Matka. Anioł. Sosna/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Matka. Anioł. Sosna |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1908 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Cecylia Niewiadomska |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
BIBLJOTECZKA MŁODZIEŻY SZKOLNEJ 75
H. ANDERSEN
MATKA ANIOŁ SOSNA
PRZEKŁAD C. NIEWIADOMSKIEJ
WARSZAWA NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA |
Przy kolebce chorego dziecka siedziała matka, bardzo niespokojna o swoje ukochane maleństwo. Ze smutkiem patrzała na bladą twarzyczkę i zamknięte oczy dzieciny, z niepokojem śledziła jego ciężki oddech, to znów zwracała oczy łez pełne ku niebu.
Wtem ktoś zapukał do drzwi. Był to ubogi staruszek, otulony derką, jaką okrywają konie, gdyż na świecie mróz był potężny, a wiatr ostry siekł po twarzy jakby nożem.
Dziecię zasnęło właśnie, a że staruszek drżał z zimna, więc poczciwa kobieta prędko zagrzała piwa, aby ubogi miał się czem rozgrzać choć trochę. Usiadł on obok kołyski dziecięcia i patrzał na nie długo i uważnie; matka usiadła także z drugiej strony i gładziła chudą, maleńką ręczynę.
— Prawda, że ono wyzdrowieje? — rzekła. — Jak ci się zdaje? Przecież Bóg jest dobry, więc mi go nie odbierze?
Staruszek skinął głową jakoś dziwnie i nic nie odpowiedział. Po twarzy kobiety łzy spływały powoli, pochyliła głowę i zasnęła...
Przez trzy dni i trzy noce czuwała przy dziecku, a teraz zasnęła na jedną chwileczkę. Zbudziła się natychmiast przestraszona, drżąc z zimna.
— Co to jest? — zapytała, oglądając się na wszystkie strony. Staruszek zniknął i dziecka nie było w kołysce: zabrał je z sobą.
Stary zegar w kącie odezwał się głuchem mruczeniem, ciężka waga osunęła się do samej ziemi i — bum! upadła. Stary zegar stanął.
Biedna matka z krzykiem wybiegła z pokoju, wołając dziecka swego.
Ale nikogo nie było w ulicy, tylko śnieg biały, miękki.
Pod ścianą jednak siedziała kobieta w długiej, żałobnej sukni.
— Nie wołaj nadaremnie — rzekła cichym głosem. — Śmierć była w twoim domu, widziałam, jak wychodziła stamtąd z małem dzieckiem; zabrała je; biegnie ona prędzej od wiatru i burzy, a co raz weźmie, tego nie zwraca już nigdy.
— Powiedz mi tylko, którą drogą poszła — pyta nieszczęsna matka. — Powiedz tylko, w którą stronę, a znajdę ją, znajdę!
— Wiem, w którą stronę poszła — odparła czarno ubrana kobieta — mogę ci wskazać jej drogę, ale musisz mi przedtem zaśpiewać wszystkie te śliczne piosenki, które śpiewałaś codzień przy kolebce swego dziecięcia. Polubiłam je bardzo; jestem ciemną nocą i przychodziłam tu co wieczór słuchać twojego śpiewu; słuchałam do rana i patrzałam na łzy twoje, gdy śpiewałaś.
— Zaśpiewam ci je wszystkie, wszystkie, co do jednej, lecz teraz nie zatrzymuj mię, o nocy ciemna! — Pozwól mi śpieszyć, pozwól biedz za dzieckiem.
Lecz noc siedziała cicha i milcząca.
Wtedy biedna matka załamała ręce i zaczęła śpiewać, płacząc. Płynęły śliczne pieśni, ale łez płynęło więcej! Wkońcu noc rzekła:
— Idźże teraz na prawo, aż do jodłowego lasu, tam zniknęła śmierć z twą dzieciną.
I kobieta pobiegła. Las był ciemny, ale ścieżkę widzieć było można, więc śpieszyła. W głębi lasu jednakże drogi się krzyżowały, rozchodziły w strony przeciwne, i biedna matka nie wiedziała, którą obrać. Wtem spojrzała na krzak cierniowy, na którym zamiast liści i kwiatów, wisiały sople szronu.
— Czy nie widziałeś, w którą stronę poszła śmierć z mojem dzieckiem? — zapytała.
— Widziałem — szepnął krzak — nie powiem ci jednakże, dopóki mię nie ogrzejesz na swej piersi. Przemarzłem aż do rdzenia, w lód się zmienię za chwilę.
Nie namyślając się, biedna kobieta przycisnęła do piersi nagi krzak cierniowy. Ze zranionego ciała krople krwi spływać zaczęły, krople krwi ciepłej. A z nagich gałązek wystrzeliły listeczki, potem pączki białe i krzak cierniowy zakwitł pośród zimy, tak gorącem było serce biednej matki.
Wtedy wskazał jej drogę, którą śmierć poszła z jej dzieckiem.
I biegła znowu, a biegła tak długo, aż niezmierne jezioro zagrodziło jej drogę. Nie było na niem łodzi ani statku. Cienka powłoka lodu mostu zastąpić nie mogła, ale nie pozwalała przepłynąć na stronę przeciwną. Co tu począć? Matka dostać się tam musi, bo tam jej dziecię.
Upadła na ziemię i zaczęła pić wodę. Wypić jezioro całe? Czyż człowiek podoła? Ale ona myślała, że cud stać się może?
— Nie, tego nie dokażesz — rzekło jej jezioro — zgódźmy się lepiej coś na to poradzić. Ja lubię bardzo perły, na dnie mam skarb cały, lecz twoje oczy piękniejsze od wszystkich; takich czystych i jasnych pereł nikt nie widział. Oddaj mi je. Za to cię zaniosę do ogrodu śmierci; znajdziesz tam wszelkie kwiaty i rośliny, a każda z nich — to życie człowieka.
— Czegóżbym nie oddała, by ocalić dziecko — rzekła biedna kobieta. — Wypłaczę oczy moje, byleś mię zaniosła do strasznego ogrodu śmierci.
I płakała tak bardzo, że jasne jej oczy wypłynęły i wpadły do wodnej otchłani; a wówczas fale podniosły ją lekko, i płynęła, bujając się na nich łagodnie aż do przeciwnego brzegu. Tu wznosił się gmach dziwny: niby zamek, niby ogród, pełen gór i przepaści.
Nieszczęśliwa matka jednak widzieć go nie mogła, gdyż zostawiła oczy na dnie głębokiego, zielonego jeziora.
— Gdzież mam teraz szukać śmierci, która zabrała mi dziecko? — zawołała głosem żałosnym.
— Nie powróciła jeszcze — odparła jej stara, siwa niewiasta, która czuwała tutaj nad kwitnącemi roślinami. — Ale skąd się tu wzięłaś, żyjąca istoto? Kto ci pokazał drogę, kto cię przywiódł?
— Bóg dobry mię tu przywiódł. On jest miłosierny i ulitował się nad sercem matki, i ty się ulitujesz. Powiedz mi, gdzie dziecię moje?
— Tego nie wiem — odpowiedziała staruszka — nie znam go przecież, a ty nie masz oczu, więc jakże je poznać możesz? Wiele drzew i kwiatów tej nocy powiędło, i śmierć nadleci wkrótce, aby je z tego ogrodu usunąć. Zapewne między niemi jest i dziecię twoje. Wiesz przecie, że każdy człowiek ma swoje drzewo albo kwiatek drobny w ogrodzie śmierci; rośliny te z pozoru nie różnią się niczem od zwykłych roślin ziemskich, ale w każdej z nich bije serce. Może rozpoznasz bicie serca swego dziecka? Co mi dasz za to, jeżeli ci powiem, jak należy dalej postąpić?
— Nic nie mam — rzekła matka — ale gdybyś chciała, na koniec świata poszłabym dla ciebie.
— Co mi po tem, moja droga? — Nie mam tam interesu. Oddaj mi lepiej swoje czarne włosy. Ja ci dam za to moje siwe, więc tak wiele nie stracisz.
— Tylko to? Ach, najchętniej! — I z radosnym pośpiechem oddała biedna matka swe czarne warkocze, a wzamian otrzymała siwe włosy starej kobiety.
Następnie weszły razem do ogrodu śmierci, gdzie rosło mnóstwo krzewów różnorodnych, drzew, kwiatów polnych, wodnych, ogrodowych, silnych, wspaniałych, zdrowych i bladych, więdnących. Tu delikatne i wonne hjacynty pod szklanemi kloszami, tam czerstwe piwonje; do łodyg lilji wodnych czepiały się raki, wysmukłe palmy wysoko wznosiły pyszne korony, dalej dęby, sosny i słabiuchne mietliczki, tymianek drobny; gwoździki i ciernie, grzyby, mchy i paprocie, mnogość i rozmaitość nieprzebrana.
A najlichsza trawka miała imię swoje, każda była życiem człowieka, w każdej biło serce, dopóki żył człowiek, do którego należała. Były tu wielkie drzewa w maleńkich doniczkach, które rozsadzały siłą swych korzeni, i były wątłe kwiatki w ziemi tłustej, mchem otulone, dzwonami nakryte szklanemi. Jedne rosły na lodzie, inne na spiekłej ziemi, inne czepiały się po nagich skałach.
Matka szła pochylona, przykładając ucho do najmniejszej roślinki, nasłuchując długo, z trwogą ogromną; wreszcie wśród miljonów, miljonów serc — poznała uderzenia serca najdroższej swej dzieciny.
— To ono! — zawołała, osłaniając ręką drobny bławatek, który zwiesił główkę, pobladły i znużony.
— Nie dotykaj kwiatka! — rzekła staruszka — stań tylko przy nim i czekaj, aż śmierć powróci ze świata. Nadbiegnie lada chwila, wtedy jej nie pozwól wyrwać roślinki z ziemi, ale zagroź, że powyrywasz wszystkie inne kwiaty. Tego się będzie bała, gdyż jest odpowiedzialna przed Panem Bogiem za ich życie i niewolno jej zniszczyć żadnego, dopóki nie otrzyma na to pozwolenia.
Wtem przebiegł mroźny powiew po ogrodzie, i niewidoma zgadła, że to śmierć powraca.
— Skąd się tu wzięłaś? — spytała zdziwiona. — Jak mogłaś znaleźć drogę i przybyć tak prędko, prędzej ode mnie?
— Jestem matką — odpowiedziała nieszczęśliwa.
Śmierć wyciągnęła do bławatka długie, kościste palce, lecz matka osłoniła go obu rękami, starając się nie dotknąć żadnego listeczka. Wtedy śmierć dmuchnęła chłodem na jej ręce, i opadły bezwładne, jak dwie skorupki lodowe.
— Mnie nie zwyciężysz — rzekła.
— Bóg cię zwyciężyć może.
— Pełnię tylko Jego wolę. Jestem Bożym ogrodnikiem i pielęgnuję tutaj Jego kwiaty, dopóki każe; a potem przesadzam je stąd do piękniejszego, rajskiego ogrodu, w dalekim, nieznanym kraju. Nie mogę ci powiedzieć jednak, co się tam z niemi dzieje.
— Oddaj mi dziecko moje! — zawołała matka. Oddaj mi je natychmiast! — I z jękiem upadła i płakała głośno, boleśnie.
Nagle podniosła się i pochwyciła dwa piękne kwiaty, które rosły blizko.
— Oddaj mi dziecko moje! — powtórzyła — bo wyrwę i poniszczę te rośliny. Zniszczę wszystkie kwiaty twoje, jeżeli mię doprowadzisz do rozpaczy.
— Nie dotykaj ich — zawołała śmierć poważnie. — Tak nieszczęśliwą jesteś i tak cierpisz, a chcesz inne matki podobnie nieszczęśliwemi zrobić!
— Inne matki! — szepnęła z przestrachem kobieta i odsunęła się zaraz od kwiatów.
— Masz tutaj swoje oczy — mówiła śmierć dalej — wyjęłam je z jeziora, nie wiedząc, że należą do ciebie. Weź je. Piękniejsze są teraz, niż były; weź je i spojrzyj w tę studnię głęboką. Tam zobaczysz, coś chciała uczynić wbrew woli Bożej.
W głębokiej studni widać było dwa obrazy życia ludzkiego, — jeden jasny i szczęśliwy, błogosławiony przez Boga i ludzi, pełen radości cichej; — drugi pełen nędzy, boleści, udręczenia.
— Którego z kwiatów jest ten jasny obraz? — pytała matka. — Którego ten straszny?
— Tego ci powiedzieć nie mogę — wiedz jednak, że jeden z nich jest przyszłością twego dziecka.
Wtedy nieszczęsna matka załamała ręce.
— Który? — pytała. — O, powiedz mi, który! Ocal niewinne dziecię! Ja nie chcę, aby ono w życiu tak cierpiało! Zanieś je lepiej do raju, do Boga! Zapomnij o łzach moich, ocal moje dziecię!
Śmierć popatrzała na nią.
— Więc czegóż chcesz? — szepnęła. — Czy mam ci oddać dziecię, czy zanieść je do kraju nieznanego, dalekiego?
Wtedy matka upadła na kolana i modliła się, płacząc, ze wzniesionemi ku niebu rękami:
— Nie słuchaj mię, o Boże! Ja nie wiem, co dobre, ja nie wiem, czego pragnę! Niech się stanie wola Twoja! Niech się stanie na wieki wola Twoja!
I uleciała śmierć z duszą dziecięcia w kraj daleki, nieznany...
Kiedy dobre dziecię umiera na ziemi, zstępuje z nieba biały anioł Boży, łagodnie bierze je w ramiona, rozpościera jasne skrzydła i unosi czystą duszyczkę do Boga. Na pożegnanie przelatuje cicho ponad temi miejscami, które dziecię za życia lubiło, i zrywa najpiękniejsze, najmilsze mu kwiaty, aby na tamtym świecie jeszcze piękniej kwitły. Dobry Bóg bierze je z ręki anioła i przyciska do serca, a na najdroższym dla dzieciny kwiatku składa pocałunek. Wtedy zaczyna on także śpiewać chwałę Bożą wraz z jasnymi aniołami.
Tak opowiadał anioł czystej duszy dziecka, którą uniósł do nieba; a dziecię go słuchało niby we śnie. Przelatywali niewidzialni cicho nad pięknem miastem, w którem mieszkało za życia, i nad ogrodem, pełnym ślicznych kwiatów.
— Które chcesz zabrać z sobą, aby je mieć w niebie? — zapytał anioł.
Na jednym z klombów rosła piękna róża, lecz ktoś ją złamał, i biedne gałązki wisiały smutnie, pełne wpółrozwitych pączków, które więdnąć zaczęły.
— Biedna róża — rzekło dziecię. — Zabierzmy ją, w niebie odżyje na nowo.
I anioł zerwał różę, a na czole dziecka złożył leciuchny, słodki pocałunek, tak słodki, że dziecina nawpół podniosła znużone powieki i uśmiechnęła się do niego.
Zerwali potem jeszcze wiele kwiatów i nietylko wspaniałe, ogrodowe, ale i skromne jaskry, polne bratki i niezapominajki.
— No, mamy dosyć kwiatów — rzekło dziecię i anioł skinął głową, ale nie wzleciał ku niebu.
Była to noc pogodna, jasna, bardzo cicha; płynęli niewidzialni ponad wielkiem miastem, lecz minęli piękne, bogate ulice, i anioł zwrócił lot srebrzystych skrzydeł w stronę ciasnego, ciemnego zaułka, pełnego śmieci, słomy i popiołu. Na środku uliczki leżały skorupy potłuczonych garnków, talerzy, gałgany, kawałki kapeluszy — nie było to piękne.
Anioł patrzał na ziemię uważnie i wskazał czystej duszyczce skorupę stłuczonej doniczki od kwiatka, obok której leżała sucha grudka ziemi z lichą, zwiędłą roślinką. Widocznie usechł jakiś skromny kwiatek, i wyrzucono go razem z doniczką na śmiecie.
— Zabierzmy go, — rzekł anioł, — gdy lecieć będziemy już teraz wprost do Boga, opowiem ci o tej roślince.
I mówić zaczął:
— Tutaj, w tej wązkiej uliczce, w piwnicznej izbie ubogiego domu, mieszkał biedny, chory chłopczyk. Od lat najmłodszych nie wstawał z posłania: był kaleką. Kiedy czuł się lepiej, mógł przejść parę razy ciasną izdebkę przy pomocy szczudeł; dla niego była to wielka wyprawa. Podczas pogodnych dni letnich niekiedy ciepłe promienie słońca przenikały aż do nędznej izdebki i padały jasną, ciepłą smugą na podłogę. Wtedy chory chłopczyk siadał w ciepłym blasku i patrzał na swe chude palce, przez które przeświecała krew różowa. To się nazywało, że był dzisiaj na przechadzce.
— Nie znał on lasu, ani jego zieloności i świeżej woni, słyszał o nim tylko. Gdy raz syn sąsiada przyniósł mu zieloną gałązkę, biedny kaleka zawiesił ją sobie nad głową i zdawało mu się, że siedzi w lesie pod drzewami, słońce prześwieca przez liście zielone, ptaki śpiewają, pachną leśne kwiaty...
— Innego dnia przyniósł mu chłopczyk sąsiada kwiatek polny, przypadkiem wyrwany z korzeniem. Zasadzono go w ziemię w stłuczonej doniczce, lecz przyjął się szczęśliwie, zaczął wypuszczać listki i odtąd kwitnął co roku na wiosnę.
— Co to była za radość, co za szczęście! Doniczka stała na jedynem oknie, wprost posłania kaleki, i mógł patrzeć zawsze na ten wspaniały swój ogród kwiatowy. Był to jedyny skarb jego na ziemi. Podlewał też roślinkę, pielęgnował i troszczył się, ażeby każdy promyk słońca, który przenikał do nędznej piwnicy, ogrzewał kwiatek swem ożywczem ciepłem.
— I polny kwiatek zdawał się wzajemnie dla niego tylko rozwijać się, kwitnąć, rozlewać woń leciuchną. Cieszył oczy dziecka, radował jego serce. Chłopczyk kochał go bardzo i na niego zwrócił ostatnie spojrzenie, kiedy ten świat opuszczał.
— Od roku biedny na ziemi kaleka jest szczęśliwym aniołem w niebie; od roku zapomniany kwiatek stał na oknie, zwiądł, usechł i ze śmieciami wyrzucono go wkońcu na ulicę. Myśmy go dziś podnieśli, biedny, zwiędły kwiatek, bo więcej on radości rozlał na tym świecie, niż najpiękniejsze, najwspanialsze kwiaty królewskiego ogrodu!
— A skąd ty wiesz to wszystko? — zapytało dziecię, które niósł anioł Boży.
— Wiem — odparł anioł — gdyż byłem tym biednym kaleką, który umarł w ciasnej izdebce. Więc znam mój kwiatek drogi!
Dziecię szeroko otworzyło oczy i patrzało w promienną, jasną twarz anioła; wtem otworzyło się niebo przed nimi, i wpłynęli do kraju wiecznej szczęśliwości.
Bóg przycisnął do serca duszę zmarłego dziecięcia, i natychmiast skrzydełka strzeliły jej z ramion, i uleciała ku innym aniołkom, które krążyły wkoło, szczęśliwe, śpiewając cudne pieśni.
Bóg przycisnął do serca przyniesione kwiaty, aby odżyły tutaj piękne i szczęśliwe, lecz do ust poniósł tylko zwiędły kwiatek polny, który natychmiast zaczął śpiewać z aniołami, otaczającymi promienny tron Boga. A było ich tak wiele, taka nieskończona mnogość, bliżej i dalej, gdzie wzrok już nie sięga, a wszyscy równo jaśni i szczęśliwi.
Wszyscy śpiewali razem pieśń cudowną, z którą nie mogą równać się pieśni tej ziemi; śpiewały ją czyste dusze zmarłych dzieci, i biedny kwiatek polny, wyrzucony ze śmieciami na ulicę.
Rosła w lesie sosenka, mała, ale śliczna. Miała też dobre miejsce: dużo powietrza, słońca i przyjemne towarzystwo starszych od siebie jodełek i sosen. Dobrze jej było, a jednak marzyła ciągle tylko o tem, aby wyrosnąć i być dużą, wielką. Nic jej teraz nie cieszyło: ani piękne słońce, ani powietrze czyste, a pachnące, ani zabawy dzieci wiejskich, które przychodziły tu zbierać jagody. Biegały wtedy, śmiejąc się, dokoła drzewka, rozmawiały wesoło, albo siadały z pełnym garnuszkiem na ziemi i nawlekały czerwone poziomki, niby korale, na cieniutką słomkę.
— Jaka ta mała choinka prześliczna — mówiły często, — ale drzewko tylko się o to gniewało.
— Długo też jeszcze będę taką małą? — myślało sobie.
Gdyby umiało westchnąć, pewnoby wzdychało, ale na to było zawcześnie.
W następnym roku było znacznie większe; i znowu rok upłynął, i znowu przybyło mu gałęzi i wysokości. Aż poweselało.
— Ach, jakbym chciała już być taka duża, jak inne sosny! — mówiła do siebie. — Wtedybym rozpostarła szeroko konary, a z wierzchołka mogłabym patrzeć w świat daleko! Ptaki słałyby gniazda na moich gałęziach, które kołysałabym poważnie, wspaniale, z każdym powiewem wiatru! Tak, jak inne drzewa.
I znów zaczęła tęsknić i martwić się o to, że tak powoli rośnie. Nie cieszyło jej ani słonko jasne, ani wesołe ptaki, ani purpurowe i złote chmurki, wieczorem i rano po błękitnem niebie płynące.
Potem nadeszła zima, i śnieg biały grubo pokrył dokoła ziemię, iskrząc się w słońcu, jak drobne djamenty. Wówczas sosenka zmniejszyła się bardzo, zaledwo wystawała z tej białej pierzynki i nieraz się zdarzyło, iż zając przeskoczył ją w biegu. O, wtedy była strasznie oburzona!
Dwie zimy upłynęły znów, ale na trzecią sosenka była już taka wysoka, że zające musiały obiegać ją wkoło. To było dla niej wielką przyjemnością.
— Ach, rosnąć, rosnąć, rosnąć! — powtarzała. — Być wielką i wspaniałą, to jedyna rozkosz, której pragnę bezustannie.
W jesieni zwykle zjawiali się drwale z mocnemi siekierami i padały wtedy najpiękniejsze jodły i sosny. Powtarzała się ta historja każdego roku, a młode drzewka drżały, patrząc na to. Bo też widok był smutny. Najwspanialsze drzewa z trzaskiem, z łoskotem padały na ziemię, obcinano im piękne, zielone konary i stawały się dziwnie długie, wązkie, nagie; prawie nie można ich było już poznać. Następnie ludzie kładli je na wozy i wywozili z lasu, niewiadomo dokąd.
Co się potem z niemi działo?
Kiedy jaskółki wróciły na wiosnę i poważne bociany, drzewka dopytywały ich ciekawie.
— Czy nie wiecie, gdzie się znajdują nasze siostry? Dokąd je wywieziono? Czyście nie spotkały ich w drodze?
Jaskółki nie wiedziały o niczem, lecz bocian jeden zastanowił się nad tem pytaniem, a pomyślawszy chwilkę, skinął głową:
— Tak, tak, widziałem. Widziałem na morzu wielkie okręty, kiedyśmy leciały z Egiptu. Na okrętach wznosiły się maszty olbrzymie: to one były! Poznałem nasze sosny po zapachu. Trzeba im powinszować: po królewsku wyglądały!
— Ach, kiedyż ja wyrosnę tak wysoka, żebym mogła pływać po morzu! — zawołała z żalem sosenka. — Ale co to naprawdę znaczy morze i jak ono wygląda?
— Za długo byłoby ci tłumaczyć takie rzeczy, moja droga — rzekł bocian i oddalił się poważnie.
Promienie słońca serdecznym uściskiem objęły młode drzewko.
— Nie marz o dalekiej wielkości — mówiły — ciesz się tem, co posiadasz. Dziękuj Bogu za młodość, za siły, za zdrowie, za życie, które w tobie krąży.
Wietrzyk całował sosnę i pieścił zielone jej igły; rosa płakała nad nią; ale drzewko nie rozumiało tego wcale.
Przyszła zima.
Około świąt Bożego Narodzenia znowu schodzili się do lasu ludzie i wycinali teraz małe drzewka, nieraz mniejsze i młodsze od naszej sosenki. Patrzała ona też na nie z zazdrością: jadą w świat, tak daleko! Nikt nie obcina im pięknych gałęzi, wywożą je wraz z niemi, takie śliczne, świeże!
— I dokąd je wywożą? I dlaczego? Są między niemi zupełnie maleńkie! I dlaczego nie obcinają im gałęzi?
— My to wiemy! My to wiemy! — zaświergotały wróble. — Widzieliśmy je tam w mieście przez okna! Wiemy, dokąd one jadą! Świetny los je czeka, coś nadzwyczajnego! Tego nawet dobrze opisać nie można. Ale widziałyśmy je same przez okna: rosną tam na środku ciepłego pokoju, ozdobione świeczkami, błyskotkami, rumianemi jabłkami, piernikami, — ach, co za los wspaniały!
— A potem? — rzekła sosna, drżąc z ciekawości i wzruszenia. — Cóż się potem z niemi dzieje?
— Więcej nic nie widziałyśmy. Ale to było prześlicznie, prześlicznie!
— Ach, jakżebym pragnęła doczekać się takiego szczęścia! — westchnęło z żalem drzewko wszystkiemi igłami. — To piękniejsze jeszcze niż podróż po morzu. Jakże tęsknię do miasta, do ludzi, jak mi tutaj smutno! Może już niedaleko Boże Narodzenie, — jestem taka duża i ładna, może mię zetną w tym roku nareszcie! O, chciałabym już leżeć z innemi na wozie! O, chciałabym już rosnąć w ciepłym, jasnym pokoju, z całą tą świetnością, która się opisać nie da!
— A potem?... Potem nastąpi zapewne coś jeszcze piękniejszego, jeszcze wspanialszego, pocóżby nas inaczej tak strojono? Tak, tak, to początek jeszcze większego szczęścia, którego nawet odgadnąć nie umiem. Ach, co nas czeka w mieście! Tęsknię do tej chwili, — pragnę, aby nadeszła!
— Ciesz się słońcem i powietrzem — szepnęły jej bledsze, ale życzliwe promienie. — Ciesz się młodością swoją, ciesz się życiem!
Ale sosenka cieszyć się tem nie umiała, rosła tylko i rosła, jak mogła najprędzej. Igły miała pachnące i ciemno-zielone, a pień prosty jak strzała. Ludzie, patrząc na nią, mówili:
— Co za śliczne drzewko!
Na Boże Narodzenie ścięli ją też najpierwszą. Ostra siekiera wśliznęła się jej aż do serca, i drzewko padło z westchnieniem na biały śnieg brylantowy. Ból ją przeniknął straszny i zemdlała. Rozumie się, iż zapomniała, że to jej szczęście upragnione; skoro przyszła do siebie, czuła tylko, iż się rozstaje na zawsze ze swym rodzinnym lasem, z pniem, z którego wyrosła; że nie zobaczy więcej kochanych drzew starych, które ją otaczały od dzieciństwa, ani zielonych krzaków i choinek, z któremi się wychowała, ani świeżych kwiatów na wiosnę, ani ptasząt, śpiewających tak wesoło. Bolesne było pożegnanie, smutny odjazd.
Ocknęła się dopiero wtedy z tego smutku, gdy na podwórzu, gdzie ją wraz z innemi choinkami złożono, usłyszała mówiącego jakiegoś człowieka, który wskazywał na nią.
— Śliczne drzewko, tę biorę.
I natychmiast dwóch ludzi w pięknych sukniach ze świecącymi guzikami, zaniosło ją do wielkiego, pięknego pokoju.
Ciepło tu było, niby w lecie. Na ścianach wisiały ogromne obrazy w ramach złocistych jak słońce, koło pieca stały wielkie wazy chińskie, na pokrywach których spoczywały lwy poważne; były tam bujające krzesła i meble jedwabiem pokryte, na stołach pełno książek z obrazkami i tysiące kosztownych cacek.
Ustawiono drzewko na środku pokoju, w dużem drewnianem naczyniu, pełnem piasku, ale tego nie było widać, gdyż naczynie osłonięto zieloną materją, a pod niem na podłodze był kwiecisty kobierzec. Wtedy dopiero zaczęła sosenka odczuwać znowu szczęście. Drżała z radości! Co to z nią będzie teraz? Panienki i służba przystrajały ją i zdobiły na wyścigi; wieszano na jej zielonych gałązkach siatki złociste, pełne prześlicznych cukierków, pierniki, jabłka złocone, orzechy, różnobarwne błyskotki i cukierki, nici złote i srebrne, podobne do promieni słońca, cudowne lalki, podobne do dzieci, świeczki i ptaszki, a na najwyższej gałązce umieszczono gwiazdę srebrzystą!
Wyglądała tak wspaniale, że naprawdę opisać trudno; wróble miały słuszność zupełną.
— Wieczorem będzie daleko piękniejsza, gdy zapalimy świeczki — mówiono dokoła, a drzewko traciło przytomność ze szczęścia.
— Ach, żeby ten wieczór nadszedł już! — wzdychało. — Ach, żeby zapalono moje świeczki! I co to wtedy będzie? Co się stanie? Może sosny przyjdą z lasu patrzeć na mnie? A wróble będą zaglądały w okna! I wszyscy podziwiać będą moją piękność i moje szczęście! A potem? Czy tu wrosnę mocno w to naczynie i stać będę lato i zimę taka piękna i strojna!
Pięknie marzyła sobie o przyszłości, ale tymczasem bolała ją kora, a tęsknota za lasem sam rdzeń przenikała.
To nic — myślała sosna — to przeminie.
Wieczorem zapalono na niej świeczki. Co za blask! Co za jasność! Nic podobnego jeszcze w życiu nie widziała! Wszystkie gałązki jej drżały ze szczęścia, tak, że na jednej zapaliły się igiełki. To zabolało ją mocno.
— Pali się! Pali! — zawołały panienki i ogień ugaszono zaraz.
Zmartwiło to sosenkę: w tem miejscu była ciemną i spaloną, to wcale nieprzyjemnie; chciałaby cała tonąć w jasnym blasku, jak podczas lata w słonecznych promieniach.
Wtem otworzono szerokie podwoje, i do pokoju wpadło mnóstwo dzieci, biegnąc prosto do drzewka, jakby je chciały przewrócić. Starsi postępowali za niemi poważnie. Na mgnienie oka stanęła gromadka zdumiona i milcząca przed jarzącą sosną, lecz zaraz wybuchnęła takim krzykiem, że szyby w oknach zadrżały z przestrachu. Teraz się zaczął taniec wkoło drzewka, z którego wśród okrzyków zachwytu, co chwila zdejmowano jakieś cacko, czy błyskotkę.
— Co oni robią? — myślała sosenka. — I cóż to będzie?
Świeczki płonęły jasno, ale zmniejszały się prędko i coraz trzeba było gasić którą, aby się nie zapaliła gałązka. Nakoniec dano dzieciom pozwolenie zabrać z drzewka, co im się tylko podoba. Straszne rzeczy, z jaką chciwością rzuciły się do rabunku! Aż gałęzie trzeszczały. I gdyby sosenka nie była przymocowana do sufitu, byłyby ją niezawodnie przewróciły.
Potem tańczyły wkoło z zabawkami i przysmaczkami, które z drzewka oberwały, a na choinkę nikt już nie spoglądał, oprócz starej piastunki, która delikatnie podnosiła gałązki, aby się przekonać, czy gdzie nie zostało jabłko lub cukierek.
— Bajeczki! bajeczki, dziadziu! — zaczęły wołać dzieci i ciągnęły do drzewka nizkiego staruszka, który też usiadł pod niem.
— Teraz jesteśmy w lesie! — rzekł wesoło. — Niechże i drzewko naszej historji posłucha, może mu się to przyda. Ale jedną wam tylko dziś bajkę opowiem, więc o czem chcecie: czy o Rum-Trum rozbójniku, czy o kulawym chłopcu, który spadł ze schodów, ale się potem ożenił z księżniczką?
— O Rum-Trum rozbójniku!
— O kulawym chłopcu! — krzyczały dzieci na wyścigi.
Sosna tylko milczała, myśląc sobie: co to ma wszystko znaczyć? I co ze mną dalej będzie?
A tymczasem dziadunio zaczął opowiadać o kulawym chłopcu, który spadł ze schodów, ale został mężem księżniczki.
Dzieci klaskały w ręce i krzyczały. Chciały potem koniecznie historji o rozbójniku, ale usłyszały dzisiaj tylko jedną.
A drzewko stało cicho i myślało: o tem mi ptaszki w lesie nigdy nie opowiadały. Kulawy chłopczyk spadł ze schodów, a potem się ożenił z księżniczką! Więc to tak bywa na tym świecie! Nie można wątpić, skoro opowiada taki poważny i siwy staruszek. Ha, któż to może wiedzieć! Nikt swego losu nie przewidzi, może i ja też spadnę tu kiedy ze schodów, a potem się ożenię z księżniczką.
I zasnęło z miłą nadzieją, że jutro znowu będą przystrajać je cukierkami, świeczkami i złotem.
— Jutro będę jeszcze szczęśliwsza — myślała. — Będę się jeszcze bardziej cieszyła tem wszystkiem. A potem znów wysłucham bajki o kulawym chłopcu, a może i o rozbójniku.
Całą noc o tem rozmyślała sosna; nazajutrz z rana służba weszła do pokoju.
— Przyszli mię stroić — szepnęło drzewko.
Ale zamiast tego, wyniesiono ją z pokoju, zwleczono ze schodów i umieszczono w jakimś ciemnym kącie, gdzie nie dochodziło wcale światło dzienne.
— Co to ma znaczyć? — rzekła do siebie sosenka. — Co ja tu robić będę? Co ja tu usłyszę?
Przytuliła się do muru i myślała, myślała długo... A czasu miała dosyć, gdyż dni i noce upływały, a nikt do niej nie przychodził. Raz wszedł ktoś, ale po to, żeby postawić przed nią wielką skrzynię. Teraz była tak ukryta, iż mogła sobie wyobrazić, że wszyscy o niej zapomnieli.
— To dlatego, że teraz zima — pocieszała się w tej ciemności. — Ziemia jest twarda i śniegiem pokryta, nie mogą mię zasadzić i trzymają w tem schronieniu aż do wiosny. Jak to mądrze obmyślane! przekonywam się coraz lepiej, że ludzie są bardzo dobrzy i rozumni! Szkoda tylko, że tu tak ciemno i okropnie pusto. Żeby chociaż zajączka można było zobaczyć czasem! W lesie było bardzo ładnie w zimie na białym śniegu, kiedy zajączki skakały dokoła, a czasem przeskakiwały i przeze mnie. Ale wtedy nie mogłam znosić tego! Tutaj okropnie pusto i samotnie.
— Pi, pi! — odezwała się nieśmiało myszka.
— Pi, pi! — odpowiedziała jej druga.
Wysunęły się obie z niewidzialnej norki i zaczęły wąchać drzewko, obchodząc je dookoła. Wkońcu wsunęły się między gałązki.
— Strasznie zimno — rzekła jedna. — Ale tutaj nieźle, prawda, moja staruszko z lasu?
— Nie jestem wcale stara — rzekła sosna — wiele znam drzew, starszych ode mnie daleko.
— A skąd się tutaj wzięłaś? — zapytały myszy. — I co wiesz? Co widziałaś?
Były obydwie niezmiernie ciekawe i zasypywały drzewko pytaniami.
— Opowiedz nam o wszystkiem, co widziałaś na świecie? Gdzie jest najpiękniej? Gdzie jest najprzyjemniej? A czy byłaś w śpiżarni, gdzie sery leżą na półkach, a szynki wiszą wysoko na sznurach? Tam jest pięknie! Tam można tańczyć koło sadła; tam najchudsza upaść się może wybornie!
— Nie znam śpiżarni — rzekło drzewko — ale widziałam las piękny, gdzie słońce świeci wesoło na sosny zielone i małe kwiatki; gdzie ptaszki śpiewają przyjemnie przez całe lato.
I zaczęła opowiadać im o swej młodości, o lesie, słońcu, jaskółkach, bocianach, — myszy nic podobnego dotąd nie słyszały i nadziwić się nie mogły.
— Ach, jak ty dużo widziałaś na świecie! — powtarzały co chwila. — Jakie to wszystko piękne. Jak szczęśliwa być musiałaś w tym pachnącym lesie!
— Szczęśliwa? — powtórzyła sosna ze zdziwieniem i pomyślała trochę nad tem wszystkiem, co mówiła przed chwilą. — Tak, w gruncie rzeczy były to czasy przyjemne — dodała wreszcie — ale...
Zaczęła opowiadać teraz co innego: jak ją ustawiono w prześlicznym pokoju, przystrojono błyskotkami i świeczkami, jak koło niej tańczono i śpiewano.
— Ileż ty szczęścia doznałaś już w życiu, dobra staruszko! — dziwiły się myszy.
— Nie jestem wcale stara — broniła się sosna — dopiero tej zimy z lasu mię zabrano. Przez to przestałam rosnąć.
— Ślicznie opowiadasz — zachwycały się obie.
Następnej nocy znowu odwiedziły drzewko, a z niemi razem cztery inne myszy, które też chciały posłuchać ciekawych opowieści.
Sosenka opowiadała, a im dłużej mówiła, im więcej przypominała sobie własne życie, tem przyjemniejszem jej się wydawało.
— To były dobre czasy — szeptała z westchnieniem — ale mogą powrócić; kulawy chłopiec spadł ze schodów, a przecież ożenił się potem z księżniczką. Może i dla mnie także księżniczka przeznaczona!
Przyszła jej na myśl młoda, śliczna, zielona brzózka, która rosła tam w lesie; była ona prawdopodobnie księżniczką.
— Co to za kulawy chłopiec? — dopytywały myszy.
Sosna opowiedziała im całą historję, każde słowo pamiętała doskonale, — a myszy były tak szczęśliwe, że biegały jak szalone po gałązkach, prawie do samego wierzchołka.
Następnej nocy przyszło ich daleko więcej, a w niedzielę nawet dwa szczury.
Lecz ci panowie osądzili, że historja nie jest bardzo zajmująca, a to zmartwiło myszki, gdyż odtąd i one uważały ją za mniej piękną.
— Czy tylko jedną umiesz bajkę? — dopytywały szczury.
— Tylko tę jedną. Wysłuchałam jej podczas najpiękniejszego wieczoru w mem życiu; nie wiedziałam wtedy nawet, jak szczęśliwa jestem.
— To bardzo głupia bajka. A nie umiesz żadnej o słonince, o łoju? Żadnej zajmującej, ciekawej, o śpiżarni?
— Nie — odparło drzewko.
— To dziękujemy za tę! — mruknęły szczury pogardliwie i wróciły do swego towarzystwa.
Myszy zostały chwilkę, ale wkrótce odeszły także, a sosenka westchnęła smutnie.
— Lubiłam im opowiadać — szepnęła do siebie — lubiłam, kiedy kręciły się po mnie. — Ha, trudno. Wszystko mija. Trzeba się cieszyć nadzieją, że już niedługo chyba muszą mię stąd zabrać.
— Ale kiedy?
Nadszedł nakoniec ten dzień pożądany, przyszli ludzie i zaczęli porządkować w komórce. Wielką skrzynię wysunęli, drzewko wyciągnęli z kąta, niezbyt delikatnie rzucili na podłogę, potem służący ściągnął ją ze schodów na podwórze i zostawił.
Dzień był jasny, słońce świeciło prześlicznie.
— Więc znowu żyć zaczynam — pomyślało drzewko, czując świeże powietrze i ciepło słoneczne.
Tak prędko się znalazło na podwórzu, że nie miało czasu nawet spojrzeć na siebie, — tyle było do widzenia naokoło! Podwórze przylegało do ogrodu, w którym wszystko zieleniło się i kwitło: róże jaśniały na giętkich gałązkach, rozlewając zapach cudowny, pachniały lipy, jaskółki latały, świerkając głośno: Kiwit! Kiwit! — Patrzcie! Patrzcie
Lecz nie sosna je zajmowała.
— Teraz znowu żyć zacznę — cieszyło się drzewko, prostując i wyciągając zgniecione gałązki, — ale niestety, teraz dopiero spostrzegło, iż były one żółte, suche, prawie nagie. Leżało na śmietniku, między zielskiem i pokrzywami, tylko srebrzysta gwiazda na wierzchołku świeciła w promieniach słońca.
Po podwórzu biegały dzieci, te same, które w wieczór wigilijny tańczyły wkoło drzewka. Jedno spostrzegło jasną gwiazdę na sosence.
— Patrzcie, patrzcie! — zawołało — co znalazłem na brzydkiej, pożółkłej choince!
I aby zerwać gwiazdę, stąpał po gałęziach, które łamały się pod nim.
Drzewko spojrzało na ogród zielony, na kwiaty różnobarwne, jaśniejące w słońcu; potem na siebie. I zapragnęło wrócić do ciemnego kąta, zostać w nim zapomniane, niewidzialne dla nikogo.
Lecz w pamięci stanęły mu lata młodości, las zielony, znajome jodły i sosenki; potem wigilja, stroje; potem myszki małe, długie opowiadania i bajka o chłopcu kulawym...
Wszystko, wszystko minęło... Wszystko minęło, wszystko!... I nie powróci...
Jakiś człowiek połamał drzewko na kawałki, pomagając sobie siekierą; całą wiązkę gałęzi zaniósł przed ognisko, nad którem wisiał wielki kocieł; i rzucał jedno drewko po drugiem na ogień, rzucał do ostatniego. A każde z kolei wzdychało głęboko, gdy ogarniał je płomień gorący; westchnienie to podobnem było do wystrzału.
— Pif! paf! — wołały dzieci, klaszcząc w ręce i biegając koło ogniska. Za chwilę zatrzymywały się znowu, ażeby spojrzeć na ogniste strzały i cieszyć się bez końca.
Ale płonące drzewko westchnieniami temi żegnało własne życie: żegnało las piękny, zielony, świeży w blasku słońca, cichy w nocy pod niebem gwiaździstem; żegnało piękny wieczór wigilijny i wszystką radość swoją i nadzieję; żegnało bajkę o kulawym chłopcu, jedyną, jaką w tem życiu słyszało i umiało opowiadać.
I spłonęła ostatnia gałązka sosenki.
Dzieci wesoło bawiły się w ogrodzie, najmłodszy chłopczyk przypiął niby order gwiazdę srebrną do piersi i walczył z pokrzywami, jak waleczny rycerz.
O choince zapomniano.