary Belina z wałów prawie nie schodził, lub po podwórcach się przechadzał, albo do ostrokołów zaglądał, na oku ciągle mając ludzi, surowszy dla nich, niż kiedy, sam téż nie spoczywając prawie. Gdy go głód znużył, szedł wołać, aby mu garnek podano, i tą samą strawą, która dla wszystkich służyła, posilał się stojąc, nawet za stół nie siadłszy.
Widok téż tego starca i przykład jego, zmuszał drugich, by na małém przestawali, szemrać nikt nie śmiał.
Okopy od strony rzeczki i moczarów stały już podsypane, nowym opatrzone ostrokołem, kłody i kamienie na pomostach leżały gotowe ku obronie, a od czasu ucieczki jednego z pospólstwa, nad ludem w podwórcu czujność była wielka dniem i nocą.
Tymczasem gromady zebrane w dolinie leżały bezczynne, jakby tylko grozić i niepokoić chciały, do niczego się nie biorąc. Kilka szubienic postawili dla zabawki przeciw okopom, krzycząc i pokazując na gródek — to dla was! Na tém się cała ich robota skończyła. — Chodzili, śpiewali, jedli i pili — nocą palili ognie, dniem się puszczali na łowy.
Wszeborowi nie udało się namówić nikogo do wyjścia przebojem, sam on z bratem ani się mógł, ni chciał ważyć. — Spytkowa, któréj ten sposób ocalenia przekładał, brakło odwagi, słuchać o tém nawet nie chciała. — Drudzy się odwracali, gdy mówić poczynał, ramionami ruszając, w Doliwie téż krew do czasu ostygła, choć uparcie myśli się swéj trzymał i powtarzał, że siedzieć na olszowém horodyszczu, było to pewnéj śmierci czekać.
Znano Doliwów z tego, że ciągle potrzebowali coś nowego przedsiębrać, dawano im więc wygadać się z jedném, pokiby co innego nie wymyślili.
Całą zabawką tych, co stali w dolinie i tych, co na ostrokołach czuwali, było codziennie wzajemne ujadanie i łajanie. Przychodziła gromadka, stawała w boki się wziąwszy i wyzywała do téj utarczki, w któréj sobie przezwisk i obelg nie żałowano. — Pluto na siebie i pięści pokazywano, szubienicami grożono, na których już dwa psy wisiały, czasem kto niecierpliwszy puścił kamień lub strzałę, i noc dawała spoczynek.
Doliwom to życie w zamknięciu, jednostajne, przykrzyło się codzień bardziéj. W kilka dni zaczęli namawiać do wycieczki, ofiarując się prowadzić, ale i na to nie było zgody. Minęło już tak dni z dziesięć, a że się po kilka razy na dzień ścierali, u komina siedząc w wielkiéj izbie, to z jednym, to z drugim, w końcu się ze wszystkiemi niemal poróżniwszy, osamotnieni chodzili i posępni. — Spory to były niestraszne, nazajutrz zapominano o nich, rozpoczynano rozmowę na nowo, która się jak pierwsza, kłótnią kończyła. Gdy wieczór nadszedł, z nim chłód i ciemność, przywlekali się oba do cieplejszéj izby, siadali pospołu z drugiemi, słuchali milcząc zrazu, potém się któremu co gorzkiego wyrwało, ząb za ząb zaczęto się kłócić i swarzyć i — tak wieczór przechodził.
Raz tedy, pono jedenastego dnia, nie zważając na to, że stary Belina wszedłszy po cichu, stał z tyłu, Wszebor, gdy poczęto narzekać a boleć, że się tak oblężenie ciągnęło, a nie było mu widać końca, odezwał się kwaśno:
— Co za dziw! Siedziemy w dziurze jak trusie! Chłopy sobie z nas drwią, nie mają nas za nic. — Ba — i prawda! Dawnośmy byli powinni im pokazać, że jaką taką siłę mamy, a przecie się ich tak nie bojemy, żebyśmy nosa za drzwi wytknąć nie śmieli!
— A jak im nosa pokażesz, to ci go obetrą — rzekł Lasota.
— E! no! — krzyknął Wszebor — żebym tylko dziesięciu ochotników miał z takiém sercem, jakie w sobie czuję, nauczyłbym ja tę zgraję! Na ich szubienicach, obok psów, oniby mi wisieli!
Kaniowa, który po łosiowém stratowaniu znacznie się już był wylizał i do siebie przyszedł — zawołał:
— Na zadatek dziesięciu — ja z wami!
— I ja! — I ja! — poczęli wołać drudzy — a cóż?
— Ale — rozśmiał się Wszebor, który do Beliny starego ząb miał — wszystko to daremna ochota, bo nasz wódz a kneź nie pozwoli, woli żebyśmy tu pognili...
Wtém z tyłu go ktoś ogromną dłonią po ramieniu uderzył, a razem głos się rozległ po izbie.
— A no! Szczęść Boże! ja pozwalam! krwi szkoda, ale krew nie woda! kiedy się miłości waszéj tak zażądało koniecznie — Idźcie!!
Odwrócił się Wszebor, trochę zmięszany, poznawszy po głosie Belinę, który stał za nim.
— Gorącą krew macie — dokończył stary — nabiją wam guzów, to ostygnie... Idźcie, kiedy chcecie, a rozumnie.
— Pójdziemy! — zawołał, porywając się z ziemi Doliwa — jak Bóg miły, ja słowa dotrzymam! Nie mówiłem na wiatr, com rzekł, tom uczynić gotów, byle ci, co się ze mną ofiarowali, dotrzymali téż, a poszli ze mną.
Wszyscy ci, co się wprzód odezwali, poczęli wołać:
— Idziemy! idziemy! kiedy wola?
— Kiedy? — odparł śmiejąc się gorący Wszebor — a po co mamy odkładać? noc ciemna jak należy, z wierzchu nie ciecze, czerń się już pokładła spać przy ogniskach — Jakby to dziś gorzéj było niż jutro? — Chodźmy!
Belina z tyłu stojąc, patrzał i słuchał.
— Abyście nie myśleli, że Belinom serca braknie — zamruczał odwracając się — Tomko téż będzie z wami. — Ode drzwi głos się raźny, ochoczy dał słyszeć.
— Gotowym!
Wszeborowi aż krew zakipiała, rzucił się do drzwi, drudzy za nim, do szop, po konie. Ten i ów chwycił z kołka kaftan łuskami naszywany i szłyk nabijany żelazem. Poczęli pospiesznie przypasywać mieczyki, oszczepów szukać, radzić się czy tarcze brać, czy zaniechać, topory porzucić czy zabierać, bo już onego czasu topór coraz z użycia wychodzić poczynał. — Każdemu wolno było ubrać się i uzbroić jak zechce; czynił téż każdy po swéj myśli, kto więcéj ufał mieczowi i miecz przypasywał; komu zręczniéj było z siekierą i młotem, ten ją brał do boku.
Po dworcu rozeszła się błyskawicą wieść o wycieczce, ktoś ją zaniósł na wyżki, gdzie jeszcze dziewczęta z kądziołkami u ognia siedziały, tu się wszczął lament srogi i narzekania.
Belinowa nie bardzo syna puszczać chciała, lecz gdy mąż przykazał, wstrzymywać nie mogła. Zapłakała tylko po cichu nieboga i poszła łzy otrzeć do kąta. — Zdana zobaczywszy matkę we łzach, rozpłakała się téż, bo jéj o brata tylko chodziło, a może choć się nie przyznawała i o Mszczuja.
Mszczuj Doliwa wpadł był w oko ładnemu dziewczęciu. Stało się to tak jakoś niespodzianie, przypadkiem. Zbliżył się do niéj pochlebiając sobie, że przez nią do Kasi trafi. Zdana nań popatrzała, rozśmiała się; zagadała, zawiązała się dobra znajomość i już teraz spoglądali na siebie tak, jakby się z niéj co innego urodzić miało.
Co miał Mszczuj biedny robić? Kasia nań patrzeć nie chciała, a ta się ani wzroku, ani rozmowy, ani śmieszków z nim nie wzdrygała. — Trudno znowu próżnować, zwłaszcza w oblężonym grodzie.
Rozpłakała się i wystraszyła Kasia Spytkówna, tak że o mało z tajemnicą nie wydała się przed matką. Wybiegła nawet na pomost ze Zdaną, aby uzbrojonego Tomka zobaczyć. Zapomniała się nieboga i nierychło dopiéro, ochłonąwszy, do izby powróciła, cichaczem skradając się pod ścianami. Szczęściem, że Spytkowa, opowiadaniem o sobie mocno zajęta, nie postrzegła, co się z córką działo.
Na wyprawę niespodzianą, znalazło się z obu Doliwami, dwunastu ochotników, chłop w chłopa, młodzież sama, gorąca, krzepka, silna, uzbrojona mocno, gotowa choć na tysiące, lekceważącą zgraję, przeciw któréj ciągnęła jak na łowy...
Szli ze śmiechami i weselem w sercach.
U wrót była już wszelka gotowość, aby cicho spuściwszy zapory, odemknąć je i czaty sprawiać, gdyby ścigani wracać mieli. Sobek, który nigdy pono nie sypiał, przyszedł z radą skuteczną.
Konie od gromady, na noc spędzane były pod stóg nawiezionego siana, który stał od ognisk w dali. Bartnik ofiarował się podpaść do stada i z cicha je daléj odegnać, ażeby do pogoni pod ręką ich nie mieli. — Wydawało się to trudném i niebezpieczném, ale Sobek był już wypróbowany, że się nigdy nie ważył na to, czego dokazać nie mógł. Puszczono go więc przodem, wyśliznął się jak mysz, i zaczekano, ażby stojący na czatach dał znać, że konie się od stogu ruszyły.
Oczekiwanie to niecierpliwéj młodzieży trochę się długiém wydało; już narzekano na bartnika, gdy w końcu tentent biegnących koni słyszeć się dał na horodyszczu, wrota po cichu otworzono, po jednemu wysuwać się zaczęli ochotnicy, a spuściwszy z kopca i ścisnąwszy w gromadę, z krzykiem puścili się cwałem wprost na dogasające już ogniska.
Czat nawet około nich nie było, tak się czerń ubezpieczyła. Większa część jéj już spała, gdy Wszebor, który na przedzie stanął i prowadził, jak piorun spadł na obozowisko. Popłoch się stał niezmierny, począwszy od tego miejsca gdzie leżących zabijać poczęto, aż do dalszych i najdalszych ognisk...
Przebudzeni porywali się nieprzytomni, nie wiedząc, co się działo, a liczniejszego niż był, domyślając się nieprzyjaciela.
Otoczeni ciemnościami, słysząc krzyki i jęki, ogarnięci strachem, poczęli się rozbiegać: jedni ku lasowi, drudzy ku rzeczce i błotom, inni sami niewiedząc w którą stronę uchodzić i w ręce ochotników się dostając.
Wszebór i Mszczuj na koniach siedząc, bili, siekli i tratowali co napadli, toporami wywijając wściekle; inni téż im dopomagali dzielnie, a choć szczęście służyło — bo się ona zgraja prawie bronić zapomniała — opamiętali się wkrótce do powrotu; kilku postronki zarzuciwszy na szyję, Wszebor, Mszczuj, Toporczyk, Tomko, zawołali na swoich. Nim się opamiętali popłoszeni, ochotnicy już biegli nazad ku horodyszczu, i mieli czas na przygotowanych szubienicach, pochwyconych powiesić.
Stało się to tak szybko, niespodzianie, szczęśliwie, że gdy nazad do wrót przypadli, ledwie oczom wierzyć chciano, widząc ich z powrotem.
Okrwawione topory, miecze i ręce świadczyły, że się nie darmo chełpili. — Tłum ich nawet nie ścigał po nocy, gdyż znaczna jego część w pierwszéj chwili się rozpierzchła, i nie prędko wrócić ośmieliła. Nim znowu ognie porozpalali, rozpatrzyli się, obliczyli, Doliwów już nie było.
Wszebor wracał jako zwycięzca, wesół, szczęśliwy, dumny. — Witano go, przyklaskując mu, tylko Belina syna uścisnąwszy, rzekł stłumionym głosem:
— Nie mogłem wam wzbronić. — Daj Boże tylko, byśmy krótkiej radości nie opłacili drogo!
Do rana nic nowego nie zaszło, w obozie ruch, krzyk, wrzawa panowały do świtu. Jak na brzask przyszli ludzie trupy z szubienic pozdejmować, aby ich wstydu nie widział dzień jasny.
Zrana jak byli zwykli, ogni nie rozłożyli, krzątali się tu i owdzie, miotając, kłócąc, a kilku konnych pobiegło w lasy.
Dzień tak cały, minął na pozór spokojnie — wyprawa do rozmów i opowiadań dostarczała obfitego wątku. Na dole w wielkiéj izbie, na wyżkach u kądzieli, o tém tylko rozprawiano.
Zdana się chlubiła bratem, a mówiąc o nim, niewiedzieć jak wtrąciła czasem słówko o Mszczuju. Czerwieniła się potém sama, oglądając trwożliwie czy ją kto nie podpatrzył i nie odgadł — i serce jéj biło.
Na starym Belinie nadzwyczajnéj radości z odniesionego zwycięztwa wcale widać nie było, troska jak zawsze orała mu czoło, chodził po kątach, pilność nakazywał i mruczał.
Może przeczuwał, że między pospólstwem, które na widok jego pokorną przybierało postawę, coś się knuło i gotowało. Sobek podsłuchawszy rozmowę, nie spieszył z doniesieniem o niéj gospodarzowi. Ucieczka jednego z tych ludzi, zaniepokoiła go, i wziął się do podsłuchów gorąco. — Widział już oddawna niedobre znaki, wejrzenia kose, narady pokątne, szemranie, opór bierny, nieposłuszeństwo czasem, niekiedy jakiś wybuch rozpaczliwy, zaraz strachem stłumiony.
Nikogo się tak nie lękano, jak starego Beliny, był nieubłaganym dla nieposłusznych, karał srogo, nie przebaczył nigdy. Serce miał miłosierne może, ale bez grozy się tu obejść nie umiał. Gdy nałajawszy starszyznie, odgrażając się zuchwale, zbiegł jeden, na wszystkich padło podejrzenie; ostrzéj się wzięto do pierwszego podwórca, to zwiększyło rozdrażnienie. Sobek nic nie mówiąc jeszcze, chodził a podglądał... Chciało mu się bardzo znaleść tych dwóch wodzów, których nazwiska zapamiętał. Próżne zrazu było staranie, imiona musiały być przezwiskami, dopytać się ich nie mógł nigdzie. — Stary bartnik, choć sam wyszedł z tego ludu, dawno już życiem i sercem zupełnie do ziemian przystał, od dziecka im służąc i będąc z niemi. Sprawa ich była jego sprawą.
Niespokojnie wziął się do tropienia dowódzców.
Nie łatwa to rzecz była; dworskim nie dowierzało pospólstwo, unikało ich, a gdy się który pokazał, milkli wszyscy spoglądając po sobie, lub zaczynali gwarzyć o rzeczach obojętnych. Stary próżno się tu włóczył długo, udając pół głuchego, pół głuptaszka. — Gdzie się pokazał wierny służka, usta się zamykały, oczyma śledzono każdy krok jego.
Z twarzy posępnych, wejrzeń groźnych, domyślał się, że nic się tam dobrego nie gotowało. Belina téż przeczuwać coś musiał, bo tu zaglądał często i do najmniejszego dotarł kąta...
Gdy Wszebor z ochotnikami nocą wybierał się uczynić wycieczkę, choć to była godzina, gdy zwykle w podworcach wszystko usypiało, między ludem powstał ruch, zakipiało po cichu, wszyscy powstawali rzucając się ku wałom, i gorączkowo przyglądali się, jak się śmiałkom powiedzie.
Sobek skorzystał z tego i z za węgła ukryty, podsłuchał przekleństwa, groźby, narzekania, gdy na szubienicy trupy się pokazały. Lud ten w oblegających czuł braci, im życzył lepiéj, a na zamku oprócz jednego jawnego nieprzyjaciela, drugiego zaczajonego pod bokiem trzeba było strzedz się i pilnować. — Czerń ta czekała tylko chwili dogodnéj, aby się rzucić na ziemian i wydać ich w ręce zgrai, a Sobek chwytał pewne znaki, iż między pospólstwem na horodyszczu a oblegającemi, było już porozumienie. Parę razy nocą spłoszył rozmawiających z za ostrokołów, do których podkradali się na wały jacyś ludzie. — Z każdym dniem rosło zuchwalstwo i jakby niecierpliwość.
Bartnik straszyć nie chciał, ale szukał zręczności, by się sam na sam rozmówić z Beliną. Trudno mu go było pochwycić na uboczu i wstrzymać nie zwracając podejrzenia.
Nazajutrz po wycieczce Wszebora, Belina był niespokojniejszy niż zwykle, wysunął się na wał od strony rzeczki i stanął tam zadumany, gdy Sobek zdala go najrzawszy, przybiegł do stóp mu kłaniając. — Belina skinął tylko głową, jakby na rozmowę czasu i woli brakło. — Już miał odchodzić, gdy bartnik nieznacznie go za połę powstrzymał.
— Miłościwy panie! czasem i małego robaka posłuchać nie wadzi.
— A, co tam? — spytał Belina.
— Tam — wskazując ręką w podwórze — tam, szepnął Sobek — jest źle.
Stary popatrzał, czekając objaśnienia.
— Tam, bardzo gwarzą i mruczą — mówił Sobek. — Zwąchali się bodaj z temi, co za wałami stoją... W złéj godzinie, Bóg niech uchowa, mogą się porwać... Oka trzeba, miłościwy panie, oka trzeba.
Belina pomruczał coś tak niewyraźnego, iż Sobek wcale nie dosłyszał, ręką zamachnął.
— Miłościwy panie, to dla was nie nowina pewnie — dodał bartnik.
— Nie nowina — krótko rzekł gospodarz. — Patrzcie i słuchajcie — dobry z was człek. — Patrzcie, oczów nigdy nadto.
Ukłonił się bartnik, trochę uspokojony; oba do rozmowy skłonni nie byli, kilka słów starczyło do porozumienia. — Złe znaki mnożyły się co dnia, bartnik chodził niespokojny. — Co zajrzał Belinie w oczy, to się na czas uspokoił, a wkrótce potém coś znowu poruszało.
Złe znaki mnożyły się co dnia.
Sobek jak w lesie i kniei, tak między ludźmi umiał rozpoznawać, którędy iść trzeba było i gdzie zwierza szukać, ale tu mu zacierano tropy i uchodzono zawczasu. Chytrości zażyć musiał.
Szopa, w któréj stały konie, jednemi wrotami ku podwórcu wychodziła, na którém lud leżał pokotem i całe dnie spędzał stękając i gwarząc.
Sobek tu sobie obrał na pniaku siedzenie, tak, że wrota na pół otwarte go zasłaniały. — Kręcił przewiąsła ze słomy, wiązał maty, dłubał coś nożem z drzewa, po całych dniach udawał tak zajętego robotą jakąś, że nawet nie podniósł oczu. Patrzeć jednak umiał, choć się zdało, że nie widział.
Trzeba mu było, wśród tego snującego się próżniaczo przed oczyma tłumu, dopatrzeć wodzów tajemnych. — Czuć ich było a nie widać. Drugiego czy trzeciego dnia, najrzał Sobek barczystego, bladego, z czarnym długim włosem spadającym na barki chłopa, który ręce trzymając za pasem, z czapką na oczy nasuniętą, włóczył się sobie, nie mówiąc do nikogo, ale na jakiś znak dany przez niego, jedni ustępowali, drudzy się podnosili, inni szli i rozbiegali się po kątach... Jak Belina po zamku, on nieustannie po podwórzu się włóczył, mało kiedy przysiadł, rzadko usta otworzył, a na skinienie jego posłusznie ruszało się co żyło... Dostrzegł raz Sobek, jak ruchem ręki kazał strawę, którą głodny zajadał chciwie, oddać niewieście, co dziecko karmiła, a pokarmu jéj w piersi brakło. — Biedak, który pożerał głodny, tylko co rozdaną zacierkę, ścisnął drewnianą miskę w rękach, zaiskrzyły mu się oczy — lecz nietknąwszy jéj, odniósł i postawił przed głodną. Stało się to, choć słowa nie rzekł do niego — oczyma dał znak tylko. — Gdy się dwu z sobą zwaśniło, szli o sąd nie do sotników postanowionych przez Belinę, a wprost do milczącego chłopa, który coś pomruczawszy, spór rozstrzygał.
Spytał Sobek od niechcenia, jak się on zwał — nic mu nie powiedziano, dopiéro dzieciak, którego kawałkiem mięsa ściągnął, nazwał go Miskiem — Wiechanem. Jednego już mając na oku, drugiego starczynę spodziewał się odgadnąć, podpatrując, z kim najwięcéj przestawał. Na to nocy było potrzeba. Bartnik miał w naturze, iż musiał się podkradać i śledzić, jeśli nie zwierza, to człowieka. Doszedł zaraz kędy się na nocleg kładł Misko Wiechan. Pewien był, że rady nocą się odbywać musiały. — Nie opodal od tego miejsca wśliznął się między leżących, uśpionego udając. Nadzieja go nie zawiodła. Późno w noc przypełznął drugi, układł się u boku Wiechana i szeptali z sobą długo. — Nic słychać nie było, twarzy dostrzedz nie mógł, bo noc jak przepaść była ciemna — lecz gdy nad rankiem się rozchodzili, poznał w nim Sobek człeka, którego po dniu często widywał. Stawał on u ostrokołów jak na czatach, i gdzieś patrzał na lasy...
Był to ów Rzepiec, o którym ludzie wspominali, a oni dwaj przewodzili pospólstwu na grodzie zamkniętemu. Sobek już ich odtąd z oczów nie tracił. — Do Wiechana chodzącego ciągle, nie otwierającego ust, przybliżyć mu się było trudno; do Rzepca stojącego nazajutrz zaraz się przysunął.
Popatrzali sobie w oczy, ale jeden nie zagadał do drugiego. Rzepiec rad się go zbyć, zaraz wzrok odwrócił. Nie pomogło to. Sobek uparcie stał, na lasy téż patrzał i stękał. — Tak niemal pół dnia bok w bok, stali, nie rzekłszy do siebie nic.
Rzepiec był człek mały, czerwonego zarostu plamistéj twarzy, oczu bladych, nie młody, straszny jakiś, jak węże pstre, co najgorszy jad mają. Gdy mu się na złość zbierało, jak dziki zwierz językiem po wargach wodził, niby się na pastwę oblizując. Znudziło go widać sąsiedztwo.
— Zkąd ty? — zapytał Sobka.
Nic nie mówiąc, bartnik w stronę lasów pokazał ręką.
— Co za jeden?
— Bartnik.
— Pański? dworak?
— Jaki pański? — począł Sobek — u mnie panem las był.
Umyślnie więcéj nie mówił, żeby się z chęcią wybadania nie wydać. — Znowu stękali i patrzali na lasy, aż nierychło ozwał się Sobek do Rzepca.
— Słyszysz? hę! długo to tego będzie?
Rudy ramionami ruszył.
— Za co my tu głodem mrzemy?
— Za co? jaki ciekawy — odparł Rzepiec — bośmy głupi.
Zamilkł odwracając się i oba milczeli znowu. Dnia pierwszego na tém się skończyło — znajomość była zawarta. Nazajutrz stanął Sobek u ostrokołu znowu, zobaczywszy go Rzepiec, jakby plugawe zwierzę napotkał, popatrzał groźno, plunął i odsunął się precz. Nie zagadał już ni słowa.
Dnia tego właśnie stało się, co Belina przeczuwał i czego się lękał.
Przed wieczorem do izby, w któréj wszyscy u ognia siedzieli, wbiegł wyrostek, co za starym Beliną miecz jego naszał i krzyknął:
— Idą! idą!
Porwali się wszyscy, a nim mieli czas wystraszonego zapytać, kto i co — już go nie było. — Chłopak obiegał tak wystraszony wszystkie izby. Ziemianie porwawszy się z ław, jak kto stał, na wały pobiegli.
Wieczór był późnéj jesieni mroźny już a pogodny. Za lasami w łunie pomarańczowéj a szkarłatnéj zachodziło słońce; niebo zielonawe od dołu, u góry czystym roztaczało się bladym lazurem. Cicho stały puszcze czarne i brunatne w dali...
Z wałów widok na dolinę, dla oblężonych był przerażający. Nim nań oczyma rzucili, usłyszeli zapowiedź jego, w powietrzu gwar jakby okrzyków i pieśni, głuchy tentent koni i rżenie.
Z lasów wyciągały gromady tłumnie, jedna za drugą, każda z nich ujrzawszy horodyszcze, przyszłą zdobycz witała okrzykiem strasznym, który się nagle ze wszystkich piersi wyrywał, a w horodyszczu we wszystkich piersiach odbijał.
Szli tak jedni pieszo, drudzy konno, niektóre kupy niosąc na żerdziach znaki, pędząc z sobą pobrane gdzieś po drodze trzody i konie.
Gromadka, która na te posiłki czekała w dolinie, witała je, czapki wyrzucając do góry, podnosząc ręce, wyjąc niemal z radości.
Ze wszech stron sypało się to mrowie, zalewało dolinę całą, rozkładało się na niéj, a gdy poprzednio w dali tylko nad rzeczułką stali, teraz się sunęli śmiało, niemal pod okopy same. Ryki i wrzaski téj zgrai tysiącznéj, coraz wzrastające, śmielsze, szaleńsze, echem jakby szyderskiém odbijały się w lesie...
Wrzawą tą przerażającą, jak iskrą w suche drzewo wrzuconą, rozbudzone rycerstwo na horodyszczu, wysypało się wszystkie na pomosty i wały. Z drugiéj strony sunęło się pospólstwo, ze źle tajoną na twarzach radością. — Wiechan i Rzepiec stali na przedzie, u ostrokołów, wychyleni na wpół, oczyma śmiejącemi się spoglądając to na swoich, to na garstkę zamkową.
Dolina, gdzie tylko suchą nogą stąpić było można, wypełniła się ludem cała, z lasów tłumy płynęły ciągle jeszcze, coraz gęstszą ścianą opasując olszowe horodyszcze.
Wpośród zbitéj gąszczy, gdzieniegdzie rozeznać było można dowódzców na koniach, którzy gromadom swym miejsca na obozowiska wyznaczali i zatykali. Było ich kilkunastu.
Znaczniejszy oddział jeden natychmiast się począł ku wałom posuwać, stanął na strzał i zdawał naradzać. Za ostrokołami téż widać było wszystko co żyło, przypatrujące się w milczeniu.
Wołano już tu, że sam Masław nadciągnąć musiał, ale Wszebor, który oczy miał dobre, wyszedłszy napróżno go szukał i zaręczał że jeszcze pastuszego syna nie było. Prusaków téż i pomorców, których po pasach i odzieży łatwo rozpoznawano, nie widział jeszcze. Ten to sam był tłum i czerń, co inne grody i dwory zniszczyła; lud pogański z lasów wybiegły, co wywracał krzyże i kościoły.
Stary Belina z innemi wyszedł téż na wały, popatrzał długo na wsze strony, stojącemu Wszeborowi pokazał ręką i głową skinął, jakby mówił: Ściągnęliście ich sami.
Stali tak wszyscy wpatrzeni w niemém osłupieniu, gdy szmer się wszczął, ludzie zwolna rozstępować zaczęli i przyklękiwać. Z głębi dworca szedł Ojciec Gedeon w białéj komży, w szytéj kapie, niosąc kielich w ręku.... Chłopak przed nim niósł wielki krzyż drewniany. Ksiądz modląc się, wolnym krokiem postępował za nim, zatopiony w sobie, z głową spuszczoną, z powieki przymkniętemi. — Szli tak ku wrotom, po stopniach na pomost za ostrokołem wyniesiony.
Szłyki i czapki pozdejmowali wszyscy, niektórzy padli na kolana.
Ojciec Gedeon na pomoście stanąwszy, ręce podniósł do góry z kielichem i hostją poświęconą, oczy ku niebu zwrócił, modlił się coraz głośniéj i na cztéry strony świata zwolna żegnać począł, jakby tą potęgą złego ducha od grodu odganiał.
Białą tę postać wyniesioną wysoko i czarny krzyż, musieli postrzedz ci, co bliżéj wałów się posunęli, widzieli ręce podniesione i ruchy ich, poznali że duchowny to był, który w imię Boga chrześcian — jak oni zwali — czary czynił.
Czarów tych i cudów obawiali się poganie.
Przodowników, na widok ten, strach ogarnął mimowolny, poczęli cofać swe konie i w tył się zawracać, a choć pierzchnąć im wstyd było — na miejscu ustać nie mogli. Jakby przed znamieniem krzyża cofać się byli zmuszeni, poczęli zjeżdżać niżéj i wkrótce zniknęli w tłum się wmięszawszy.
Słońce już było zaszło, cień lasów okrywał dolinę, ostatnie promienie na podniesionym kopcu jeszcze tylko, blado go ozłacając, świeciły. Mrok okrywał wijące się u podnóża jego gromady. — Część ich zaraz do lasu po łom i gałęzie poszła, słychać było siekiery, potém zabłysły po jednemu rozpalające się ogniska mnogie. Dymy ich przyciśnięte wilgotném powietrzem wieczorném, gęste, gryzące, rozwlokły się ponad rzeczką i łąką całą, otoczyły gródek, legły jak zasłona na tym obrazie groźnym, kryjąc go oczom oblężonych. — W dali już mało co rozróżnić było można, czerwone tylko płomyki ognisk migały gdzie-nie-gdzie i czarne przesuwające się przed niemi postacie.
Z wałów nie schodził nikt, bo nie mógł oczów oderwać od téj groźby dnia jutrzejszego, walki nierównéj. — Gwar, śpiewy, wrzawa, jakby urągowisko dolatywały do zamku.
W izbie niewieściéj kądziele stały pod ścianami, wszystkie dziewczęta i starsze niewiasty klęczały ze złożonemi rękami, modląc się i zalewając łzami. — U ołtarza na górze, klęczał przed kielichem okrytym Ojciec Gedeon, niekiedy twarzą rzucając się na ziemię, to ręce wznosząc ku niebu, to składając je w pokorze.
Klęczącego tu zastała noc, z oczami załzawionémi, a gdy powstał nareszcie, oschły były już łzy i oblicze się rozjaśniło, jakby widzeniem lepszéj przyszłości.
Starzec złamany wiekiem, czuł, że był tu powołany jako rycerz Chrystusowy do trudu, nie pozostał więc sam z sobą, ruszył natychmiast ze słowem pociechy, zagrzewać serca i rozbudzać męztwo.
Zaledwie obróciwszy się, na pierwszym kroku, spotkał starego Belinę.
— Ojcze — odezwał się, schylając do pocałowania ręki jego gospodarz — pobłogosław mi, pobłogosław nam wszystkim, jakobyś na śmierć idącym błogosławił. Będziemy walczyli, póki sił i żywota stanie, aż pokonamy nieprzyjaciela...
Przed sobą go mamy, u siebie go mamy!
— Męztwa! — zawołał Ojciec Gedeon. — Nie traćcie ducha — Bóg was nie opuści — Cuda się dzieją! Wojna to nie przeciw wam, lecz przeciw krzyżowi świętemu. — Modliłem się, nie wiem jaką sprawą, wstałem pokrzepiony, uspokojony, że nas ręka Wszechmocnego nie opuści.
Belina ręce podniósł do góry.
O kilka kroków stał za nim, kręcąc coś w palcach Sobek.
— Miłościwy panie — szepnął — słowo.
Zwrócił się ku niemu gospodarz.
— Dwóch ludzi zamknąć trzeba, ażeby nieszczęścia nie było...
Cicho coś szepcząc, odeszli razem.
Belina skinął po drodze na zbrojnych ludzi, aby szli za nim. — Przeszli tak w pierwsze podwórze.
U ostrokołu Wiechan i Rzepiec stojąc, szeptali coś i patrzali na gromady. Sobek na nich ukazał. Gdy zbrojnych w tłumie spostrzeżono, szmer się wszczął, obudzeni ruszyli się dwaj starsi niespokojnie. Tknęło ich może, iż po nich wysłano. Wiechan rzucił się chcąc ostrokół przeskoczyć, Rzepiec puścił uciekać, schwycono obu... Powstał krzyk i szamotanie się, ścisnął się lud do koła, wrąc, miotając się, cisnąc, ogarniając ludzi zbrojnych i Belinę.
Bliżsi zaczęli się upominać o swoich zuchwale, za suknie targając starego; pięści podnosiły się groźnie, wrzawa rosła. Belina od wyrostka miecz tylko wziął, nikomu nie odpowiadając słowa.
— Do jamy z niemi! — zawołał.
Bez sądu i winy nic się im nie stanie — jeśli się jedna ręka w obronie podniesie, głowy ich spadną.
Głuchém warczeniem całe podwórze się odezwało i ucichło nagle. — Rzepiec i Wiechan dzikiemi oczyma wodzili do koła, gdy zbrojni już ręce im w tył powiązawszy, prowadzili do jamy. Tłum pozbawiony starszyzny, nie wiedząc co począć, stał wryty.
— Do jamy! — powtórzył Belina — i sam za prowadzącemi kroczyć zaczął z mieczem obnażonym.
Nie uszło to oczów rycerstwa, ziemiana i załogi, w niektórych obudziło trwogę, dłonie szukać mieczów poczęły, jakby już przyjść miało do starcia.
Gromada, która z początku sunęła się za więźniami — cofnęła się i na podwórcu legła, zawodząc żałośnie.
Padały na ziemię kobiety, mężczyźni w kupę pozbierani, szemrać i radzić poczęli po cichu. — Sotnicy szli, nakazując milczenie.
Noc już była gdy za Wiechanem i Rzepcem drzwi więzienia zapadły. — Postawiono przy nich straż zbrojną. Na wałach podwojono czaty; rycerstwo z pomostów zwolna ku izbie wracać zaczęło, aby do jutrzejszéj walki się sposobić. — Cisza panowała na grodzie; przerywana chodem straży i brzękiem mieczów — niekiedy płaczliwy głos dziecka doleciał z podwórca.
W izbie u ognia rozprawiać już o czém nie było, ni się czego domyślać, rzeczywistość groźna, straszna, stała naga przed oczyma.
Lasota, któremu ręce słabe nie służyły już do łuku i oręża po ostatniéj walce, począł spokojnie ogień na kominie przykładać i poprawiać, drudzy krzątali się zawczasu około mieczów i zbroi. Wszyscy niemal, jakby się zmówili, sięgnęli po osełki do ostrzenia i rozpoczęli robotę; drudzy wzięli się cięciw u łuków próbować i strzał ostrza na palcach. — W izbie ruch i życie wielkie się wzięło — każdy, usiadłszy gdzie mógł, toczył, czyścił, sposobił oręż, opatrywał pancerz i naprawiał.
Wśród tego milczenia nagle Wszebor się odezwał.
— Widzę, że stary chce na nas złożyć winę, żeśmy naszą wycieczką tłumy te ściągnęli. Wskazał mi to nie mówiąc, alem zrozumiał. Jako żywo? Przecież gdym był w Płocku u Masława, już się na Olszowe Horodyszcze zmawiano, a ja z tą wiadomością spieszyłem z powrotem.
— Prędzéj, późniéj byłoby do tego przyszło, dodał z kąta Toporczyk. — Ja Panu Bogu dziękuję za to, iż mi dał czas trochę sił odzyskać, nie będę przynajmniéj siedział w kącie z założonemi rękami.
To samo prawie powtarzał Kaniowa, który choć jeszcze guzy miał i sińce, już się ochoczo poruszał.
Do późna tak przy łuczywach trwały przygotowania, przerywane czasem kilką słowy rzuconemi za wiatrem; na całym grodzie, oprócz niewiast, nikt prawie nie zmrużył oka. Belina nie przysiadł nawet. — Lękając się, aby go na ławie sen nie zmorzył, gdy poczuł, że mu się powieki kleją, oparłszy się o ścianę, ręce na mieczu skrzyżował, oczy trochę przymknął i tak zdrzemnął się tylko stojący.
Już trzecie kury piały i brało się na dzień, gdy straszliwy wrzask jakiś przeraził przebudzonych tylko co i śpiących jeszcze. — Porwali się wszyscy, zląkłszy jakiego podejścia nieprzyjaciela, powybiegano z izb i szop, dopytując się co się stało. — Nikt nie wiedział jeszcze — krzyk pochodził od drzwi więziennych, gdzie się gromadnie skupili zbrojni, a na ich głos ze wszech stron się zbiegano.
Wszebor, który z mieczem dobytym na hałas biegł pierwszy, znalazł tu już stojących Belinów obu, dwornię ich i wielu innych ludzi.
Widok, któremu zrazu oczy wierzyć nie chciały, przedstawił się u wrót jamy, do któréj Rzepca i Wiechana rzucono. — Wpośród stojącéj tu gromadki leżały dwa trupy, w miejscu gdzie stała straż nocna. Nie było na nich ani krwi, ani śladów walki; powrozy mieli pozarzucane na szyje i ściśnięte tak, że im oczy na wierzch powyskakiwały, języki z ust wyszły. Broń leżała przy nich na ziemi.
Wrota do jamy stały wyłamane, nikt nocą najmniejszego nie słyszał hałasu, nie poruszyło się tu nic, z podwórca nie widziano nikogo przechodzącego, a Rzepca i Wiechana w jamie nie było. Brakło w niéj i innych więźniów, którzy z nimi uszli wszyscy, jeden tylko stary dworak Belinów, za gwałt jakiś tam osadzony, żyw i cały pozostał. Ten nic powiedzieć nie umiał, prócz, że gdy się ze snu przebudził, poczuł drzwiami otwartemi wchodzące świeże powietrze.
Rozbiegli się po całym grodzie ludzie szukać więźniów, którzy jak się zdawało, za ostrokoły ujść nie mogli, bo przy nich gęste czuwały straże.
W całém grodzisku zamęt się stał i zamieszanie — wrzawa w pospólstwie, jęk i płacz kobiet słychać było i krzyki tych, których zbrojni bić musieli, aby ich w porządku utrzymać, gdyż lud się rwał i burzył.
Zbudzone niewiasty wybiegły, pookrywawszy się czém mogły na prędce — dowiadując się co się stało? Niektórym zdało się, że już korzystając z ciemności, oblegająca czerń wtargnęła i bój się na samym horodyszczu poczynał.
Mężniejsze z nich chwytały za topory i nie mało bronić się było gotowych, raczéj niż poddać sromotnie. Inne łamiąc ręce płakały.
Dzień nadchodzący zastał całą załogę w tym popłochu, a straże obchodzące wszystkie kąty, przetrząsające komory, rozglądające się na poddaszach, czy się gdzie zbiegowie nie skryli...
Nie było śladu ich nigdzie.
Ta ucieczka zwiększyła jeszcze i tak już wielką trwogę, gdyż Rzepiec i Wiechan długo na horodyszczu przebywając, dobrze je znali, mogli więc dla czerni być najlepszemi przewodnikami, wskazując jéj słabe strony.
Wschodzące słońce, nim się z gęstéj mgły wybiło, nie dawało w dolinie nic rozpoznać, oprócz ruchu, jaki wśród gromad coraz żywszy być poczynał.
Sposobiono się już do napaści, kupy szykowały się i postępowały ku wałom z okrzykami.
Moczary nie były jeszcze zamarzłe, rzeczka jesienném wód wezbraniem rozlała, z téj więc strony nie obawiano się napaści; lecz gdy rozedniało, ujrzano za błotami gromadę znaczną ludzi, rzucających kłody i płoty w grzęzawicę, hacie i mosty przysposabiających do przejścia. Musiano patrzeć na te przygotowania cierpliwie, nic począć nie mogąc, bo na taką odległość żaden pocisk nie sięgał. — Obrona wkrótce stać się mogła prawie niepodobną, gdyby tłuszcze ze wszech stron razem się rzuciły. — Rąk było mało, ludzi skąpo, a lud w podwórcu strzeżony być musiał i pod dozorem ledwie na małe kupki go rozbijając, do noszenia ciężarów użyć było można.
Widok tych przygotowań nową obudził trwogę, spojrzano po sobie w milczeniu tylko.
Gdy na wałach żwawo się uwijali wszyscy, O. Gedeon o wschodzie słońca, wedle zwyczaju wyszedł ze mszą świętą przed ołtarz na pomoście. Wytoczyły się niewiasty wszystkie, dzieci i starcy, klękając na modlitwę. — Rycerstwo ledwie się przeżegnawszy, musiało zbroje wdziać i stanąć przy ostrokołach.
Gdy mgły nieco opadły, u wrót zjawiła się gromadka jezdnych, wśród których Sobek poznał i pokazał Rzepca i Wiechana. — Nie potrzeba ich już było szukać po horodyszczu. Zbiegli wskazywali rękami na kopiec, opowiadając dowódzcom, kędy i jak trzeba było gródka dobywać.
Napastnicy jakoś się nie spieszyli z rozpoczęciem szturmu, czy na kogo czekali, czy im pilno nie było, powoli rozbili przygotowania. — Chcieli może ze wszech stron razem, gdy hać gotową będzie — uderzyć. — Do południa strzały nie było puścić do kogo... Zdawało się niektórym, że na noc czekali i z pomocą zbiegów coś przedsiebrać chcieli, gdy ciemności zapadną.
Horodyszcze całe teraz wyglądało inaczéj. — Dopóki niebezpieczeństwo nie było tak blizkie, ludzie czas mieli spocząć i poswarzyć się, podrażnić z sobą, słowami się nieraz zetrzeć; a powaga Beliny tylko powstrzymywała ich, że na siebie mieczów nie dobyli. Teraz wszystko się to zapomniało, wróciło braterstwo i zgoda, męztwo się obudziło w tych, co leżąc, byli zgnuśnieli. — Czuli, że nadludzkich prawie sił było potrzeba, aby się temu rojowi napastników opierać, przeciągnąć walkę i może doczekać, niepewnéj odsieczy. —
Na niéj była nadzieja jedyna. Gdyby się odsiecz spóźniła, zmorzeni głodem, wysileni czuwaniem, znękani walką, obrońcy horodyszcza upaść by musieli. Ani ludzie, ni ostrokoły nie wytrzymałyby nacisku.
Dzień ten zszedł na czatach i drażnieniu się wzajemném. Kupki to się przybliżały, to odchodziły, snuły i przeciągały, stawały miotając odgróżki, wyśmiewając się, wyzywając. Zaledwie znużone rycerstwo padło na pomosty spocząć, gdy jedni odciągnęli, wnet następowała nowa gromada z krzykami i łajaniem. Jechali jezdni, wlekli się piesi, podglądając, przypatrując się, podkradając...
Jezdni na strzał stawali, tak, aby głosy ich słychać było, i wywoływali po nazwiskach zamkniętych na horodyszczu...
— Belino! stary wilku — a wyłaź z jamy! — Belina! hej!
Drudzy bezcześcili Doliwów, Lasotę i ilu ich tam było. — Wiechan i Rzepiec dobrze im rozpowiedzieli o wszystkich.
Szczególniéj na starego Belinę wykrzykiwano. Słyszał to, ale ścierpiał. — Gdy się ciągle powtarzało łajanie, wyszedł w końcu na pomost naprzeciw, na mieczu się sparł, stanął oko w oko i dał się lżyć nie mówiąc słowa.
Poznali go widać, jeden szydersko czapkę zdjął, pokłonił się, potém nacisnąwszy ją na głowę, pięść wyciągnął.
— Hej! stary zbóju, co piłeś krew naszą, przyszła na ciebie pora! Słysz! nie wywiniesz się z pazurów chłopskich. Wiemy my, co się u was dzieje, breczką żyjecie, ludzi nie macie, nie długo was wykurzemy! Lepiéj się zdajcie zawczasu! — Tak czy owak wisieć będziecie, a choć męczyć nie damy, jak otworzycie wrota... Dzieciom żywot zachowamy! Wziąwszy gwałtem, żywéj nie zostawim duszy.
Drugi ryknął ze śmiechem dzikim:
— A nu, żywo, psy parszywe! wrota otwierać.
Łajać poczęto z pogańska i wyklinać...
Belina stał, słuchał, nie drgnął, ni mu się usta otwarły; drudzy na ostrokołach mniéj cierpliwi, rzucali się wściekając, krzyczeli, i łajaniem im odpowiadali; — jeden i drugi nie wytrzymał, i choć kupka stała daleko, a strzał daremnie wyrzucać było szkoda — poczęły i one świstać, a z proc ciskano kamienie. Kilku śmielszych ugodzono, ale w końcu cofnęli się z łajaniem i krzykiem...
Dnia tego więcéj się na nic nie zebrali — czekali na coś... Wszebor myślał, że się Masława spodziewano.
Na błocie pomost wyciągał się coraz ku okopom przybliżając, rachowano patrząc, że ledwie trzeciego dnia hacie i mosty będą gotowe.
Noc zapadła wśród téj niepewności i oczekiwania stokroć gorszego od samego boju i niebezpieczeństwa; bo nic tak nie wycieńcza i nie nuży, jak groza wisząca nad karkiem, któréj spadnięcia ciągle się spodziewać trzeba.
Nazajutrz zmieniła się pogoda, miasto mgły nadszedł deszcz chłodny, wiatr zadął silny, lasy szumiały od północy, jakby wtórowały wrzawie oblegających. Zdala widać było gnące się drzew wierzchołki i obłamywane gałęzie, z ognisk dym rozbiegał się po dolinie z iskrami. Niektóre z nich wiatr i deszcz pogasiły. Gromady się nie ruszały jeszcze, a nad haciami pracowano.
W południe dopiéro od lasów krzyki się rozległy głośne i poszły echem po całym obozie. — Ludzie wstawali co żywo, szykując się oddziałami.
Z lasu pokazał się wysuwający orszak jezdnych, przed którym na żerdzi czerwoną niesiono chorągiew. Ubiorów ani twarzy rozeznać jeszcze nie było można, jechali szybko, przerznęli się przez obozowisko, zdążając wprost drogą ku wrotom zamkowym.
Stojący na zaborolach Wszebor, pierwszy zawołał.
— Masław!
Biegli wszyscy oglądać go, z rycerstwa bowiem mało kto za młodu nie znał Masława na dworze Mieszka i Ryksy, każdy chciał zobaczyć, co się z pyszałka owego zrobiło. On to był w istocie. Jechał na czarnym koniu z grzywą długą, we zbroi cały, w hełmie z kitą na głowie, w płaszczu jakby królewskim czerwonym ze złotem, otoczony drużyną, w któréj znać było, że królewską naśladować chciała. — Pachołek jeden tarczę za nim wiózł, drugi łuk i strzały, trzeci miecz wielki. Gromada strojna i zbrojna, otaczała nowego knezia, który w bok się ująwszy, z podniesioną głową, prost jechał na wrota, pogardliwém okiem rzucając na horodyszcze.
Już miał Mszczuj, zmierzywszy z łuku, puścić ku niemu strzałę, obrachowawszy, że dosiądz może, gdy go powstrzymano. Cała czereda pańska stanęła z obnażonemi głowami, otaczając go i słuchając wydawanych rozkazów.
Z ruchów rąk wnosić było można, że i o haci, którą z drugiéj strony kładziono, opowiadać musiano.
Masław słuchał stojących przed sobą, roztargniony, okazując im niemal pogardę. Zawrócił się potém i o kilkoro stajania wskazał naprzeciw wrót miejsce, gdzie chciał mieć obóz rozbity.
Nadciągały wozy pańskie i reszta dworu. — Z horodyszcza widać było, jak wbijano koły do rozwinięcia namiotu, doły kopano dla ognisk, wiązano konie i przysposabiano się do spoczynku.
Wnet miejsce to pańskie, ciekawa czerń, rozmaicie pouzbrajana, otaczać zaczęła; przychodziła starszyzna z pokłonami, zdejmowano z wozów beczki, pojono gości... Gwar wesoły dochodził do wałów, zwiększając się i rosnąc.
Na ten obraz zapadł mrok wieczora, ostatniego może, co miał śmiertelną walkę poprzedzać.
Wkrótce rozpocząć się ona musiała.
Belina spodziewał się nawet zamachu jakiegoś w nocy, ognie na wałach rozniecić kazał, ludzi tylko połowie dał spoczywać, resztę na czatach postawił.
Nie myślano już téj nocy o oszczędności, na horodyszczu też odbito z piwem beczki, mięsa uwarzono podostatkiem. — Do izby na dole wniesiono kadkę miodu, aby ludzi pokrzepić i odżywić.
A na wyżkach nikt nie prządł dnia tego, nikt nie śpiewał. Szeptały dziewczęta, płakały starsze niewiasty, modliły się cicho niektóre. Jedna to druga wymykały się z izby, aby coś zobaczyć, coś usłyszeć, i z tego zamięszania korzystając, słówko przemówić do kogo. Nawet Kasia wysunęła się parę razy ze Zdaną, popatrzały tuląc się do siebie w dół, spojrzały ku okopom. — Ani Tomka ani Mszczuja widać nie było. — Tęskno szeptały coś z sobą, rączętami opasawszy się wzajem i główki schyliwszy ku sobie. — Słuchały dalekiego szmeru, rozeznając w nim głosy.
— Słyszysz! to głos mego brata! — a! jabym go wśród tysiąca poznała!
Kasia główką potakiwała, choć się jéj wstyd przyznać było, że ona pierwsza przed siostrą nawet, wołanie to poznała i powitała je twarzy rumieńcem.
— A to? słuchaj no! — szepnęła cicho odwzajemniając się — przysięgłabym, że to głos Mszczuja Doliwy.
Zdana potrzęsła głową niby niedowierzająco.
— Co mi tam Mszczuj! — rzekła roztargniona.
— O! nie prawda! Tyś pierwéj głos jego niż Tomka posłyszała!
Zdana nie zawsze przyznawała się do tego, że się do niej Doliwa uśmiechał, ona jemu. Tego dnia jakoś mu nie wierzyła, trochę nań była gniewną. — Mszczuj był na straży. Przez cały dzień nie szukał jéj i nie spotkał, od wczora jakby jéj znać nie chciał, ona téż wiedzieć o nim niby nie chciała.
— E! Mszczuj! odezwała się — czy to tam myśleć o tém. Miły Boże! Co to stanie się z nami! Ci chłopi, ta czerń straszna.
Kasia spojrzała na nią i w niebieskiém jéj oku błysnął ogień rycerskiego dziecięcia.
— Same sobie śmierć zadamy — zawołała — niżbyśmy się w ich ręce dostać miały! nigdy! nigdy! Ale O. Gedeon powiada, że Bóg uczyni cud i wyzwoli nas, a O. Gedeon świętym jest człowiekiem i Bóg mu nieraz prorokować dozwala!
Mówiła jeszcze Kasia, gdy Tomko się ukazał na dole. Wyrazy jéj na ustach zamarły, spuściła oczy, bo idąc tak, spojrzał na nią, strasznie jakoś, przeszywająco, że spojrzenie to uczuła w sercu, oddechu jéj nawet zabrakło.
Zdana łajała go, że je obie, nagle tak wchodząc, nastraszył, a Kasia już mu się uśmiechała.
W tém z izby na wyżkach, ode drzwi głos Spytkowéj dał się słyszeć.
— Kasia... ten wicher dziewczyna! gdzie się znów ona podziała?
Dziewcze z objęcia Zdany wyrywając się nagle, spojrzało raz jeszcze z uśmiechem ku Tomkowi i znikło.







II.



Spały jeszcze niewiasty na górze, długiem znużone czuwaniem, gdy straszna wrzawa dzikich głosów, zmięszanych ze stukiem i chrzęstem, od których domostwo drżało, zbudziła je przerażone. Pierwszy głos co ucho ich uderzył, był wojenném, bojowém hasłem...
Łoskot podnoszonych do góry i spadających kłód i kamieni, mięszał się z głosy wściekłemi, wśród których to jęk rannego, to łajanie rycerzy słychać było. Na dachy z dranic padały kamienie z proc przez obiegających rzucane, ściany się trzęsły, bieganiem po pomostach dokoła tętniało na Horodyszczu całém.
Jak burzę słychać było przenoszące się gromady ludzi około ostrokołów, zbiegających tam gdzie niebezpieczeństwo groziło.
Czasem górą grzmiał głos dowodzącego, to gdzieś tonął zagłuszony wrzaskami. Słychać było jakby trzask i łamanie ostrokołów, i huk toczących się głazów, i jęki tych, których one przygniatały...
Z płaczem pozrywały się z posłania niewiasty, chwytając przyodziewki, żegnając się krzyżem świętym, biegając, wołając, potrącając się i tracąc przytomność... Żadna nic znaleźć nie mogła i włożyć nie umiała.
Jedna Hanna Belinowa stała w pośrodku izby, blada ale spokojna, odziana już, z twarzą posępną, poglądając miłosiernie na to rozbite i spłoszone stadko swoje.
— Dobijają się już do wrót! — zawodząc okrutnie wołała z komory Spytkowa... — Boże miłosierny! co czynić! co poczynać! Ratuj kto żyw!
Co chwila wpadały dziewki służebne.
— Już się cisną od Olszanki! — woła jedna — przeszli błoto...
— Od wrót idą całą siłą! — mówiła druga.
— Kamienie lecą jak grad, za strzałami dnia nie widać — krzyczała trzecia...
— Helę postrzelono gdy wodę niosła — mówiła zdyszana wpadając inna, rzuciła dzban ze strachu i stłukła.
— Dzban mój! — przerwała ręce łamiąc Hanna Belinowa — polewany mój dzban!
Nie tyle jéj postrzelonéj dziewki, co dzbana żal było.
Ledwie słów tych dokończyła, gdy nie młoda kobieta wpadła spłakana z ręką skrwawioną.
Strzały już w ranie nie było, ale z rany sączyła się krew, a z oczów płynęły łzy, i mówić nie mogła ze strachu. Zdana wnet przybiegła obwiązać ranę, Kasia zobaczyć ją i pomagać. Pozałamywały ręce.
Nie przeszła jeszcze ta pierwsza trwoga, gdy do drzwi zastukano. Wszystkie pierzchnęły od nich ze strachu.
— Ojciec Gedeon ze mszą wychodzi! — zawołał głos za drzwiami.
Niewiasty o mszy były zapomniały, a modlitwa teraz tak była duszy potrzebna! Żwawo poczęły się przyodziewać, aby przed ołtarz pospieszyć. Nawet, trochę do wstawania leniwa Spytkowa, coś na siebie schwyciła, aby Mszy świętéj nie opuścić.
Wśród ścian od walki drżących, Ojciec Gedeon na zwykłém swém miejscu, pod daszkiem na który się sypał grad kamieni, odprawiał już nie krwawą ofiarę, tak spokojny i bezpieczny, jak by był jeszcze w swoim cichym klasztorze za dawnych, szczęśliwych czasów.
Na pomoście odkrytym, w podwórku, walkę na okopach daleko wyraźniéj, głośniéj i straszniéj słychać było niż w izbie. Niewiasty, zaledwie wyszedłszy, struchlałe popadały na kolana, modlić się nie mogąc, oczy zapłakane zwracając na kapłana, którego ani ten szum, ni łoskot kamieni toczących się po dranicach, ni ranionych jęki, nie zdawały się poruszać. Starzec był cały w modlitwie i w Bogu, duszą na innym świecie.
Same niewiasty dziś i dzieci małe go otaczały. Starsze chłopaki choć je odpędzano, nie wytrzymali, dziecinnych swych proc i małych łuczków poszły próbować na okopach... Walczący pozbyć się ich nie mogli. Wśród niewiast rozpłakanych, jedna twarz Belinowéj spokojną była, jednéj Kasi oczy otwarte szeroko, usta wpół odemknięte, całe lice dziecięce jeszcze, prawie męzkim tchnęło duchem. Zdało się, jakby co chwila zerwać się chciała i biedz a walczyć. Najmniejszéj już obawy nie zdradzała zmarszczona twarzyczka, pałająca gniewem i niepohamowaném pragnieniem skoczenia tam, gdzie wrzał bój. Kilka razy zdumiona spojrzała na nią Zdana. — Co tobie?
— Mnie! poszłabym się bić! — odpowiedziała oddychając ciężko Kasia — a — poszłabym się bić!
Belinowa usta jéj dłonią zamknęła.
Walka, któréj od ołtarza widać nie było, tém sroższą się przez to zdawała, że głosy jéj tylko tu dolatywały. Uszy modlących się niewiast, dziewcząt, dzieci, przy każdym głośniejszym okrzyku, boleści lub gniewu, starały się pochwycić wyraz jego, odgadnąć pierś, z których wychodził.
Głowy wszystkie zwracały się ku wrotom, przez które buchała ta wrzawa bojowa.
Gdy nakoniec Ojciec Gedeon odwrócił się i zakreślił wielki krzyż w powietrzu, żegnając nim razem żony, dzieci i tych, co niewidzialni za nie walczyli — niewiasty padły na twarze płacząc... Kapłan już znikł, a one jeszcze powstać nie śmiały. Kasia tylko zerwała się jedna i z oczyma obróconémi ku wałom, drżała, że nie mogła biedz ku nim.
Zdana ją pochwyciła za rękę i gwałtem niemal do izby nazad zawiodła.
Jakże zazdrościła Kasia staréj Hannie Belinowéj, która nie wytrzymawszy, choć strzały dolatywały, choć kamienie padały wśród podwórza, wyszła własnémi oczyma spojrzéć na to, co się tam działo, i czuwać nad panem a mężem swoim. Serce miała hartowne a męzkie, przetrwało ono już stratę dwóch córek, skon jednego syna. Z pięciorga dwoje jéj tylko zostało. Z tych dwojga, jeden był tam na wałach, pewnie gdzie najgorętsza wrzała walka, gdzie największe było niebezpieczeństwo.
W izbie na dole pusto było, starzy, ranni, osłabli, wszyscy, z czém kto mógł, powlekli się na wały. Nie mogło ich tam być nadto dnia tego, gdy każda i najsłabsza nawet ręka na coś się przydać mogła. Świeżo pokaleczeni zbiegali tu na chwilę, aby obwiązać ranę, zatamować krew i wracać na wały. Toporczyk postrzelony zębami sobie zawiązywał rękę, z któréj się krew toczyła obficie, aby biedz do swoich...
Horodyszcze zewsząd było, jak mrowiem opasane tysiącami ludu, cisnącego się nań przebojem. Ci co szli na ostatku i pozostali jeszcze w dolinie, pchali i naciskali tych, co się w pierwsze dostali szeregi. Czerń się cofnąć nie mogła, choćby chciała, choć na jéj głowy i karki spadały kłody ogromne, a kamienie tocząc się, gruchotały ręce i nogi. Naciskano i parto z tyłu. Po upadłych i zgniecionych wdrapywali się żywi, i z trupów wał leżał u ostrokołów.
Masław stał na uboczu, w rogi tylko każąc trąbić, aby zagrzewać do boju. Tłumy tak szczelnie opasywały gródek, że nie było miejsca na wałach, gdzieby się im obraniać i opędzać nie było potrzeba. Od rzeczki nawet przez hacie i mosty na prędce poklecone, dostała się przededniem gromada, z téj strony naciskając i dobijając się wściekléj, bo rachowała, że tu obrona będzie najsłabszą.
Ludu z pierwszego podwórza, któremu zawierzyć nie było można, choć ręce jego bardzoby się były przydały, użyć nie mógł Belina inaczéj, jak kupkami rozdzielając go między rycerstwo, a pilne nań mając oko. U wrót nie postawiono z nich nikogo. Szli chłopi pod grozą niechętni, chmurni, leniwie, ledwie spełniając dawane im rozkazy. Na twarzach ich malował się gniew tłumiony, jakby lada chwila miał wybuchnąć. Dźwigali oni kłody, toczyli kamienie, nosili wrzątek, dozorowani jak niewolnicy...
Rzepiec i Wiechan uwijający się w pośród gromad, coraz ku swoim nawoływali, dawali znaki, aby się zwrócili na oblężonych. Po bladych twarzach przelatywały błyski, lecz ręce się porwać nie śmiały. Belina z mieczem swym nieustannie miał ich na oku. Najmniejszy opór karany był śmiercią...
Pozostałe niewiasty z niemowlętami i dziećmi, wybiegały zagrzane wrzawą z rozpuszczonémi włosami ku mężom i braciom, aby ich do buntu nawołać, lecz spychano je jak trzody do szop, z których tylko jęk i krzyki dochodziły.
Położenie było rozpaczliwe, straszniejsze się stawało z każdą godziną. Od strony rzeczułki, gdy na świeżo podsypany wał i ostrokoły nowe napadła gromada wielka, w pierwszym nacisku obwaliła się znaczna część ogrodzenia... Wyłom już był zrobiony. Rzucili się kto żyw ku niemu, zawalając wszystkiem, co się pod ręką znalazło. Szczęściem płoty i koły od szop, które rozerwano, dopomogły do obrony... Dwaj Doliwowie stojący tu cudów dokazywali, we dwu starcząc za dziesiątek.
Oba czasu pokoju, w bezczynném życiu swarliwi i niespokojni, duchy gorące, skore do kłótni i zwady — tu byli w miejscu czynni, niezmordowani, a choć już z nich krew ciekła obficie, choć strzały w nich tkwiły jak kolce na jeżach, kamienie natłukły sińców i guzów, żaden z nich nie jęknął i obwiązać się nie poszedł. Każdy pocisk jeszcze ich czynił zapalczywszemi. Siła się w nich dwoiła, dźwigali ciężary, jakichby pospolitego czasu żaden z nich nie poruszył, nie czuli znużenia, śmieli się uradowani niemal. Belina patrząc na nich drżał szczęśliwy, a Mszczuja wśród boju wpół chwyciwszy w głowę go pocałował. Kupa ludzi, która z téj strony się dobywała, w dość niebezpieczném była położeniu. Choć liczna i ciągłym zwiększająca się napływem, szła ona przez jednę hać wązką, od reszty gromad odcięta będąc z obu stron płynącą rzeczką. Wszebor rozpatrzywszy się tu, zbiegł z wałów do Beliny.
— Ojcze — zawołał — ulituj się, daj mi ludzi garsteczkę! dużo nie trzeba! Ale daj! Puśćcie mnie jaką dziurą na ten motłoch, ja go w błocie wytopię...
— Gdzie? co? — odezwał się Belina.
— Spojrzyjcież, hać wązka. Oni się nie spodziewają, by ich kto zaskoczył. Wpadniemy na nich, ujdą. Nie zbrojne to i nie rycerskie, od cepa i brony. Hukniem to się rozproszy...
Belina bronił się, ręce podnosząc.
— Poszlibyście na zgubę! Was szkoda.
— Wrócimy cało, mój ojcze — puść, bo nie wytrzymam, sam się rzucę na gromadę! — wołał Wszebor.
Szalone to było przedsięwzięcie. W kilkunastu, bo więcéj oddzielić nie było można, napaść na kilkuset, zdawało się niepodobieństwem. Lecz tłum ten spędzony pod horodyszcze, prawie bezbronny, w koszulach i siermięgach, z pałkami i kijmi, bo połowa toporów nawet nie miała, nie mógł się mierzyć ze zbrojnemi. Wszebor ręczył, klął się, przysięgał, że tę czerń przegoni, byle mu kilkunastu zbrojnych dano.
Spędzić ztąd oblegających, było wielkiéj wagi, gdyż jednę stronę mając wolną, z innych się silniéj było można opierać.
Belina lękał się, wahał, zezwolić nie chciał długo. Samo wypuszczenie nie było łatwém.
Wnijście główne na horodyszcze znajdowało się z przeciwnéj strony, od rzeczki była tylko furta mała, zabita i zasypana dawno, tak, że jéj wśród ostrokołów rozpoznać było trudno. Tę trzeba było otworzyć, narażając się na to, że wrazie niepowodzenia, zgraja się przez nią na horodyszcze najłatwiéj mogła dostać.
Stary bronił się, niepozwalał, na horodyszczu gotów był walczyć do upadłego, na niebezpieczne próby nie chciał się puszczać, ni siebie ważyć ni drugich. Lecz z Wszeborem trudno było, gdy się zapalił, zmógł starca nadzwyczajną gwałtownością, napaścią, uleganiem, przymusem niemal do zezwolenia.
Gdy Belina głową dał znak zgody, Wszebor poleciał jak szalony, na wołanie jego, co było gorętszego zbiegło się natychmiast.
— Pójdziemy szczęścia probować!
W téj ciasnocie bić się stojąc nikomu nie smakowało, Wszeborowa myśl wycieczki pozawracała głowy. Napastnicy wcale się ztąd nie mogli spodziewać napaści.
Zaczęto furtę odwalać, ziemię odkopywać, a nim się to stało, gromadka Wszeborowych już do wyskoczenia była gotową...
— Mieczów tu nie trzeba — toporów i oszczepów jak na dzika! wołał dowódzca.
Chwyciwszy więc topory i oszczepy, cali pookrywani pancerzami, kilku z tarczami, czekali tylko, by się na wrzeciądzach wrota podniosły.
Ciżba, co się na wał cisnęła, nie spodziała się wycieczki, gdy furta się rozwarła, myśleli, że zdradą ją otwarto i lud chciał się łączyć z niemi... Cofnęli się niepewni... W téj chwili Wszebor z towarzyszami na wahających się padł, prąc ich i rąbiąc... Z ostrokołów dopomagano...
Na dany znak puszczono kłody ogromne, na bliższych poczęto lać wrzątek, cofnęli się. Wszebor już nacierał z wrzaskiem, z krzykiem, bo w ówczesnej walce głosy też i piersi nie mało miały do czynienia. Napastnicy zaskoczeni nagle, spłoszeni, rzucili się tłumnie ku haci i mostom... Tu ciasno było, uchodzący sparli się z nadchodzącemi; znaczna część przed toporami oszczepami uciekając, w wodę i grzęzawicę wskoczyć musiała...
Z téj pierwszéj chwili popłochu umiał Wszebor i jego towarzysze korzystać. Parli tém silniéj i nacierali...
W dzikim tłumie dość zawsze by jeden tył podał, za nim biegną wszyscy. Ruszyło się to mrowie do ucieczki... Ci co szli daléj na haci, zawróciwszy się z wrzaskiem uciekali nazad, staczali się w moczary, padali w rzekę, Wszebor bił, mordował i pędził pomostem daléj. Co zostało odcięte pod horodyszczem, padło pod toporami, oblegający z drugiéj strony, oddzieleni wodą, zasłonięty mając widok horodyszczem, niedomyślali się nawet, co tam się działo i w pomoc rychło przyjść nie mogli.
Na podziw więc szczęśliwie powiodło się śmiałym Doliwom w pierwszém starciu, a co dziwniéj, nie zapędzili się zbytnio... Do pół pomostu doszedłszy, wnet go rozrywać zaczęli, kłody ściągać, burzyć i na zamek cofać się znowu.
Odparty tłum nie śmiał już i nie mógł powracać, oparł się aż na brzegu przeciwnym.
Zuchwałej, szalonéj wycieczce Wszebora winno było horodyszcze, że się dzielniéj z innych stron bronić mogło. Belina widząc, że przynajmniéj do jutra jeden bok mieć będzie wolny, małoco ludzi tu zostawiwszy, resztę pchnął tam, gdzie główne siły Masława zgromadzone były.
Lik ich ogromny wrzawę przerażającą powiększał, ale w rzeczy nie pomagał wiele. Znaczniejsza część przystępu nie mając, stała, wrzeszcząc w dolinie, cisnęła swoich, rzucała z proc kamieniami, które często własnym towarzyszom na głowy spadały, a przybliżyć się nie mogła. Okopy całe już były niemal trupami i rannymi zawalone. Kłody niektóre na wpół ludzi przygniotłszy, trzymały ich do ziemi przybitych, nie mogących się ani wyrwać ni skonać. Po ich ciałach, po trupach drapali się drudzy nie tak natarczywie i śmiało, bo z ostrokołów grad się sypał na głowy, strumienie wrzątku oblewały, smołą zażegniętą w garnkach ciskano na tych, co się bliżéj dobili.
W téj walce zajadłéj przeszło południe. Masław, który spodziewał się wszystko w parę godzin dokończyć, wściekał się, widząc zajadłą obronę, która tyle ludzi kosztowała, a pozostałym odebrała odwagę. Coraz się sam ze swoimi przybliżał, podjeżdżał, wybrał wreszcie najsprawniejszych, aby pod główne wrota podpadłszy, podpalili je i rąbali.
Nad wrotami temi oddawna się gotowano do obrony najdzielniéjszéj. Samo ich położenie ułatwiało tu opór. Znajdowało się bowiem wnijście główne w rodzaju wąwozu, w którym ledwo kilku ludzi w poręcz stanąć mogło.
Belina od rana deski kazał wodą oblewać, aby namokłe, nie łatwo się zażedz dawały.
Na górnym pomoście nad bramą, daszkiem osłonionym, stali najmężniejsi ludzie, najśmielsza młodzież. Od łuków i kamieni kawał rzadkiego ostrokołu ich okrywał, mogli więc bronić się ztąd, nie bardzo będąc wystawieni na pociski. Kamieni pod ręką mieli stosy, belek kilka grubych do ciśnięcia, a rąk nie brakło. Masław sam podbiegłszy pędził swoich na wrota ukazując, podbiegło kilkudziesięciu z tarczami lipowemi skórą poobijanemi, które w polu były dobre przeciw mieczom, a od kamieni i belek obronić nie mogły.
Dano im się podsunąć do wąwozu w wałach, z zapalonemi żagwiami przybiedz aż pod wrota niemal, dopiero runęła na nich kłoda przysposobiona, od któréj uciekać chcieli zapóźno. Zabiła ona kilku na miejscu, reszta cofnąwszy się stała zdala... Widząc, że się tu podkraść trudno będzie, suchy chrust poczęli gromadzić wiązkami, opodal nieco, chcąc go potém podpalony podtoczyć.
Nim się na to zebrali, zmierzchać zaczęło. Najkrótsze dnie późnéj jesieni, chmurne tego czasu niebo skracało jeszcze; ludzie byli straszliwie znużeni, tak, że ze dniem i szturm znacznie wolnieć zaczął. Pozostawały tylko zapalczywsze gromadki ochotników, ale i te się już przerzedzały. Oblężeni wyglądali nocy jak wybawienia, choć wiedzieli, że całkiem ubezpieczeni spoczywać nie będą mogli, częściami jednak mieniając się, odetchnąć się spodziewali.
Pierwszy ten dzień niezmiernego wysiłku, znużył rycerstwo, wielu zmusił do ustąpienia dla ran i zmęczenia; był wprawdzie szczęśliwym, lecz gromadom nie zadał klęski wielkiéj, pobudził je tylko do wściekłości. Strata kilkudziesięciu, choćby kilkuset ludzi, nic w tych tłumach nie znaczyła. Spędzeni od strony rzeczki pierzchnąwszy ze sromem, wściekali się, odgrażali i tém zajadléj sposobili tąż samą powrócić drogą.
Widok licznych trupów, które na wałach i pod wałami leżały dokoła, rozbudzał chęć zemsty w tłumach, które ściągając je miotały obelgi i łajania... Gotowano się obyczajem pogańskim sprawić im pogrzeb, paląc je na stosach. Noc nadchodząca choć nie rozproszyła całkowicie zgrai, kręcącéj się ciągle dokoła, zmusiła jednak do niejakiego odpoczynku.
Na strzał z łuku od wałów pozapalano ognie i porozkładano się tak blizko, że gwar, śpiewy i plugawe przekleństwa ciżby do horodyszcza dolatywały.
Tu nie próżnowano téż. Kilkanaście godzin walki znacznie wyczerpało to, co do niéj było przygotowaném; kłody, kamienie, pociski, które na daleko dłuższy opór zdawały się starczéć, w ciągu tego jednego strasznego dnia wyszafowano niemal wszystkie.
Ludzie walką zagrzani nie zawsze oszczędzać chcieli, padało wiele daremnie i staczało się z okopów nie raziwszy nikogo.
Na horodyszczu belek, drzewa, głazów nie wiele już było, zostało to, co na budowach sterczało i w ziemi pod niemi. Stary Belina wieczorem kazał stajnie i szopy rozrzucać. Spędzono lud do roboty przy łuczywach, postawiwszy dozorców. Słupy, belki, krokwie nawet, kamień z fundamentów, musiały się nocą na jutro gotować.
Gdyby obrona przeciągnąć się miała, za szopą jedną musiały pójść drugie, choćby sam dworzec walić przyszło i pod gołem niebem koczować.
Noc to była bez snu i spoczynku, na nieprzyjaciela w domu trzeba było zważać pilno, by mu się nie dać naradzać i skupiać, strzedz na wałach i u wrót, aby z zewnątrz się nie pod kradli Masława ludzie. W izbie na dole po kilku tylko i na krótko odpocząć mogło. Tu opatrywano rany, dawano jedzenie, starsi przychodzili wyciągnąć się na podłodze, by im ręce i nogi po téj młóćbie nieustannéj odeszły.
W kilku miejscach, gdzie napaść była żwawsza, nietylko strzałami i kamieniami, ale oszczepy i toporami obraniać się musiano... Nim kłodę dźwignięto, gdy czerń po trupach już na ostrokoły się parła, twarz w twarz, piersi z piersią spotykać się przychodziło. Chwytano się za włosy i rąbano toporami. Stary Lasota, który miał tylko posługiwać, choć słaby rzucił się w gąszcz, nie strzymał, krwią był zbryzgany i ranny.
Mało téż kto dnia tego został całym, choć rany straszne nie były, najwięcej guzów i sińców nabiły kamienie, ran drobnych a bolesnych narobiły strzały kamienne. Oblegający więcej mieli i straszniéj pokaleczonych.
Przez całą noc w obozie szeroko rozłożonym, sięgającym aż do zamczyska, ruch był i jakieś przygotowania. Świeciło w namiocie Masława, ludzie zeń wychodzili i przybiegali doń ciągle... W mroku kilka razy oblegający podkraść się usiłowali, lecz znaleźli przygotowanych i strzałami gęstemi wystraszeni pierzchnęli. Straże chodziły wszędzie.
Krótszym się pewnie dzień ten pamiętny wydał tym, co go w bojowym spędzili wrzątku, niż biednym niewiastom, skazanym na przysłuchiwanie się bezczynne, ciągłą trwogę, którą każdy większy łoskot obudzał. Słysząc krzyki gwałtowniéj wybuchające, wybiegały wszystkie, patrząc, ażali się już nie wdarła czerń przez wrota, lub nie wywaliła gdzie ostrokołu. Dziewki służebne, które mimo boju dla wszystkich przecież strawę i napój przygotowywać i roznosić musiały, wracały przez cały dzień, przynosząc niedorzeczne trwogi, zwiastując niemal ostatnią klęskę, tak, że Zdana odważniejsza z Kasią wybiegać musiały, aby się o prawdzie przekonać.
Spokojne dziewczę w chwili niebezpieczniejszéj, zmieniało się w bohaterkę, tak, że Spytkowa oczom swém, patrząc na nią wierzyć nie chciała. Dwa czy trzy razy musiała jéj nakazać porzucić siekierę, za którą porwała.
Co się działo ze starym Beliną, tenby mógł powiedzieć chyba, co za nim krok w krok chodził. Widziano go wszędzie, gdzie najgoręcéj było. Milczący stawał na pomostach i ogromnym swym mieczem, do którego obu rąk potrzebował, wywijał i rąbał potężnie. Nigdzie miejsca nie zagrzewając, przenosił się ciągle, gdzie była potrzeba, i niekiedy tylko dobywał ogromnego głosu, pędząc ludzi...
Wieczorem on i znaczniejsza część wojowników ledwie się na nogach utrzymać mogła. Padali jak podcięci, dysząc długo, nim cokolwiek sił wróciło. Jadła i napoju nie brakło teraz, dla kogoż oszczędzać je mieli? godziny były policzone...
Na jednę tylko opatrzność chyba, jak mówił ojciec Gedeon, rachować było można, ona jedna pozostała. Dzień, dwa takiéj napaści gromadnéj odcinaćby się zdołali oblężeni; nic ich nie mogło ocalić, jeżeliby osada dłużéj trwała... Widzieli to wszyscy, choć nikt o tém mówić głośno nie śmiał, by drugim nie psuć serca i nie zwiększać trwogi. Ukradkiem starsi szli pod ołtarz, do spowiedzi i gotowali się na śmierć.
Przeczucie końca, a postanowienie bronienia się do ostatka, uroczystą powagą oblekało tę garstkę ludzi, co się do skonu gotując, uśmiechali, nie okazując trwogi po sobie.
Gwarzono o rzeczach obojętnych, aby o tém, co w myśli było nie wspomnieć. Rodzina, żony, dzieci, ojcowizny spustoszone, wszystko co rzucić mieli na wieki, stawało w oczach téj godziny ostatniéj, a oczom męzkim łzy uronić nie było wolno...
Łagodnie podżartowywali z siebie, pokazując sobie wzajem rany i opowiadając dnia tego dzieje... Oczyma tylko potajemnie mówili sobie, jak rzymscy gladyatorowie.
— Na śmierć przeznaczeni jesteśmy.
Przez całą noc izba się nie zamykała, wchodzili jedni, wysuwali się drudzy nasłuchując; ledwie przysiadł lub przyległ który. Większa część przychodziła milcząca posępnie, poobwiązywana, krwawa; jeden przy drugim szukał miejsca na słomie, by rozprostować skurczone członki...
— Ot tak — odezwał się stary Lasota, śmiejąc się do blizn swoich — komu co przeznaczone, nie ujdzie losu. Za trupa już rzucony leżałem na pobojowisku, skonałem prawie, odżyć mi trzeba było i przywlec się aż tu, aby drugi raz umierać! Wyciągnęli mnie z Gdecza, gdzie pod ścianą byłbym spokojnie oczy zamknął, nie cierpiąc więcéj — a tu — tylkom Belinę objadł i ginąć muszę!!
Belina stęknął.
— Co tam ginąć! ginąć to ginąć! Nam starym, to przystało. Młodych szkoda, dzieci naszych dziewek, synów.
— Na to co się dziś dzieje, niech lepiéj i oni nie patrzą! — krzyknął ktoś z barłogu.
Tuż przy ogniu siedział ziemianin od Poznania, a zwał się Poturga. Najmniéj pono wojował choć się dużo kręcił, głośno stękał i wyrzekał, a wszystko mu złe było. Ten podniósłszy głowę zawołał ku Belinie:
— Po co się już tu i bronić! sprawa przegrana! i koniec!
Belina obrócił się nadąsany.
— A cóż lepiéj, od stryczka ginąć czy od topora! Zdać się na wolę? hę?
— Cóż pomoże bić się, kiedy się nie wybijemy.
— To poginiemy w boju — krzyknął Belina drżący z gniewu. Poginiemy, bośmy powinni. Motłoch tylko pada twarzą o ziemię, aby sobie życie wyprosił!
Poturga kiwał głową milczący.
— Chce się wam do Masława iść — dodał Belina, ja wam wrota otworzyć każę, lub spuścić na postronkach...
W tém z drugiego kąta ciemnego, w którym nic dojrzéć nie było można, chrapliwy głos z podłogi ozwał się przerwaną ciągnąc rozmowę.
— Co prawda to prawda! Tak było uczynić, jak zawczasu radził Doliwa, bo on rozum miał. Przebojem było iść i w lasach się schronić.
— A potém! — spytał smutnie Lasota.
Na to nie było odpowiedzi, tylko poza niémi szmer się dał słyszeć, jakby kto wchodził po cichu. Od ogniska przygaszającego mało blasku na ciemną izbę padało.
Obejrzeli się, za niémi stał z rękami założonémi na piersiach, w czarnéj swéj sukni, w kapturku na głowie ojciec Gedeon. Blada twarz jego była dziwnie smutno uśmiechnięta, jakby politowaniem. Patrzał na płonący ogień, choć gdzieindziéj był myślami.
Gdy wszyscy milczeli, mnich powiódł oczyma dokoła.
— Bracia mili — rzekł głosem słodkim, w którym przebrzmiewało niezrozumiałe dla słuchaczów wewnętrzne wesele. — Bracia mili! Ani na przeszłość narzekać, bo ta się nie zmieni, ani przyszłość zgadywać i trapić się nią zawczasu, nie godzi! Najlepiéj człowiek ten czyni, co spełnia dziś to, co na dobie, a jutro zdaje na ręce Boże. Takeście uczynili dziś właśnie, a zaprawdę, dzień to był rycerski, wielki, piękny! Bóg co patrzy na nas z góry, nie miałżeby téj walki za żony i dzieci, tak świętéj i poczciwéj, ukoronować zwycięztwem!!
— Eh! eh! ojczaszku — śmiejąc się szydersko, zawołał z kąta Poturga. Eh! eh! co bo z nas sobie żarty stroicie! Gdyby i sam Pan Bóg nawet się w to wdał, to nas nie ocali! Wpadliśmy w matnię i po wszystkiém...
Ojcu Gedeonowi słuchając téj mowy bezbożnéj twarz zapłonęła, podniósł ręce do góry.
— Człecze bezbożny! — zawołał oburzony — milcz, abyś gniewu Bożego na dom ten nie ściągnął! Cóż dla Boga niepodobném? co dlań niemożliwém?
Poturga ręką kiwając, śmiał się. Kapłan z prostodusznego i pokornego przed chwilą, poważnym stał się i groźnym, rósł w oczach, ogień przebiegł mu po licu bladém, zmienił się, przybrał postać nakazującą, proroczą. Nie władał sobą.
— A ja ci mówię nieszczęśliwy człowiecze, iż oczy twoje ocalenie widzieć będą, a ty, coś w nie uwierzyć nie chciał, nie ufając bozkiéj potędze, ty jeden ocalonym nie będziesz!
Wskazał nań palcem i umilkł. Przerażeni tém wszyscy spoglądali nań. Ojciec Gedeon stał, zwolna powracając do zwykłego twarzy wyrazu... Poprawił kapturek, który mu się był zsunął z głowy, spuścił oczy i jakby zawstydzony tém, że się uniósł zbytnio, powolnym krokiem wyszedł z izby.
Poturga siedział blady, lecz śmiech zszedł mu z twarzy, drżał cały.
Belina powstał wprędce i popatrzywszy nań, wysunął się także.
Na wałach paliły się ognie wszędzie, chodziły straże, od doliny dolatywały gwary, niekiedy głośniejszém łajaniem odpowiadały czaty na zaczepki podchodzących. Stary gospodarz wdrapał się nad wrota, aby popatrzéć w dolinę. Noc była ciemna, wśród dymów gdzieniegdzie czerwieniały gasnące, żółtemi płomieniami paliły się świeżo nałożone ogniska. Mało kto zasypiał. Czarne cienie snuły się pojedyńczo i kupkami, szczególniéj około namiotu Masława, głuchy gwar mięszał się z poważnym lasów szumem. Na dole widać jeszcze było niepościągane trupy, leżące wśród belek i kamieni. Skradających się ku nim, straże raziły strzałami. Psy wyjąc, włóczyły się po pobojowisku, w dali rżały konie i prychały. Jak zajrzeć, rząd ogni wyciągał się daleko aż na brzeg lasów, w których stare smolne sosny podpalone z dołu płonęły jak świece olbrzymie. Niebo było czarne, obłoków nawet na niém dojrzéć nie było można, tylko w dali łuną odbijały się na nich czerwone dymy, to rozżarzając się, to gasnąc...
Belina stał na grodzisku swych ojców i myślał. Jutro będzie stosem popiołów, a my legniem może jak te trupy!
Na wyżkach z niewiast żadna kłaść się do snu nie chciała, lękały się nocnego napadu. Palił się ogień ciągle żywiony, siedziały wszystkie dokoła, po ławach, na ziemi, żadna nawet do ręki nie wzięła kądzieli. Nie chodziły palce, drżały dłonie, stały tęskne kądziołki pospierane po kątach, dziewczęta z pozakładanemi rękami dumały. Śpiew na usta nie przychodził.
Rzadko która szeptem się do drugiéj odezwała cichym. Stara Spytkowa, któréj usta mało odpoczywały, narzekaniami ciągłemi trapiła swe towarzyszki.
— O! żebym ja to była przeczuwała — stękała biedna — żebym ja była wiedziała, co mnie czeka w tym waszym nieszczęśliwym kraju, nigdybym z Rusi uprowadzić się nie dała. Miałam Kniaziowskie, Bojarów, Starostów swaty, w murowanym grodzie, bezpieczna, wielu bym dożyła, czy w Kijowie złotym, czy w Połocku, czy w Nowogrodzie, choć tych nowogrodzian cieślami wszystkich przezywają! A tu! tu! — Ruszyła ramionami.
— Za grzéchy mi tu żyć przyszło!
— Albo to na Rusi wojen nie ma? — spytała Zdana nieśmiało.
— Ale nie takie, jak wasze! — odparła Spytkowa. — Potłuką się czasem Waragi z naszémi, porzną na polu, a nam niewiastom co do tego! Wyjdą za gród, wyciągną na doliny, w zamkach spokojnie.
Nikt nie przerywał Spytkowéj, gdy Zdana, która się była wychyliła do ciemnéj komory, nagle krzyknęła wielkim głosem.
Zerwały się wszystkie wtórując.
Na gródku gwar się jakiś wszczynał. Przez szczeliny ścian komory przeglądało światło wielkie, blizkie, czerwone — widać było jakby iskry przelatujące.
— Gore! gore! — wołała Zdana.
Wszystkie się ku drzwiom cisnąć zaczęły z krzykiem...
— Ogień! gore!
Coraz rosnąca wzmagała się wrzawa.
Gorzało w istocie na horodyszczu, podpalone ręką złych ludzi płonęły szopy, a że wszystkie budowle dachami się łączyły z sobą i wiatr płomień niósł na dworce, pożar groził grodzisku, pomostom i ostrokołom, które całą stanowiły obronę.
Czerń, która pod wałami zaczajona leżała, rachowała na tę chwilę popłochu i z okrzykiem rzuciła się ku okopom.
Suche chruściane szop ściany, słoma i siano pod niemi, gorzały jak jeden stos płomieniem ogromnym. Połowa rąk rzuciła się gasić ogień, druga musiała bronić ostrokołów, ku którym cisnęli się napastnicy.
Zdało się, że nadeszła chwila ostatnia, zostało do wyboru, albo ginąć w płomieniach, lub z rąk dziczy. Sam Belina z garścią swoich pobiegł w ogień, nie straciwszy męztwa, Tomko z Doliwami na wały.
Zawrzało znowu istném piekłem... Trzask padających budowli wtórował okrzykom dzikim...
Lecz jak gdyby Bóg litościwy w pomoc chciał przyjść nieszczęśliwym, których rozpaczliwe jęki wznosiły się ku niebu, nagle puścił się deszcz rzęsisty, ulewny, który dopomógł do ugaszenia pożaru, więcéj niż ludzie, co go zalewali i rozrywali. Na ostrokołach broniono się ostatkiém kamieni i drzewa, w końcu z pożaru chwytając rozżarzone głownie i ciskając je na oblegających.
Ci spostrzegłszy, że ogień, na którego pomoc rachowali, przygasał, omyleni w nadziejach, zwolna ustępować i chronić się zaczęli od nawalnicy. Z nieba lało owym deszczem łaski i cudu: jakby go modlitwa ojca Gedeona sprowadziła.
Niewiasty biedne, nierychło po tym postrachu przyszły do siebie. Kilka z nich jak nieżywe z przerażenia popadały. Spytkowę zanieść musiano na jéj łoże, inne cucić i trzeźwić wodą. Krzyki niewieście tak były przerażające, że Belina, aby ludziom serca nie odbierały, dwakroć z groźbami do nich wysyłać musiał.
Na dzień się brało, gdy pożar został ugaszony i deszcz téż począł ustawać, a co rzadka w jesieni; po gwałtownéj ulewie nad rankiem wiatr się obrócił, porozrywał gęste chmury, odsłonił niebiosa, zapowiadać się zdawała pogoda...
Byłoż to wróżbą, czy losu urągowiskiem??
W dolinie dymy się wlokły, od powodzi wezbrana rzeczułka i moczary, jakby jednym wielkim wydawały się stawem. Stogi siana dla koni poskładane, widać było pochwycone i rozsypane. Stada cisnęły się ku lasom, ludzie brodzili w kałużach... Blask dnia przeglądał się w obmokłych łąkach. Ranek coraz jaśniejszy się robił.
— Na wały! do ostrokołów! — krzyczał stary Belina.
Ściągali się wszyscy na stanowiska, a gospodarz znów nad wrota wszedł popatrzéć, co się dokoła działo...
A działo się tu coś dziwnego, czego trudno było zrozumieć.
Choć dzień rósł i słońce już wschodzić miało, w całym obozie poruszenie widać było gorętsze, żwawsze, pospieszniejsze niż wczora, lecz jakby ku innemu jakiemuś skierowane celowi. O grodzisku zdawano się zapominać.
Namiot Masława widać było jak na dłoni. Tu konie uzdano, ludzie się kupili pospiesznie, robiono coś około samego namiotu, jak gdyby go zwijać miano. Wybiegali zeń ludzie jedni, przyjeżdżali czwałem drudzy... Nawoływano i trąbiono w rogi.
Kupy ludzi, wczoraj rozpierzchłe bez ładu zbierały się, ustawiały. Krzyki i odgrażania się ustały, cała ta ciżba jakiemś przygotowaniem pilném była zajęta. Ci nawet co pod samém horodyszczem całą noc przesiedzieli, rozeszli się od pogaszonych ognisk precz i z gromadami w dolinie połączyli.
Nad wieczorem i nocną porą przed ulewą, Sobek słyszał i podpatrzył, że przy ogniach na nowo hacie i mosty na rzeczce i trzęsawiskach naprawiać zaczęto — teraz dano znać Belinie, że robotę porzucono i ludzie ztamtąd także odciągnęli.
Co miało znaczyć to zbieranie się nagłe w dolinie, ruch niespokojny, zapomnienie nadewszystko o grodku zagrożonym, nikt sobie wytłumaczyć nie umiał. Jedni widzieli w tém cud zapowiedziany, drudzy lękali się napaści nowéj, z większym ładem i siłą przygotowanéj.
Niezrozumiałe te ruchy tém straszniejszémi się wydawały.
Gdy słońce weszło, namiot Masława ściągnięty już był i na wóz rzucony. Sam on w stroju pańskim, w którym tu przybył dnia pierwszego, wyjechał z drużyną w dolinę. Przejeżdżał od gromady do gromady, jakby je opatrywał i ustawiał.
Tłum ten wczoraj wrzawliwy i zuchwały, milczący był jakiś i zaprzątnięty. Nikogo nie zostawiono przy horodyszczu, tak, że załoga mogła znużona pokładłszy się za ostrokołami, spocząć bezpieczniéj, dopókiby znów do walki powołaną nie była.
Czasu tego użył stary dowódca, nakazując z rozebranéj szopy, z niedogorzałych stajen znosić kłody na górę i przysposabiać się do odparcia nowéj napaści.
Trochę swobodniéj oddychali wszyscy. Niewiastom, jak to zwykle trwoga i wesele, smutek i uśmiechy łatwo i prędko po sobie przychodzą, wróciła zaraz nadzieja i umysł swobodniejszy.
Tomek miał czas pójść do matki i Zdany, a że Spytkowa po nocnym przestrachu nie ozdrowiawszy jeszcze, leżała, a Kasia w pierwszéj izbie była z siostrą jego, mógł się i do niéj przybliżyć. Blada jego twarz, ślady krwi od ran, obudziły w dziewczęciu uczucie, które się śmiałem objawiło wejrzeniem.
— O! — śmiała się Zdana — ktoby temu uwierzył, że ta słaba Kasia wczoraj się do siekiery brała i ledwie ją było można utrzymać!
Wydane z tajemnicy dziewczę zarumieniło się, odwróciło oczy, ukryło twarz, chciało się tego zapierać, lecz stojące niedaleko dziewczęta poświadczały. Tomko patrzał na nią z radością i dumą.
— Jeżeli nam Bóg życie ocali cudem jakim — odezwał się Tomko do siostry — będziemy kiedyś mieli co przypominać. Co się tu działo, przeżyło, temu się późniéj uwierzyć nie zechce...
— O! prawda — mówiła Zdana, wyręczając Kasię, któréj oczy mówiły za usta — prawda! Mnie się i teraz wszystko, gdyby jakim snem wydaje! Nie wiem już sama kiedy śpię a marzę, a kiedym na jawie.
Spytkówna główką potrząsała, to patrzała śmiało, to wstydząc się spuszczała oczy, to je podnosiła zuchwale, to spotkawszy wzrok śmielszy jeszcze od swego, musiała zmrużyć powieki.
— Bolą was rany? — zapytała po cichu, chcąc przecie coś powiedzieć.
— Nie — rzekł Tomko — Co to za rany! Boli mnie to, że wy u nas taką złą i niespokojną macie gościnę, że się aż siekiery brać musicie...
Zarumienione dziewczę potrzęsło główką, długa kosa złocista zawinęła się jéj na ramię. Zajęła się kosą.
— A bez téj gościny — rzekła wreszcie — tobyśmy chyba w lesie z głodu mrzeć musiały!
Widząc jak im słodko oczy latają, Zdanie się Mszczuj przypomniał niewdzięczny. Cicho spytała brata o niego, on tymczasem wzroku z Kasi nie spuszczał. A było mu dziwnie, jakby ta czerń nie stała już u progu, jakby życie nie wisiało na włosku, jakby na świecie stała się wiosna i pokój. Zapomniał o wszystkiém, bo było mu błogo....
— A! kiedyż się to skończy! — westchnęła Zdana.
— O! skończy się i szczęśliwie! — dodała Kasia. Ja się nie lękam! Ojciec Gedeon mówił, że Bóg cud uczyni!
— Dla mnie choćby najszczęśliwiéj poszło, to mi nigdy szczęśliwie nie będzie — odezwał się Tomko cicho. — Jakby lepsze czasy nadeszły, wy ztąd od nas wyciągniecie w świat, a z wami!!
Kasia się przestraszona cofnęła, chwytając rękę Zdany — Tomko nie śmiał dokończyć.
Popatrzały na siebie dziewczęta. Dobra siostra Kasię przyciągnęła ku sobie, z nią razem zbliżając się do brata.
— Posłuchajno, co Tomko ci mówi — szepnęła natrętnie — ja ręczę za niego, on prawdę powiada! Ja wiem! Resztę skończyła na ucho — Kasia cofała się, oglądała, niby słuchać nie chciała, a słuchała z uśmiechem i rada.
— Ej! Matusia jak podsłucha! jak zobaczy — mówiła żywo — ja się boję...
— Byle Bóg dał koniec temu — począł spiesząc się Tomko — jak miłościwa pani, matka wasza, posłuchać mnie nie zechce — jak... mi was odmówią, Bóg widzi, choćby gwałtem porwać przyszło, a będziesz moją!
To mówiąc zawrócił się Tomko i pierzchnął. Kasia dokoła powiodła przestraszonémi oczyma, czy kto nie podsłuchał... Zdana jedna tylko, a ta ją pocałowała w czoło i uścisnęła milcząca.
Starszyzna cała stojąc nad wrotami, radziła.
— Co się stało z niémi? co się stało! — mówiono. — Po co się oni tam kupią i gromadzą? Dlaczego nam dali spocząć? — Co się tam dzieje w dolinie!
— Ani chybi — mówił podejrzliwy Lasota — to chytry wybieg tego motłochu. Chcą żebyśmy się ubezpieczyli, aby potém napaść i wziąć nas łatwiéj, jak pilności nie będzie. Jużci tak nas opuścić nie mogą!
— Tyle trupa zostawiwszy! — dodał Toporczyk... — Nawet stosów nie ponakładawszy, porzucili je!
— Mają nas chyba za głupich ludzi — rzekł Belina — myśląc, że się im jak dzieci wziąć damy.
— Kto wié, co Masław wymyśli — mówił Wszebor Doliwa — to pewna, że nas nie rzucą po dobréj woli!
Rozprawiano, patrzano, nikt nie rozumiał co się działo i dlaczego tak nagle się zmienił szturm wczorajszy w dzisiejszy spokój... Wyszedł i Benedyktyn na pomosty.
— Ojcze Gedeonie! — poczęto wołać — ty nam powiesz chyba, co się to dzieje!
— Wojennym mężem nie jestem — rzekł kapłan spokojnie, oczyma wodząc po dolinie — jedno tylko wiem i widzę, dniem i nocą, że kogo Bóg łaską swą ocalić zechce, temu z niebios zsyła pomoc niespodzianą... Na pożar ulewę, na znużenie spoczynek. Bóg wielki!
Gdy w serca jednych wstępowała pociecha, drugie rozpacz ogarniała i trwoga. Groźny wczoraj opierający się lud, doczekawszy ranka, gdy ujrzał Masławowe gromady uchodzące w dolinę, zawiedziony w nadziejach, jęczał i przeklinał.
Rozbici i porozdzielani małémi kupkami po okopach, siedzieli starzy pogrążeni w sobie, młodzież się po ziemi tarzała. Niewiasty z dziećmi odosobnione w podwórzu, płakały. Wszyscy obawiali się zemsty, przeklinali swoich, zawodzili pieśni pogrzebowe. Pospólstwo także nie wiedziało, co znaczył ten pokój nagły po wczorajszéj walce, gdy dziś horodyszcze słabsze jużby się obronić nie mogło...
Wczoraj gwarny grodek olszowy, stał się milczący, zdawał pusty. Z okolicy ledwie gwar niezrozumiały dochodził niekiedy z wiatru szumem; ozwał się róg wojenny i umilkł.
Tłumy się jednak nie rozchodziły. Obozowisko wróciło po nad rzeczkę, oparło o las jedną stroną i tak się na coś oczekiwać zdawało. Myślano, że na posiłki nowe. Lecz do zdobywania horodyszcza nie były one potrzebne, mieli nań siły aż nadto wystarczające.
Poturga nawet, co wczoraj w cud Boży nie wierzył i Bogu mocy poratowania oblężonych zaprzeczał, stał zamyślony, sam nie wiedząc co miał trzymać. Przepowiednia wczorajsza ojca Gedeona przychodziła mu na myśl jak groźba i mrówie po nim przebiegało.
— Teraz to — zawołał mimowolnie Belina — zdałby się ów zachwalany Sobek Spytkowéj.
Bartnik, który pod ścianą stał na uboczu, uśmiechnął się i nizko pokłonił.
— Niechno się trochę zmierzchnie — rzekł szepleniąc — jeżeli się nic nie odmieni, to się spuszczę z wałów i powlokę.
Nie zmieniło się nic do wieczora, krzątanie się, ruch, ciągle trwały na dolinie, a nawet powiększały. O mroku, szybko idący oddział nowy z lasu się wysunął, witany krzykami i z Masławowémi kupami się połączył.
Ci co ludzi umieli poznawać po odzieży i broni, wołali, że to byli Prusacy. Wszebor téż potwierdzał. Inni za pomorców ich mieli. Oddział ten osobno się położył obozem w pobliżu.
Horodyszczu na dziś nic się nie zdawało zagrażać. Rozstawiwszy czaty, starszyzna poszła do izby spoczywać.
Sobek zniknął o mroku.
Wieczora tego nie było rozmów ani sporów, wszyscy, gdzie kto padł, pospali się radzi, że oczy zamknąć mogą. Straże się tylko mieniały, budzono starszyznę po kolei, szli jedni, pokładali się drudzy. Na horodyszczu cicho było aż straszno. Niewiastom zdawało się ciągle, jakby je miała znowu rozbudzić łuna i wrzaski.
Nadedniem starsi, którzy długiego snu nie potrzebują, poruszyli się wcześniéj, młodzież jeszcze odpoczywała snem kamiennym, niekiedy przez sen wydając okrzyki wojenne, gdy stary Sobek zjawił się w izbie i ognisko zgasłe począł rozpalać, bo i sam się rozgrzać potrzebował.
Zastał go tu Belina i pospieszył ku niemu.
— Tyś to? — spytał.
— Jamci panie — jak widzicie! Tyle, żem po ziemi pełzając, zwalał cały.
— A przyniósłeś co?
— Jak nic! — westchnął pomięszany Sobek. — Pod same namioty się wkraść udało, a nic nie zdobyłem. Zdaje się, że nieprzyjaciela jakiegoś się spodziewają. A no kogo? zkąd! pochwycić niepodobna. Masława ludzie chodzili po obozie, zapowiadając, że kupka jakaś nieznaczna się tu wlecze, że ją jak robaka po deszczu zdepczą.
Od wczoraj piwem lud poją, broni rzucać i kłaść się zakazano, a kupy się trzymać...
Sobek był widocznie zgryziony tém, że mu się wyprawa nie powiodła i tak jak z niczém powrócił. Spytano go, czy nie słyszał co o horodyszczu.
— Lekko oni sobie nas ważą — odparł stary — mówią, że wezmą kiedy zechcą, ani się o to troszczą. Pilno im teraz znieść nieprzyjaciela, na którego się zasadzili.
Poczęto tedy odgadywać, kto mógł być tym nieprzyjacielem Masława, który z Czechami unikał walki. Godzili na to wszyscy, iż to być musiała jakaś garść rycerstwa polskiego.
— Jeźli to ci, na których myśmy trafili — dodał Wszebor — którym stary Trepka dowodzi, zaprawdę zyszczemy tylko tyle, że nim sami klęskę poniesiemy, na ich rozbicie i rozproszenie oczy nasze patrzeć będą musiały.
Wszyscy posmutnieli.
— Ale nie może być — dodał Doliwa — ażeby oni ze szczupłą garstką, ważyli się na tłum ten porywać.
— A jeżeli o nim nie wiedzą i wpadną w zasadzkę a tłum na nich się porwie? — rzekł Lasota.
Nie odpowiedział Wszebor rychło.
— Bóg niech strzeże — odezwał się ponuro w końcu. — Mężni to ludzie i rycerstwo najprzedniejsze, ale jeden na dwustu lub więcéj stać nie może, chyba w bajce. Gdyby najlepiéj zbrojny był i największego serca, dziesięciu powaliwszy, w końcu sam paść musi.
Westchnienia z piersi się wyrywały.
— Miałże Trepka ciągnąć w tę stronę? — pytali, patrząc na Wszebora.
— Jako żywo, w myśli tego nie mieli, owszem, gdym ich o to prosił, odmówili mi.
— A jakiż inny oddział mógłby być, gdyby nie oni? — zapytał Lasota — o żadnym dokoła nie wiemy, ani być może.
— Wszakże i o Trepce nie mieliśmy wiadomości — rzekł Doliwa — a przecie się znalazł? Dlaczegóżby i inni tak samo nie mieli się tu zabłąkać? Trudno tylko przypuścić, aby kto szedł nieopatrznie i nie wiedział o Masławie, lub wiedząc o nim, chciał się z nim mierzyć. Policzcie co tam tego mrowia.
— Czerń jest! — rzekł Belina.
— A między czernią są i lepiéj zbrojni, których Masław dobrał i nauczył — mówił Doliwa. — Sama ta tłuszcza nie wieleby mogła, a gdy wojaków poprze — straszną będzie.
Tak rozprawiali smutni, Sobek z głową spuszczoną wycofał się, mrucząc, nierad z siebie. Radość i otucha powzięta zrana zmieniała się w obawę. Męczeństwo oblężonych przedłużało się, spodziewać się polepszenia losu, oswobodzenia, nie śmiał nikt. Na sercach było ciężko. Nie mówili sobie co myśleli, lecz z oczów czytali straconą nadzieję. Długoż się jeszcze miała przeciągnąć ta niepewność i oczekiwanie??
Wieczór cichy, spokojny, mroźny, zwolna zstępował w dolinę, niebo się na chłód wyiskrzało, gwiazdy wschodziły wesołe, w dali znowu znane zapalały się ogniska i dym z nich słupami podnosił się nad lasy... Gwar jak z ula słychać było od obozowiska, rżenie koni i trąbienie w rogi. Niebo ciemniało, gwiazdy błyszczały coraz jaśniéj, noc nadeszła bezsenna.







III.



Nad ranem czatowały straże na ostrokołach, czy się gromady nie ruszą ku horodyszczu — stały one w miejscu jak wczoraj, czekając rozkazu, skupione w porządku. Jeźdźcy trzymali konie przy sobie, zawczasu je pobrawszy od stogów, kilku wysłyńców w pędzie rozbiegło się na różne strony. Dzień wszedł jasny i mroźny, szronem okrywając drzewa i trawy, w miarę jak słońce podnosiło się ku górze, biała jego powłoka znikała.
Na gródku wszystko stało w oczekiwaniu trwożném, tylko O. Gedeon wyszedł ze mszą o zwykłéj porze, a dokończywszy ją, kląkł przed ołtarzem i ze złożonemi rękami długo się modlił.
Tu go jeszcze na modlitwie zastał okrzyk, którym się pomosty całe i okopy horodyszcza rozległy.
W dali postrzeżono występujące z lasów i rozwijające się szeroko, naprzeciw gromadom Masława wojsko jakieś.
Możnaż je tak nazwać było?
Był to raczéj silny oddział zbrojnego rycerstwa, w którym ci, co stali na wałach, łatwo swoich poznali. Liczbą nie mógł się on mierzyć z temi, których Masław za sobą prowadził, ale rycerstwo te inaczéj, świetniéj, niemal z cudzoziemska wyglądało, szło tak jakby za procesją, w powadze wielkiéj i majestacie.
U Masława lepszego żołnierza, napozór pokaźnego, zaledwie paręset było, reszta tłum z pałkami i obuchami, orężem lichym w sukmanach, bez żadnéj zbroi i żelaza, straszny był chyba mnogością swoją.
Oddział, który powoli z lasu się wysuwał, składał się cały z ludzi od stóp do głowy zbrojnych, w znaczniejszéj części konnych. — Lasota i Belina poznali na jedném skrzydle, po uzbrojeniu i dzidach z małemi trójkątnemi chorągiewkami, po czapkach okutych, nad któremi gdzieniegdzie kity powiewały, niemieckie wojsko jakieś.
W pośrodku głównego pułku widać było gromadkę, w któréj się wodza domyślać było można. Kilkunastu jezdnych w błyszczących pancerzach, z tarczami na ramionach, w pasach nasadzanych, kołem stali przy jednym, którego za niemi trudno dostrzedz było. — Tu powiewała chorągiew nowa z godłem jakiemś malowaném. Na wierzchu jéj krzyż połyskiwał złocisty.
Obu starym łzy się z oczów potoczyły na wspomnienie czasów Bolka wielkiego, gdy rycerstwo podobne na tysiące się liczyło. Teraz została tylko ta garść niedobitków.
Gdy z lasu wyciągając szeregi owe coraz się pomnażające, szerokie zataczając półkole, jak do boju się ustawiać zaczęły, ruszyli się téż Masławowi, zatrąbiono w rogi, widać było jak sam ów kneź nowy, biegał pomiędzy kupami, naznaczając miejsca, gdzie która stanąć miała...
Liczbą chciał zastraszyć nieprzyjaciela, ludzi rozsypał na wielkiéj przestrzeni, wyciągnął ich, jakby chciał szczupłą garść przeciw stojącą pochłonąć, rogi odzywały się dziko a coraz głośniéj i gromady kołysały się jak zboże na polu, gdy je wiatr ugina. — Lecz tłum ten naprzód się nie ruszył.
Stojąca zdala żelazna ściana była jeszcze nieruchoma, milcząca. Po za nią z puszczy wypływały coraz nowe szeregi, a nieme jak pierwsze, ustawiały się za niemi.
Trąb ni rogów nie słychać tam było, ludzie stali jak posągi śpiżowe. Ze strony Masława wrzawa się poczęła, rosła, podnosiła się, jakby nieprzyjaciela nią chciano zastraszyć; ludzie podnosili pałki i grozili, wyzywali i śmieli się — lecz wrzaski te rozbijały się o żelazną ścianę...
Drgnęły naostatek szeregi rycerskie, konie się poruszyły, dzidy pochyliły, powiały kity, zaszeleściała chorągiew, zachrzęszczały zbroje, i cały ten zastęp jako jeden mąż sunął się, zrazu wolno, potém coraz szybszym krokiem, wprost na sam środek gromad, gdzie Masław miotając się dowodził i do boju zagrzewał.
Ciżba w dolinie niby się téż dźwignęła, ale lękliwie i leniwo.
Wtém żelazni, ze wzgórza małego śpuściwszy się ku niéj, spadli całym ciężarem swym i pędem na tłum, który nacisku nie strzymał, i rozpierzchł się, rozbryznął na wsze strony, przy pierwszém starciu.
Nie długo jednak trwał ten popłoch, Masław ze swemi stawił czoło. Zwarli się z obu stron na siebie przypadając, spletli, zmięszali, i ręczna walka mieczów i toporów, dzid i pałek poczęła.
W środku widać było Masława, który sam mężnie do boju wystąpił; z mieczem podniesionym godząc ku temu miejscu, gdzie wodza przeczuwał.
Rycerstwo go zewsząd osłaniało. — Trzy razy rzucał się tu Masław, i zasypany ciosami mieczów cofać musiał, za każdą razą wracając z pozbieranemi towarzyszami... Pierwszy szereg ludzi jego padł cały od mieczów i dzid rycerzy, drugi po nim zajadle szedł do boju, lecz i ten już łamał się, padał i szczerby widać w nim było.
Wpośrodku przy wodzach bitwa się prawdziwa toczyła, na dwu skrzydłach mniejsze zbrojnych oddziały wpadłszy na piesze pospólstwo, od razu je rozproszyły, gnały do lasów, siekły i mordowały. Tu popłoch jakiś straszny, bronić się nawet nie dawał, tłum, który na oko tylko powiększał kupy knezia Płockiego, niemal cały zbiegał do pobliskich lasów, zostawując wodza swojego z jego żołnierzem, mało co liczniejszym nad zastęp niemców i polaków.
W tych czuć i widać było wojaków starych, nawykłych iść na nieprzyjaciela, jak na wesołe łowy, gdy młodzi nowo zaciężni Masława, w pierwszém polu nie dostawali im kroku. Skupiali się koło niego, bili zajadle, namiętnie, uchodzili nagle, powracali zrozpaczeni, a męztwo zimne żelaznych ludzi, brało widocznie górę.
Gdy gromady w lasy z krzykiem rozbiegły się i skryły, a główne dwa oddziały toczyły jeszcze bitwę zajadłą, któréj końca trudno przewidzieć było, na horodyszczu Wszebor, Toporczyk, Kaniowa, co było młodszych a gorętszego ducha, nie pytając nawet starego Beliny, pozbiegali ze swych stanowisk.
Strzymać ich było niepodobna.
— Na koń! — krzyczał Wszebór — weźmiemy ich z drugiéj strony — na koń, w pomoc naszym.
— Na koń! — rozległo się z końca w koniec horodyszcza.
Co żyło, biegło, skakało z pomostów, rwało się do szop po konie, bo od rana wszyscy mieli na sobie kaftany i zbroje.
Z końmi uwinęli się raźno, nie bardzo je strojąc, nie było na to czasu — lada kawał sukna i uzda starczyła.
Belina, który na to patrzał, nie mówił nic, więc jakby pozwalał — oprzeć się nie mógł, serce mu téż biło ku swoim. Tomko, syn jego, przyłączył się do wycieczki; odbito co najrychléj wrota i ledwie staremu udało się cząstkę jakąś ochotników powstrzymać, aby horodyszcze nie opustoszało.
Masławów oddział zwarłszy się w dolinie z polskiém rycerstwem, tyłem był zwrócony do horodyszcza, nie spodział się téż pewnie wycieczki, i dopiero gdy nad karkami jego tentent się dał słyszeć i okrzyki, część jego się zwróciła. — Postrzegli, że nieprzyjaciela, choć nielicznego, mieli z drugiéj strony.
Wszebor, Mszczuj i ich towarzysze wpadli na tylne szeregi, nim się ku nim czas obrócić miały. Masław wzięty między dwa żelaza, nie uszedł z placu, trzymał się uparcie, odcinał wściekle.
Widać go było z zakrwawionym mieczem, z rozpaloną twarzą, biegającego od jednéj do drugiéj gromadki swoich, gdzie ludzie słabli i poparcia było potrzeba. Wszebor, który nań czatował i ku niemu zmierzał, ścigał go napróżno, sam chcąc się z nim potykać. Rozdzielał ich jeszcze szereg, broniący się i osłaniający swojego dowódzcę.
— Ty psie ryży! — krzyczał z całego gardła Doliwa, podjeżdżając z dzidą na Masława. — Sobako ruda! chodź tu, nie tchórz, zbliż się, popróbujmy się z sobą...
— Żmijo jakaś — odparł Masław, postrzegłszy go — mam ja ci zapłacić za służbę! Chodź lisie śmierdzący, co się do kurnika podkradać umiesz! Chodź! Zobaczym, czy się bić potrafisz tak, jak pełzać.
— Chodź, pastuszy synu! Chodź — odpowiedział Doliwa — gdzieżeś to trzodę zostawił?
— Czekaj parszywcze! dam ja ci biczem pastuszym! — wrzeszczał, nacierając Masław.
Łajali się tak i bezcześcili przedzierając ku sobie, lecz ile razy Masław ku Wszeborowi się zwracał, napierano go z tyłu, odcinać się musiał. Doliwa wyzywał ciągle.
— A nuże! a nu! ślimaku! co to ci tak niesporo. — Chodź psiarczyku do mnie — czekam.
Wydobywszy się w końcu Masław, stanął przeciw niemu, ale dzidy już okutéj nie miał, tylko obłamany jéj kawalec, który z całych sił cisnął na Wszebora i tylko go po ramieniu drzazgą podrapał. Wszebor oszczepem rzuciwszy, konia mu ranił w szyję.
Zbliżyli się już tak ku sobie, że walka na miecze tylko daléj iść mogła. Masław miał obosieczny, szeroki, ogromny miecz saski, którym oburącz zmierzył, chcąc ciąć w szyję Doliwę. — W téj chwili Wszebor swoim zamachnął tak, iż cios odbił. — Miecz Masława zadźwięczał, jakby jęknął, wywinął mu się z dłoni, zwisnął, lecz nie wypadł z ręki. Klnąc pochwycił go mazur natychmiast i konia naparłszy powtórnie, zamierzył się do cięcia.
Stało się to właśnie, gdy żwawszy Wszebor już go swojém żelezcem w bok uderzył, Masława cięcie straciło siłę, jednak padłszy na kark Wszebora, krew z niego dobyło.
Walczyliby dłużéj, bo Doliwa nie czuł krwi utraty, lecz z tyłu Masławowi pierzchali, naciskani przez polaków i niemców — obejrzał się, słysząc ich krzyki, uląkł, widząc, że ze zbyt małą garścią pozostał, zawrócił nagle i, nim Wszebor w pogoń się mógł puścić, znikł mu z oczów za tłoczącą się zgrają. Pod nogami téż konia leżały trupy i ranni, tak, że ścigać nie mógł Doliwa i oszczep tylko na przepadłe, za nim puścił.
Zamięszanie, walka ostatnia ogarniętych szałem prawie, straszliwe były; żelazne rycerstwo nawet miotało się dobijając, upojone krwią, nie szczędząc nikogo...
W dolinie widać już tylko było uchodzących konno i pieszo, pojedynczo i garściami, pogonie i rozpaczliwe starcia, w których Masławowi żołnierze padali. Niektórzy z uciekających, ranni, zsuwali się z koni na ziemię, inni wieszali im na szyjach, niektórzy pieszo uchodzili krwią brocząc, przyklękając co kroku, podnosząc się, czołgając, póki nie padli twarzą o ziemię raz ostatni.
Masław z temi, co go jeszcze otaczali, przebił się z pośrodka rycerstwa, ogromnym głosem rozpaczy i gniewu pełnym nawołując ku sobie, nakazując trąbić w rogi i gromadzić rozpierzchłych. Udało mu się niedobitki pościągać...
Jeszcze raz uderzyli na zwycięzców, których liczba tak była stosunkowo nie wielka, iż mazur mógł się jeszcze na nią pokusić. Ostatni ten wysiłek nie trwał długo, świeży oddział z horodyszcza z dawnemi zarazem bojownikami, z taką zapalczywością rzucił się na mazurów, iż kupka ta rozsypała się i pierzchnęła... Widać było, jak Masław sam konia w tył zerwał, zawrócił, puścił się ku lasom, a na ten znak odwrotu, co żyło jeszcze, poczęło uchodzić, miotając przekleństwa i groźby.
Odbiegłszy stai kilkoro, kneź zatrzymał się na pagórku i podniósł miecz krwawy.
— Nie zostanie z was ni nogi! — krzyczał — zaleję was, zasypię — nie daruję życiem nikogo. Wrócę ja do was! znajdę ja was! Z niemcy waszemi razem i z psami wisieć będziecie na jednéj gałęzi!
Wrąc z gniewu, urywanemi wyrazy, namiotawszy przekleństw, zwrócił się wreszcie, widząc, że się za nim puściło kilku i w las uszedł ze swemi.
Zwycięztwo zostało przy rycerstwie, które znużone podniósłszy ręce, poczęło wołać na pobojowisku:
— Hosanna!
Dopiéro teraz mógł się Wszebor przybliżyć i przypatrzeć tym mężnym rycerzom, którzy w tak szczupłéj liczbie na Masławowe gromady się ważyli...
Większa część wojowników pozsiadała z rannych koni i popadała na ziemię, inni zdejmowali żelazne hełmy ze skroni i chowali miecze, z których krew ciekła... Wszystkim twarze pałały jeszcze bojem i jaśniały zwycięztwem.
Wszebor zbliżał się ku nim, gdy nagle rozstąpili się na koniach stojący jeszcze w pośrodku i z poza nich ukazał się oczom jego — królewicz, a teraz król Kazimirz.
Polacy i niemcy kołem go otaczali winszując dobréj wróżby zwycięztwa.
Z oczyma spuszczonémi ku ziemi, jakby się modlił po cichu lub zadumał, Kaźmirz stał nie okazując twarzą wielkiej radości.
Oblicze jego było piękne, młodzieńcze, lecz już próbami przecierpianemi, ciszą klasztorną, zawodem doznanym od ludzi, smutkami wczesnemi wielu — odarte z wyrazu młodzieńczego wesela i swobody.
Był przedwcześnie dojrzałym i jakby zestarzałym. Królewski majestat miał na twarzy, chrześcijańską obleczony pokorą, wielkim spokojem ducha i męztwem.
Słusznego wzrostu, postawy zręcznéj, gibki i silny, Kaźmirz twarz miał nieco bladą, cerę śniadawą, czarne wyraziste oczy, długiemi ocienione rzęsami, włos ciemny w puklach spadający na ramiona.
Rycerski to był mąż, ale w rycerzu wodza i króla zarazem widać było, tak wielką obleczony powagą, smutny prawie stał na tém pobojowisku pierwszém, po pierwszém swém zwycięztwie.
Wpośród niemieckich wojowników i polskiéj swojéj drużyny wiernéj, najmłodszy może, najbardziéj pańsko wyglądał, królewsko, choć najmniéj starał się o to.
Strój jego był wspaniały acz skromny. — Na frankońską suknię krótką, wdziany miał pancerz naszywany wielkiemi blachami żelaznemi, które jasno na piersi jego świeciły; pas rycerski drogiemi kamieniami sadzony, utrzymywał miecz obosieczny, i tuż przy nim na łańcuszku mniejszy, ozdobny mieczyk z rękojeścią złocistą się zwieszał. — Na nogach także żelazne blachy miał naszyte, a u lewéj widać było długą, śpiczastą ostrogę.
Tuż za nim stojące młode chłopię, trzymało piękną tarczę, w któréj środku śpiczasty kolec i otaczające go wieńce złotem połyskiwały. Na brzegach téż jéj gwoździe złote na tle szkarłatném jak gwiazdki siedziały.
Z wielkim mieczem obosiecznym, oznaką pańskiéj władzy, stało drugie pacholę.
Na głowie hełm miał pozłocisty bez pióra, z żelezcem, które część twarzy i nos okrywało, lecz teraz właśnie zdjął go Kaźmirz i czarne pukle włosów świeciły połyskując od słonecznych promieni.
Na szyi dostrzedz było można u góry na łańcuszku złotym, krzyżyk z relikwiarzem, który odjeżdżającemu, wuj w Kolonii dał z błogosławieństwem na drogę.
Oczy Kaźmirza padły były właśnie na szerokie, trupami zasłane pobojowisko. Widok to był dla rycerzy, co się na placu ostali zwycięzko, radosny może, ale dla ludzkiego serca smutny.
Po całéj dolinie aż do lasu samego, widać było leżące kupami i pojedyńczo zastygłe już pobitych ciała, pokrwawione, poszarpane, ze sterczącemi strzały i oszczepami w piersiach rozbitych. — Gdzieniegdzie wśród nich dogorywający jeszcze usiłowali się porwać i bezsilnie opadali na ziemię. — Wśród ciał tych leżały konie pobite, stały pokaleczone, pasły się zbiegłe grzebiąc z obojętnością zwierzęcą przymarzłe i przyschłe trawy na łące.
Z tych gromad tak licznych nie zostało nic — oprócz tych, których w ucieczce pozabijano. Prusacy pierwsi spróbowawszy z wrzaskiem się rzucić przeciw mężom żelaznym, odparci, pierzchli całym oddziałem — i nie powrócili więcéj. Wielu z nich potopiło się w rzeczce wezbranéj, pogrzęzło na trzęsawisku, z którego dobyć się nie mogąc, pomordowani zostali.
Ze strony Kaźmirza jeden téż prawie całym nie został, ranni, potłuczeni, krwawi byli wszyscy, ale nie zginął żaden. Broniły ich pancerze i tarcze. Zsiadali teraz z koni, dzidy połamane wbijając w ziemię, a hełmy ciężkie zdejmując z czoła.
Wszebor ujrzawszy tego pana, którego był towarzyszem w pierwszych latach, późniéj dworzaninem i sługą, rzuciwszy konia, radośnie pobiegł ku niemu. — Na twarzy jego malowało się szczęście i nieopisane wesele. Dla niego zjawienie się króla, było, jakby zapewnieniem zwycięztwa! Kaźmirz zdala już zdawał się go poznawać, gdy Wszebor do nóg siedzącemu jeszcze na koniu przypadł z okrzykiem, obejmując je.
— Tyżeś to, miłościwy panie! — A co za dzień szczęśliwy!
Wzruszenie mu mowę odjęło, zakończył okrzykiem radosnym.
Nadbiegali już Mszczuj, Kaniowa, nareszcie Toporczyk, szczególniéj Kaźmirzowi ulubiony, wszyscy z wołaniem wielkiém, z radością niezmierną, z twarzami jasnemi, obstępując go, chwytając za ręce, wykrzykując...
— A witajże nam! witaj! miły hospodynie nasz!
Kaźmirz słysząc i widząc te oznaki wesela, zarumienił się wzruszony, łza mu się zakręciła w oku, ręce rozpostarł.
— Witajcie, witajcie dzieci moje! — zawołał. Daj Boże, aby dzień ten, istotnie lepsze nam i królestwu temu zwiastował. Amen...
— Panie! ty jesteś z nami! — w uniesieniu krzyczał Toporczyk — ty z nami i szczęście będzie z nami. Ciebie nam brakło! Wszystko ginęło bez pana i głowy! Teraz się zmieniło wszystko, powrócą dni dobre!
— Daj Boże — ale nie rychło! dorobić się ich musiemy! — rzekł Kaźmirz poważnie. — Wszystko w Bożéj mocy...
Okrzyki i wrzawa nie ustawały. Radość zdawała się i była powszechną, choć, ktoby się pilniéj wpatrzył w twarze tych, co Kaźmirza otaczali a do serc ich zajrzał, zobaczyłby tam razem trwogę, zgryzoty i nieufność.
Część tych, co się teraz do króla garnęli, miała na sumieniu jego wygnanie; obawiali się zemsty pana i nieprzyjaciół swoich, pamiętali swe winy i nie wierzyli, aby król młody miał o nich zapomnieć. W samym obozie Kaźmirza, na zamku Beliny, mnogo było tych, których głos powszechny obwiniał, że się Masławowym zabiegom uwieść dali. — Ci trzymali się z daleka, patrzali nieufnie, i wątpili o przyszłości.
Radość więc była z obawą zmięszana, z zazdrością przeciw tym, co wierni Kaźmirzowi, teraz się o zapłatę upomnieć mogli.
To samo rozdwojenie, które było przyczyną wygnania syna Ryksy, już w obozie jego, stłumione czuć się dawało.
Wśród radości na pobojowisku, na chwilę może zapomniano dawnych nienawiści i swarów, lecz jutro z pozostałych nasion odrodzić się one mogły.
Na Olszowem horodyszczu patrzącym na zwycięztwo, serca rosły. — Nie wiedzieli jeszcze, kto był przez Boga zesłanym wybawicielem, ale cud przez pobożnego zapowiedziany kapłana, już się ziścił.
Co żywo na oścież roztwarto wrota... Belina ze starszyzną zaledwie teraz dowiedziawszy się o Kaźmirzu, chciał biedz do nóg jego.
Zbierali się wszyscy z pokłonem i dziękczynieniem, gdy Poturga wielce frasobliwy, aby się na nim téż nie ziściła przepowiednia O. Gedeona, przyodziawszy się biegł do niego, chcąc kajać się, przebłagać i odwrócić co mu groziło.
O. Gedeon razem z Beliną zbierał się właśnie wychodzić przeciw królowi, gdy Poturga wylękły, zapłakany do nóg mu padł i objąwszy je, wołać zaczął.
— Ojcze! na miłosierdzie pańskie — winienem! zgrzeszyłem! — Nie karzcie mnie, oto się kajam i spowiadam przed wami, miłosierdzia prosząc. — Zlitujcie się nademną!
Kapłan cofnął się zdziwiony.
— Czego żądacie odemnie? nie rozumiem was? — odparł łagodnie.
— Jak to? ojcze! wyście mi przepowiedzieli, iż cudu dożyję, a sam tylko go nie doznam na sobie, dla tego, iż weń wierzyć nie chciałem.
O. Gedeon stanął zdumiony, nie pamiętał już wyrazów wyrzeczonych w zapale i uniesieniu.
— Jam to mówił? ja? — zapytał, oglądając się po przytomnych.
— Tak jest, ojcze! wyście to rzekli! — odezwał się głowę schylając Belina — Rzekliście!
— Nie wiem! nie pomnę! chyba duch jakiś mówił przezemnie! — odparł Ojciec Gedeon oczy spuszczając. — Nie pomnę! Niech Bóg ci grzech twój przebaczy! Idźcie w pokoju! Jam człowiek. Bóg tylko mocen jest zmienić los nasz. Modlić się mogę i modlić będę.
Poturga chwycił za nogi kapłana, jeszcze nie rad odpowiedzi. Nie puszczał odchodzących, rozbijał się, ręce łamał, płakał, napróżno się go uspokoić starano.
Działo się to właśnie u wrót otwartych, po nad któremi na stolowaniu leżał stos kamieni do obrony przygotowany. — Belina dawał znak, aby iść dalej, spiesząc na powitanie, gdy wrzask się dał słyszeć z góry, pękła deska i głaz ogromny z hukiem stoczył się z powały — pierzchnęli wszyscy, rozstępując się. Poturga, który klęczał, nie miał czasu się zerwać, głaz spadł nań, trafił na głowę i zabił go na miejscu.
Stanęli wszyscy przerażeni, pokląkł przy nim Ojciec Gedeon, chwytając głowę, która już trupią okrywała się bladością.
Zaczęli modlić się po cichu. Był li to przypadek czy palec Boży? Sam kapłan, który wyrzeczonéj w natchnieniu groźby zapomniał, nie umiał tego wytłumaczyć. Zapłakał nad zabitym.
Odniesiono zaraz zwłoki nieszczęśliwego, aby widok ich radosnéj nie zatruwał chwili.
Belina w odświętnych szatach, wraz z synem, ze starym Lasotą i pozostałemi na horodyszczu władykami, szedł na powitanie pana. — Wszyscy oczy mieli zwilżone, uśmiechające się usta, niewysłowioną radością biły serca wyzwolonych.
Kaźmirz już z konia zsiadłszy, obozować się zabierał na pobojowisku, nie chcąc na oblężeniem długiém wycieńczone horodyszcze, z dworem swym ciągnąć. Wiedział już co tam wycierpiano, chciał by wypoczęli oswobodzeni.
Gdy Belina ze swemi przyszedł zapraszając do grodka, Kaźmirz już był przybycie swoje na dni następne odłożył. — Chciał téż być razem z towarzyszami swemi i dzielić z niemi niewygody i trudy. Niemcy i polacy już się na pagórku tym samym, który Masław wprzódy zajmował, z namiotami i końmi rozkładali.
Czasu téż na gnuśny spoczynek nie było. — W jednéj bitwie pokonany Masław, nie mógł się poddać losowi swemu. Siły miał jeszcze znaczne, sprzymierzeńców, którym ludu nie brakło, wiedział, że Kaźmirz był słabym, i nie miał się na kim opierać. Był to początek walki, lecz do końca jéj, odzyskania królestwa, przywrócenia ładu, ukrócenia buntu, obalenia bałwochwalstwa zwycięzkiego, wiedzieli wszyscy, jak było daleko.
Sam charakter Masława, znany tym, co z nim na dworze razem żyli lat wiele, zapowiadał bój długi i krwawy.
Powrót Kaźmirza dla sprawy przywłaszczyciela stokroć był niebezpieczniejszym, niż zgromadzone przeciw niemu siły. Osobą swą i imieniem król stał za zastęp cały. Około niego teraz skupiać się musieli, nawet ci, co w obłędzie dawniéj, występowali przeciw niemu, ci co z Masławem razem do wygnania go się przyczynili. — Widok sam tego odważnego młodziana, wnuka Bolesławowego, który z niewielką garścią ludzi, wchodził do spustoszonego i zwichrzonego kraju, obudzał radość, zapał, męztwo.
Po drodze, z pustych dotąd okolic, jakby cudem wychodziły ocalone gromady, ludzie wybledli, niewiasty odarte, dzieci wychudłe, wyciągając ręce, zbawcę w nim witali.
Serca zwątpiałe nabierały męztwa... Po wiekach wielu, na kartach kronik odbrzmiewa ten okrzyk, którym cały kraj witał naówczas, jakby głosem jednym młodego króla.
— A witajże nam! witaj! miły hospodynie!
Pomimo tych wróżb, téj radości, która była przeczuciem lepszych dni, walczyć trzeba było o pokój, o oswobodzenie z nieprzyjacielem dziesięćkroć liczniejszym, niż była garstka wiernych co się do króla garnęła.
Gmin obawiający się pomsty, gotował do rozpaczliwéj obrony, Masław lękający się kary, musiał walczyć w życia obronie, bo dlań przebaczenia nie było. — Kaźmirz szedł w sprawie krzyża i chrześcijaństwa; Masław w imie konającego pogaństwa, spadku wieków, który lud bronił zajadle. Bój musiał być strasznym, śmiertelnym, bez przebaczenia i miłosierdzia.
Czuł to król spoglądając na pobojowisko trupem usłane, dla tego zwycięztwem cieszyć się nie śmiał, bo ono było zaledwie niepewnym zadatkiem przyszłości.
Zaczynano rozbijać namioty, Kaźmirz stał otoczony swojemi, rozglądając się po okolicy, gdy Belina, O. Gedeon, Lasota i inni posłowie z horodyszcza, z odkrytemi głowami przyszli do kolan się pańskich pokłonić. Podnieśli potem ręce do góry, wołając:
— Witaj! miłościwy panie! Witaj zbawco nasz!
Kapłana ujrzawszy król, ruszył się natychmiast ku niemu, schylając do ucałowania ręki jego z pokorą, i prosząc o błogosławieństwo.
Rozrzewniony starzec, krzyż zakreślił nad pochyloną pana głową.
— Bóg zwycięztwa niech będzie z tobą — zawołał.
Po nim przystąpił Belina do ręki pańskiéj, który zawsze do wiernych sług królowéj i syna jéj należał.
— Dzieckiem cię widywałem, panie — odezwał się — a oto mi dziś przychodzisz aniołem wybawicielem.
Bez ciebie żywot mój, wszystkich moich, stare domostwo i ubóstwo moje całe, stałoby się téj czerni łupem. Bądź błogosławiony panie!
Napróżno potém zapraszał stary króla pod ocalony dach dla spoczynku, Kaźmirz zawczasu objawił wolę swą, aby oblężeni wolni byli od wszelkiéj załogi. Powtórzył więc Belinie obietnicę późniejszego przybycia.
Cisnęli się i otaczali Kaźmirza wszyscy, całując ręce i kraj szaty, nie mogąc się nasycić widokiem tego pana, który przynosił krajowi nadzieję pokoju... Wszystkie te oznaki przyjmował młody król z pokorą i skromnością wielką, niemal z boleścią. Mimowoli na myśl mu przychodziła ta noc straszna, gdy z pod ojców swych dachu, jak zbieg i tułacz, gnany przez własne dzieci, uchodzić musiał z sercem ściśniętém.
Nie jedno czoło, z tych co się przed nim schylało, rumieniło się także téj przeszłości wspomnieniem.
Po chwili król zobaczywszy namiot swój rozbity i wiernego sługę Grzegorza[1] u drzwi jego, wymknął się z pośrodka otaczających, wszedł do namiotu i nim zasłona za nim zapadła, widzieli stojący w pobliżu jak padł na kolana, Bogu dziękując.
Na straży pańskiego namiotu stanął mąż, na którego wszystkich się oczy zwracały, który się jak znajomym dawnym uśmiechał wielu i do niego przychodzili téż witać się starsi nawet, choć podżyły już człek, cale niepocześnie wyglądał. Był to Grzegórz, wierny sługa pański od dzieciństwa. Siwiejący już teraz, pamiętał na dworze dawne czasy, niegdyś Kaźmirzowi był niańką, pierwszy go sadzał na konia, łuk mu chłopięcy naciągał, strzelać uczył, mały mieczyk przypasywał, ptaki dlań hodował.
Przywiązał się do królewica jak do własnego dziecięcia i już go nie opuścił. Człek to był prosty, niepozorny, milczący, ciężki, nieobrotny, ale bacznego na wszystko oka i wielkiego serca.
Gdy królowę Ryksę wygnano z kraju, a Masław począł szczuć i podżegać rycerstwo i możnych przeciwko jéj synowi — Grzegórz płacząc, trwał przy prześladowanym i znękanym panu swoim. Gdy potém i jemu uchodzić przyszło, poszedł za nim na tułactwo, powlókł się do klasztoru, i, choć zamknięcia w murach znieść nie mógł jak niewoli, dał się z nim w benedyktyńskim monasterze uwięzić.
Gdyby Kaźmirz oblókł był suknię zakonną, Grzegórz wprosiłby się pewnie za braciszka i wdział czarną opończę, ażeby z nim być i przy nim. — Kaźmirz płacił mu tę miłość zaufaniem zupełném i sercem niemal dziecięcém.
Gdy z klasztoru wywiedziono napowrót syna Ryksy na tron dziadowski, Grzegórz uradowany jak wierny pies poszedł za nim. — W bitwie stał zawsze u jego boku, z mieczem gotowym na odparcie ciosu, któryby wychowańcowi zagrażał, na noc kładł się w poprzek drzwi, aby nikt nie wszedł do niego, we dnie nie opuszczał téż progu.
Starszyzna i rycerstwo otaczający Kaźmirza, szanowali Grzegorza, który choć niczém nie był, w istocie stał za wszystkich. Stary, gdy go o co proszono, milczeniem zbywał, do niczego się wdawać nie chciał, pokornie się usuwał przed drugiemi, lecz gdy mu się co wydało szkodliwém, umiał po swojemu przeszkodzić i niedopuścić. — Często niewidzialny, zawsze był tam gdzieś w pobliżu, gdzie Kaźmirz się znajdował; ubogiego jeszcze pana on był zarazem skarbnikiem, płatnikiem, szafarzem, często posłem, a odźwiernym i podkomorzym od rana do nocy. Nie pysznił się tém wcale, władykom z poszanowaniem ustępując z drogi i z miejsca.
Ci co dawniéj znali Grzegorza, teraz widząc go znowu, kłaniali mu się nizko, co w nim tajony czasem śmiech obudzało. Człowiek to był co kochać umiał i nic więcéj, o to mu szło, aby mógł bez przeszkody czuwać nad swém kochaniem.
Gdy król się w swoim zamknął namiocie, ci co przybyli z horodyszcza, poczęli się swobodniéj rozglądać po twarzach królewskiego orszaku. — Ściskali się i witali jedni, drudzy na widok dawnych przeciwników odwracali z czołem zamarszczoném. — Okrzyki słyszeć się dawały, imiona i pozdrowienia.
Wszebor znalazł Samka Dryję, Toporczyk ojca swego, inni braci i krewnych a powinowatych.
Radości nie było końca, ale i smutek niejeden przeczuty się sprawdził. Dowiadywano się o zabitych, o popędzonych w niewolę.
Z Kaźmirzem razem przybywał stary Trepka i wszyscy ci, których Wszebor znalazł na obozowisku w lesie. — Inne téż błąkające się oddziały przyłączyły się w drodze, zasłyszawszy o przybyciu pana.
O kiju z przewiązaną głową, stał tu téż i Spytek, nieco podleczony z ciężkich ran swoich, któremu wśród dawnych nieprzyjaciół ciężko się obracać było; tym bowiem, co go uratowali, Trepce i królewskim zwolennikom, pamiętał stary — własne swe winy.
Wojewoda Topór ściskał syna po długiém niewidzeniu, opłakawszy już zgon jego. Janko należał do tych, co niegdy odepchnięci od dworu, teraz poszli szukać króla po krajach niemieckich i umieli go skłonić, znaglić do powrotu.
Chwili téj szczęśliwej brakło tylko, ażeby nad nią świeciło jutro równie szczęśliwe, i nie groziła jéj zmiana. Cieszyli się wszyscy, a wśród radości zasępiały czoła trwogą — co jutro będzie?
Przyjaciół i nieprzyjaciół Belina na horodyszcze dla spoczynku zapraszał, choć nie bardzo ich miał czém ugościć. — Ciągnęli z nim niektórzy, inni woleli zostać po namiotach przy królu.
Wprzódy jeszcze, nim gospodarz sprosił gości, Sobek jakiemś przeczuciem wiedziony, przybiegł tu szukać swojego starego pana, choć w orszaku króla, przeciw któremu zawinił wiele, trudno się go było spodziewać. Nie omyliło go przeczucie, Spytek stał sam jeden prawie z wozu zlazłszy, gdy bartnik do nóg mu upadł i natychmiast naglić począł, aby szedł do żony i córki.
I jemu spocząć było pilno, więcéj może niż żonę i dziecię zobaczyć, bo surowy dla ludzi, szorstki ze wszystkiemi; z niewiastami, cale im nie okazując czułości, był Spytek twardszym jeszcze niż ze swą bracią. Znano go z tych usposobień, z téj dzikości i gorącéj krwi, choć w rzeczy złym ani okrutnym nie był. — Mężny wojak, w domu téż po wojennemu życie prowadził, rozkazywał, a ładu i posłuszeństwa przedewszystkiém przestrzegał. Drżało przed nim co żyło.
Nigdy może nie spotkały się w małżeńskim sojuszu dwie istoty mniéj z sobą zgodne i dla siebie stworzone, jak Spytkowa i jéj małżonek. — Stary był milczący gdy nie łajał, szczebiotania nie rad słuchał, w niewieście chciał mieć służebnicę milczącą. Marta lubiła mówić wiele, oczyma rzucać i zalecać się choćby dla zabawy, chciała po troszę téż rządzić w domu, małżonkiem kierować z cicha... Wszystko to się nie udawało.
Ze Spytkiem wojna była niemożliwą, musiała ulegać, bo się lękała — i milczeć, bo nie słuchał.
Wieki téż obojga nie bardzo szły w parze. — Stary wojak miał już pono do sześciu dziesiątków, żona zaledwie trzeci kończyła.
Długo się nie żeniąc, bo nie miał czasu, Spytek na Rusi będąc, skusić się dał pięknym, zalotnym spojrzeniom młodéj dzieweczki, nad którą w życiu nie widział śliczniejszéj.
Dostał ją łatwo u ojca, choć mimo jéj woli, bo wcale zań wychodzić nie życzyła. Nie zważano na łzy i dąsania. — Małżeństwo to późne ciężko pono Spytek opłacać musiał, lecz nie poskarżył się nigdy. Żony pilnował i trzymał ją w grozie. Kasię kochał po swojemu, a no do niéj srogi żal miał, że chłopcem nie była, bo mu więcéj dzieci Pan Bóg nie dał. Dziecko więcéj się go lękało niż kochało, bo od ojca oprócz gróźb i łajania, rzadko posłyszało co innego.
Niewiasty na horodyszczu, na ową bitwę w dolinie, patrzały przez cały czas jéj trwania. Hanna Belinowa wywiodła je z sobą, aby téż ciekawość zaspokoiły.
Trudno bo było utrzymać rozgorączkowane. Gdy walka się rozstrzygnęła, radość wybuchła tak wielka jak wprzódy była obawa. Padły wszystkie z okrzykiem na kolana.
Potém rozpierzchły się na podwórku, pomostach, na dole i górze wszędzie ich było pełno. W téj chwili zapomnienia, szału, nikt nie zważał co się działo z niewiastami — dano im, albo one sobie dały zupełną swobodę.
Dopiéro gdy się nieco uspokoiło, rozpierzchłą gromadkę swą stara Belinowa, począwszy od czeladzi, zwoływać zaczęła na górę. Od rana o strawie, o napoju, o ogniu, o tém co do życia było potrzebném, zapomniano.
Nagle twarze, głosy — wszystko się zmieniło. Cicha niedawno izba na górze, trzęsła się od śpiewów, chichotania i bieganiny. Zapomniano o wczorajszéj trwodze śmiertelnéj, nie myślano o jutrze, porządku, nawet powaga gospodyni utrzymać ich nie mogła. Wyrywało się z pod jéj panowania całe to niewieście kółko jéj podwładne, które wprzódy tak potulnie się do niéj garnęło.
Spytkowa zarumieniona, rozogniona, spragniona rozpytywania i rozpowiadania, nie mając mężczyzn, z któremiby rozmowę wolała — zwracała się do płci swéj — zatrzymując z kolei wyrywające się jéj dziewczęta.
Żadnego jakoś przeczucia nie miała, aby mąż jéj miał być tak blizko. Wiedziała od Sobka, że żył, lecz smutne jéj przychodziły myśli, stary, porąbany, wśród niewygód obozowych, mógł umrzeć. Była prawie pewną, że go to spotkać musiało. Sobek obszernie jéj rozpowiadał jak straszliwie był rannym, jak leżał bezwładny, nie spodziewała się wcale, aby mógł przybyć z tém rycerstwem, a dowiedziawszy się o królu, któremu Spytek się naraził, tém mniéj go tu przewidywała.
Na horodyszczu oczekiwano przybycia gości, niewiasty gotowały się witać, pytać — znaleść przyjaciół, krewnych i znajomych. — Z tą myślą i Marta Spytkowa, jak mogła, przystroiła się najpiękniéj. Sama Kasi zaplótłszy kosy i wybrawszy suknię, jej kazała swe czarne pod czepiec biały poukładać włosy i pomagać sobie do ubrania. — Dobyto suknie ocalone, klejnoty, łańcuch na szyję, kolce złote; dla dziewczęcia naszyjnik, dla matki pierścienie. — Marta po przecierpianych trwogach i niewygodach, blada była trochę, lecz oczy jéj zawsze tym niewygasłym ogniem błyskały, który jéj jeszcze istną młodość dawał.
Stała już przybrana na wyżkach, podparta na białéj rączce, czekając azali się kto z pobojowiska nie zjawi z jaką nowiną, gdy — usłyszała w dali gruby głos — głos jakiś, co ją niezmierną nabawił trwogą, tak dziwnie był podobny do tego, jakim Spytek zwykł był łajać ją, za dobrych czasów.
Zerwała się przestraszona nasłuchując, niedowierzając uszom, więcéj strwożona niż uradowana.
— Nie myląż uszy? onżeby to miał być?
Spuściła oczy ku wnijściu w podwórze i — oto — ujrzała widmo mężowskie. Tak! Spytek to był! Spytek, którego nigdy pięknym nazwać się nie godziło, który młodym dawno być przestał, teraz zjawiał się o jedném oku krwawém, z wargą siną obwisłą, z głową chustą zawiązaną, o kiju, zestarzały, kaléka. Wierny Sobek podtrzymywał wlokącego się powoli.
Na widok ten jeżeli nie zemdlała piękna Marta, to chyba dla tego, że mąż jéj żadnych podobnych oznak czułości nie znosił, krzyknęła tylko i poczuwając się do obowiązku, zbiegła z wyżek, wielkim głosem wołając na Kasię.
Spytek stał, znanym głosem obudzony, jedném okiem szukając żony do koła. W tém poczuł ją już u nóg swoich, bo niewiasty za onych czasów inaczéj mężów nie witały. Schylił się starzec milczący i pocałował ją w głowę. — W tém i Kasia z krzykiem dziecięcym nadbiegła, obejmując ojcowskie kolana.
Na te wszystkie miłości oznaki, wojak nie odpowiedział ni słowem, pocałował i córkę w głowę, a natychmiast obejrzał się za ławą, bo mu nogi zbolałe drżały i ledwie na nich się trzymał.
Marta zapomniawszy, że mąż zbytniéj gadatliwości nie znosił, załamała ręce, puściła wodze językowi.
— A! panie nasz! panie — wołała — gdybyście wiedzieli cośmy tu przecierpiały! Boże miłosierny! Tysiące śmierci! Głód, łzy, strach! Któż to zliczy. Ogień, chłopski bunt! kto to wypowie!
Znanym żonie rzutem ręki; który usta zamykał, Spytek pohamował jéj żale. Zwrócił ku niéj zakrwawione oko, podniósł chustę, którą głowę miał zawiązaną, odsłonił jej krwawą powiekę, pod którą tylko ślad drugiego oka pozostał — i mruknął.
— Kawałka ciała całego nie mam! — Głową potrząsł. — Cud, że dusza w ciele została.
Kasia płacząc, ręce ojca całowała. Stary przyglądał się ciekawie postrojonym niewiastom — jakby chciał odgadnąć, co tu one bez niego poczynać mogły.
— Nie rychło się pogoją rany moje, nie rychło nasze wszystkie, nie rychło staną dwory popalone i kościoły! Nie ma dziś dokąd powracać! Kupa gruzu z Ponieca!
Drżące ręce do góry podniósł i zamilkł. Spytkowa gadatliwa wtrąciła zaraz, jak wiele była winna Wszeborowi i Doliwom. — Wszebor zawsze był u niéj w łaskach. — Dostrzegła pewnie na te sprawy bystre mająca oko Marta, że się Tomko zalecał do Kasi, ale Belinów, choć im schronienie winną była, cierpieć nie mogła. Tysiąc do nich żalów miała, Hanna jéj powieści nie słuchała nigdy jak należało, wielu jéj zachceniom nie dogadzano, Tomko się jéj nie zalecał wcale.
Wszebor i w oczy ładnie patrzał, i słuchał przykładnie i posługiwał pani Marcie, choćby się innym przez to naraził. — Sama teraz wydać się za niego nie mogąc, gdy nieboszczyk zmartwychwstał, choć córką mu życzyła się wywdzięczyć.
Spytek o Doliwach wspomnienia wysłuchał chmurno.
— Wiem ci o tém, że was ratował — rzekł sucho — co za dziw? gach młody, że się babami zajął!
Zarumieniła się żona.
Król Kaźmirz będzie musiał teraz za nas wszystkich długi płacić — dodał — po tośmy go przywiedli.
— Młody król! — plaszcząc w dłonie, przerwała Spytkowa — chwała Bogu, że nam powrócił.
— A, młody! — z przekąsem powtórzył Spytek — tylko babom z tego nie przyjdzie nic, bo na poły mnich!
Zatém, jakby zmęczony, zmilkł stary, na kiju się sparłszy i zamyślił. — Zonę i dziecię znalazł, a co teraz z nią i dzieckiem poczynać daléj miał, ba i z sobą, nie wiedział. Wracać nie było dokąd, wojować nie było czém, zostać tu ciężarem na łasce Belinów, nie w smak téż było możnemu niegdy władyce.
Z krwawego oka spadła kropla, jakby łza.
Na horodyszczu coraz hałaśliwiéj być poczynało — schodzili się goście. — Na tak wielką uroczystość zwycięzką, nie wahał się Belina, zakopaną beczkę starego miodu, który się nazywał Mieszkiem, kazać dobyć z ziemi. — Dziewki warzyły już solone mięsiwo, pieczono podpłomyki, aby chleb zastąpiły, gotowano kaszę...
W wielkiéj izbie na dole ściągało się co z obozu szło i na grodzie było słychać tych, co Kaźmirza z sobą przywieźli.
Szedł stary Janko Topor, siwowłosy wojewoda, któremu syn rękę podawał, przybył Trepka, siedział Lasota i mnogo innych.
Wielu przybycie Kaźmirza niemal cudem się zdawało. Wiedzieli wszyscy, iż zbolały, kraj opuścił, wyrzekając się go na wieki, że Ryksa królestwa tego niewdzięcznego dla syna nie chcąc, korony jego nawet do skarbcu cesarskiego oddała.
Chodziły wieści, że Kaźmirz przy wuju w Kolnie oblec miał suknię zakonną, by po nim wysokie w kościele dostojeństwa dziedziczyć.
W ostatku z czémże miał wygnany pan na nowo zdobywać królestwo, zawojowane na pół przez Czechów, wpół przywłaszczone przez zuchwałego Masława?
Gdy goście obozowi weszli do izby dolnéj, rozstąpili się przed niemi wszyscy, zapraszając ich bliżéj ogniska i pierwsze czyniąc miejsca. — Ciekawi byli słuchać, a nim starzy otwarli usta, już ich pytaniami zarzucano niecierpliwémi.
Topor Janko na pierwszém miejscu siedział. Mąż to był letni, lecz silny i zdrów jeszcze z obliczem jasném i wesołém, z brodą siwą kędzierzawą, a włosami białemi, które mu się w pukle zwijały. Rumiana twarz odbijała dziwnie od tych śnieżnych strojów. Męztwo i rozum lata mu wypisały w twarzy, wśród tysiąca domyśliłby się w nim każdy rycerza i męża do rady.
Ani na dłoni, ni na sercu i głowie jego, nikt się nie zawiódł.
Dopóki słuchał go Mieszko, dobrze mu z tém było, póki za radą jego szła Ryksa, nie żałowała. Ludzie zazdrośni podali do uszów pańskich, że Topor panować chciał i władać. Odpychano go powoli od dworu, od progu, od ucha — i poszedł w końcu na Tęczyn siedzieć spokojnie, na jelenie polować.
Dopiéro gdy i Kaźmirza wygnano, gdy Kraków, Poznań, Gniezno Czesi złupili, gdy Masław świętokradzką ręką po koronę sięgnął, wstał stary Janko na nogi i rzekł:
— Nie czas już u ogniska siedzieć!
On to zgromadziwszy ocaloną starszyznę, nakłonił ją, aby szła z nim szukać pana, zamiast ręce łamać i podać je w pęta. On z gromadką wierną Piastom, puścił się po dziedzica korony...
— Cuda miłosierdzia Bożego! — zawołał Lasota stojąc przy Janku, który u ogniska miejsce zajął. — Jakże się to wszystko stało? Jakeście znaleźli króla, jak matkę nakłonili, ażeby go nam oddała?
— Aniśmy próbowali tego, co niepodobném było — odparł Topór. — Któż z was królowéj nie znał? Święta to pani była, a no pamiętna zawsze, iż się z cesarskiéj rodziła córki. — Na naszéj ziemi mieszkając, nigdy jéj nie umiłowała, gościem będąc między nami. Sercem i duszą zawsze w Niemczech swych żyła. — Myśmy jéj świeżemi pogany cuchnęli. — Słysząc co się u nas dzieje, jakżeby była mogła syna dać nam na ofiarę?
— A jakże się to bez niéj stać mogło? — zapytał Belina.
— Wolą Bożą i łaską — ciągnął daléj Topor.
Wiedziałem ja, że się bez cesarza nie obejdziemy, i że od niego ratunku tylko spodziewać się możemy. — Czech co nas niszczył i wojował, z czasem i jemu stać się mógł groźnym. Pojechaliśmy więc na dwór Henryka, gdy inaczej być nie mogło.
Cesarz z razu ani przyjmować nas, ani słuchać nie chciał. — Precz nam iść kazano. — Musieliśmy cierpliwości zażyć. Odpędzeni z podwórców, szliśmy za murami, na pośmiewisko czeladzi, wyczekując zmiłowania Bożego.
Mijał nas Henryk Czarny nie jeden raz, spoglądając tylko, aż mu się widzieć tę gromadę upartą sprzykrzyło. W szczęśliwą jakąś godzinę cesarz w poczcie świeckich i duchownych panów na zamek powracał; pokłoniliśmy mu się, wedle obyczaju. Ujrzawszy nas, oczy zatrzymał długo, a w chwilę potém zawezwano, już do gospody powracających, abyśmy szli do niego.
Nimeśmy pokłoniwszy się, mówić poczęli, sam on odezwał się, iż napróżno doń przybywamy, gdyż dla nas i nie może i nie chce nic uczynić.
— Najmiłościwszy panie! — odparłem — mam nadzieję lepszą w Bogu i w miłości waszéj. — Kościół stracił kraj już nawrócony, cesarstwo téż nie zyskało na tém, że się Czesi wzmogli przewrotni, którzy się z posłuszeństwa jego chcą wyłamać. Nie wołająż o pomstę do Boga, jakby przez pogan zburzone przez nich kościoły, złupione skarby, zajechane bez prawa kraje?
Jeśli papież rzymski a wy, miłościwy panie nie ujmiecie się za nami, zginie kraj nasz, zaleje go pogaństwo, a Rzym i cesarstwo równą poniosą szkodę.
Mówiłem gorąco i ze łzami, Cesarz dał ucha. Stał się początek sprawy od téj godziny. Nazajutrz usłyszałem z ust Henryka, iż ujmie się u Papieża za kościołami naszemi, a Kaźmirzowi, jeśliby się do Polski dał nakłonić, sześćset ludzi zbrojnych w pomoc dać przyrzeka.
Z pociechą w sercu jechaliśmy ztąd, szukając już tylko pana przyszłego.
Na dworze królowéj Ryksy tajemnicę z tego nawet czyniono, gdzie Kaźmirz był ukryty. Wiedzieliśmy tylko, iż między duchownemi na naukach przebywa, gdyż matka radaby go oblec suknią duchowną. Mówili jedni o Kluniaku, drudzy o Korbei, inni o różnych klasztorach, gdzieby go szukać należało. Jechaliśmy tedy od jednego do drugiego, pukając do drzwi, jako biedni wędrowcy, o gościnę prosząc. Z obawy, aby przed nami nie skryto tego, któregośmy szukali, nie głosiliśmy nawet, po co i dokąd jedziemy, nie śmieliśmy się przyznawać, iż od Gniezna jesteśmy...
W klasztorach gdyśmy o synu Ryksy napomykali — milczano, nie chcąc czy nie mogąc nic o nim powiedzieć.
Smutna była ta włóczęga nasza, ludzi biednych, sierot szukających pana swojego, który uciekał przed niemi.
— A jakżeście go znaleźli? — wtrącił Lasota.
— Jak? cudem istnym! — rzekł Topor wzdychając — nadziejęśmy już byli prawie stracili. — Jednego wieczora gdyśmy w maleńkim klasztorze Benedyktynów na noc przyjęci, za stołem siedzieli pomiędzy innemi pielgrzymami, przybyły z Leodium mnich począł braciom swym opowiadać o pobożnym młodzianie, który od niedawna tam z Salfeldu przysłany, naukom się oddawał. A miał być, jak głoszono, możnego, bodaj królewskiego rodu, z cesarskim Ottonów szczepem spokrewniony, chociaż nazwisko jego tajono skrzętnie.
Tknęło nas, słuchając jakoby zrządzenie Boże, iż ta powieść mnisza, skazówką dla nas z nieba zesłaną być mogła. Nazajutrz, nie mówiąc nic nikomu, puściliśmy się w drogę do Leodium, jako wędrowcy, a po długiém i utrapioném błąkaniu się na niebezpiecznych gościńcach, wreszcie zastukaliśmy do klasztoru przy kościele Ś. Jakóba.
Wiedziono nas tedy do opata Olbert’a, który badał nas o cel podróży, a gdyśmy mu rzekli iż ciekawość i pobożność prowadzi nas do miejsc świętych, przyjąć w klasztorze rozkazał.
Już w podwórzec wjeżdżając zaledwie, los zdarzył, iż niektórzy z naszych, sami niepostrzeżeni, poznali sługę królewskiego Grzegorza, który przy nim był od dzieciństwa, zatem pewniśmy byli, iż go tu znaleść musiemy. Z sercami bijącémi szliśmy na wieczerzę do wspólnego refektarza. Lat wiele ubiegło, jak wielu z nas Kaźmirza nie oglądało, przecie rysy jego młodzieńcze mieliśmy wszyscy w pamięci, i gdy, odziany czarno, wszedł, zabierając naznaczone mu miejsce przy opacie, na widok jego poruszyły się wnętrzności nasze. Królewicz téż, choć się pewnie nie spodziewał, abyśmy za nim gonili, i twarzy naszych może nie pamiętał — obaczywszy nas zdala siedzących, poruszył się jakby wspomnieniem jakiémś. — Uspokojony jednak milczeniem naszém, wkrótce oczy odwrócił.
Gdy się wieczerza skończyła, i modlitwa dziękczynna odmówioną została, Kaźmirz wstał téż z innémi, mając odchodzić. — Niepokój ogarnął nas i dłużéj w niepewności pozostać nie dał, zaszliśmy mu u drzwi drogę, padając na kolana.
Przeraził się i cofnął ręce składając a wołając.
— Czego chcecie ode mnie? Kto jesteście? Mnisi téż otaczać go zaczęli, jakby go bronić i odbierać nam chcieli. Wtedy całując kraj jego szaty, począłem dobywszy głosu, wołać doń o ratunek i zmiłowanie, jakby przezemnie wszystka ta ziemia go błagała.
— Panie nasz miłościwy! ulituj się nad nami! Przyszliśmy aż tu za tobą, szukać cię utajonego. Zmiłuj się nad spustoszonym krajem, w którymeś się rodził, nad powywracanemi krzyżami, nad spustoszonemi kościoły, w których dziki zwierz ma legowiska, nad rycerstwem twém na rzeź wydaném, nad łzami i krwią, które płyną niepomszczone. Błagamy cię, wróć do nas, bądź panem naszym.
Królewiczowi z oczu łzy pociekły, i rzekł głosem wzruszonym.
— Stało się to z wami, na coście zasłużyli zdradą względem matki méj i mnie samego. Krew królów waszych wygnaliście sami... Dajcie mi spokojnie dokonać żywota mego. Zrzekłem się na zawsze korony ziemskiéj, abym niebieską pozyskał. W ciszy, na służbie Bożéj żyć chcę tylko...
A gdy się posunął, jakby odchodzić chciał, myśmy na klęczkach zaparli mu drogę i iść nie dali...
— Jeżeli nie nas, dzieci twoje, ratuj wiarę chrześcijańską, panie miłościwy — zawołałem ręce wyciągając ku niemu — wiarę, którą dziad i pradziad twój zaszczepili krwią swoją, a którą ty strzedz i pielęgnować obowiązany jesteś. Nie do zakonnéj ciszy narodziłeś się panie, ale do sądu, do rządu, do walki. Kraj nieszczęśliwy ręce wyciąga ku tobie — ratuj! zginiemy bez ciebie...
— Ratuj! — zawołali za mną wszyscy — obejmując nogi jego.
Płacz nam mowę przerywał, ale i królewicz i mnisi przytomni płakali także. Kaźmirz na zaklęcia i prośby odpowiadał ciągle.
— Nie mogę iść z wami. — Cesarski rozkaz, matki méj wolę, własną Bogu uczynioną ofiarę, spełniam.
Pokładliśmysię u nóg jego, aż nareszcie mięknąć począł i wahać się w swém postanowieniu.
Szliśmy potém z nim, rozpytującym się o Polskę, o kościoły i grody, o nieszczęścia nasze — do własnego mieszkania jego, które tuż przy klasztorze miał wyznaczone.
Żył tu prawie jako duchowny, niemal jakoby mnich, z małym dworem, wcale książęcéj godności nieodpowiednim, na jednym z mnichami stole, w równości z niemi, na wspólnych modlitwach. — Nie zdawał się ani pożądać więcéj, ani tęsknić za panowaniem.
— Miłościwy panie! — mówiliśmy mu — nie przynosimy ci złotéj korony, ale cierniową, dla tego przyjąć ją winieneś w imię Chrystusa, który ją nosił. Ulituj się nad biednemi! Czech spustoszył ziemię, pogaństwo na wskróś ją ogarnęło znowu, Masław z prusakami wojuje i zabiera rycerstwo twoje. Dacież dziełu krwi waszej ginąć marnie?
— Chociażbym wam dał krew moją — odparł Kaźmirz — wyleję ją na próżno. Dwoje rąk nie starczą na nieprzyjaciela, co ich ma tysiące.
Naówczas dopiéro wyznałem mu, iż wprzódy nimeśmy tu przyszli, chodziliśmy do cesarza o jego pomoc się upewniając. Poruszył się tedy, poczynając badać czyśmy u królowéj matki téż byli — aleśmy wyznali mu szczerze, iż nie szliśmy do niéj dotąd, wiedząc, że tam błaganie próżném będzie.
Późno w noc, gdy w chórze już na modlitwę dzwoniono, rozstaliśmy się z nim, żadnego słowa nie wziąwszy. Nazajutrz rano szliśmy wszyscy na mszę świętą do kościoła Ś. Jakóba, a tuśmy Kaźmirza znaleźli krzyżem leżącego.
Po ukończeniu nabożeństwa, skinął na nas, byśmy mu do mieszkania towarzyszyli. Nie wiedzieliśmy, co z tego rokować mamy.
Rzekł nam w progu:
— Natchnienia i woli Bożéj szukałem w kościele; podał mi Bóg do serca — ażebym szedł z wami. Niech nie będzie rzeczono, żem wam życia poskąpił i krwi mojéj żałował. Oto mnie macie.
Padliśmy wszyscy na kolana przed nim z płaczem radośnym.
Wesele było wielkie a niewypowiedziane. — Natychmiast poczęliśmy do podróży czynić przybory, chociaż opat Olbert i mnisi zrazu nam opór stawili, do biskupa Nitharta, który miastem i krajem rządzi, uciekłszy się o pomoc, ażeby Kaźmirza nie puszczano.
I myśmy tedy pozwani na zamek biskupi udać się musieli, przed pana tego, który tam z rąk cesarskich władzę wszelką trzyma, krzyż w jednej, miecz w drugiéj ręce, a we zbroi mszę świętą sprawia, i jako król siedzi na tronie biskupim. — Ten wysłuchawszy nas, gdyśmy o wiary chrześciańskiéj wyniszczeniu i upadku rozwiedli się, króla nam wydać rozkazał. — Sam téż Kaźmirz, raz postanowiwszy iść z nami, trwał w swém postanowieniu, i dnia trzeciego jechaliśmy z nim do Regensburga, do cesarza Henryka naprzód, przypominając mu jego cesarską obietnicę.
Strzymał téż przyrzeczenie swoje, nas i Kaźmirza przyjmując wielce łaskawie. Korony obie ze skarbca wydać nam rozkazał, a poczet ludzi sześciuset dobrze zbrojnych, natychmiast wysłać z nami polecił.
— Cóż to się niemcowi stało, że tak dla nas miłosiernym się poczuł? — bąknął Lasota.
— Nie dla naszéj on to miłości uczynił pewnie — rzekł Topor — ale ze słusznéj obawy, aby Brzetysław nie wzmógł się w zbytnią siłę, granicę Czech rozszerzywszy.
Z Regensburga król do matki chciał jechać, aby ją pożegnać i wziąć od niéj błogosławieństwo. Na próżnośmy się starali odwieść go od tego, jako syn, nie chciał przeciw woli macierzy i bez jéj wiedzy iść. Uledz musieliśmy.
Przyszło nam królowéj Ryksy szukać aż w Koblencyi, gdzie budową kościoła wspaniałego, cała zaprzątniona była. Z Leodjum wieść już jéj podano, iż syn bez pozwolenia na dwór cesarski z nami ujechał, zamyślając udać się do Polski. — Zastaliśmy ją wielce zagniewaną i oburzoną.
Kaźmirza przybywającego z nami i z pocztem cesarskim, zaledwie dopuścić do siebie chciała; co on z pokorą zniósłszy, czekał na posłuchanie, a my téż z nim, aż przyjąć nas raczyła. Szliśmy razem. — Patrzaliśmy, jak się do kolan jéj schyliwszy, u surowéj matki, niemacierzyńskie znalazł przyjęcie.
— Widzę — rzekła doń — miłościwy panie, iż namowy tych, co nas już nieraz zdradzili, większą u was miały wagę, niż przestrogi i wola matki. Chcecie jechać do niewdzięcznego i dzikiego kraju, na łup poganom i nowéj zdradzie, opuszczacie spokojne schronienie, żywot szczęśliwy. — Cóż ja mam rzec na to, aby słowo moje zaważyło? Cesarz zezwala, wasza miłość wyrywasz się, na niepotrzebne narażając niebezpieczeństwa — ja nie mam siły, abym was powstrzymała.
Raz jeszcze tylko powtórzyć muszę, iż się to nie po mojéj woli dzieje, że tego nie chciałam i nie chcę. A jako miłość wasza woli matki nie znasz, tak matka mieniem swém dziedziczném na chwałę Bożą rozporządzi, a nie na rzecz waszą.
Ci ludzie wygnali mnie precz sromotnie, zmusili miłość waszą do ucieczki, i mamy się jeszcze dobijać tego mizernego królestwa?
Tak mówiła królowa, a pewnie, gdyby nie owo natchnienie Boże i wola cesarza, trudnoby było Kaźmirzowi oprzeć się naleganiom i namowom matki. Do ostatniéj bowiem godziny odradzała synowi, ze skarbów wywiezionych z Polski nic mu dać nie chciała, powtarzając, że woli je na chwałę Bożą obrócić, niż wyrzucić na łup poganom.
Takeśmy się z nieprzebłaganą panią rozstali, i król pojechał z nami...
— I pan Bóg mu już dał jedno zwycięztwo — wykrzyknął Lasota. — Około niego skupi się rycerstwo, odwaga w serca wstąpi, trwoga padnie na Masława... Bóg z nami!
— Bóg z nami! — rozległo się po izbie całéj, i jakby duch nowy wstąpił w piersi wszystkich, powstali podnosząc ręce, a powtarzając:
— Bóg z nami!!







IV.



Nie było w pobliżu innego bezpiecznego schronienia, w którémby Kaźmirz mógł tymczasową swą założyć stolicę; Olszowe horodyszcze musiało się nią stać na chwilę. Wnuk Bolesława, co przepych dworu jego pamiętał, tu wśród lasów, na lichym gródku starym, musiał gościem być u ziemianina ubogiego. Zamki jego w gruzach leżały.
W spustoszonych na wskróś ziemiach, po czeskiéj łupieży, nie został ni jeden gród cały, ni jedna mieścina, któraby, jak Gdecz, całkowicie wyludnioną nie była, jak Poznań i Gniezno zniszczoną. Tu więc, gdzie Bóg dał pierwsze zwycięztwo, postanowił Kaźmirz czekać na drugi oddział cesarski i na gromadzące się rycerstwo własne, ztąd rozesłano po kraju gońców, aby zwoływali kto żył i pozostał. Ztąd gotowano się ciągnąć przeciwko Masławowi, wiedząc, iż on ze sprzymierzeńcami swemi silny opór stawić będzie.
W pośród tych lasów, na świeżém pobojowisku, pogrzebłszy trupy, następnych dni zaraz na obóz miejsce wytknięto i okopywać się już poczynano. Wkrótce zaczęły nadciągać gromadki rozbitków, które odgłos o przybyciu Kaźmirza z posiłkami cesarskiemi ku niemu zewsząd powoływał.
Belina opróżniwszy część dworca i zabudowań, pana i otoczenie jego na horodyszcze wprowadził.
Wszelkiemi sposoby starać się zaczęto o przysposabianie żywności. Co gdziekolwiek ocalało, zwozili i znosili wszyscy, ale dostatku nie było.
Wieść o bitwie pierwszéj zwycięzkiéj cudem prawie z ust do ust się rozchodziła. Roznosiły ją te kupy które rozproszono, czerń przerażona, rozbiegająca się po chatach leśnych i chiżynach, w trwodze o zemstę, za dokonane okrucieństwa, sami nawet Masławowi żołnierze. Ci co się dotąd po lasach tulili i błąkali, spieszyli pod opiekę Kaźmirza. Smutny był widok tych przybyszów, w większéj części odartych, wynędzniałych, zbiedzonych, którzy już byli stracili wszelką ocalenia nadzieję, a teraz odzyskawszy ją, jak upojeni biegli witać wybawiciela.
Gdyby syn Ryksy nie miał w sercu silnego postanowienia dźwigania kraju z téj niedoli i upadku, widok tych ludzi sam natchnąłby go męztwem i wytrwałością.
Ilekroć się ukazał Kaźmirz, z płaczem mu się do nóg cisnęli, witając go imieniem wybawiciela, które było na ustach wszystkich.
Małe zrazu obozowisko, wkrótce rozrosło się znacznie, niemal wyrastając z ziemi; mnożyli się przybysze coraz nowi. Namioty i szałasy codzień liczniejsze stawały, przybywały wozy, zapalały się coraz gęstsze ogniska. Ruch był i czynność wielka, każdy przybywał wycieńczony, ze stępioną i poszczerbioną bronią, ze zbroją poszarpaną, odarty, tak że oszczepy, dzidy, tarcze pogięte na nowo sposobić było potrzeba, miecze odostrzać, topory kuć, odzież popsowaną łatać. Lecz ktokolwiek co miał, a od grabieży uchował, dzielił się tém, składał na ofiarę ochoczo.
Niepokój nie dawał spoczynku; sposobili się jedni, drudzy szli lub wysyłali na zwiady ku Wiśle i Mazowszu, dowiadując się co się z Masławem działo. W otoczeniu króla zdania były podzielone, nie godzili się na jedno wszyscy. Część rycerstwa polskiego i cesarscy byli za tém, ażeby, nie dając Masławowi wzbić się w siłę i ściągnąć sprzymierzonych prusaków i pomorców, natychmiast napaść na niego.
Kaźmirz, starszyzna, Topor, Trepka i innych wielu mówili, że gdy szło o bitwę walną co o losach królestwa stanowić miała, lepiéj było ważyć dobrze, czekać pory i siły wszelkie gromadzić. Dawniéj już wysłano z tém do Kijowa na Ruś, i ztamtąd się odpowiedzi rychło spodziewano.
Stary bartnik znowu wyruszyć musiał, choć Spytek nie bardzo był rad temu. Ruchawemu człeczynie, to włóczenie się, podpatrywanie, podsłuchy a coraz nowe przygody więcéj smakowały niż zamknięcie między czterema ścianami. Znając Płock i niedawno go zwiedziwszy, był pewien że w żebraczém odzieniu wśliznie się tam niepostrzeżony. Gdy rozkaz do pochodu odebrawszy, przestroił się w łachmany do téj podróży, garnuszek na sznurku u pasa uwiesił, kij wziął do ręki, stare łapcie na nogi, sakwę na plecy, tak nową przybrał postać iż poznać go trudno było.
Zaledwie on znikł, znanemi sobie dróżynami w las się puściwszy, gdy w obozie zjawił się zbiegły z płockiéj niewoli ziemianin, Nosala, który ledwie z duszą uszedł z jamy. Natychmiast zaprowadzono go przed króla, przed którym opowiadał, iż cudem życie ocalił, posądzano go bowiem o zakopanie skarbów i męczono by miejsce ukazał. Tak z dnia na dzień zwlekano śmierć, a wreszcie udało mu się nocą wykopać z więzienia. Nosala mówił że Masław w szalonym gniewie do Płocka powrócił, natychmiast rozsyłając ludzi do kunigasów pruskich i na Pomorze o posiłki; że gromadził całe wojsko swoje mając zamiar napaść na króla nimby więcéj niemców przyciągnęło. Upewniał on, że to co Masław miał z sobą na Olszowém uroczysku, było tylko cząstką zaledwie znacznych wojsk jego. Główne pułki stały pod Płockiem, a oprócz prusaków i pomorców, mazurów jeszcze oczekiwano z lasów.
Znękany niewolą, wylękły Nosala, gdy się potém w obozie rozglądać począł i rozliczać, odradzał z tak małą garścią porywać się na silniejsze daleko zastępy mazura. Pomimo lepszéj zbroi i większego ładu, szaleństwem zwał by się mierzyć chciano z tłumami, którym zacięty, wytrwały i żelaznéj woli człek dowodzi.
Pozostała mu trwoga imienia Masławowego, tak, że ilekroć go wspomniano, za głowę się chwytał i oczyma rzucał dokoła, jakby się go lękał ujrzéć przed sobą.
Król i starszyzna znalazła w Nosali poparcie, młodzież się z niego wyśmiewała, tchórzem go zwąc, na co biedny nawet nie odpowiadał.
Baczniejsi z rycerstwa wysyłali jednak na zwiady, postawili czaty w okolicy, dzień i noc czuwali około obozu. Masław na wszystko się mógł ważyć, nawet na porwanie króla. Grodzisko téż na którém się teraz znajdował, starano się obronném uczynić. Ludzi podostatkiem było, więc pospólstwu, które dziś stało się ciężarem i zawadą, ustąpić kazano i rozejść się po dawnych sadybach.
Ciżba ta o brzasku dnia, po cichu, w milczeniu groźném, wysunęła się z horodyszcza i w lasach ukryła. Miejsce jéj zajęło rycerstwo przedniejsze, otaczające Kaźmirza, dwór i służba pańska. Zburzone szopy podniesiono znów, klecąc je dla koni i ludzi.
Dzień i noc pracowano na zamku, poruszano się w obozie, szli i przychodzili posłańcy, gromadzili się zbiegi i tułacze z ziem różnych. Od świtu do nocy Kaźmirza drzwi stać musiały dla nich otworem, bo każdy widzieć go chciał, pokłonić mu się, zaboleć przed nim i poskarżyć.
Pod bokiem króla pomieszczono ciężéj rannych w bitwie, których liczba była znaczna, lecz ci zaledwie się zablizniły rany powracali pod namioty. Pomiędzy okaleczonemi i Wszebor się znajdował, któremu cięcie w kark przez Masława, do kości rozpłatało szyję. Kawałkowi żelaza przyczepionemu do hełmu z tyłu winien był Doliwa, iż głowę uniósł całą. Rana głęboka a niecierpliwość wielka nie prędkie obiecywały uleczenie.
Na dole w kilku komorach drugiego podwórza leżeli wszyscy razem porąbani, tę mając pociechę że się im z wyżek niewieście głosy słyszéć dawały a niekiedy i postać ukazała.
Dla starego Spytka zrazu téż innego miejsca nie znaleziono, i on z rannemi razem się położył.
Wszebor w pobliżu się pomieściwszy, rachował na to iż codzień przybywającą do męża żonę i córkę będzie mógł widywać, a staremu się zalecać.
Choć czas nie był potemu, nad głowami srogie niebezpieczeństwo zawsze jeszcze wisiało, a Doliwa i o własném zdrowiu, z powodu jątrzącéj się rany niewiele mógł tuszyć; przecie gorącego serca wojak, ilekroć się ukazały niewiasty, podnosił głowę, w dziewczę się zapatrywał, do matki uśmiechał, i zalecał jakby w gościnie, u spokojnego ogniska.
Ojca sobie skarbiąc łaski, posługiwał mu chętnie; lecz tu przystęp, zbliżenie się i spoufalenie trudném było. Ze Spytka mało kto słowo wyciągnąć potrafił, a za serce go ująć, chyba nikt.
Za lepszych czasów ludzie go już zwali jeżem, cóż dopiero teraz gdy go rany, choroba, straty i niepewna przyszłość nękały.
Wszebor także krwi nie ostygłéj, dawno by był ze starym jeść się zaczął i wyzwał go na język, ale dla dziewczęcia miłego, znosił dziwactwa, dąsy i łajania nawet.
Nawykły do panowania w domu władyka, tu na łasce ludzi, zrównany z innemi Spytek po dniach całych warczał i burzył się, wszystkiemu nie rad, narzekając i ganiąc wszystko. Przynoszone mu wiadomości wszystkie były nie po jego myśli. Jednego dnia narzekał że się zbytnio spieszono, drugiego łajał, że się brano leniwo.
Martę i córkę pędzał tak, że same nie wiedziały, co z nim i z sobą poczynać miały. Gdy doń przyszły, gniewał się że darmo się włóczyły, kazał pilnować kądzieli, przypisywał krzątanie się ciekawości niewieściéj, zalotności niegodziwéj; gdy potém długo ich nie było, narzekał że o nim starym zapomniały, a wolały się gzić gdzieindziéj.
Dla pięknych oczów Kasi byłoby mu i z Wszeborem wygodnie i u Belinów jak w domu, gdyby jeżem umiał być przestać. Tomko, który się rozmiłował w dziewczynie, ojca by na rękach nosił, a rodzice jego, widząc to, zjednać go sobie pragnęli. Ale przystępu doń nie było. Przysposobiono mu izbę osobną, aby go od Wszebora odciągnąć; nie przyjął jéj, nie chcąc za nią być wdzięcznym. Nikomu z nim, jemu z nikim dobrze nie było. Starego wojaka, mężnego rycerza, szanowano choć kąsał.
Ponad głową jego, czując się współzawodnikami, Wszebor i Tomko patrzali na się takiemi oczyma, jakby się pozjadać chcieli.
Mszczuj teraz, pokochawszy Zdanę, a coraz pewniejszym będąc że i ona mile nań patrzy, odstąpił nieco od brata, a do Belinów się zbliżył.
Gdy w obozie wszystko było wojną i przysposabianiem się do niéj zajęte, na horodyszczu około młodego króla powoli zadzierzgała się ta sieć zabiegów o łaskę pańską, o ucho, o przewagę w rodzie, która każdą siłę otacza. Ci co dali dawniéj dowody wierności Kaźmirzowi, dziś upominali się o swe prawa i zaufanie; winni cisnęli się o przebłaganie, przebaczenie, usprawiedliwiając grzechy dawne. Patrzano w oczy nowemu panu, usiłowano go odgadnąć, nikt się tém pochwalić nie mógł.
Milczący, zamknięty w sobie był król młody, o przeszłości mówić nie lubił, chciał o niéj zapomniéć, dla wszystkich równie przystępny, nikomu serca nie otwierał. Obyczaj niemal zachowywał zakonny, obchodził się małém. Przed bitwą Topor i ci co mu towarzyszyli z Leodjum, wątpili zrazu ażali się w nim wojenny duch obudzi. Zawiedli się na tém. W pierwszéj chwili, rozpoczęcia walki, Kaźmirz stał, jakby nierozbudzony, zdumiony, niepewien co pocznie. Gdy się rycerstwo puściło, zachrzęszczały zbroje, miecze zabłysły, zwarły pierwsze szeregi, rumieniec wystąpił mu na twarz bladą, zapłonęło oko, dobył z pochew Bolesławowski miecz, i już powstrzymać go nie było można, Grzegorz i starszyzna własnemi piersiami zasłaniać go musieli, tak nieopatrznie narażał się na niebezpieczeństwo.
Z téj bitwy wyszedł rycerzem, odebrawszy w niéj chrzest krwi i zwycięztwa. Od téj godziny poznać go było trudno, tak rycerz i wojak, zatarł w nim dawnego mnicha. Patrzano nań z poszanowaniem, ciekawością, trwogą, bo nikt nie znał bliżéj tego pana, nawet ci co z nim za młodu bywali, jak Toporczyk co się zwał przyjacielem, i w każdéj godzinie przystęp miał doń wolny. Kilka lat wygnania i zamknięcia w murach, zmieniły młodą naturę. Cisnęli się wszyscy tém bardziéj, iż odgadnąć go pragnęli. Znalazł się już w nim rycerz, szukano teraz króla. Starszyzna tymczasem za niego myślała i troszczyła się. Chociaż cesarz Henryk w pomoc przyszedł Kaźmirzowi, a poczet zbrojny jaki mu dał, był pierwszym zarodkiem przyszłéj siły, która się około niego zgromadzić miała, choć niemcy walczyli dzielnie obok rycerstwa polskiego w pierwszéj bitwie, zawczasu szeptano sobie jakby się zbyć można opieki cesarskiéj i pobratymstwa z niemcami. Nie chciano drugiéj Ryksy na tronie, ani Ody.
W poufnych rozmowach, choć Masław stał z groźnemi sprzymierzeńcami swemi nad Wisłą, choć dachu nie miał król nad głową, już myślano o jego przyszłości, żeniono młodego pana, szukano dlań sojuszów, odbudowywano Kraków, Poznań i Gniezno.
Topor chciał co rychléj szukać mu towarzyszki, aby być pewniejszym że kraju nie opuści, a wymagał od niéj wiele posagu, któryby skarb pusty zasilił, wdzięków, by Kaźmirzowi dała szczęście domowe i silnego sprzymierzeńca w jéj rodzie.
Wtórowali mu drudzy, wymyślając najdziwniejsze dziewosłęby.
— Byle tylko nie niemka była — odzywali się niektórzy — i nie żadna wnuczka, ani powinowata cesarska, abyśmy w jarzmo niemców nie poszli. Jeszcze dwie Ody pamiętamy...
— Aby téż nie czeszka była — dodawał Lasota, którego czesi porąbali — bracia ci siedli nam kością w gardle. Korzystając z nieszczęścia naszego złupili nas po zbójecku, bez miłosierdzia. Gniezna, Poznania i Gdecza im nie zapomniemy.
— To niechby krasną polską dziewkę wziął — rzekł inny — po co mu królewny? którą przy sobie posadzi, choćby chłopką była, królową się stanie.
— To nie dosyć — sprzeciwiał się Topor — nam i posagu trzeba i przymierza z nią dostać. Zbyliśmy się wszelkiego mienia, a co za Bolesława srebra było jak lodu, dziś i żelaza zabrakło.
— To już nigdzie dlań po żonę tylko na Ruś — rzekł Trepka — tam ci są dostatki wielkie, a jak do kijowskich książąt rękę wyciągniemy, nie odepchną jéj. Ztamtąd mu dziewkę wziąć!
— A czemuby nie! — wtórzyli drudzy. — Jeśli prawda że nam na Masława pomoc dadzą, łatwo ztąd przyjdziemy i do żony! Po Włodzimierzu, wielkim panu córki zostały i skarby zostały i pamięć bohaterska. Niemców mieliśmy dosyć, czechów mamy aż nadto. Z Rusi Bolesław skarby przywoził i dziewek tam krasnych siła. Jedną nam mogą dać!
Tak urosła pierwsza myśl swatów gdy Kaźmirz jeszcze o żonie, ani o stadle nie myślał, a losy się ważyły niepewnie między nim a Masławem. Mówiono o tém wszędy na dole i na wyżkach, a gdy się Marta Spytkowa dowiedziała, nosiła się i cieszyła rusinką, bo na jéj dworze pierwszą się być spodziewała. Spytek zaś zasłyszawszy głową trząsł. — „Mnie no spytajcie co rusinka — mówił — krasie nikt nie przygani, a no, na łańcuchu ją trzymać, a usta na kłódkę zamykać trzeba.“
Uśmiechano się z tego, i zgryźliwy stary rusinkom nie popsuł sławy; tylko Marta, gdy jéj to powtórzono srodze się łzami zalewała.
Dla króla te rady tajemnicą zostawały, wojennemi się tylko sprawy zajmował. Czekano na Sobka, aby potwierdził co przyniósł Nosala, albo pocieszniejszą wieścią dał otuchę. W kilka dni zjawił się bartnik stary. Było to pod wieczór, gdy król z grafem Hebertem co dowodził cesarskiemi, Toporem i Trepką naradzał się właśnie, kiedy i jak na Masława iść mieli. U progu stał Grzegórz, który Belinę i Sobka oznajmił, bo chciano aby z własnych ust jego, król usłyszał co przynosił.
Król mieścił się w wielkiéj owéj izbie na dole, nieco dogodniéj przybranéj dla niego. Zniesiono tu co kto miał najlepszego, ale przepychu nie było. Tok tylko skórami zasłano, suknem pozawieszano ściany, błyszczało na niém trochę broni, a na stole naczynia srebrnego niewiele.
Lecz leżało na nim to co naówczas mało gdzie i po królewskich spotkało się dworcach; naprzeciw krzesła pańskiego spoczywały dwie w drzewo i pozłocisty mosiądz oprawne księgi. Na jednéj z nich, otwartéj, złoty krzyż karty pargaminowe przytrzymywał.
Kaźmirz siedział stojącemi panami otoczony dokoła, w większéj części starcami, których siwe brody i włosy od czarnych jego puklów młodzieńczych dziwnie odbijały. Toporczyk stał za krzesłem króla, Grzegórz z rękami na piersiach złożonemi drzwi i ognia razem pilnował. Na stróża progu był jakby stworzonym, bo mało kto z nim do walki ośmieliłby się wystąpić. Na grubych rękach i nogach, na szyi żylastéj wiek i praca sznurami powiązały muskuły, w spokojnéj namarszczonéj twarzy widać było niezachwianą wiarę w swą siłę.
Gdy Sobek w łachmanach żebraczych ukazał się z Beliną w progu, rozstąpili się im wszyscy w milczeniu. Bartnik padł do nóg królowi, aby uczcić majestat pański.
Nie czekając co powie Topor spytał po cichu Belinę: — „Cóż przynosi?“ — Stary gospodarz nie dobrze potrzęsnął głową. Uciszyli się wszyscy, a Sobek na swój sposób, powoli, słowy urywanemi, głaszcząc się po głowie, opowiadanie zaczął.
I on potwierdzał to że Masław miał siły ogromne, i że szalony a zapamiętały, zewsząd je gromadził jeszcze, aby pomścić pierwszą klęskę. Bartnik widział wojska które się pod Płockiem ściągały i ztamtąd wyruszyć miały, aby rycerstwo Kaźmirzowe otoczyć, a nie wypuścić ani żywéj nogi. Codziennie przybywały posiłki nowe, których Sobek zliczyć nie umiał i powtarzał tylko że było ich jak mrowia, a obóz nad Wisłą pięć i sześć razy większy mu się zdał niż królewski.
Otaczający Kaźmirza, obawiając się wrażenia jakie ta powieść uczynić mogła, usiłowali odwieść bartnika od przesadzonego liku; a stary potrząsając głową, trwał przy swojém uparcie, i jedno ciągle powtarzał, iż się mierzyć z Masławem nie było można.
Król milczał, z twarzy jego spokojnéj poznać nikt nie mógł, jakie to na nim uczyniło wrażenie. Słuchał nie zmrużywszy oka, nie poruszywszy się nawet, na księdze trzymając rękę...
Gdy bartnika rozpytawszy odprawiono, Kaźmirz odezwał się do otaczających:
— Mamyż się mnogości ulęknąć, jakbyśmy sprawie naszéj nie wierzyli? Za krzyż i wiarę walczymy...
Topor i inni skłonili głowy; jeden tylko odezwał się wzdychając:
— Pospieszać nam potrzeba było, nim się ta czerń zebrała!
— I bylibyśmy to uczynili — dodał król — gdybyśmy na posły i posiłki z Rusi nie oczekiwali. Lada dzień się ich spodziewamy, gdy te przybędą, a odpowiedź przyjdzie pomyślna, ociągać się nie będziemy. Miecz niech rozstrzyga w imię Boże.
Nie odezwał się już nikt więcéj, męztwo i spokój króla, przeszły w nich wszystkich. Nabrano otuchy. Przypomnieli ci co walczyli w dolinie, jakie tłumy otaczały Masława i w pierwszém starciu pierzchnęły.
Królewskie słowo było jakby proroctwem dobréj wieści, nazajutrz za rana, nadbiegł przodem wysłany goniec, oznajmujący o powracających posłach z Kijowa, z któremi jechali bojarowie, wiozący dobre słowo kniazia i obietnicę rychłéj pomocy.
Radość w obozie stała się wielka, któréj tylko Spytek, na przekor drugim nie podzielał. Sobek, wierny sługa, tyle mu o potędze Masława narozpowiadał, że stary królewskie siły miał za zgubione, jeżeliby się ścierać z nim chciały.
Trzeciego dnia nadjechali oznajmieni posłowie, bojarowie kniaziowscy, z drużyny jego, starosta Torczyn, Tiwun Paramon i ogniszczanin Dobryń, z małym ale pokaźnym pocztem, z którym się szczęśliwie, mimo Masławowych oddziałów po kraju rozpierzchłych, dostali do króla.
Niżeli przybyli gotowano się na ich przyjęcie, troskał się niepomiernie Grzegórz, aby ubóstwo pańskie w oczach obcych ludzi, krzywdy mu nie uczyniło. Za jego staraniem przystrojono wspanialéj izbę królewską, aby się im od „grydnicy“ kijowskiéj nie wydała biedniejszą, zebrano się na stołową zastawę, aby jak niegdy Włodzimierzowi drużyna jego, nie wyrzucali posłowie królowi, że im drewnianemi łyżkami jeść każe. Król téż wdział dnia tego suknie i kożuch bogatszy, łańcuch na szyję, najpiękniejszy miecz do pasa.
Przed południem ujrzano wśród gromadki konnych, owych posłów z Kijowa, na których czele jechał starosta Torczyn, mąż średniego wieku, barczysty choć niezbyt wyrosły, oczu piwnych biegających żywo, oblicza wesołego. Wszyscy mieli na sobie suknie długie, kożuchy bogate, czapki wysokie, oręż w pozłocistych pochwach, i u pasów worki a chusty jedwabne.
Paramon i Dobryń, jak starosta wyglądali poważnie zarazem i dobrodusznie, choć w twarzach ich ukrytą przebiegłość widać było. Bili tedy pokłony królowi od kniazia Jarosława przynosząc pozdrowienie i posiłki zwiastując, a Torczyn zachwalał mężów swych jako bohaterów i siłaczy, którzy świat cały podbić byli gotowi. Ze słów jego za obrów ich i czarnoksiężników wziąć było można.
Król w niewielu podziękowawszy słowach, powierzył posłów starszyznie, by ich ugościła.
Przyjęcie już przygotowaném było, obfite i zastawne wspaniale, choć się na ten przepych całym obozem składano. A że pod namiotami nie wygodnie ich ugaszczać było, musiały niewiasty na ten dzień ustąpić z góry, gdzie już stół zawczasu przybrano. Topor, Trepka, starszyzna cała zasiedli razem z gośćmi, którzy wśród poważnego rycerstwa, pochmurnych twarzy, wesołością swą się odznaczali.
Torczyn, najstarszy trochę ją na wodzy trzymał, Paramon mówił niewiele, Dobryń za poselstwo całe uśmiechu miał usta pełne i dobréj był myśli. Poczęto zapraszać, częstować i kubki nalewać, które i Torczynowi staroście i Paramonowi dodały ochoty; wzięła się rozmowa żywa, jakiéj tu dawno nie słyszano; a pod koniec nawet ściskać się i całować potrzeba stała wielka, bo się wszyscy z sobą niezmiernie drużyli.
— Wy bo coś frasobliwie patrzycie — mówił Dobryń — a tu trzeba wesoło iść na wroga, to się sobie serca doda a jemu odbierze. Było złe, będzie dobre — ciągnął wesoły ogniszczanin. — Niechno nasi mołojcy nadciągną, zobaczycie! Góry przez siebie przerzucają, a sosnami się podpierają, nie ujdzie noga z tych ludzi i śladu po nich nie zostanie!
— Pomożecie wy nam teraz — rzekł Trepka — nie daj Boże potrzeby, pójdziemy i my dla was i kniazia waszego, przelewać krew naszą.
Pili więc za swe zdrowie i ściskali się a całowali znowu, gdy z komory bocznéj, nie mogąc wytrzymać dłużéj, wysunęła się strojna Spytkowa, by ziomków powitać.
Na widok krasnéj niewiasty aż im się oczy śmiać zaczęły, a dopieroż zakrzyknęli z radości gdy ją po rusku mówiącą usłyszeli. Spytkowa pytała o swoich, lecz kijowianie bodaj o połoczanach mało wiedzieli, żaden się do znajomości rodu nie przyznał, choć wszyscy w piękne jéj oczy patrzali radzi, i chętnieby byli wieścią się dobrą przysłużyli.
Spytkowéj się usta nie zamykały.
— To was tu pan Bóg do nas przyniósł — mówiła kłaniając się, jak należało niewieście przed poważnemi mężami. — Mówią, że królowi naszemu posiłki kniaź przysyła. Niech mu za to Bóg płaci. A jeszczeby jedno kniaź wasz uczynić dla króla powinien, aby na wieki się braterstwo zawiązało.
To mówiąc dziwnie uśmiechnęła się Spytkowa, tajemniczo nie kończąc mowy.
— A no, co, piękna pani — ozwał się Dobryń — albo nie było poczynać, lub trzeba już dokończyć.
— Co takiego? co? — ciągnęła powoli Marta, oczyma rzucając ze Starosty na Tiwuna, a z tego na ogniszczanina... — Albo to wy, rozumni ludzie, drużyna pańska, nie domyślicie się co takiemu młodemu panu potrzeba, aby był szczęśliwy?
Dobryń dłonią się zasłoniwszy, i głowę w ramiona wciągnąwszy, śmiać się począł.
— A! chytra krasawico! — zawołał. — Pańską swachą ci się zachciało być!
Śmieli się wszyscy, nawet Tiwun Paramon, najpoważniejszy ze wszystkich, pokraśniał i zachichotał.
— A cóż nie? — ozwała się Spytkowa.
— I dobrzeście trafili — mówił Dobryń wesoło, — bo nigdzie piękniejszych dziewcząt nie ma jak u nas w Kijowie, a co źli ludzie prawią, że wiedźmy są wszystkie; fałsz to wierutny! Ej! ej! co za dziewczęta! Na wagę złota je sprzedawać, i tak by było nie drogo, a druhowi i darmo dać, my nie od tego.
— U kniazia téż znajdzie się pewnie — wtrąciła Spytkowa.
— Nieboszczyka kniazia, córka Włodzimierza, właśnie dla waszego króla para — mówił Dobryń. — Daj Boże w dobry czas powiedziéć dobre słowo!
Spojrzeli po sobie polscy ziemianie.
— Jak na imie kniaziównie? — spytał Trepka.
— I imie piękne i dziewka śliczna — mówił Dobryń — Dobrogniewą ją nazwano, bo choć się zagniewa dobrą jest. Śnieg nie może być bielszy od jéj twarzy, ani malinowy sok różowszy od jéj rumieńca. Gdy złote puści kosy to się po ziemi wloką, gdy niebieskiemi spójrzy oczyma, ludzie o smutkach zapominają, gdy się uśmiechnie, pogoda na niebie wstaje. Gdy z Teremu wychodzi krasawica, ptacy się do niéj zlatują z nieba, a gołębie siadają jéj na ramionach, gdy pieśń zanuci lwy się u nóg jéj kładną, a złotem i jedwabiem gdy ręcznik wyszyje, tylko go na ołtarz dać można.
— Dajcież nam ją, dajcie na królowę — zawołała Spytkowa...
I śmiejąc się w kubki potrącano, a starszy panowie milcząc głowami potrząsali... Długo w noc gwarzono i biesiadowano.
W kilka dni późniéj z wieczora od króla wyszedłszy graf Hebert i starszyzna, do obozu pospieszali milczący... W namiotach zbierało się rycerstwo, rozeszła się wieść błyskawicą po dolinie, że nazajutrz wojska wyruszać miały ku Wiśle, nie czekając Masława, a same go chcąc uprzedzić. Taka była wola królewska, na dzień naznaczony i posiłki od Kijowa z drugiéj strony na łodziach nadciągnąć miały.
Zaledwie słowo to wyrzeczono, co żyło na horodyszczu, w namiotach, na dolinie poruszyło się i drgnęło. Wszystkim czekanie długiem było i tęsknem, a walka pożądaną. Nie cieszyli się tylko nią ci, co do niéj należeć nie mieli. Na horodyszczu załogę choć niewielką, zostawić było potrzeba, aby go nieogołocić zupełnie. Niektórzy ciężko ranni ruszyć się téż nie mogli. Belina na swych śmieciskach stać musiał, Spytek kaleka nie zdałby się do walki.
Wszeborowi szyja zaledwie się zabliźniać zaczęła, a gorąca krew zostać się mu nie dawała. Chciał iść i chciałby był zostać, bo Tomkowi, ojcu w pomoc dodanemu, na horodyszczu przy piękném dziewczęciu kazano siedziéć. Tomko mógł korzystać z czasu i ubiedz go u ojca. Co miał począć nie wiedział Doliwa, powstawszy z ławy, ręce łamał i z głową spuszczoną chodził długo, nim mu na myśl przyszło matki się poradzić. Ku wyżkom się więc skierował, jednéj z dziewcząt służebnych uprosiwszy by wywołała Spytkowę.
Trochę przelękła wybiegła zaraz Marta. Ciemno już na wyżkach było, poznała jednak po głosie Wszebora.
— Co wam jest? — zawołała — i co najlepszego czynicie? O téj porze na rozmowę zwać, nuż kto podpatrzy, co pomyślą ludzie?
Wszebor do kolan się jéj chylił i ręce całował.
— Dobra pani — rzekł — radźcie mi, jak matka! radźcie jak królowa... Jutro na wojnę idziemy... Mamli iść a was tu zostawić z Tomkiem, aby Kasię zaswatał? Gdy ją stracę świat i życie mi nie miłe...
— Cóż począć? chcecie iść? — spytała Marta.
— Dla króla muszę, muszę dla siebie sam; rana tak jak zgojona, zostać mi się nie godzi.
Pomyślała nieco Marta i w ręce z lekka uderzyła.
— Macie łaski u pana? — rzekła — czemu jego w swaty nie poprosicie. Spytek go się lęka, bo ma coś na sumieniu przeciw niemu. Gdy go król poprosi, nie odmówi.
Słysząc to Wszebor, do nóg upadł Spytkowej, a nim na nowo mówić zaczęła, pędem z wyżek się stoczył.
Ze starym Grzegorzem dawną miał i dobrą znajomość, znał go sługa pański, jako wiernego królowi. Ku niemu wprost popędził Doliwa, chwili nie było do stracenia. Grzegórz zbroje do podróży opatrywał i czyścił, a że pora późna była ździwił się odwiedzinom...
— Do pana miłościwego mi potrzeba — odezwał się przypadając doń Wszebor.
— Ciemna noc! jutro rano w pochód idziemy, nie pora! — rzekł głową potrząsając stary.
— Ja go dziś jeszcze widzieć muszę! — odezwał się Doliwa. — Zlitujcie się wy nademną. Nie wezmę czasu długo, bylem mu do nóg mógł paść i dwa słowa rzec...
Nic nie mówiąc ręką dał znać Grzegórz aby czekał, a sam wszedł do izby. Nie trwało długo, drzwi się otworzyły i Wszeborowi dał znak stróż wierny do wnijścia.
Król sam jeden był, stał u ogniska dogasającego, od którego się ku przychodzącemu odwrócił.
Doliwa, który ani zmilczeć, ni ścierpieć, ni wyczekać nie umiał, przystąpiwszy do króla, padł u nóg jego i ranę obnażając przed nim zawołał, ręce złożywszy.
— Miłościwy panie! walczyłem za ciebie i walczyć będę do śmierci, bądź ty mi dobroczyńcą, o łaskę twą proszę!
Król mu dał znak ażeby podniósł się z ziemi.
— Czego chcesz odemnie? — spytał łagodnie — mów.
Wszebor powstawszy, ręce łamał, ze zbytniego wzruszenia mówić nie mogąc.
— Wstyd mi w téj chwili — rzekł wreście — o taką prosić łaskę, ciebie miłościwy panie, który o czém inném myśléć musisz; przebacz młodości mojéj! — Schylił się znowu.
— Mów, czego chcesz? — powtórzył Kaźmirz.
— A! — dodał Doliwa półgłosem — swatem mi musisz być, miłościwy panie.
Kaźmirz się cofnął zarumieniony. Widać było że wcale czego innego się spodziewał.
— Nam nie o weselu myśléć! — rzekł smutnie — i nie rychło będzie gdzie je wyprawiać.
— Ja téż teraz wesela nie żądam, tylko słowa ojca i matki — mówił Wszebor, całując natarczywie rękę króla. — Spytkową córkę chcę mieć! Miłościwy panie, rozmiłowałem się na śmierć w téj dziewczynie.
Król słuchał z oczyma spuszczonemi i niemal kobiecym wstydem.
— Dwu nas jest braci — mówił gorąco Wszebor — rodziców nie mamy, tyś naszym opiekunem i ojcem. Spytek stary czuje że przeciw waszéj miłości zawinił dawniéj, radby uzyskać przebaczenie, gdy mu słowo rzec raczycie, da mi córkę.
I znowu do kolan się schylił, a król łagodnie go od siebie odsunął, nie mówiąc nic.
— Gdy wróciemy z wojny, chętnie — odezwał się wreście — teraz nie pora o tém myśleć.
— A potém nie pora będzie już, bo kto inny ją zaswata — przerwał Wszebor. — Królu, panie, dziś lub jutro, albo nigdy.
Zafrasowany stał Kaźmirz jeszcze, gdy Trepka stary, który na jutro potrzebował rozkazów do ciągnienia, wszedł do izby. Król go ku sobie powołał, jakby mu ciężar spadł z piersi.
— Stary mój przyjacielu — rzekł do Trepki — wy mnie w tém zastąpicie i w mojém imieniu wstawicie się za dobrym sługą, któremubym rad zawdzięczyć serce jego dla mnie.
Nie rozumiał jeszcze Trepka o co szło, i patrzał zdumiony, gdy mu Wszebor prędkiemi słowy wytłumaczył prośbę swoją.
Starzec się namarszczył trochę.
— E! wy młodzi! — zawołał — prawda, bijecie się dobrze, ale płocho u was w głowie... Gdy kraj ratować trzeba wam dziewczęta na myśli.
— A no mi ją weźmie inny! — wtrącił Wszebor — a ja bez niéj żyć nie mogę.
Ruszył ramionami stary.
— Któż ci ma wziąć ten skarb? — zapytał.
— Tomko Belina, koło niéj biega. On tu zostanie z nią i rodzicami, a mnie nie będzie.
— Tomko! idzie z nami! — odparł Trepka. — Widzicie, że dla dziewczęcia królewskiéj i naszéj sprawy nie rzuca.
Zawstydził się nieco Wszebor.
— Wszelako, proszę — dodał — choćby z nami szedł, wolę mieć słowa rodziców, ochoczo potém na wojnę pociągnę.
Kaźmirz stał nie odzywając się, Trepka nań popatrzył.
— Jestli to wolą waszą? miłościwy panie? — spytał.
— Uczyńcie mu to aby miał serce spokojne — dodał król smutno... — Nie odkładajcie.
Wszebor starego za rękę pochwycił.
— Panie a ojcze... chodźmy!
Rozśmiał się prawie miłosiernie Trepka, i widząc rozgorączkowanie, skłoniwszy się królowi, skierował się ku drzwiom z Wszeborem.
— A no? — mruknął w progu — nawet ręczników nie mamy?
Wyszli w drugie podwórze.
Stary Spytek zajmował zawsze to miejsce, jakie sobie obrał w początku, pomiędzy kalekami i choremi. Wysłane miał tylko staranniéj łoże, i gałęźmi jodłowemi ostawione; spoczywał już na niém, choć nie spał jeszcze, a wierny Sobek klęczał u nóg jego. Reszta rannych albo już chrapała, lub do obozu poszła żegnać się z odchodzącemi nazajutrz towarzyszami.
Postrzegłszy nadchodzącego Trepkę, któremu był winien pielęgnowanie w chorobie, Spytek się podniósł na łokciu.
— Cóż to już ciągniecie? żegnać się chcecie?
— Jeszcze nie z pożegnaniem przyszedłem — ozwał się stary stając nad nim, i oglądając się na Wszebora, który się przybliżył. Przychodzę do was w poselstwie od króla.
Ruszył się Spytek niespokojnie, i podniósł oko zakrwawione.
— Od króla? do mnie? a cóż miłościwy pan może żądać od starego kaleki?
— Żąda abyście mu dali dowód dobréj woli dla niego — mówił Trepka. — Nie ma czém pan miłościwy nagradzać rycerstwa swego, chce abyście za niego dług zapłacili.
Nie rozumiejąc Spytek, usta otworzył szeroko, a czoło mu się namarszczyło.
— Nie drwijcie ze starego kaleki! — zawołał.
— Nie pora na żarty — mówił Trepka. — Oto stoi przed wami ten, któremu królewski dług zapłacić macie, Wszebor Doliwa!
Domyśleć się musiał Spytek, i namarszczył czoło groźnie, nie rychło począł ruszać ustami a widać było że gniewem się burzył.
— No, cóż mu mam dać! Sam nic nie mam! zawołał.
— Macie córkę... prosi o nią król dla Wszebora.
Doliwa pochylił się milczący do ręki starego, który mu ją usunął.
— Nie mam ja nic przeciw Doliwie — począł — choć Spytkowéj córce, jedynaczce, należałoby się więcéj niż on. I kneź by przystał, a no, wola królewska niech się stanie... Będzie ją miał.
Doliwa dziękował milczący, gdy stary, ciągnął już daléj coraz się rozgrzéwając.
— Powiedzcie królowi, że to czynię dla niego, bo chcę aby mi wrócił serce, tylko dla niego to czynię... rozumiecie!
— Zatem król ma słowo wasze? — zapytał Trepka.
Zamiast odpowiedzi, skinął Spytek na sługę. Niech tu przyjdzie Marta z córką...
Wszebor, który stał szczęśliwy nad miarę, spojrzawszy na starego leżącego z głową podniesioną do góry, i mierzącego go okiem pełném złości stłumionéj, poczuł także w piersi zaród gniewu i dumy obrażonéj. Nie czas było się waśnić, ścierpiéć musiał.
Sobek pobiegł, Trepka i Doliwa milczeli, Spytek stękał tylko i wstrząsał się czasami, jakby wewnątrz walczyć musiał z sobą. Czekali tak, gdy chód dwóch niewiast posłyszeli, i we drzwi weszła z promieniejącemi zwycięztwem oczyma Marta, ciągnąc bladą i wylękłą Kasię, ta spostrzegłszy Doliwę, zachwiała się i rzuciła, jakby uciekać chciała, lecz matka ją za rękę trzymała silnie.
Ujrzawszy żonę Spytek jeszcze się bardziéj zachmurzył.
— Król, pan nasz miłościwy, sam swata córkę naszą — odezwał się. — Królowi odmówić nie mogę.
Wskazał na stojącego Doliwę.
— To przyszły twój mąż! — rzekł patrząc na Kasię — taka jest wola królewska i moja. Gdy przyjdzie pora, sprawiemy wesele.
Marta skłoniła głowę, na twarzy Kasi milczącéj odmalowało się uczucie w tak młodém dziewczęciu ledwie do wiary podobne. Zamiast łez i smutku, lice jéj zapłonęło gniewem, oczy groźbą, usta zacięte jakiémś wyzywającém męztwem. Z wolą ojca i pana jawnie naówczas żadnaby się walczyć nie ośmieliła. Kasia téż nie mogła się jéj przeciwić. Lecz Wszebor zrozumiał wejrzenie... Spytek ani już spojrzał na córkę, a Marta zbliżywszy się z nią do Wszebora, chciała, ażeby, wedle starego obyczaju, zrękowiny podaniem ręki i pocałunkiem się potwierdziły. Kasia stała w swém miejscu jak wkuta, nie dała się pociągnąć, wyrwała rękę i cofnęła krokiem.
Wszebor téż nie chciał nastawać, obiecując sobie przemódz późniéj ten srom dziewiczy; ucałował tylko rękę ojca i matki dziękując.
Trepka się ruszył.
— Pójdę więc królowi dobrą zanieść nowinę — rzekł.
Głową mu skinął Spytek i natychmiast, nie zważając już ani na przytomność przyszłego zięcia, ani na córkę i żonę, opadł na posłanie wołając na sługę:
— Sobek, obetknij mi nogi.
Oczy zasłonił i głowę zakrył...
Cichemi kroki wysunęła się ztąd Marta, za którą szła Kasia blada, z groźnym zawsze oczów wyrazem. Gdy się znaleźli w podwórzu a Doliwa chciał się śmieléj do dziewczęcia przybliżyć, nie bacząc na matkę, Kasia odskoczyła i biegiem, nie oglądając się na wyżki poleciała.
— To dziecko! — uśmiechnęła się matka, podając Wszeborowi rękę — młode ptaszę... co za dziw! Przyhołubisz je potem, gdy twojém będzie. Czasu miéć będziesz dosyć.
I cicho szeptać z nim zaczęła.
Na wyżkach słychać było jakby wybuch płaczu, jęków i oburzenia. Drzwi się otwarły nagle, wybiegła z nich Zdana, mijając Martę, rzuciła na nią okiem gniewu pełnym i znikła... Belina stary, Tomko, Hanna zeszli się naradzać na górę i szeptali długo... Tomko z siostrą odeszli potém na stronę i mówili z sobą po cichu, a gdy Wszebor się wysunął, ściągnięto Mszczuja do narady. Kupka ta to się schodziła to rozchodziła, długo w noc, a gdy Mszczuj do brata na nocleg powrócił, nie odezwał się do niego słowa, i jak stał rzucił się spocząć, głowę okrywszy.
Wszebor, czuł w nim gniew, i nie śmiał mu nawet swojego szczęścia zwiastować.







V.



Przyszła w tym roku wiosna, gdy się jéj chyba jedne spodziewały skowronki, a ludzie w zimę jeszcze wierzyli, przyszła niespodziana, jednéj nocy ciemnéj, lecąc z południa na ciepłych wiatru skrzydłach. Wczoraj jeszcze leżały śniegi białe i lśniły się od mrozu pod zeszkloną skorupą, na rzekach trzaskały lody, obłoki ciężkie jak wory napchane śnieżnicą, ciągnęły sinemi szlaki od północy. Kury zapiały niespokojne, wiatr przypadł gdzieś do ziemi i usnął, była cisza. Wtem zdala zahuczało, zaszumiało coś, nadbiegał wicher z południa, wilgotny, zmęczony, gwałtowny, do rana już tajały śniegi czerniejąc, płynęła woda po lodów skorupie, ziemia odsłaniała się jak oblubienica ze śnieżnych rąbków, skowronek poleciał do góry, zjawił się bocian wychudły podróżą, a nawet niespokojna jaskółka.
Ci co zasnęli w zimie, obudzili się przestraszeni strumykami, które mruczały torując sobie wszędzie drogi, nurtując zawiane śnieżne kupy; ku południowi czerniały płaty ogromne, wieczorem lód tylko kruchy gdzie niegdzie się trzymał. Zieleniejące trawy i zboża wyszły z pod zimowego okrycia. W powietrzu czuć było wiosnę, ziemię woniejącą, nabrzmiałe pączki, ciepły dészcz i parujące wody. Ponad brzegami rzek stały jeziora, na rzekach piętrzyły się nazajutrz pokruszone lody i uparte ściskały się broniąc potędze ciepła i słońca. Ci co wczoraj w odwilż nie w wiosnę wierzyli, musieli przyjąć zwycięzką... Bocian ją niósł na skrzydłach, skowronek śpiewał w obłokach, wierzba witała aksamitnemi pączkami, wilcze łyko kwiatki różowemi, niebo szatą lazurową.
I stała się z dnia na dzień wiosna, nie ta spokojna i wonna, co późniéj przychodzi goić rany, poszarpaną okrywać ziemię, zasiewać kwiaty i świecić słonkiem gorącém a polewać łzami ciepłemi, ale wiosna wojownicza, która ze starą zimą bierze się za bary i walczy, póki jéj nie zwojuje.
Wiatr gorący leciał górą w obłokach poszarpanych, grad sypał szklannemi grochy, huczało w niebiosach, szumiało na ziemi, pędziły rozhukane wody, szamotały się lody rozmiękłe, piaski zalewały pola, strumienie zrywały posiewy, burza łamała drzewa. Straszna to była wiosna co wiosnę zieloną poprzedza; zwierz się krył, człowiek zamykał, ptastwo zawcześni goście, mdlało od zimna i głodu.
Takiego wieczoru młodéj wiosny, śród burzy co się mieniała z pogodą co chwila, nad Wisłą ostatnie słońca promienie, ozłacały pobojowisko.
Jak spojrzéć ponad wylanemi szeroko wodami ludzi gromady i trupa wały nieruchome zalegały. Na wzgórzu z jednéj strony obóz widać było niemal pusty, u stóp jego na łące i polach walka długa zostawiła po sobie straszne piętna śmierci i zniszczenia. W dali na lewo kupy rozpierzchłe uciekały z krzykiem i trwogą, konni rycerze gonili.
Gdzieniegdzie bój zawzięty trwał jeszcze. Za uchodzącym Masławem, któremu hełm spadł z głowy a czerwone włosy wiatr rozwiewał, gonił zajadle Wszebor. Czasem się odwracał zbiegający, koń mu ustawał, towarzysze go opuścili. Zostało ich dwu tylko, pokonany mazur i zwycięztwem zagrzany Doliwa... Lewą nogę z ostrogą wpił koniowi w brzuch i naglił go do biegu. Siwy ostatnich sił dobywał, coraz bliżéj dosięgając uchodzącego. Mieli się zewrzéć w boju na śmierć lub życie, gdy z zarośli wypadła garść ludzi, co się tam zaczaiła i w pomoc przyszła uchodzącemu mazurowi.
Sam jeden znalazł się Wszebor naprzeciw kilkunastu.
Uciekający stanął, ścigający się zawahał, potrzeba było zmienić teraz kierunek, Masław pędził na niego ze swemi, korzystając z przewagi. Wszebor uchodzić musiał, pokraśniała mu twarz, zabłysły oczy.
— Uciekać przed zwyciężonym, pobitym, przed zdrajcą! uciekać aby ocalić życie!...
Obejrzał się dokoła, ze swoich nie widać było nikogo, pędzili będących w rozsypce, rozpierzchli się za niemi, był sam...
Trzeba więc było albo dać życie, lub ocalić je sromotą!
— Przed Masławem! uciekać...
Nie sam jeden wściekły klęską mazur pędził ku niemu, niespodziany posiłek go otaczał, godzili całą kupą.
Wszebor miał złamaną dzidę w ręku, tarcz wisiała u boku pogięta, pancerz był pokłuty, siły całodziennym bojem się wyczerpały.
O kilkanaście kroków z za urwiska wychylił się Belina z kilką ludźmi i patrzał... Serce mu uderzyło zemstą.
Masław miał teraz za niego ukarać Wszebora. Na to dosyć było ażeby Tomko się cofnął i w pomoc mu nie spieszył... Doliwa padłby z rąk mazurów, a narzeczona wolną została...
Błyskiem myśl czarna przebiegła mu po głowie i kolnęło go w serce. Niech ginie ten co ci ją chciał odebrać... Niech ginie!
Wszebor się oglądał stając, ażali mu los nie ześle posiłku. Zobaczył stojącego nieruchomie Tomka i rzekł w duchu:
— Ten mnie raczéj dobije, niż ocali.
Belina stał a czuł jak mu się krew przelewała w żyłach, burząc i kipiąc, i po głowie chodziło:
— Niech ginie!
Masław już z kupką swych ludzi natrzéć miał na Wszebora. Wtém z oczów Tomka czarna i krwawa spadła zasłona, stało się jasno w jego sercu, lepszém uczuciem pierś się zagrzała, i rzucił się w pomoc ze swemi, wołając: „Za mną!“
Mazury już otoczyli byli Doliwę i kłuli pod nim konia, nie mogąc jeszcze obraniającego się złomkiem dzidy dosięgnąć, gdy gromem i burzą padł na nich Tomko... Masław, który już godził w przeciwnika, sam pchnięty żelazem, cofnął się, gromadka jego pierzchnęła natychmiast. Wszebor był ocalony, ale ranny z konia się zsunął na ziemię.
Działo się to na krańcu pobojowiska, w miejscu gdzie jeszcze uchodzący prusacy i pomorcy, pochwycić ich mogli lub dobić, spiesznie ztąd ku swoim garnąć się było potrzeba.
Belina z konia zsiadł z pomocą dwu zbrojnych, których miał ze sobą, Doliwę podniósłszy, znowu go na koń posadził... Milczał ocucony Wszebor, lecz oczyma wodził po swym zbawcy, jakby nie wierzył że jego widział przy sobie. Belina téż nie rzekł doń słowa, wskazał ręką ku obozowi.
W téj chwili nadciągnęli inni, chcąc w pogoń iść za rozbitkami, Mszczuj spostrzegł bladego i okrwawionego brata. Dawno już nie mówili do siebie. Zobaczył przy nim Tomka i strzymał się zdziwiony, oczyma go badając...
Belina mu nie odpowiedział.
— Gdzie król? nie wiecie gdzie król? — zaczęli wołać inni nadciągający. — Gdzie pan nasz?
— Nie wiem! — odezwał się Belina.
Z początku biłem się u jego boku! Rozdzielono nas późniéj. Puścił się w samą gąszcz!
— Gdzie Masław?... Masław zabity — krzyczeli inni. — Widział kto trupa!
— Żywy uszedł z małą garścią, nie było go ścigać komu! — odezwał się słabym głosem Wszebor. — Ostatni jeszcze ja z nim się ścinałem. Hełmu już postradał, krwią broczył.
— Dokąd uszedł?
Wskazali ręką. Puścili się w czwał pogonią zapalczywsi.
— Gdzie król? — zakrzyczał inny zabiegając... — Co nam po zwycięztwie jeśli go nie stanie...
— Gdzie król? — rozlegało się po całém pobojowisku przez które przejeżdżali...
Nikt nie umiał powiedzieć co się z królem stało.
Słońce zachodziło tak krwawo, jakby w obłokach odbiło się to pobojowisko, po którém téż płynęła strumieniami krew i posoka czarna. Czerń obozowa jak ptastwo żarłoczne już się zaczynała zbiegać i odzierać trupy. Okrzyki zwycięzkie i szyderskie słyszéć się dawały od strony obozu.
Kiedy niekiedy przebiegał jeździec i pytał: „Gdzie król?“ albo krzyczał: „Masław czy zabity?“
Wszebor podtrzymywany przez dwu żołnierzy wlókł się ku obozowi. Za nim jechał ze Mszczujem Belina, oba oczy spuściwszy w ziemię. Co im było po zwycięztwie, gdy król może je życiem przypłacił.
Jechali, gdy Trepka stary i graf Hebert i wojewoda ruski Jełowit, nadciągnęli razem.
Konie ich stąpały powoli, i oni ze zwieszonemi głowami, w ponurém milczeniu siedzieli na nich, miecze już pochowawszy do pochew, tarcze oddawszy pachołkom. Spoglądali na trupami zasłane pobojowisko, nie śmieli mówić do siebie. Z milczenia ich i oczów czytać było można że króla szukali; — króla nie było.
— Bił się jak lew! — mówił Jełowit. — Samem widział na oczy moje... Jak bohater siekł sam nieprzyjaciół, a gdzie się pokazał pierzchało przed nim wszystko.
— Ranny był! krew mu płynęła z ręki! — rzekł graf Hebert.
— Któż z nim? — zapytał Trepka. — Jak mogli go opuścić? Wierna drużyna kroku od niego nie powinna była odstąpić!
Starzec załamał ręce...
Oglądali się dokoła. Mijali ich ranni i zsadzeni z koni.
— Nie widzieliście króla!
Wszyscy widzieli go w początku bitwy, gdy stojąc na wzgórzu modlił się jeszcze, wprzód nim z pochew dobył miecza, gdy liczył oczyma trzykroć liczniejszego nieprzyjaciela, pomorską dzicz, w żelazo dobre zbrojną, prusaków z pałkami do pocisków u pasa, mazurów z tarczami ogromnemi i całą tę ciżbę straszną, wrzaskliwą, dziką, która dokoła objąwszy wojska króla, w miazgę je zetrzeć się spodziewała; widziano go, gdy po modlitwie puścił się naprzeciw Masławowym i gonił za samym wodzem, którego łatwo było rozeznać. Ku końcowi bitwy, gdy zwycięztwo przechyliło się na stronę polaków, rusi i cesarskich posiłków, gdy naostatku nawet twardo i uparcie stojący prusacy uchodzić zaczęli, gdy się wszczęło zamieszanie okropne, a swoich od wrogów w niém trudno było rozeznać, znikł król wszystkim z oczów.
Nie wiedzieli ani kto z nim był, ani w którą zapędził się stronę. Strwożone swą stratą rycerstwo całe, rozbiegało się po krańcach pobojowiska, inni szli, schylali się, podnosili leżące kupami na sobie trupy i z trwogą szukali choćby ciała...
Łamali ręce ci co młodego pana tu przywiedli, co go niechcący wydali na zgubę.
Wtém z nad Wisły okrzyk się dał słyszeć, okrzyk jakby nowego zwycięztwa. Zdaleka widać było kupkę ludzi idącą powoli, Trepka i wszyscy rzucili się w tę stronę.
Poznano wprędce wiernego Grzegorza, który szedł przodem dźwigając nosze z gałęzi, na niém w krwawej opończy leżał ranny czy trup.
Obok noszów, szedł ksiądz, który w obozie towarzyszył panu, a rano mszę o brzasku odprawiał. Gdy się zbliżyli, ujrzeli — króla...
Cały był krwią oblany, ale oczy czarne miał otwarte i usta mu się na pół bólem krzywiły, pół szczęściem uśmiechały. Spojrzał na Trepkę i zawołał głosem słabym:
— Bogu niechaj będzie chwała! zwycięztwo!
Domawiając tych wyrazów omdlał król, postawiono na ziemi nosze, cucić go poczęto wodą, poklękli przy nim wszyscy... Teraz dopiero spostrzeżono iż za noszami ścieżka była krwawa, Kaźmierz leżał cały oblany i zbroczony. Nie czas było nieść go do obozu i namiotu, na miejscu trzeba było rany pozawiązywać i krew zatamować. Pobiegli jedni za płatami, za chlebem i hubami drudzy. Grzegorz wszystkich odpędzając sam zwolna odsłaniał pokaleczone ciało, zdejmował zbroję, rozpinał suknie, ocierał czoło i z macierzyńską troskliwością chodził około wychowańca.
Z omdlenia wracając do siebie Kaźmierz powiódł oczyma, uśmiechnął się i szepnął raz jeszcze:
— Przy nas zwycięztwo!
Na samem pobojowisku opatrzono królewskie rany. Były one ciężkie, krwi drogiéj upłynęło wiele, dla życia jednak niebezpieczeństwa nie było.
Już noc nadchodziła i księżyc podnosił się nad lasami, gdy Grzegórz stanął do noszów i skierował się z niemi do obozu.
Król, którego orzeźwiono trochą wina, podanego przez grafa Hebert’a, wodził oczyma po bojowisku i cichym głosem pytał się o swoich.
— Miłościwy panie — rzekł Trepka — jeszcześmy się nie obliczyli, ani wiemy kto z nas żyw, a kto padł; o wodza, o ciebie nam szło, znikłeś nam z oczów, a z tobą wszystko...
— Wodzem przestałem być — rzekł Kaźmirz — poczuwszy się żołnierzem. Nie wiedziałem sam co się działo ze mną. To wiem tylko, że gdym ranny z zabitym padł koniem, twarz Grzegorza ujrzałem nad sobą, i jego miecz, którym siekł dokoła broniąc mnie; on na rękach swych wyniósł osłabłego z pośrodka trupów i nieprzyjaciół, jemu winienem życie...
Grzegórz który stał zasępiony nad panem, nie odwrócił odeń oczu, nie rzekł nic... Trepka zdjął przed nim z głowy czapkę i podał mu rękę.
— Najwyższego dostojeństwa godzien, kto nam drogiego pana ocalił.
Dźwigający już znowu nosze Grzegórz, nie odwrócił się nawet i słów tych może nie słyszał. Zbliżali się ku namiotowi, tu służba biegła naprzeciw ręce załamując i krzycząc na widok noszów, uląkłszy się czy nie zwłoki królewskie przyniesiono.
Radość była niezmierna, gdy o ocaleniu posłyszano.
Zewsząd ściągali się do namiotów, ci co z pogoni powracali, co już za zabitych porzuceni na pobojowisku, wstali ożywszy, i ci co szukali łupu.
Zapalały się ognie, rozlegało hukaniem i śpiewami.
Nie było wątpliwości iż klęska zadana Masławowi, stanowczą dla króla była wygraną. Dopomogły do niéj posiłki ruskie, które w porze nadciągnęły, sześć set cesarskich rycerzy i wszystka siła własna, na jaką się ziemie zebrać mogły.
Walczono od poranka do nocy prawie, bo Masław liczbą przemagający, nie dawał się pokonać łatwo. Prusacy i pomorcy bili się mężnie, mazury nie ustępowały kroku, kilkakroć ważyło się niepewne zwycięztwo, i w ostatniem starciu dopiero, gdy sam król z najlepiéj zbrojném rycerstwem rzucił się na Masława, główne siły jego tył podały...
Do namiotu króla zbiegały zewsząd wieści tu gromadziła się starszyzna na radę, znoszono łup, chorągwie i stanice, broń na polach poznajdowaną, oszczepy i miecze. Kupami zrzucano tu tę zdobycz lichą, nad którą stokroć większą była porażka tego, co całéj wojny i wszystkich klęsk był przyczyną.
Niedaleko od królewskiego stał namiocik, w którym Wszebor z Toporczykiem i Kaniową się mieścili. Tu zniesiono pokaleczonego i osłabłego Doliwę, i położono dla spoczynku. Jedni drugim opatrywali rany, niemal wesoło się krzątając koło nich, taką radością napełniało wszystkich zwycięztwo.
Wszebor tylko, choć się orzeźwił prędko i odszedł, siedział zasępiony wśród wesołéj gromadki. Służba roznosiła jadło jakie było i napój którego dostać mogła. Znalazło się nawet wino u grafa Heberta.
— Co cię tam tak boli żeś tak nosa zwiesił? — odezwał się Kaniowa, który był wesół zawsze, a szczególniéj gdy inni byli posępni, na przekór.
I trącił Wszebora w ramię.
— Ran i stłuczeń nieczuję — rzekł Doliwa — co innego mnie męczy.
— Natarła cię zbroja! — rzekł Kaniowa — dam ci tłuszczu to się zagoi.
Wszebor padł na posłanie, ręce podkładając pod głowę.
— Co mi po twoim tłuszczu! — bąknął — inną sprawę mam na sercu.
— A no, toć wiemy! Kaśki ci się prędzéj chce i wesela! Czekaj że, niedługo i to będzie. Jużeśmy Masława zbili w miazgę, pokój nadejdzie, wszyscy się pożeniemy! I jam gotów.
— Co ty tam mielesz nie dorzeczy — ofuknął Doliwa. — Wiesz ty kto mnie ratował? wiesz? Masław by się teraz krwią moją cieszył, gdyby nie...
— Belina cię odciął! — dodał Kaniowa — albo co?
— A to mój wróg! mój wróg! — rzekł Wszebor — wolałbym się z nim bić niż życie mu być winnym.
— Ta to nieszczęsna Kasia Spytkówna wszystkiemu winna — począł Kaniowa uśmiechając się — boście oba około niéj zabiegali. Prawda, że na miejscu Tomka gdyby drugi był, rzekłby sobie, niech go Masław bije, dziewka moją będzie!
Wszebor się podniósł z posłania gwałtownie.
— Toż mnie boli! — krzyknął — dopieroś zgadł. Czuję, że gdybym ja na jego miejscu był, on na mojem (uderzył się w piersi) nie poszedłbym go ratować. Więcem ja gorszy od niego...
— A on głupszy! — rozśmiał się Kaniowa.
— Teraz jam mu się pokłonić jeszcze powinien i być mu bratem na życie całe!
— I będzie ci jeździł w odwiedziny — rzekł Kaniowa — a do twojéj małżonki zęby wyszczerzał.
Zmilczeli chwilę.
— Gdyby z lichem byli mnie ci mazurowie trochę posiekli, wolałbym jak mu być winnym żem cały został — dodał Wszebor.
Drudzy się śmieli z niego.
Gawędzono całą noc i w obozie do dnia spokoju nie było, czeladź i służba tłukła się po bojowisku i wracała... Trzeba téż było myśléć co daléj. Nazajutrz do dnia Płock zajmować wysyłano...
Zewsząd przychodziły wieści, iż na głowę pobity Masław, musiał z małą garstką do prusaków uchodzić, niebezpieczeństwa więc nowéj napaści nie było, lecz korzystać musiano ze zwycięztwa i rozsianéj trwogi.
Cały następny dzień liczono pobitych i składano stosami, wiele z nich w Wiśle potonęło, a i tak na tysiące rachowano pobitych. Padło i ze strony króla wojaków mnogo, którym pogrzeb chrześciański sprawiać musiano.






VI.



Wiosna była czarna jeszcze. Drzewa stały głuche na nią, trawa tylko zbudziła się już i stroiła mokre łąki zielenią. Spłynęły były lody, zlazły śnieżne skorupy, deszcz dobił czarnych śniegów resztki i uwolnił z więzów co leżało pod niemi.
Z Południa ptaki leciały, gwarném życiem odzywały się błota i lasy. Niedźwiedź zbudził się w borach i szedł wychudły a rozespany na łowy. Z barci wyleciały pszczoły na pierwsze kwiaty, bociany przechadzały się po łąkach, obejmując panowanie. Górnym szlakiem bujały orły i jastrzębie...
Z puszczy, z głębi wychodziła o kiju stara niewiasta, szła i oglądała się trwożnie... Zgarbione miała plecy, zsiniałe usta, włos siwy roztargany rozścielał się po jéj ramionach. Gruba siermięga zdarta i zwalana, pod nią czarne płócienne chusty, nogi bose, nawet sakwy nie miała na plecach. Szła podpierając się kijem bez drogi, bez myśli, jakby ją parła jakaś siła, zawsze w jedną stronę.
Stawała nad leżącą na drodze kłodą i przełaziła przez nią nie chcąc ominąć, przychodziła nad strumień i brnęła przez niego nie szukając kładki.
Coś ją wiodło, coś ciągnęło, ciągle tam, gdzieś, gdzie prowadziło serce. Tak przeszła puszcze, tak przebrnęła przez błota. Nocą kładła się na mokréj ziemi i spała snem kamiennym. Wilcy przychodzili, patrzali i nie tknąwszy jéj kryli się w lesie, patrzały na nią siedząc niedźwiedzie i wiodły oczyma gdy poszła, z gałęzi nad głową jéj żbik kociemi oczyma przyglądał się i nie ruszał. Na łące pasły się żubrów stada, popodnosiły głowy, prychnęły i pierzchły przed nią.
Głodna schylała się ku trawom, i żuła je w ustach; czasem dłonią zaczerpnęła wodę i kropel kilka połknęła. Szła tak już dni wiele, szła czując że coraz, coraz bliżéj było.
Las się rozstąpił, w dolinie dymią chaty, na wyżynie dwór stoi, ludzie się koło niego kręcą. Stara stanęła, na kiju się oparła i patrzéć zaczęła, wciągnęła w piersi powietrza... siadła.
Z nóg bosych krew ciekła, popatrzała na nie, nie czuła bólu. Wieczór nadchodził, do wsi było daleko jeszcze, a nie spieszno. Nie prędko się podniosła i poczęła iść znowu.
Szła i stawała. Coś ją ciągnęło, coś odpychało, i chciała daléj i bała się, wzrokiem błędnym powlokła dokoła. Pusto było. Dwa kruki czarne siedziały na dębie i kłóciły się z sobą. To jeden się zrywał to drugi, trzepały skrzydłami, groziły dzióbami... Stara popatrzyła na nie... Wciągnęła powietrze, coś jéj piersiom ono powiedziało, siadła jak zmożona. Łzy puściły się jéj z powiek zeschłych i biegły marszczkami jak strumyki po roli zoranéj, aż do ust, wpadały do nich i nikły. Piła te łzy swoje. Podparła się na ręku, głowa kołysać się zaczęła jak dziecię gdy je matka usypia. Czy tak myśl swą usypiała? Mrok zapadał, do wsi było daleko, na polu pusto, dwa kruki krakały lecąc przed nią.
Podeszła kroków niewiele, padła na ziemię, twarz przyłożyła do niéj. Skarżyła się może staréj macierzy, bo jęk słychać było. Podniosła się z krzykiem i padła znowu. Coś ją ciągnęło, coś odpychało.
Mrok padał...
Z za lasów, z za czarnych pokazał się rąbek księżyca, czerwony, krwawy, straszny, jak wyłupione oko z którego się sączy posoka... Coraz więcéj, coraz wyżéj począł się podnosić. W pół czarna chmurka go przepasała, wyszedł jakby ranny z za borów, obejrzał się, pobladł, pożółknął. Stara spojrzała na niego i głową potrząsła jak znajomemu druhowi... Zdawała się mówić mu:
— Patrz, co ze mną!!
Księżyc wlókł się daléj nie odpowiadając, ręką rzuciła ku niemu z pogardą... szła daléj.
Na wzgórzu łysém, przeciw dworu stał dąb ogromny suchy. Trup to był starego drzewa. Korę z niego odarto, boki mu powypalano, wiatr gałęzie poobłamywał, kilka grubych konarów sterczało od pnia pokaleczonego, jak ręce poobcinane. Dwa kruki siedziały na nim i kłóciły się z sobą. Na najgrubszéj gałęzi coś wisiało. Lekki wiatr poruszał tym ciężarem i kręcił nim jak żywym go czyniąc...
Był to trup człowieka, z czerwonawym włosem na obwisłéj głowie, który powiew wiatru podnosił. Na czole ze słomy spleciona przybita była korona. Oczy miał otwarte, ale próżne, kruki mu je już wydłubały... I ciało, czy ludzie czy zwierzęta pokrajały strasznie, czarnemi szmaty wisiały reszty jego na kościach. Dwa wilki bure posiadały pod nim, głowy do góry popodnosiły i czekały rychło im wiatr go zrzuci. Czekały cierpliwie, języki głodne wywiesiwszy z paszczęki. Niekiedy jeden z nich wstał, szczeknął, popędził towarzysza, pokazały sobie zęby i znowu siadły spokojnie, głowy podnosząc do góry... Kruki górą, wilcy dołem spierali się o trupa, którym wiatr obracał powoli...
Stara szła i oczy jéj padły na wisielca, stanęła, drgnęła, podparła się na kiju i rozśmiała wielkim, strasznym, dzikim głosem, a w puszczy odpowiedziało jéj echo, dziksze jeszcze raz i drugi. Wilki pierzchnęły oba, krucy odlecieli... Posiadali daléj, stara szła, przyglądając się trupowi.
Zbliżyła się pod sam pień drzewa, postawiła kij, siadła, ręce dwie na kolanach oparła, w dłonie ujęła głowę. Śmiała się znowu. Śmiała się, a dwie łzy ciekły marszczkami po policzkach do ust i w ustach tonęły.
Gałąź na któréj trup wisiał chrzęszczała, jakby się skarżyła, po co jéj taki ciężar dźwigać każą. Mokremi oczyma stara patrzała na trupa z jednéj, księżyc z drugiéj, wilcy z trzeciéj strony, a noc obwijała świat płaszczem czarnym...
Zciemniało... Stara głowę kołysała znowu, a z ust do których tyle łez nabiegło, dobył się cichy śpiew, jaki matki nad kołyską nucą, gdy niemowlę usypiają... Śpiewała długo, patrzała w górę i płakała, aż w piersi tchu zabrakło, w powiekach łez...
Siedziała niema, bez ruchu, ale oczy miała w niego wlepione... W tem w borach zaszumiało zdaleka, wicher król przybywał. Czarne chmurki po niebie go niosły. Uradowała mu się stara i oczy jéj zaświeciły.
Zaszumiało w dolinie, trup się poruszył i zwijać zaczął. Kręcił nim wicher tak iż korona spadła, włosy się rozwiały, poły siermięgi rozeszły szeroko, był to taniec śmierci wisielca. I stara patrząc na to, wzięła się za siermięgę a wirować i okręcać poczęła śpiewając, coraz głośniéj, coraz żywiéj, przerywając sobie śmiechem.
Wilcy wyć zaczęli, podniósłszy do góry paszcze, wicher się wzmagał coraz silniejszy. Wszystko się zdawało w tym tańcu śmierci przez wiatr przyniesionym okręcać, trup, stara niewiasta, krucy w powietrzu, wilcy co drzewo obiegali dokoła i chmury na niebie, z poza których księżyc zbladły to się odsłaniał, to chował w nie i poszarpanemi otworami ich przeglądał. Jak muzyka świszczał wicher w drzew gałęziach i po jarach i po suchych błot trzcinach.
Stara pieśń nuciła, obracała się żywiéj coraz, szalonym wirem, aż zachrzęszczało u góry, stanęła, z gałęzią razem trup wisielca leciał na ziemię i padł u nóg jéj. Stara nad nim stanęła, księżyc wyjrzał z za chmury... patrzała zdala, zbliżyła się powoli. Siadła u pnia i ostrożnie głowę z wydzióbanemi oczyma wzięła na kolana.
W tejże chwili pieśń u kołyski, na myśl jéj przyszła i śpiewać ją zaczęła i płakać znowu...
Kruki siadły na dębie i krakały jéj nad głową, wilcy się przysunęli tuż, tuż, i wąchać zaczęli wisielca. Był dla nich dojrzałym ten owoc dębowy.
W ciemnościach czworo oczu zbójeckich skierowało się na starą, która im łup odbierała, pokazali jéj zęby białe. Zmierzyli się z nią oczyma. Ona wzięła kij stojący u pnia i grozić im zaczęła.
— Precz mi, sobaki, od kniaziowskiego ciała! a won! — poczęła głosem ochrypłym. — Nie wiecie kto to jest! płocki kniaź! król! Masław! A taki mój syn! mój syn. Precz sobaki przeklęte, a won!
Wilcy się cofnęli, stara śmielsza była od nich w obronie tych zwłok drogich... Głowę tuliła na kolanach i mruczała do siebie.
— Tak mu skończyć było! tak! Wszystkiego kosztował, a chciało się więcéj! Jak był jeszcze dzieciną, rwał się tak za wszystkiem. Wrogi nie mogli, druhy powiesili. Ha! ha! wiedziałam że tak będzie.
Głową kołysać zaczęła i płakać. Spojrzała księżycowi oko w oko, jakby go o radę pytała.
— Nieprawda? wilkom go zjeść nie damy? matka wychowała, matka pochowała... A matkę kto pochowa?... Wilcy zjedzą! — rozśmiała się — na zdrowie!!
I głowę złożywszy na ziemi, wstała odgartując siwe włosy... Z kijem w ręku poszła wprost na wilki, pędząc je jak psy podwórzowe.
— Nie możecie poczekać? paskudne sobaki! — mówiła do nich. — Oddam wam kości moje za jego! Jego, nie.
Podniosła kij i wilki odstąpiwszy, opodal posiadały na ziemi. Popatrzała na księżyc z uśmiechem.
— Pomagaj! — zawołała.
Uklękła na ziemi przy trupie, na darninie, kościste ręce zatopiła w piasku, odrzuciła zeschłą trawę i mech, grzebać poczęła. Zrazu szło powoli, piasek się staczał nazad do dołu, zaczęła coraz gwałtowniéj rękami go odrzucać, precz, daleko od siebie. Chwytała garściami całemi, oburącz, kopała, grzebała, odwalała na brzegi.
Niekiedy spojrzała na trupa i szeptała po cichu:
— Nie bój się, już ja ci miękko łóżeczko uścielę, i kamień znajdę pod głowę, płachtą go obwinę; oczy ci suchym piaseczkiem zasypię aby się pogoiły. Będziesz spał jak w kołysce, spokojnie.
Zdyszana to spoczywała klęcząc, to znowu rwała się do roboty zapalczywie. Dół rosnął, rozszerzał się, pogłębiał.
Księżyc jednym bokiem w niego zaglądał, drugi cień od pnia zakrywał. Stara się zwracała do księżyca po radę:
— Kniaziu? bracie? dość czy nie? głębiéj jeszcze? prawda? głębiéj? wilcy téż kopać umieją; ale, niedoczekanie! Zamiast kamienia ja się położę, a jak mnie zjedzą, jego się im odechce...
Klękła zdyszana odpocząć znowu, ręce jéj opadły pokrwawione. Wśród jamy trafiła na dębu korzenie, wyrywając je palce poszarpała, a gdy palce nie starczyły, pochyliła się rwąc je zębami.
— To było życie! — mówiła, grzebiąc daléj — oj! życie... Boso dzieckiem chodził, w złocie potem cały, tysiącom rozkazywał, a nie było grobu wykopać komu! Otóż tobie korona... korona.
Na ziemi leżało owo słomiane godło szyderskie, stara je podrzuciła precz. Dół był już głęboki, spuściła się weń dokoła rozgartując go jeszcze, miękki piasek łatwo kopać było.
Gdy już głową ledwie ponad dół sięgała, wychyliła się do trupa i cicho szeptała.
— Czekaj! jeszcze nie gotowo! matka stara, ręce jéj pokostniały!
Księżyc toczył się daléj po niebie i zwolna zniżał już nawet. Stara grzebała sił ostatkiem, potem tok na dnie ubijać zaczęła nogami.
Późno w noc wicher ucichł, księżyc się schował, gdy z dołu stara wylazła zdyszana.
— Kniaziu, panie, łożnica gotowa! Kamień w niéj obwinięty płachtą i siermięga moja na dnie... Chodź!
To mówiąc oburącz objęła trupa, a poczuwszy przy téj piersi, która go niegdyś karmiła, przycisnęła do niéj, jakby puścić nie mogła i lulała jak dziecię, a sama jak dziecię płakała... Nad dołem stało czworo wilczych oczu i patrzało...
Księżyc znikł, ciemności przyszły, zerwała się stara ciągnąc trupa do mogiły. Stoczył się z brzegu i twarzą upadł na dno... Skoczyła i ona za nim, aby go na sen ułożyć. Sił ostatkiem obracając twarz do góry. Obwinęła nogi, pocałowała w czoło.
— Śpij! śpij! — rzekła po cichu — tak dobrze, tu nikt nie zdradzi...
Rękami brzeg ujęła, by wyjść z dołu, piasek sypał się na nią; wilcy tuż zębami kłapały.
— Poczekajcież! — zawołała — com przyrzekła, dotrzymam; do dnia daleko.
Spojrzała na syna i piasek sypać zaczęła, sypała go z pośpiechem, sypała z wściekłością, z niecierpliwością, zajadle, rękami i nogami... Coraz to spojrzała w dół.
Twarz jeszcze widać było, a twarzy żałowała; zasunęła się i ona...
— Śpij spokojnie!
Piasek jak żywy z pod stóp i dłoni jéj się wymykał lecąc do dołu i wypełniał go, zakrywał, aż pozostał tylko ślad poruszonéj ziemi i podeptane łożysko...
Stara skończywszy robotę tchnęła ciężko, obejrzała się dokoła. Dniało ponad lasami, a z pośrodka rozbitych obłoków, blada gwiazdka jutrzenki patrzała ciekawie.
— Bywaj i ty zdrowa! — szepnęła staruszka. — Komu wstawać, a mnie się kłaść trzeba...
Rozśmiała się raz jeszcze, rozciągnęła na świeżym piasku jak długa, jedną rękę jak do snu podłożyła pod głowę, drugą sobie oczy przykryła, tchnęła ciężko, i — usnęła.
Wilcy siedzieli z daleka, patrzali. Jeden z nich zbliżył się nieco i przysiadł znowu — czekał, podszedł drugi. W głowach siadł pierwszy, drugi w nogach; warczeli na siebie. Stara spała.
Na niebiosach dniało, dniało, rumieniało i jaśniało. Dwóch ludzi szło od dworu w las.
— Patrz, wisielca z dębu zdjęli!
— Nie ma go?
— Wiatr obłamał z gałęzią.
Podeszli bojaźliwie... i stanęli... Jeden z nich krzyknął przerażony:
— Czarownik był! patrzajcie! Chłopaśmy powiesili, a tu baba leży co ją wilcy poszarpali.
Stanęli zdumieni.
— Czarownik był! — powtórzył drugi.
— Dobrze zrobił Kunigas, że go wymęczywszy obwiesił, co naszych przez niego padło. Czarownik był!
I poszli do lasu.
Kości staréj długo pod dębem bielały, a wiatr słomianą pomiatał koroną.







VII.



Na kilka dni przed bitwą wielką, która Kaźmirzowi dała zwycięztwo i koronę, na Olszowém horodyszczu strapienie wielkie było. Stary Spytek zachorzał.
Wiosna co drugich do żywota woła, jego ciągnęła do grobu; czuł, że zielonych liści nie dożyje. Dusiło go powietrze upajające, nocą leżał w gorączce, dnie spędzał senny. — Niepokoił się i odzież rwał na sobie.
Sobka starania go niecierpliwiły, szczebiotania żony nie znosił, płacz córki był mu niemiły. Odpędzał wszystkich od siebie.
Hanna Belinowa, choć doń żal wielki miała, przynosiła mu zioła i léki, stary odtrącał wszystko, nic już nie chciał.
— A do czego mi życie! — mruczał — kaléce? na koń nie siądę, topora nie podniosę — świata nie widzę. — Co mi życie?
Przyszedł O. Gedeon z pociechą do niego, słuchał potrząsając głową, dał się wyspowiadać, dał na śmierć pobłogosławić, i prosił, by mu już snu nie przerywano. Ostatniéj nocy Sobek czuwał przy nim, o północy kury piały, ruszył się chory i zawołał go.
— Stary — rzekł ledwie dosłyszanym głosem — skonać nie mogę. Słyszysz, wszystko mi wyjmij z pod głowy, lżejsze będzie skonanie...
Płacząc usłuchał sługa, wyciągnął co było pod głową, Spytek legł jak długi, ręce na piersiach założył, oczy przymknął, i nim się dzień zrobił, zimny był i skostniały.
Nadbiegła Marta z rozpuszczonemi włosami, z załamanemi rękami, zawodząc głośno, szlochając strasznie, płacząc, aż się łkanie po całym dworcu rozlegało. — Nadeszła Kasia zapłakana, przyszły niewiasty ile ich było, posłano po płaczki, aby około ciała zawodziły.
Tegoż dnia zakrzątnięto się około chrześciańskiego pogrzebu, trumnę dębową z jednego kloca, jaką dla siebie pono gotową miał Belina, oddał dla starego, zabito wieko, wyprowadzono na pagórek zwłoki i pogrzebł je ksiądz Gedeon, a wszyscy na wieczny odprowadzali spoczynek.
Na horodyszczu mało co z nim ubyło, spokojniej wszyscy się czuli, a stary Sobek płakał.
Jejmość co tak bardzo jęczała i szlochała w początku, drugiego dnia siedziała cicho zadumana i wzdychała. — Zaśmiała się raz na trzeci dzień i sama to sobie mając za złe, zapłakała trochę.
Kasia chodziła smutna.
Wszyscy wyglądali wieści od swoich, Belina od syna, Spytkowa od przyszłego zięcia.
W kilka dni jakoś się w jéj głowie zmieniło dużo rzeczy, postrzegła że tak i Kasię gwałtem za Wszebora wydawać było okrucieństwem.
— Kiedy się dziewczynie innego zachciało, a ten téż ją tak miłuje, a chłop dobry, rodzice poczciwi, co królowi Jegomości do mojéj córki? Mógł nieboszczyk ją przyrzekać, bo co ci mężczyzni o naszych sprawach wiedzą! A czemubym ja nie mogła pójść sama za Wszebora?
Sciskał mnie tak za ręce, aż się gorąco robiło, patrzał takiémi oczyma, jakby zjeść mnie chciał.... Kasia mu się przez zazdrość przywidziała! Jakby Kasi nie było, ze mnąby się ożenić musiał. Wojak tęgi i chłop przystojny! Jam ci téż nie stara!!
Tak sobie mówiła pani Spytkowa, a jednego wieczora, gdy Belinowa przy niéj usiadła, poczęła rozmowę poufną.
— Niech mu tam Bóg da spokój wieczny, nieboszczykowi panu mojemu — mówiła cicho do Hanny — ale za życia z nim ciężko nam było. — O! rękę miał żelazną! Kasi mi téj żal, co ją tak łatwo dał na królewskie zeswatanie. Dziéwka do Wszebora serca nie ma, choć na niego nic powiedzieć nie można, a ja taki wiem, że jéj ktoś inny w oko wpadł...
Hanna Belinowa niedowierzająco spojrzała.
— Na prawdę to mówicie?
— A cobym ja udawać miała! wszak wy mnie znacie, ja i grzechy moje wygadam, a fałszu nigdy... Dziewczyny mi żal, to nie dla niéj mąż.
Potrząsła głową dziwnie.
— Myślicie, że ja nie widzę nic? ho! ho! — Kasia mi chudnie, po nocach płacze, a czyja temu wina, to ja wiem! oj wiem...
Uśmiechnęła się i na ucho Belinowéj szepnęła.
— Tomko mi ją zbałamucił, bodaj zdrów był.
Hanna zmilczała jeszcze.
— Aleście ją przyrzekli Doliwie...
— Ja! jako żywo — odparła Marta — mnie się nie śniło! Wiecie, że z nieboszczykiem nie było rozmowy ani rady; jak przykazał, musiało być. Ja tam głosum nie miała.
— Ale się stało! królowiście dali słowo — szepnęła Hanna.
Spytkowa głową potrząsała.
— E! e! — rzekła — dałoby się to jakoś pogodzić — tylko ja bo wam mówić nie śmiem.
— Ano mówcie — odezwała się spokojna Hanna, wpatrując się jéj w oczy — mówcie proszę, wszak wiecie, że we mnie przyjaciółkę macie...
— Tylko żeby o tém nikt nie wiedział! — niespokojnie oglądając się, mówiła Spytkowa. — Toć to wiecie, że gdy mnie z Kasią w puszczy ratowali Doliwowie, tośmy obie myślały, że mąż mój nie żył. Byłam tak jak wdową. Caluteńką drogę do horodyszcza, Wszebor szedł przy moim koniu, a w oczy mi patrzał. — A jak patrzał, żebyście wiedzieli! — Zsadzając mnie z konia, ile razy za rękę wziął, to aż mnie rumieńce paliły, tak ściskał. On się nigdy w Kaśce nie kochał, ino we mnie. Chłopak zdrajca chciał się do mnie przybliżyć...
Hanna jakoś głową kiwała trochę niedowierzająco.
— Nawet późniéj moja Hanno — ciągnęła po cichu wdowa — do Kasi nigdy się nie skradał, a mnie to i wywoływał, i jak stanie na dole, bywało, a ja na wyżkach, jak pocznie rozmowę, jak wlepi oczy!! aż mi czasem wstyd było, gdyby młodéj dzieweczce.
No, cóż tu mówić więcéj! Teraz, kiedy taki uparty, a rozmiłowany, cóż robić moja Hanno, co robić, żeby się człek nie męczył, toćbym już poszła za niego.
Zdumiała się Belinowa, a Spytkowa do ucha jéj dodała.
— Niechby wasz sobie Kasię brał!
Matce, co kochała syna, rozradowało się stare oblicze, w milczeniu ręką ją objęła za szyję.
— Na prawdę, to mówicie!
— Jak mnie żywą widzicie!
I poczęły cicho szeptać ze sobą.
Wielka się przyjaźń wzięła między Belinów domem, a Spytkową.
Ona tu teraz panowała jako sama chciała, — a dogadzano jéj we wszystkiém. — Stary nawet Belina był na rozkazy jéjmości.
Od czasu jak wojska wyciągnęły z Olszowéj doliny, prawie od nich wieści nie było. — Czasem nadszedł ktoś, nadjechał zbłąkany goniący za królem ziemianin, i przyniósł plotkę jakąś niedorzeczną. Belina więcéj się trwożył niż spodziewał. O siłach Masława mówiono szeroko, a choć ruskie posiłki były obiecane, liczyć na nie bardzo nikt nie mógł. Z tak daleka miałyż one wczas nadciągnąć? — Na polskie rycerstwo, Ruś i cesarskich sześciuset, Masław swoich mazurów, pomorców, prusaków liczył tysiące.
Masław był rozzuchwalony, królewscy strwożone rozbitki.
Dla tego Belina na zamku strzedz się musiał i myśleć o jutrze.
Gdyby króla rozbito, znowu by się tu bronić przyszło. A teraz ludzi garść była niewielka, niedobitki, kalecy i chorzy w większéj części, Tomko nawet poszedł z drugiemi, a czy miał wrócić? — Któż przewidzieć mógł?
Więc choć wiosna szła z zielonym wiankiem i śpiewami, na horodyszczu smutno było!
Co rana stary wychodził na wyżki nad wrota, stawał na pomoście i patrzał w dolinę, a słuchał. Nie jedzie tam co? nie tętni!
Cisza do koła! Las tylko szumi ponuro, — a górą lecą obłóki, niekiedy wysunie się koza z lasu, podniesie głowę, popatrzy oczyma czarnémi, tupnie nóżką suchą, i mknęła — widać tylko białą jéj płachtę z tyłu.
Belina smutne miał przeczucia. Krucy ciągnęli ku Wiśle.
Widziały sługi i szeptały o tém sobie. Codzień większe płynęły tam stada kracząc, a krucy wiedzą, gdzie i po co lecą. Bitwę czują zawczasu, trupa nim padł przewidzą. Siądą czasem na drzewach i widać jak ostrzą dzioby. Wszystkie stada w tamtą stronę. — Dziewki służebne, baby stare, widzą to codzień i o niczém nie mówią przy kądzieli — o tém tylko. Belinowa modli się a popłakuje. Stary z południa raz drugi wchodzi nad wrota i rozgląda się do koła, wieczorem wchodzi raz trzeci. — Czasem O. Gedeon ciągnie za nim, słyszy jak wzdycha, myśli zgaduje i pociesza.
— A nie wybawił was Bóg raz cudem? wierzcie mu i ufajcie! — Z krzyżem poszli, i zwyciężą tym znakiem!
Czas się wlókł żółwim krokiem, dnie wyciągały jak nici, co je zręczna ręka z kądzieli wysnuwa — bez końca.
Gdy słońce weszło, stało marudne na niebiosach, ani go się zbyć było — jak nadeszła noc, nim kury zapiały, wieki to trwało.
Dziewczęta drzemały u kądziołek, pieśni się im przebrało, tajemnice sobie wyszeptały wszystkie, chłopców nie było — życia brakło.
Prorokowały różnie, nic się nie iściło. Jedna mówiła, śniłam o ogniu, będą goście lub nowiny. — Przeszedł dzień, ni gości, ni wieści nie było.
Strach ogarniał coraz większy. Jeden O. Gedeon mówił spokojnie:
— Dzieci moje! uchowaj Boże klęski, najpierwby tu przyszły zbiegi! — Kiedy ich niema, dobrze wszystko...
Na czole starego Beliny, choć on nigdy prawie nie mówił nic, troska stała wypisana marszczkami, które z niego nie schodziły.
— Troskasz się o syna! — mówił ksiądz — zobaczysz, nic mu się nie stanie!
— Ojcze mój! jednego mam — odpowiadał gospodarz — a miły mi on jako życie miłe. Bóg jednak widzi, i tegobym dał na ofiarę, byle królestwo to w niewolę pogan dziką nie padło!!
Jednego tak rana, stary zszedł z wyżek nad wrotami i wlókł się do dworca suwając nogami. Na ostrokołach teraz prawie straży nie było, dziewki, co bieliznę prały, właśnie ją na słońce wieszały, bo wiosenny wiatr i słońce, choć twarz ludzką opala, płótno bieli. Wtém Hela stara spojrzała ku lasowi.
— Aj! — krzyknęła — patrzajcie! patrzajcie! oto tam konny leci ku horodyszczu jak szalony. — Patrzcie, na szyi się uwiesił koniowi i czwałem go pędzi. — A! pewnie z bitwy uszedł — i nasi rozbici!
Krzyknęły dziewczęta wszystkie:
— A! nasi rozbici.
— Nasi rozbici! — rozległo się po horodyszczu i od ostrokołów, porzucawszy płótno, leciały dziewczęta na wyżki, wołając:
— Nasi rozbici!
Na przestraszonych spadł okrzyk niewieści jak piorun. Nikt nie pytał zkąd to wzięły, łamali ręce wszyscy, krzycząc i zawodząc żałośliwie:
— Rozbici! rozbici nasi!
I biegli ku wrotom jedni, nad wrota drudzy, a patrzali.
W dolinie, na koniu pomykał jeździec, a zoczywszy tych, co na wałach stali, ręką im począł dawać znaki, konia popędzał co żywo... Zbladł stary Belina...
Na całém zamczysku cisza, tylko łkanie słychać i płacz tłumiony. Jeździec leci, zbliża się. — Stary Belina syna w nim poznał i Bogu podziękował, że choć on żyw powraca.
— Hanno! Tomek żyw! to on! — zawołał.
Matka ręce złożyła. Tchu im zabrakło w piersi. Ziemia tętni pod nogami konia, już pod wrotami, na moście... Wpadł i z konia się zsunął, rodzicom do nóg.
Zdala blada Kasia stała, oczyma do niéj poleciał, oddech mu zabiło, za piersi się wziął.
Milczenie zdało się potwierdzać klęskę.
Wtém z ust mu się wyrwało.
— Masław pobity na głowę!
— A król!
— Król ciężko ranny! Pole trupami zasłane! Bitwa była sroga, okrutna, długa, zabójcza, nareszcie motłoch ustąpić musiał, uszli.
Wszyscy uklękli ze złożonemi rękami, Bogu dziękować.
— Hosannah! — podnosząc dłonie do góry, zawołał O. Gedeon.
Jak wielki był przestrach, tak radość potém szalona. Ściskali się wszyscy, płacząc, a ksiądz gwałtem przed ołtarz prowadził...
— Bogu naprzód dziękować! — wołał. — On dał zwycięstwo — On męztwo dał — On wiódł do boju!
— Tak! — przerwał Tomko — widzieli ludzie wśród najcięższéj walki, unoszące się nad wojskiem naszém w obłokach, postacie w bieli, zbrojnego męża z mieczem ognistym, niewiastę promienną, z płaszczem w gwiazdy szytym, która nas osłaniała.... Z pod stóp jéj pioruny leciały na niewiernych.
Kląkł O. Gedeon u ołtarza i pieśń zwycięzką na chwałę Bożą zanucił.
Ledwie się skończyło, otoczyli wszyscy Tomka, siostra mu się uwiesiła na szyi, matka głaskała go po głowie, a zdaleka kradzionym od ludzi wzrokiem Kasia coś mu mówiła, co on chyba jeden rozumiał.
I Spytkowa nigdy dlań tak czułą jak dziś nie była; a pytali wszyscy, obsiedli go do koła i słuchali, a nasłuchać się nie mogli...
Opowiadał od rana do nocy, zawsze było mało, a co się ruszyć chciał, wstrzymywano go — mów jeszcze.
Wieczorem dopiéro Zdana go sobie zabrała — wybiegła z nim w podwórze i rękami go objęła.
— A Mszczuj! — spytała cicho.
— Mszczuj! zdrów i bił się dobrze — odparł Tomko. — Nie wiem, gdzie on ją zdobył, i czy wolno, a godzi się, śle ci tu chustę jedwabną. — Jeśli jéj nie znalazł na zabitym mazurze, to kupił u Rusina.
Chustka była piękna, ale nie do niéj pewnie lice się Zdanie zarumieniło. — Szybko porwała ją i schowała, aby jéj ludzkie nie śmiało zobaczyć oko... Łzy stanęły na powiekach.
Tomko westchnął ciężko.
— Słuchaj Zdana! Wiem że się to nie godzi, zrękowana innemu, ale ja kochać jéj przestać nie mogę... Mam sznur pereł dla Kasi — ty jéj oddaj po cichu, niech matka nie zobaczy! Ile pereł, tyle dziesięćkroć łez po niéj wyleję!
Słowa mu się urywały.
— Los tak chciał! — kończył po chwili, a urąga mi się on. Gdyby nie ja, Wszebor by dziś piasek gryzł, a jabym może Kasię miał. — Jam go z rąk Masława ocalił!
Spuścił głowę, jakby mu dobrego czynu żal teraz było.
— Nie rzekł mi i Bóg zapłać! tylko okiem rzucił takiém — jakby zjeść mnie za to chciał jeszcze.
Zdana słuchała jedném uszkiem, oczyma w chustkę swą patrzała i przyciskała ją do piersi.
— A wiecie, że umarł Spytek? — dodała.
Nie było czasu wśród dnia, ani się dowiedzieć o to, a jejmość o nieboszczyku nie rada wspominała, Tomko z podziwienia krzyknął.
— Co zaś?
— Zmarło mu się biednemu! Spytkowa teraz wdową. — Któż wie! Kto wie! wiele się rzeczy zmienić może... Taka dla nas serdeczna, taka z matką blizka!
Otuchy trochę wstąpiło młodzianowi do serca. Zdana mu rękę ścisnęła i z perłami w dłoni do Kasi pobiegła.
Znowu na horodyszczu pojaśniło, poweselało, nie obawiano się ni wrót otwierać, ni na łowy ciągnąć. — Czerń siedziała po chatach i ciągnęła z pługami na pola; kup żadnych nie widać już było.
Od króla przyszły wieści, że na Mazury pociągnął i po drodze kościoły opustoszałe podnosił. Kilka tygodni upłynęło, pączki na drzewach puszczały, zieleniały łozy nad rzeczką, i czeremchy rozwijały liście, gdy jednego rana dwaj Doliwowie u wrót się pokazali.
Tomko właśnie stał w bramie, Mszczuja powitał po bratersku, na Wszebora nie patrząc nawet. Jak się tylko dowiedziała o nim Spytkowa, ubrała się zaraz jak na święto i wyszła ku niemu. Kasi iść nie kazała, ta się téż w komorze ze łzami zamknęła.
Wśród drugiego podwórza się z sobą spotkali. Piękna wdowa z zięciem przyszłym. Rzucił oczyma po za nią, czy gdzie córki nie zobaczy, matka mu się tylko uśmiechała...
— Wiesz o mojéj niedoli! — krzyknęła zaraz ręce łamiąc — zmarł mi mężysko! Zostałam sierotą! co mam teraz poczynać, kto się ubogą zaopiekuje niewiastą!
Mówiąc, spojrzała mu w oczy, i z wielkiego smutku razem uśmiech na ustach się zjawił.
— Jam w was tylko ufała, o was myślała — mówiła za rękę go biorąc...
Wszebor wciąż Kasi szukał oczami, spytać o nią nie śmiał jeszcze, wdowa téż nie mówiła o córce wcale.
— Żebyście wiedzieli jak umierał — poczęła do nieboszczyka wracając — tak mu skonać ciężko było... I przed śmiercią żeby mi dał dobre słowo. Niech mu Bóg przebaczy, ale ciężkie z nim miałam życie... Stary bo był.
Mszczuj z Tomkiem poszedł szukać Zdany. — Znaleźli ją łatwo, niby przypadkiem poszła była na wały z dziewczętami, co przędzę na murawie słały. — Stała cała różowa, fartuszek trzymając w ustach, z głową niby spuszczoną, a oczkami podniesionémi, także z pod powiek ukradkiem zdala na Mszczuja patrzały. Maleńki rożek chustki jedwabnéj wyglądał jéj z za koszulki białéj.
A gdy się spotkali, tak im było, że przemówić nie mogli ni słowa i Tomko co stał blizko, słyszał wyraźnie serc bicie, a potém uśmieszek cichy — i Zdana uciekła do dziewcząt.
Kasia siedziała w ciemnéj komorze, główkę przyparłszy do ściany i płakała rzewnie.
Wszebor tymczasem słuchać musiał, jak mu wdowa o sobie mówiła. — Długo wyczekawszy, o Kasię zapytał.
Spuściła oczy matka, jakby jéj to nie w smak było.
— To dziecko jeszcze — rzekła — czegoś teraz słaba. — Ot i nie wiem, gdzie się dzieje!
Stało się tak, że jéj Wszebor tego dnia nie zobaczył i zły był, najwięcéj na matkę, a niespokojny.
Doliwowie jechali ztąd na swoje śmieciska, pokój wrócił, każdy się za domem oglądał, choć stał w gruzach, trzeba było na nowo budowle podnosić, gospodarstwo kleić, ludzi rozbiegłych zbierać i do posłuszeństwa zmuszać. Było im obu pilno, a ruszyć się nie mogli. — Kwaśny siedział Wszebor, i Mszczujowi nie lepiéj było. Drugiego dnia czy trzeciego, za Tomka poradą poszedł był do macierzy, do kolan jéj się skłoniwszy, o słowo prosić, że mu Zdanę dadzą.
Hanna Belinowa nie była wielomówną niewiastą — posłyszawszy to, o czém wiedziała, głową tylko zaczęła potrząsać.
— Zdana taka młoda! gdzie to jéj tam o mężu myśleć. My jéj wprzódy nie damy, aż się Tomko ożeni.
— Miłościwa pani! możeż to być?
— Taka wola pana mego! — rzekła Hanna. — Ożeńcie Tomka ino, zobaczemy...
Zrozumiał Mszczuj o co szło i wieczorem wpadł na brata.
— Co ty myślisz o Kasi?
— A jużci! zrękowana mi! ino ksiądz pobłogosławi i do domu ją zabiorę.
— Domu jeszcze nie ma — rzekł Mszczuj — a no z tém mniejsza — dwór się postawi prędko. Nie wiele na to potrzeba. Gorzéj, że Kasia ciebie ani na oczy nie chce puścić.
— A co mi tam! — odparł Wszebor — Niech mi ją tylko dadzą, zgodziemy się.
— Słuchaj Wszebor — gdybyś rozum miał, nie żeniłbyś się z nią — dodał Mszczuj. — Wziąłbyś Spytkowę, a po niéj majętności połowę i co jeszcze przyjdzie jéj z Rusi. Ta ci w oczy strasznie patrzy...
Oburzył się Wszebor strasznie.
— Starą babę mi będzie swatać! — zawołał. Jać to na wylot rozumiem i znam czego się tobie chce. Zdanę byś wziął, więc bratu jéj i Belinom dworujesz, a ja za ciebie mam płacić! — A! niedoczekanie.
— Zapłaciłbyś ino za siebie sam, miły bracie — odezwał się Mszczuj — boć nie kto, tylko Tomko ci życie uratował, — a gdyby nie on, nigdybyś Kasi na oczy nie widział.
— Uczynił co był powinien — zawołał Wszebor. — Daj ty mi pokój.
— Nie chcesz wdowy?
Wszebor nie odpowiadając, na ziemię się położył do snu i gadać więcej nie chciał.
Siedzieli Doliwowie, codzień Spytkowa wywabiała na rozmowę Wszebora, trzymała go na niéj póki mogła i już się gniewać poczynała, że co miał słodszym coraz być, stawał się coraz mniéj miłym, a więcéj chmurnym.
Jednego dnia nawet, wprost ją zagadnął, kiedy się wesela może spodziewać.
— Ho! ho! a toć po ojcu żałoba — odparła Spytkowa. — Czy to wam nie wiadomo. Wdowie, sierocie, to tam jeszcze uchodzi, choćby niedosiedziała do roku, niedziel sześciu, bo sobie sama rady nie da, a córce! to się nie godzi.
Nie było już co mówić. — Widząc go chmurnym, wdowa mu się uśmiechać i ząbki wyszczerzać zaczęła, a chichotała, zabawiała, aż wreście go do lepszéj myśli przywiodła. Śmieli się oboje.
Knuła się tym czasem zdrada okrutna, pod Wszeborem dołki kopano, on o Bożym świecie nie wiedział.
Co najgorsza, sama pono Spytkowa z wielkiéj miłości ku córce, która nagle się jéj czuć dała, albo do spisku należała, lub przez szpary nań patrzała. — Kto wie czy do poczciwéj téj zdrady i O. Gedeona nie wciągnięto, a Belinowie wszyscy się zmawiali.
Kasię porwać chciano.
O mil trzy od Olszowego horodyszcza, w głąb kraju, Belinowie mieli kawał ziemi, osadę i dworzec. — Cudem go nie spalono, zniszczono tylko co było, zabrano, co się wziąć dało.
Jeden ze starszyzny osadników, który tam czernią dowodził, napatrzył bodaj dwór dla siebie i po panach sam go wziąć miał nadzieję, dla tego pono go ocalił...
Stał dwór teraz pustkami, bo po zwycięztwie nad Masławem, gdy czerń zemsty się ulękła, wszystko samo w karby wracało.
Tomko z kilkunastu ludźmi zbrojnemi wyjechał na oględziny do Borów, które ojciec mu na gniazdo naznaczył. Znalazł tam cicho i spokojnie, jak w grobie.
Dwór stał wprawdzie otworem, ptastwo się do niego pownosiło, kuny i łasice gospodarowały, ale ściany były całe. Ludzie co tak głośno krzyczeli, odgrażali się, napadali tak zuchwale, teraz po kątach siadłszy, o niczém co się tu stało, — i wiedzieć nie chcieli.
Zaklinali się, że obcy jakiś motłoch, nabiegł do Borów, aby je złupić, a oni się mnogości jego oprzeć nie mogli — w chatach siedzieli spokojnie, nigdy o niczém złém nie myśleli.
Zaklinali się, że nie oni powywracali krzyże, nie oni napadali na grodki i dwory, wszystko to robiły jakieś nieznane włóczęgi.
Czy Tomko wierzył temu czy nie, udał, że gotów był o niczém nie wiedzieć i co było zapomnieć, kazał tylko dwór odnawiać spiesznie, płoty stawić na nowo, ogniska porozwalane odbudować, i ściany lepić i włodarza postawił, aby robotników pilnował.
Tegoż dnia siekiery koło drzewa zaczęły chodzić i żywo zabrano się do odnowy.
Póki Tomko siedział w Borach, tyle tylko, że się dziwów nasłuchał. Przychodzili doń stękając ludzie, kłaniali aż do nóg, narzekali na nieszczęśliwe czasy, a szeptali jedni na drugich.
— Mutka to prawda że z tym motłochem chodził, grabieży ma pełną komorę, i Turga też nie lepszy... O, ci! a no ja cały czas domam rzepę surową jadł!
Drugi potém na pierwszego składał.
— Wszystkiemu winien Kisiel, a teraz przypadł do ziemi, i niewinnego udaje.
Nie pozywał Tomko nikogo, opatrzył, rozporządził i pojechał nazad do horodyszcza, nikomu się nie przyznając, oprócz ojca, kędy bywał.
Doliwowie siedzieli jeszcze, ciągle niby wyjeżdżać mieli, a odjechać im było nie sporo.
Mszczuj chciał mieć sobie zapewnioną Zdanę, Wszebor Kasię.
Bracia z sobą ni źle, ni dobrze nie byli. Gdy przyszli do izby wieczorem, spojrzał jeden na drugiego, ledwie który słówko jakie bąknął, ziewnęli i spać się kładli.
Jednego rana, nim powstawali jeszcze, tylko co się obudzili, w podwórcu słyszą krzyk srogi, zawodzenie okrutne, jakby kto umarł, lub konał. Wszebor się zerwał i ucha nastawił. Poznał że głos był niczyj inny tylko wdowy, Spytkowéj. Co prędzéj więc począł brać odzież na siebie i pobiegł w podwórze.
Mszczuj się jeszcze wyciągał i cale się nie spieszył.
Wśród podwórka stała Spytkowa, ubrana już bardzo strojno, jak była zwykła, z rączkami załamanemi, z chustą białą, jakby do ocierania łez naumyślnie przysposobioną i — płakała.
— Ratujcie mnie niebogę! Pomóżcie mi sierocie! Córkę moją, jedynaczkę mi porwano!... Kasia moja kochana! gdzie się ty dziewasz! o dolo ty moja, niedolo!
Dziwna była rzecz, że choć oczy chustką białą ocierała, jakoś łzy nie ciekły, a choć tak narzekała głośno, nikomu się w jéj straszną rozpacz wierzyć nie chciało.
Stał tuż Belina stary, Hanna i Zdana i czeladzi dużo i niewiasty wszystkie, na rękach popodpierane, z fartuchami w palcach, patrzali na nią wszyscy, nikt się jakoś nie ruszał.
Tomka jednego nie było.
Wszebor wpadł nagle jak burza.
— Co się wam stało? miłościwa pani, co się stało?
— A! co się stało? Nieszczęśliważ ja sierota, jedynaczkę moją, oko moje w głowie jedyne, Kasię mi ukradziono!
— Jak? gdzie? kto? kiedy? ztąd? od waszego boku? — zakrzyknął Doliwa. — Być że to może? o dniu białym?
— Nic ja nie wiem, ni kto ni kiedy! nie wiem! Ot tak, znikła, wpadła jak w wodę! Nie ma mojéj pociechy! Kasiuni mojéj nie ma! o! ja matka nieszczęśliwa, sierota!
Zaczęła płakać Spytkowa i chustką oczy zakryła.
Wszebor w pierwszym zapale do szopy skoczył po konia, oczy mu się zaiskrzyły okrutnie.
— Zabiję — wołał! — Wiem ja kto to mógł uczynić! wiem. A no, biada mu! Dopędzę, zabiję! nie ujdzie mi z życiem, choćby się pod ziemię skrył, z pod ziemi go dobędę! nie ujdzie mi.
Aż w tém zmiarkowawszy iż sam jeden w pogoń się puścić nie może, nazad do izby się rzucił, po Mszczuja.
Mszczuj, choć drzwi stały otworem, i słyszał prawie wszystko, cale się nie spieszył, ledwie za jeden rękaw opończę wziąwszy, bose nogi z pod skóry dobywał.
— Wstawaj żywo! na koń! ze mną! narzeczoną mi porwano! w pogoń iść musiemy! gwałtownika zabić!
Mszczuj jak siedział na posłaniu, tak się ani ruszał, głowę podniósł do góry, wzrok skierował na brata, i patrzał nań, aż się wykrzyczy.
— A wiesz że ty kto ją porwał? — zapytał niedbale.
— Ty się jeszcze mnie pytasz? Ty! alboż to niewiadomo? Któż to mógł uczynić inny a nie Tomko? — krzyknął Wszebor.
— A no, może to i być — odparł brat spokojnie. Więc kiedy ci ją wzięto i poszła za nim, nic nie krzyknąwszy, po dobréj woli, czyś ty oszalał rozbijać się za nią? A co ci po niéj? Ludzie ci w oczy będą świecili, żeś ją wziął po drugim, co tobie niedogryzki swoje zostawił!
— Ubiję gwałtownika! ubiję! — zaryczał Wszebor. Krew zmaże mój srom...
— Ubijesz go za to że on tobie życie ocalił? — zawołał Mszczuj. — Hę? czy twoje życie i lada dziewczyny nie warto?
Śmiał się Mszczuj obojętnie, z cudzéj biedy dobrze mu się śmiać było. W tém do drzwi otwartych przypadła Spytkowa.
— W pogoń chcecie iść za niemi! a! ja najnieszczęśliwsza! Jeszcze i was zabiją! nie puszczę! Zapamiętały człek, w obronie dziewczyny gotów siec i mordować. On was zabije! Ja nikogo w świecie nie mam, ino was jednego! Nie puszczę was! niech się co chce sobie dzieje!
Wyrazy te i zimna krew brata, ostudziły Wszebora. Padł na ławę z głową spuszczoną, klnąc tylko po cichu, a zębami zgrzytając i włosy targając na głowie. Pięści mu się ściskały, oczy wychodziły z powiek, pot gorący kroplami ściekał po czole, nogami bił o ziemię.
W pogoń nie pogonię, ale z tego domu precz musiemy jednéj godziny! Zdrada mnie tu spotkała nie gościna. Znać ich nie chcę! Mszczuj, wstawaj, na koń, jedziemy! Spać nie będę pod tym dachem, chleba z niemi nie rozłamię.
— A jedź — odparł Mszczuj — ino mnie daj pokój, ja nie pojadę bo nie mogę, koń mi wczoraj zakulał wszetecznie, i ochoty nie mam. Czego ja się będę spieszył?
Spytkowa słuchała téj rozmowy, nie odstępując nieszczęśliwego, siadła nawet przy nim na ławie, jedném okiem płacząc jeszcze, a łagodnym głosem kojąc jego strapienie.
— Wyrzeknę się niewdzięcznego dziecka! — mówiła — na oczy jéj widzieć nie chcę! Ale co się stało to trudno odrobić! Kto wie gdzie oni już dziś są i ślub pewnie im dał ksiądz. Uspokójcie się, pogadajmy z sobą. Wy mnie tu tak nie możecie przecie porzucić, ja nieszczęśliwą zostałam sierotą, a kto mnie wesprze w wdowieństwie swém, jeśli nie wy?
Słysząc tak rozpoczętą rozmowę, Mszczuj opończę na się narzucił i wymknął się do kulawego konia, samych ich z sobą zostawując.
Siedzieli tam na téj ławie, bodaj ze dwie godziny, nikt im nie przeszkadzał. Stało na tém, że się Wszebor koniecznie z horodyszcza wybierał natychmiast, ale tylko za bramę... Daléj miał czekać na Spytkowę i razem z nią jechać do Ponieca.
Tak prosiła go pięknie, tak umiała i płakać i oczyma zawracać, i różne postawy przybierać, że się Wszebor dał pociągnąć.
Do Ponieca zdawało się, że jechać mogli bezpiecznie. — Sobek już po dwakroć był tam wysyłany na zwiady. — Zapewniał, że spokojniéj być nie mogło nigdy, jak było. — Ludzi się rozbiegło dużo, szkody się stały ogromne, ale i tam, jak w Borach, jak wszędzie, wszystko znowu do starego ładu wracało. — Wdowa chciała koniecznie obejmować majętność i gospodarzyć, w pomoc i na obronę ciągnąc z sobą Doliwę, aby jéj bracia Spytka z ojcowizny swéj nie wyrzucili.
Wmawiała w niego, że on tę opiekę przyjął na siebie najuroczyściéj, że nieboszczyk mu ją chciał powierzyć, a bodaj nawet przekazał.
W jaki sposób skłonić potrafiła utrapionego Wszebora, żeby jéj towarzyszył, to jej było tajemnicą, dosyć, że Doliwa przyrzekł.
Natychmiast z horodyszcza wyruszywszy za wrota, nikogo nie żegnając, namiot sobie kazał rozbić na łące i tam na wdowę do następnego ranka miał czekać.
Cały ten dzień Spytkowa się żegnała z Belinami, usta się jéj nie zamykały. Mówiła głośno, to na ucho jednéj, to po cichu drugiéj, ściskała wszystkie, płakała, śmiała się, wzdychała, modliła, spieszyła — a o Kasi prawie mowy nie było.
Nazajutrz rano w małym poczcie, który jéj dla bezpieczeństwa dodano, ruszyła Spytkowa w podróż do Ponieca, w towarzystwie swojego opiekuna, który jechał jak struty, milczący, zły i blady.
W kilka dni potém, Mszczuj, który na miejscu dla kulawego konia pozostał, zaręczył się uroczyście ze Zdaną, a na ten dzień Kasia z mężem z Borów przybyła. Że się wesele nie odbyło jak należało, więc obrzęd jego odłożono na ten czas, gdy Mszczuj przybyć miał po Zdanę. Trzeba było gniazdo wprzódy wysłać miękkie, nim się złote wprowadzi ptasze.
Tak się skończyło wesel dwojgiem zapowiedzianych oblężenie Olszowego horodyszcza, długo w podaniach miejscowych pamiętne.
Upłynęło potém miesięcy kilka, Kaźmirz król szedł zwycięzko, przywracając w kraju porządek i wiarę krzewiąc na nowo, witany wszędzie radosnemi pieśniami.
One żartobliwe swaty Spytkowéj, dworującéj sobie z ruskich posłów, ziściły się po zwycięztwie z pomocą Rusi otrzymaném.
Z Kijowa obiecano posażną córkę Włodzimierzową Dobrogniewę, która skarb wycieńczony bogatém wianem zasilić miała.
Czesi, z rozkazu papieża, cofali się, zagrożeni przez Henryka, z większéj części krajów zawojowanych. — Duchowni wracali, kościoły święcono na nowo...
Łaskawszém okiem Bóg spojrzał na srogiemi klęskami wypróbowaną ziemię.
Jesień już nadchodziła i lasy się okoliczne złociły liśćmi pożółkłemi, gdy Belinowie na uroczyste syna wesele, na wesele córki razem, spraszać poczęli rodzinę i sąsiadów.
Mszczuj, który osobno mieszkał i gospodarzył, a z bratem się widywał rzadko, i od owego dnia, za przyjaźń Belinom okazaną, niemal od niego za zdrajcę był miany; — jadąc na wesele, poczuł się w obowiązku starszego brata, głowę rodziny, choć zagniewanego, prosić o błogosławieństwo.
Jechał tedy zawczasu do niego, sposobiąc się do tego, iż nie dobrze będzie przyjętym. Lecz co się mogło stać, to gotów był przyjąć, a obowiązek względem starszego spełnić musiał.
U Wszebora, jak to wszystko zwykło było iść gorąco, dużo się zrobiło w małym czasie. — Stało już odbudowane obejście całe, podostatkiem było psów i koni, czeladzi i zbroi.
Sam on właśnie z łowów powracał, gdy brat zajeżdżał w podwórze.
— Z pokłonem do was przybywam, z ręcznikiem i z korowajem — odezwał się Mszczuj. — Na wesele was na horodyszcze prosić nie śmiem, bo wiem, żeście gniewni na Belinów i na mnie, za Kasię — a no błogosławieństwa swojego, jako brat starszy mi nie odmawiajcie.
To mówiąc Mszczuj, jak przed ojcem, ukląkł przed starszym bratem, i głowę przed nim skłonił.
Wszebor go za ramiona pochwycił i uścisnął milczący.
— Niech Bóg błogosławi! — rzekł krótko. — Chodź do domu. — Dawnoś o mnie zapomniał, a ja, ty wiesz, nie rad się kłaniam tym, co o mnie zapominają.
— I ja téż! — rzekł Mszczuj — bracie, jednéj krwi jesteśmy!
Oba się rozśmieli weseléj. Weszli do izby. — Kazał Wszebor miodu podać, choć młodego, bo stary wypiły gromady — ale mocnego. — Uderzyli w kubki.
Długo jakoś nie szła mowa.
— No — a cobyś ty powiedział — bąknął Wszebor — gdybym i ja się ożenił!
— Bracie miły! szczęścia bym życzył jako sobie samemu.
— No — to i życz! — rozśmiał się starszy. — Wiesz z kim się żenię? A no ze Spytkową! Nie unikniesz swojéj doli. — Wiedźma mnie opętała! Krasa i młodość prędko przechodzą! — Prawda wdowa, nie tak młoda, ale jeszcze dobrze się trzyma, a za serce mnie wzięła! Jak kto poczuje że go miłują, przez wdzięczność miłować musi! A baba się we mnie rozmiłowała srodze!
I rzekł Wszebor po chwili namysłu. —
— A cobyś ty rzekł, żeby się trzy weseliska razem odbyły??
— Toć nie można lepiej! — krzyknął Mszczuj — w pokoju i zgodzie poczęłoby się życie nowe! Niech Bóg płaci!
Pocałowali się bracia.
— Jedźmyż do mojéj baby! jutro! — rzekł Wszebor. — Jak jéj powiem, że tego żądam, uczyni co ja chcę. — W ogieńby za mną poszła i w wodę. — Zatém o brzasku, jutro do Ponieca, babę na koń i dwór, a wozy duchem wyprawim! na horodyszcze...
Stało się tak jak Wszebor życzył; pociągnęli na ową pamiętną im dolinę, wśród któréj dni tak straszne przeżyli.
Wesela ze wszystkim obrzędem ówczesnym odbyły się w niedzielę. Pogoda im sprzyjała szczęśliwie, rycerstwa zjechało dużo, i dworzec starego Beliny, cale teraz inaczéj wyglądał.
W wielkiéj izbie na dole, w któréj u ogniska siadywała starszyzna w dniach trwogi, zastawione były stoły dla gości. — Wesoło szumiało i okrzykami rozlegały się podwórza.
Bezpieczeństwo już wszelkie było w kraju, żadnéj napaści się nie obawiano, mogły więc bezpiecznie wrota wielkie całą noc stać otworem. — Obyczaj był przecież taki, że po zachodzie słońca wielka brama się zamykała, a furta tylko była wolna, u któréj na straży stał pachołek.
I dnia tego, choć raz wraz jeszcze nadjeżdżali sproszeni z daleka, bramę zaparto o mroku. Na horodyszczu od smolnych ognisk i łuczyw gorzało tak, że zdala gdyby w płomieniach stało. — Śród dobréj myśli, jedni u stołów miód i wino pili, drudzy młodsi do skoków się brali. Spytkowa téż z młodym mężem nosiła się w koło tak, że jéj córka nie bardzo sprostać mogła...
Co skoki ustały, to się pieśni rozpoczynały, a jak oboje znużyło, stawali wszyscy gromadą i śmieli się wesoło podżartowując, zwłaszcza dziewczęta i chłopcy.
Wieczór był już zapadł dobry i zabawa coraz się stawała gwarniejszą, — gdy i goście, co za stołem siedzieli i młodzież w drugiéj izbie aż zadrżeli z przestrachu.
Trzy trąby wielkim głosem, dziwnym, nieznanym ozwały się u bramy... Rogi i trąby sąsiedzkie po głosie łatwo rozróżniano — tych i głos i granie jakieś było nie swoje a straszne.
W izbie wielkiéj rzucili się wszyscy do mieczów w popłochu pierwszym, przypomniały się dni straszne, lecieli ku wrotom. — Belina stał już na pomoście nad niemi, ale zaledwie nań wszedł, jeszcze prędzéj zbiegł wołając, aby bramy na rozcież otwierano.
— Król! król! — rozległo się po gródku całym.
Król to w istocie jechał. Obóz jego niedaleko ztamtąd był rozbity w pochodzie. — Dano Kaźmirzowi wiedzieć, że się aż trzy razem wesela odprawiły na Olszowém horodyszczu — i zjechał pan, aby się dobrą myślą podzielić, ze staremi sługi i drużyną.
Na odgłos: król! — mężczyźni, niewiasty, dzieci, czeladź, ktokolwiek był na horodyszczu, wybiegł jak stał ku wrotom, i poczęto spiewać a wywoływać:
— A witajże nam! witaj miły panie!
Chyliły się głowy, podnosiły ręce, radość była niezmierna.
Król na siwym koniu jechał, odziany bogato, z łańcuchem na piersi, z pasem złotym, w szłyku sobolim, w płaszczu szkarłatnym...
Za nim wojewodów dwu w kożuchach z kun jedwabiem pokrytych, za niemi drużyna świetna i czeladź a pachołkowie.
Król miał twarz tak wesołą, jakiéj u niego nawet po największém nie widziano zwycięztwie. Patrzał do koła i rękami téż witał znajomych... Do strzemienia przypadł stary Belina, ramię mu podawszy, aby się na niém sparł zsiadając — i tak go wiódł do izby oświetlonéj pochodniami, a za nim szli i tłoczyli się wszyscy, by miłego pana zobaczyć.
I ciasno się zrobiło w wielkiéj izbie jak nabił, bo nikt ustąpić nie chciał. Gdy dla króla siedzenie przysposobiano, zdjął z głowy kołpak, oczyma wodząc do koła.
— Gospodarzu! — rzekł — nie myślcie, żem ja tu do was jako gość przybył, zjechałem jako sędzia. Macie tu winowajców, którzy stanąć muszą przedemną.
Skinął Kaźmirz na starego Trepkę, który głos przejąwszy, odezwał się:
— Tak jest! miłościwy pan scierpieć tego nie może, aby wola jego i rozkaz nie był poszanowany. Zbliżcie się więc pozwani przed królewski sąd, wy, wdowo po Spytku, Marto, wy, córko Spytkowa, Katarzyno, i ty Tomku Belino! — Miłościwego pana wolą było, ażeby Wszeborowi Doliwie dostała się córka Spytka, daliście na to słowo wasze i nie strzymali!
Chociaż Trepka nie w groźny sposób to mówił, spojrzeli na się wszyscy, i nie wiedzieli co mówić, ani co poczynać. — Tomko za rękę żonę ująwszy, która dnia tego piękną była szczęściem i radością wielką, przystąpił do króla i pokląkł.
— Jeżeli kto winien miłościwy panie, to ja jeden. Ukaranie Twe niech mnie spotka jednego!
Wszebor téż się zbliżył i pokłonił.
— Ja u stóp królewskich, za nim proszę, bo mi życie ocalił! A że krzywda mi się nie stała, dowodem, iżem dziś do ołtarza poprowadził tę, z którą tu stoję przed Tobą...
Król się uśmiechał.
— Bodajbyście tylko takiém nieposłuszeństwem grzeszyli — rzekł śmiejąc się wesoło. — Ano się bez kary obejść nie może! — dodał, skinąwszy na jednego z drużyny.
Wystąpił tedy powołany niosąc łańcuchy złote na ręku.
— Abyście winę waszą zawsze w pamięci mieli przytomną — rzekł — noście oto te łańcuchy, a gdy spojrzycie na nie, pomyślcie o mnie!
Poklękali wszyscy przed Kaźmirzem, który z kolei niewiastom i mężom kładł na szyję przywiezione dary... Krzyki radosne rozległy się po zamczysku, i król kubek z rąk gospodarza wziąwszy, pił za zdrowie nowożeńców.
I był ten dzień przez długie wieki pamiętnym pokoleniom następnym, jak owe dni grozy i trwogi, za które zapłacił sowicie.




KONIEC.





  1. Grzegórz wspomniany u Długosza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.