Matka królów/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Matka królów
Tom I
Podtytuł Czasy Jagiełłowe
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1883
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
I.


W roku 1421 zamek wileński dolny i górny, samo miasto i okolica wcale inaczej stawiły się oku podróżnego, niż przed laty kilkudziesięciu, nim krzyż zapanował nad tą stolicą, a Litwa połączyła się z Polką. Z ramienia Jagiełły, siedział teraz Witold na Wilnie, lecz on raczej panował Polsce i jej królowi, niż Jagiełło jemu.
Siła ducha i przewaga były po stronie syna Kiejstutowego... Starzejący król bawił się zawsze namiętnie myślistwem, lubił długo siedząc za stołem, lub wylegując się na łożu słuchać wesołych rozmów swojego dworu, który po monarszemu obdarzał, ale rządy go nudziły. Chętnie uciekał w lasy, aby się od ich ciężaru uwolnić, i zdać je na senatorów świeckich i duchownych.
Miał się też kim wyręczać. W Wilnie i na Litwie zastępował go Witold, w Polsce Leliwy i Topory, z pośrodku których występował już chcący władzę ująć w silne dłonie, przodujący rozumem i charakterem Zbyszek z Oleśnicy, ten który pod Grünwaldem w rycerskiej zbroi stał jeszcze przy Jagielle i broniąc go od napaści Dypolda Kykieryca, pierwszy zadał mu cios śmiertelny.
Szybko potem z tego nadwornego pisarza Zbyszka urósł Zbigniew wielki, jeden z tych mężów, co się rodzą do panowania i kierowania ludźmi. Czekała nań już krakowska infuła.
W ciągu następnych lat panowania Jagiełłowego, między Witoldem a Zbigniewem rozegrywa się dziejowy dramat połączonej z Litwą Polski.
W potężnej prawicy litewskiego księcia, jak wszystko, tak i Wilno urosło, obwarowało się, przyozdobiło prędko.
W miejscu starej świątyni pogańskiej stał kościół katedralny, wieżyca nieforemna Światoroha za dzwonnicę mu służyła. Kilka krzyżów po nad świątyniami chrześciańskiemi wznosiły się tu i ówdzie wśród poziomych dachów domostw drewnianych.
Oba zamki wzmocnione mogły się teraz skutecznie opierać napaści krzyżowych rycerzy, ale potęga ich złamana była i lękać się tu nie potrzebowano nowego oblężenia.
Zamek górny opatrzony lepiej, przedstawiał się jeszcze mniej więcej podobną nieforemnych dość murów gromada, jak przed laty. Dolny się znacznie odmienił.
Ściany i baszty, które go otaczały, już nie prości murarze nieświadomi swej sztuki z dzikich kamieni, ale mistrze budowniczy z Niemiec i Polski sprowadzeni przerobili i upiększyli czerwonemi wysadzając cegłami, na wzór grodów krzyżackich.
Tak samo jak do koła miasta, grube mury w pewnych odstępach jeżyły się niższemi i wyższemi wieżami i basztami. Warowne bramy broniły wyskoki, z których przystępu do nich mógł oblężony nie dopuścić. Kopane rowy głębokie zbliżyć się do nich nie dawały.
Po za okólnemi mury miasta rozlegały się przedmieścia w ogrodach, zasiane uboższemi chatami. W pośrodku miało już Wilno powyznaczane ulice, rynki, targowiska, przy których szybko wznosiły się budowle z cegły i kamienia.
Przeważały jeszcze domostwa drewniane, ale i te już, na wzór polski, powiększać się i do góry dźwigać zaczęły.
Na zamku Witoldowskim widać było ład i zamożność, a surowe rządy tego człowieka co czas miał na wszystko, wglądał sam w rzecz każdą i nie dopuszczał samowoli niczyjej.
Przy niem też nie widzimy nikogo, coby śmiał i pokusił się wyręczać go i zastępować. Nie rządzi tu ani duchowny ni świecki ulubieniec, nie ma wpływu żona, nie wyzwalają się słudzy, Witold wyręcza się małemi urzędnikami, którzy sami przez się nic nie mogą.
Zamek nie odznaczał się teraz powierzchownością zbyt wytworną, oczy porywającą, ale rozmiary jego, krzepkie mury, gęste straże, w milczeniu i karności trzymana służba i załoga, oznajmywały, że tu stolicę swą miał potężny pan, przed którym drżeli i szanować go musieli wszyscy.
Nie było prawie dnia, któregoby jakieś poselstwo nie zawitało na zamek dolny, gdzie książe ciągle przebywał. Górny służył za zbrojownię, skarbiec i więzienie.
Szeroko rozpościerały się gmachy książęce, mieszkania urzędników, dworu, czeladzi, łaźnie, piekarnie, iżby dla dworskich rękodzielników i stajnie, na których zawsze kilkaset koni pogotowiu stało.
Za zamkiem ku rzece, kędy dawniej zapewne las być musiał, bo ten otaczał miasto za Olgerdowych lat, za Gedyminowych, stały jeszcze drzewa stare i zarośla, stanowiące rodzaj ogrodu, w którym czasu letniej spieki, schronić się było można.
Zwykle tu starsi urzędnicy dworu, niekiedy kobiety przy boku wielkiej księżnej zostające, przechodziły się w różnych dnia porach, nazbyt od zamku nie oddalając, bo u Witolda wszyscy i zawsze na zawołanie być musieli.
Właśnie jednego pięknego, ciepłego, jesiennego poranku pod rozłożystemi drzewami w zamku, zabawiała się zbiegła z teremów księżnej Julianny, drugiej żony Witoldowej gromadka kobiet, w większej części młodych, której dziewczę nadzwyczajnej piękności, wysmukłe, czarnobrewe, z oczyma młodością gorejącemi, tryskającemi życiem przodowało.
Śmieszki i urywane piosenki słychać było pod drzewami, ale męzki dwór księcia zbliżać się nie śmiał tam, gdzie same były niewiasty, które Julianna surowo trzymała, poglądał tylko chciwie je ścigając oczyma.
W pośród tego wesołego dziewcząt i starszych pań grona, rozmaicie poubieranych, na ruski, polski i niemiecki sposób, postawą, wdziękiem, i śmiałem a rozkazującem obejściem się rej wiodła, w pełni wiosennego rozkwitu, wesoła, hałaśliwa, roztrzpiotana czarnobrewa. Wszystko szło za nią i jej słuchało.
Ubiór dziewczęcia powszedni, zbyt wykwintny nie był, choć na chęci ustrojenia się nie zbywało zalotnemu wyrostkowi. Można było z niego sądzić, że więcej pragnęła się ustroić niż mogła. A to co miała na sobie zręcznie dobranem było, aby pokryć co zbywało.
Cały orszak wiodła przodując mu, podskakując, białemi rękami wskazując na drzewa, ciesząc się już zabawie, do której ciągnęła je za sobą.
Nawykła była snadź prowadzić swe towarzyszki i rozkazywać im, bo na skinienie jej wszystkie rzucały się posłuszne...
Pod drzewami, na grubych ich gałęziach, widać było zawieszoną prostą, z mocnych nici w sznury skręconych, z deską na nich przywiązaną, huśtawkę.
Ku niej biegiem, który do pląsów był podobnym, niekiedy w kółko się obracając i śmiejąc, dążyła śliczna czarnobrewa, a biegnąc nie dawała zamknąć się ustom, i każde jej słowo chórem wesołym odzywało się między towarzyszkami.
Sukienka zielona bramowana złotem, ale dobrze wytarta, białe rąbki, na czole przepaska, naszyjnik cienki z wiszącemi na piersiach kółkami, tak umiała nieść na sobie, jakby ją klejnoty okrywały... Na maleńkich bosych nóżkach miała trzewiczki jak suknia zielone, lecz od używania spłowiałe.
Zbliżywszy się do huśtawki, dziewczę raźnie na nią skoczyło, pochwyciło dwa grube sznury, na których wisiała i śmiejąc się, wykrzyknęło.
— Hej! do roboty! hej! A rzucajcie mną wysoko, pod same obłoki! po nad drzewa, nad wierzchołki... aż do gwiazd, pod niebiosa...
Starsza niewiasta, z twarzą bladą, przeciągniętą, z zagasłemi oczyma, uśmiechniona łagodnie, ubrana ciemno, z krzyżem na szyi, tuż przy huśtawce stojąca, przerwała cicho.
— Oh! kniahinko ty moja! Tobie się chce tak wysoko, a kto pod obłoki lata... spadać na ziemię musi... Lepiej po niej chodzić spokojnie. Od huśtawki się głowa zawraca.
— Ja bo lubię, żeby mi się w głowie kręciło, wolę wir niż martwą ciszę. Hej! hej! huku, wrzasku, biegu, lotu dusza pragnie, a tu taka w tych murach niewola!!
I spozierając na zamek skrzywiło się wyraziście, jakby mu ją wyrzucało.
Dwie służebnice już z tyłu wzięły były sznury, któremi huśtawkę rozkołysać miały, ale starsza stojąca przy niej, wstrzymywała. Rozmowa była nieskończona. Księżniczka też już nie nagliła.
— Oj ty, ty ptaszku co ci skrzydła urosły — mówiła dalej stara. — Latałoby ci się latało, aż gdzieś sokołowi we szpony...
— Bodaj sokoł pochwycił i rozdarł, lepiej niż tak gnić za krosnami, a słuchać...
Tu przerwało nagle.
— Nie strachaj mnie Femko, nie strachaj i nie wróż tak źle.
— Ja nie wróżę, bom nie wieszczbiarka, tylko przestrzegam — odpowiedziała smutnie Femka.
Księżniczka ciągle na huśtawce siedziała.
— O! jabym bardzo chciała, żeby mi kto kiedy powróżył — dodała czarnobrewa. — Na prawdę, Femko. Nie umiesz ty? Jam taka mojej przyszłości niecierpliwa i ciekawa.
— Ona tylko Bogu wiadoma — odparła Femka, a przyjdzie aż nadto rychło... Co przeznaczone nie minie.
Wtem jedna z towarzyszek księżniczki zbliżyła się do huśtawki.
— Do wróżenia — odezwała się z minką poważną, w której się głęboka wiara malowała — niema jak ta stara Mecha. Ona! co tylko której przepowiedziała, wszystko się ziściło.
— Mecha? a gdzież tej Mechy szukać? — westchnęło dziewczę. — Dałabym jej chętnie podarek...
Spojrzała po sobie, pomyślała i uśmiechnęła się gorżko, może przypomniawszy, że niewiele co dać mogła.
— Gdzie jej szukać? — wtrąciło żwawo dziewczę. — Mecha teraz zawsze siaduje pod kościołem. Wszyscy na nią mowią, że poganka jest i że dlatego tylko od drzwi kościoła nie odchodzi, bo tam dawniej ten ogień wieczny się palił, któremu ona posługiwała. Poganka nie poganka, ona wszystko wie, czyta w wodzie, z twarzy, z ręki jakby z pisma klecha.
Księżniczce aż rumieńce wystąpiły na twarzyczkę.
— Zuba, ty, dziecko moje, pierścionek mieć będziesz odemnie, tylko mi tu sprowadź Mechę. Mnie się zdaje, że jak ona wyprorokuje, to i prędzej przyleci co nowego.
Femka jakoś przecząco głową kręciła.
— Czarownica! poganka — szepnęła — jeszcze urok jaki rzuci.
— Ja się tam uroku nie boję, krzyżyk pobłogosławiony na piersiach noszę, a takbym tę zaklętą przyszłość znać chciała...
— A jak w niej co złego siedzi? — spytała Femka.
— No, to będą czekać złego, a odżegnywać! — dodało dziewczę uparte.
Towarzyszki jej szeptały pomiędzy sobą. Księżniczka ciągle na huśtawce siedziała. Biegła tak do niej, spragniona rozrywki, a teraz się już jej całkiem odechciało; myślała o czem innem! o przyszłości.
Skoczyła z deski, na której się była tak wygodnie umieściła.
— No — zaśmiała się Femka głaszcząc ją po ramionach — a tak ci się chciało podlecieć w obłoki?
— Po cóż lecieć kiedy nie dolecę! — tęskno westchnęła dziewczyna — nogi przykute do ziemi.
Femka odwróciła się.
— Jabym już huśtawkę wolała, niż wróżenie. Trzeba z niej korzystać póki jest, bo kto wie? czy długo będzie. Wiecie, że nasz książe powiesić ją tu kazał, gdy u nas w odwiedzinach był król Jagiełło.
— Ah! Cóż? stary dziad huśtać się kazał? — parsknęła księżniczka.
— Ale nie!! Tylko tak lubi patrzeć, gdy się dziewczęta i chłopcy wysoko huśtają[1]. Siadywał tu godzinami, mając z tego zabawę wielką. Oka z nich nie spuszczał stary.
Książe Witold umyślnie dla niego powiesić ją kazał, a teraz gdy się go nie spodziewa, albo on, albo księżna odczepić każe, aby nie było swywoli. Używajcie póki jest.
Zamyślona księżniczka znowu wskoczyła na siedzenie, porwała za sznury, spojrzała na swe służebne, i pogrążona w dumach jakiś, rzucać się w powietrze kazała.
Lecz, choć tak milcząca o czemś marzyła, piękna jej twarzyczka wcale smutnego nie nabrała wyrazu, jak gdyby nie umiała czy nie mogła się zachmurzyć. Nadto była młodą, szczęśliwą, czy życiem upojoną.
Femka przyglądała się jej milcząca, a niekiedy jak dziecku przyklaskiwała rękami. Oczy księżniczki tymczasem zwracały się ciągle w tę stronę, z której obiecana Mecha przyjść była powinna.
Posłanej po nią Zuli, ani jej, widać nie było.
W tem Femka coś w dali palcem ukazała. Z za murów mignęła naprzód biała z pasami czerwonemi sukienka, potem szare płachty kobiety, która zdala wcale do żebraczki podobną, nie była.
Słusznego wzrostu, wyprostowana poważnie, cała białawą zasłoną pokryta, która od głowy do stóp po niej spływała, szła śmiało niewiasta niemłoda już, której twarz ponura, pomarszczona postrach i poszanowanie wrażała.
Rysy jej niegdyś piękne, wiek uczynił groźnemi, tak się głęboki żal i boleść na nich wyryły. Siwe, długie włosy rozpuszczone spadały jej na ramiona, a z pod płótna, które ją okrywało całą, widać było na czole zwiędły wianek z ruty i liści dębowych...
Był to znak dziewictwa i kapłaństwa starej Mechy.
Chociaż ją wiedziono przed oblicze księżniczki, wcale się tem nie trwożyła, szła krokiem pewnym, rzucając oczyma ciemnemi z pod powiek jakby płaczem zakrwawionych.
Zobaczywszy ją, księżniczka dała znak służkom i z niecierpliwością płochego dziecięcia, niedoczekawszy się nim rozkołysana zatrzyma się huśtawka, zuchwale skoczyła na ziemię... Femka blizko stojąca pochwyciła ją w objęcia.
Stara Mecha stała przed nią, ciekawie się przypatrując, a usta zaciskając coraz mocniej.
Niestrwożone groźnem jej obliczem, dziewczę zbliżyło się napastliwie.
— Dobra ty, moja — rzekło przymilającym się, dźwięcznym głosem — będziesz ty mnie wróżyła??
Wejdalotka milczała potrząsając głową.
— A tobie na co wróżby moje? — odezwała się żałobnie — albo to ci los nie wywróżył już przyszłości? Rodziłaś się na starym kunigasów zamku w Holszanach, ojcowie twoi ludziom panowali i ty będziesz królować.
Potrząsła głową wpatrując się w piękną księżniczkę, która gorące w nią wlepiała oczy.
— Na co tobie wróżby moje — dodała — kiedy krew wróży i liczko wróży?
Dziewczęta ciekawie cisnąc się do koła otaczały Mechę i swoją panią, wyciągały główki, przestraszone nieco, usiłując najmniejszy szept pochwycić.
Mecha opornie, z niechęcią i wzdraganiem odpowiadała księżniczce. Ta zdjąwszy pierścionek z palca, bo nic innego nie miała do podarowania starej, podała go jej z uśmiechem, ale Mecha nie przyjęła. Zlekka odtrąciła jej rączkę, mrucząc smutnie.
— Tobie on, krasawico, będzie wkrótce potrzebniejszy.
Zarumieniła się księżniczka.
— Na co?
— A do czegożby były dziewczętom pierścionki, jeśli nie na to, by ją mężczyznom dawały? Cicho było dokoła, słuchano i czekano co dalej powie Mecha, ale ta spuściwszy oczy szeptała coś sama do siebie, czy do niewidzialnych duchów — i nie prędko głowę podniosła.
Twarz się jej całkiem zmieniła.
Wstąpiła w nią siła wielka, tak że dziewczęta od jej wzroku rozstąpiły się ze strachem.
— Męża tobie wkrótce swatać będą — mówiła proroczym duchem natchniona... A będzie swatał cię taki, coby może rad sam wziął, gdyby mógł... Koronę ci włożą na czoło i panować będziesz, a łzy tobie ona wyciśnie. I swat się wrogiem stanie. Nieszczęśliwa będziesz i szczęśliwa... Królom matką, po królach sierotą, we łzach krwawych złocony chleb pożywającą niewiastą...
Wlepiła w nią oczy, długo patrzając, i sama do siebie mrucząc coś niewyraźnie.
— Po co tobie pytać mnie było i ból ze mnie wyciągać? Nie mogę ja dać nic, tylko to, co mi duchy przyniosą. Nie mam swojego nic, nie wiem sama nic... Płynie wszystko zdaleka...
Zamknęła sobie usta dłonią chudą, pokłoniła się i zawróciwszy, żywo iść poczęła ku bramom.
Dziewczęta stały wszystkie jak wryte, a księżniczka, której lice się paliło, powtarzała cicho jeden wyraz. — Korona! — Ten dla niej zagłuszył inne.
Femka ręce załamywała.
— Co ta stara czarownica wiedzieć może? — szepnęła zbliżywszy się. — Dobrze, że poszła sobie, mnie dreszcze przechodziły patrząc na nią. Pewnie poganką jest.
Do huśtawki nikt już nie miał ochoty. Smutek powiał po wszystkich, nawet wesoła księżniczka zachmurzyła się nieco i na bok odciągnęła Femkę.
— Plotła niezdarne rzeczy! — rzekła. — Korona! jabym i korony nie chciała, bylebym ztąd wyjść mogła...
— Alboż ci tu źle — szepnęła Femka — przecie wuj kocha bardzo.
— A Julianna nienawidzi i prześladuje mnie za to! — przerwała księżniczka. — Dobrze mi było za życia rodzonej ciotuchny, a teraz mnie Witoldowa prześladuje za to, że sama uwiędła, i że jej mąż woli patrzeć na mnie młodą, niż się swarzyć z tą babą!!
Femka jej pogroziła.
— Tst! nie mówcie! albo ja nie wiem o tem, nie słucham i nie patrzę...
— O, wuj bardzo mnie kocha — dodała księżniczka, czasem na przekorę żonie — ale i jego kochanie i jej nienawiść, już mnie zmęczyły. Radabym ztąd, rada w świat... Wróżka przecie rychło coś wróżyła...
— Łzy! łzy! — sama do siebie zamruczała Femka.
Szły tak razem ku zamkowi krokiem powolnym. Słońce zachodziło za góry; była to godzina o której na zamku wieczerzę dawano.
Książe Witold zwykle, gdy dostojnych gości nie przyjmował, sam siadał do nakrytego stołu, bo długo przy nim, jak Jagiełło, siedzieć nie lubił, nie pijał nic, jadł niewiele, oprócz wody napoju nie znał...
I ten czas przy stole nie bywał dla niego stracony, bo do obiadu i wieczerzy zwoływał zwykle którego ze swych pisarzy. Cebulkę lub Lutka z Brzezia, pisma sobie przyniesione czytać kazał i odpowiedzi na nie dyktował...
Rzadko bywał tak swobodnym, aby z księżną, która zgryźliwie sporzyć z nim nawykła, gniewając się, że jej wolą się nie rządził, i z piękną pierwszej żony siostrzenicą Sonką, którąśmy przy huśtawce widzieli, mógł razem biesiadować.
Książe lubił bardzo tę piękną Sonkę, może więcej niżby żona chciała, która o nią była zazdrośna i zbyć się jej z domu pragnęła.
Ale Witold, który rzadko dla kogo powolnym bywał, żonie się nie dawał zmusić do niczego. Tem przykrzejszym to jej było, że czasem Sonka jednem słówkiem wolę jego złamała, uśmiechnąwszy mu się, spojrzawszy na niego oczyma gorącemi. Jej jednej niekiedy ująć się dawał...
Dziewczę wiedziało o tem dobrze, że wiele mogło u tego, u którego nikt nic nie mógł, bo samo sprzeciwienie się wywoływało w nim opór żelazny. Korzystało z tego czasem zuchwale na przekor księżnie, ale w małych sprawach tylko. Witold grę tę rozumiał i żonę gniewliwą wyśmiewał.
Niechęć dwóch kobiet rosła, a Sonka w powszedniem życiu złośliwej Juliannie ulegać musiała.
Wchodziła z dziewczętami na zamek Sonka i miała się do swoich izb zawrócić, gdy drogę jej zaszedł Michno, Witoldowy sługa i pokazując na drzwi, rzekł z pokłonem.
— Kniaź a pan do siebie was prosić kazał. Już po zamku wszędzie szukałem.
— Wieczerzał już? Księżna jest u niego? — zapytała.
— Nie — odparł sługa — właśnie siedzi u stołu, sam jeden jest, nawet pisarzów wołać nie kazał. Oprócz czeladzi nie ma nikogo.
Sonka, dawszy znak Femce i dziewczętom, śmiała sama do jadalni wkroczyła.
Izba to była wielka, w której i książe jadał gdy sam był i gości czasem mnogich przyjmował. Po staremu, nad murami jej sklepienia nie było, ale ogromne belki z prosta rzeźbione i malowane pułap okrywały.
Jedną ścianę niemieckim obyczajem zajmowały police piętrzące się wysoko, na których piękne misy, dzbany i naczynia różne na okaz były porozstawiane...
Kilka większych i mniejszych stołów ciężkich, z ławami wyścielanemi, wzdłuż izbę przerzynały. Wązkie okna zaszklone, z szybkami w ołów oprawnemi, światło skąpe rzucały. Przy jednym z nich Witold sam wieczerzał.
Nie przenosił on wzrostem owego wieku barczystych i rozrosłych rycerzy, miernie słuszny, ale silnie zbudowany, kształtny, zahartowany życiem czynnem, miał coś w postawie i obliczu, co go czyniło wielkim nawet wśród olbrzymów. Pociągła twarz wszystkich książąt litewskich, nie była u niego piękną, ale znaczącą i siłą napiętnowaną. Jaśniała na niej duma człowieka, który wiele złamał i zawsze zwyciężał. Oczy ciemne patrzały bystro, nakazująco, rozumnie, czoło nad niemi stało pełne, podniesione, jasne, usta miały wyraz wodza i pana.
Ani wiek, ani boje, ni więzienia i niewole, nie pozostawiły na nim gniotących śladów, nie odjęły mu potęgi, którą wyniósł z kolebki.
Teraz był to już człowiek, który młodość zostawił za sobą, ale starym ani się czuł, ni wydawał.
Ubrany w kaftan ciemny podpasany, po domowemu, bez ozdób żadnych, z włosem długim na ramiona rozrzuconym, siedział w ręku trzymając kawał mięsa pieczonego i nóż. Niósł do ust ten posiłek, gdy Sonka się w progu pokazała.
Bystro spojrzał na nią.
— Sonka! — zawołał. Kazałem cię szukać po zamku, gdzie się ty kryjesz po komorach, latawico? Myślałem, że bojar jaki rozmiłowany poniósł cię już na rumaku, ale jabym się sam za nim w pogoń puścił może. Kto wie? albobym pobłogosławił na drogę?
— Doprawdy? — odparło dziewczę śmiało — tak ja dla was mało warta, że nie wiecie.
— Ale ty wiesz, sroczko zła, że ja na ciebie i twoje oczy paskudne patrzeć lubię — rzekł Witold — tylko, już mi się sprzykrzyło pilnować latawicy, która w gnieździe usiedzieć nie może. Wolałbym opiekę oddać innemu.
Sonka tymczasem, gdy to mówił, zbliżyła się do stołu, sparła na nim, i śmiało patrzała mu w oczy.
— A pocożeście mnie szukać kazali? — spytała.
— Żeby wyłajać — rzekł Witold, ale nie zbyt surowym głosem i z półuśmiechem na ustach. — Wyrosły ci skrzydła, latasz i rwiesz się, szczególniej gdzie młodzież się kręci. Radbym się pozbył, bo w końcu nie upilnuję, a lada złodziejowi bym cię dać nie chciał.
Sonka ramionami ruszyła, poprawiła włosy. Witold jadł spokojnie i mówił powoli.
— Żebyś ty przynajmniej wdzięczną była za to, że cię tu jako własne chowałem dziecko. No? skarżyć się na mnie nie powinnaś?
— Albo się skarżę?
— Hodowaliśmy cię troskliwie, Anna na ręku nosiła.
Popatrzał na nią, ona wziąwszy ze stołu jabłko, gryzła ogonek jego w ustach zadumana. Coś jej po głowie chodziło.
Wtem Witold, poważniejąc stopniowo, rzekł do niej.
— Dość bajania. Sonka! słuchaj mnie dobrze, chcę cię wydać za mąż?
Dziewczę krzyknęło, ale trudno było rozeznać w tym głosie radość czy przestrach go wywołał. Oczyma zalotnemi a ciekawemi Sonka, nic nie mówiąc, pytać się zdawała.
— Za kogo?
— Żebyś ty rozum miała! do nógbyś mi paść powinna — aleś ty na pół dziecko, pół latawica.
Dziewczę nogą tupnęło.
— Mówże za kogo??
Witold kazał czekać długo, ważył coś.
— No — rzekł — jak przystało, za starego...
Wzdrygnęła się księżniczka.
— Nie chcę.
— Bo rozumu nie masz — odparł Witold. — Lepszego dla kobiety męża nad starego nie ma; wy młode wodzicie ich, zdradzacie bezkarnie, a oni was po nogach całują.
— Nie tak mi pilno iść za mąż — skłamało dziewczę.
Witold się uśmiechnął i rękę podniósł do góry. Sonka rozśmiała się też trochę, ale wnet przybrała minkę seryo.
— Ty swej woli nie masz, ja wiem co dla ciebie potrzeba — zawołał — ojca twojego zastępuję. On mi nad tobą władzę zdał. Otóż mnie wydać cię za mąż pilno, abyś ty się sama nie oddała komu, gdy ci się głowa zawróci.
Sonka po dziecinnemu się śmiała. Książe chleb łamał niecierpliwie, napił się wody — pomyślał znowu.
— Wiesz, że ja twojego szczęścia chcę — rzekł poważnie. — Bezemnie ty wielkiego nie zrobisz losu. Ojciec za tobą wiana w ziemi nie da, bo go niema, chyba koszule i sukienki, a krasę mieć będziesz w posagu. Weźmie cię li małe książątko na Ruś, to już dla ciebie szczęście. Kto wie potem jakie losy cię czekają na małym gródku, z którego brat lub swat wyżenie lada dzień. Oto los twój, a będziesz rozum miała, ja ci takiego męża dam, któremu królowe swatają, ale... stary!
W tej chwili Sonce przyszło na myśl proroctwo Mechy i pobladła, miałaż się tak rychło sprawdzić przepowiednia jej z koroną i łzami?
Witold się rozparł na siedzeniu, jedną ręką bijąc o stół, a patrząc na dziewczę zaciekawione już więcej, niż przelękłe.
— Staremu temu, który już trzy żony miał — rzekł — jeszcze się czwartej zachciało. Jednę poślubił co aniołem była, drugą, prostą kobietę, trzecią wziął wiedzmę rodem z piekła, a ja mu ciebie chcę dać czwartą, abyś była królową... No, Jagielle polskiemu cię swatam!!
Sonka tym razem krzyknęła głośniej i oczy sobie zakryła białemi rękami. Na łzy się jej zbierało.
Nie widziała ona dawno króla Jagiełły, ale słyszała o nim, że bardzo już stary był, że przy żadnej żonie wysiedzieć nie mógł, bo wolał ze psy po lasach jeździć, niż pilnować domu.
Wiele więcej rozpowiadano o nim, jak zazdrośnym był, jak podejrzewał żony, a lada donosów słuchał. Trwoga ją ogarnęła.
— Stary! prawda! — dodał Witold — ale, Sonko, ty co się stroić lubisz, bawić i śmiać, królową być, kazać sobie pokłony bić, na twarz padać przed sobą, nielepiejże jak na Rusi w pustym zameczku marnieć?
Dziewczę zadumane, odjęło ręce od oczów powoli, słuchało z uwagą.
— Jagiełło niemłody — ciągnął książe dalej — jeśliby na niego co przyszło, kto wie, Polacy ci mogą młodego męża wyswatać, aby Brandeburczyka, którego Jadwidze przeznaczono, się pozbyć.
Królową być, warto coś za to zapłacić... Klejnotów i sukienek, których jesteś żądna, będziesz miała do syta; i ludzie ci się kłaniać muszą...
Dziewczę łzy już otarłszy, potrząsało tylko ramionami i głową. Witold usiłował odgadnąć co dumała i domyśleć się nie mógł.
— Ja wiem, ty zrozumiesz, że takiej doli odrzucać nie można — mówił znowu — ale ja cię też za darmo nie posadzę na tronie, ty mi tam jesteś potrzebną i to będziesz podszeptywała staremu co ja tobie... Tyś moja być powinna, Sonko, jak byłaś dotąd, dzieckiem posłusznem...
Wszystko będziesz mnie winna, i ja od ciebie wierności wymagać mam prawo!
To mówiąc wstał Witold, popatrzył na swą wychowankę, stojącą w zamysłach i dodał.
— Idź — rzekł — pomyśl com powiedział... a potem padnij mi do nóg i podziękuj, bo choć ze starym, wielka cześć i szczęście cię czeka!
Ze spuszczoną głową, nie odpowiedziawszy słowa, Sonka zwolna wysunęła się z jadalni, a drzwi ledwie się za nią zamknęły, gdy drugie uchylono niecierpliwie, niewieścia głowa wyjrzała przez nie i księżna Julianna, która na podsłuchach stała, wtargnęła niespokojna.
Na widok jej namarszczył się Witold, domyślając, że rozmowę z Sonką musiała u drzwi pochwycić.
Księżna była słusznego wzrostu, ani młodą ni starą, średnich lat, niegdyś dosyć pięknych rysów, dziś twarzy zwiędłej i charakter zgryźliwy zapowiadającej niewiastą. Chciała jeszcze być piękną, a właśnie to staranie, strój zbyt wykwintny, wyraz zbyt dziewiczy, który sobie nadać usiłowała, czyniły ją niemiłą.
Starała się też o rzecz niemożliwą, bo o panowanie nad mężem, który przy każdem z nią starciu rozjątrzony, zwykle na przekór jej postępował. Kończyło się to na łzach i na czekaniu.
Sonka, którą Witold lubił dla jej piękności i wesołości dziecięcej, znienawidzoną była przez Juliannę.
Pewnie chętnie za kogokolwiekbądź wydać ją i pozbyć się z domu, było najgorętszem jej pragnieniem, ale widzieć ją królową, gdy ona sama była tylko wielką księżną i być zmuszoną uchylić przed nią czoła, tej myśli znieść nie mogła.
Gwałtownie, z oburzeniem malującem się na twarzy, drgającej od gniewu, przyskoczyła do Witolda, który stał zimny i nieporuszony jak posąg.
— Uszom nie wierzę — krzyknęła. — Ja nie wiem nic, ja niegodna jestem, abyś mi się zwierzył, a tę ulubienicę swoją, siostrzeniczkę kochaną, już chcesz posadzić na tronie!!
— Chcę i posadzę — rzekł książę krótko i dosadnie...
— Ją? ją? na upokorzenie moje! — zawołała Julianna — aby się mnie urągała!!
— Tam gdzie ją umieszczę, ona mnie służyć będzie — dodał Witold.
— Julianna rozśmiała się.
— Myślisz? tak ty ją znasz? — krzyknęła... Ona nikomu służyć nie zechce, oprócz samej sobie, a na tobie, na mnie, na nas mścić się będzie za dobrodziejstwa!!
Załamywała księżna ręce, Witold stał zimny i obojętny.
— Tyś się z nią zawsze źle obchodziła — rzekł — boś była śmiesznie zazdrośną, może dla ciebie nie mieć serca, ale u mnie się od dziecka wychowała, i mnie musi być posłuszną.
Chwilkę pomilczawszy, dumnie dorzucił książe.
— A nie będzie słuchać, to tak ją z tronu ściągnąć potrafię, jak na tron powołałem...
Łzy poczęły płynąć z oczów księżnie.
— Nie kłam — zawołała. — Chce ci się swoją ulubienicę widzieć wysoko. O! wiem ja, że ona ci milsza nademnie i nad wszystkie, ale pan Bóg cię skarze, zobaczysz...
Witold uśmiechnął się tylko pogardliwie... Czas jakiś łkała z gniewu księżna.
— Mnie na złość, na upokorzenie czynisz to — dodała...
— Nie dla ciebie, ani dla niej to czynię — zimno wtrącił książe — ale dla siebie, a to com postanowił, musi się spełnić. — Lecz nie lej darmo; com rzekł, to się stanie.
To mówiąc książe, który niemiłemu sporowi z żoną chciał koniec położyć, klasnął w ręce odwracając się do niej. Znak to był zwykły dla przywołania sług lub oczekujących pisarzy. Usłyszawszy go księżna, nie chcąc się wydać ze łzami, pobiegła skryć jej do izb swoich. W przedsieniu stojący na zawołanie Cebulka wsunął się cichemi krokami.
Był to szlachcic a Polak razem z drugim towarzyszem, Lutkiem z Brzezia, dość już dawno służący Witoldowi, tak jak on chciał, aby mu służono.
Sposobił się niegdyś, ubogie chłopię, do stanu duchownego, ale, święceń jeszcze nie mając, tylko naukę potrzebną, gdy się zręczność nadarzyła, przystał do wielkiego księcia, i teraz już o sutannie nie myślał.
Nie tak szczodry jak Jagiełło, Witold jednak nagradzać umiał, usług nie zapominając nigdy. Cebulka przebiegły, rozumny, łatwego a bystrego pojęcia człowiek, na swój stan uczony dosyć, używając wszystkich tych darów na korzyść pana, woli własnej umiał się wyrzec zupełnie.
Zgadywał księcia, rozumiał go łatwiej i lepiej niż inni, ale nie występował nigdy ani z własnym rozumem, ni z radą. Był narzędziem dogodnem i czemś więcej się stać nie kusił. Gdy Witold nim nie kierował, sam nie ważył się na nic.
Małego wzrostu, płci śniadej, rysów nieznaczących, średnich lat człeczek, niepokaźny dla tych co głębiej nie zajrzeli w oczy, niedający w nich czytać, Cebulka miał nieograniczone zaufanie pana i nigdy go, nawet niezręcznością nie zdradził...
Milczał jak grób, nikt nigdy nic nie dobył z niego; z obcemi niechętnie mówił i mało, nie wygadał się nikomu. Gdy potrzeba było namówić, przekonać, podejść, zyskać, umiał być zręcznym i chytrym, lecz wszystkie te przymioty występywały u niego tylko na rozkazanie, a chowały się jak u ślimaka rogi na skinienie pana.
Dla Cebulki Witold tajemnic nie miał, lecz sługa nie wyzywał zwierzeń, we wszystkim zachowywał się biernie. To właśnie czyniło go księciu miłym.
Pisarz stał pokornie w progu.
— Jagielle więc zachciało się żony, czy Zygmunt mu ją i Barbara narzucają!! — rzekł zwracając się do Cebulki.
— On sam wcale o niej wprzód nie myślał — odparł Cebulka — i nie żądałby jej pewnie, gdyby mu Zygmunt własnej córki nie swatał zdrajca, a ponieważ ta dzieckiem jest, czeską królowę wdowę mu rai. Po obu posagi! po jednej koronę, po drugiej wiano ze Szląskiem...
Wmówili mu, że jeszcze żenić się powinien!! — dodał ciszej Cebulka poruszając ramionami.
— Przecież gdy Jadwigę, córkę swoją Brandeburczykowi zaręczał, — wyrzekł się już tej głupiej myśli ożenienia. Przecież zapowiedzieli w Rzymie, gdy Granowskę brał, aby tym ślubom koniec było — mówił Witold. — Wszystko to Zygmuntowe sprawy, on tu nam mąci i chce starego sobie zjednać, aby nim władał, wiedząc, że słaby jest... Mnie się lęka...
Nie można dopuścić, aby Zygmunt wpływ swój małżeństwem zapewnił; wolę sam ożenić Jagiełłę.
Spojrzał na Cebulkę, który pytać nie śmiał. Witold przeszedł się po izbie, i stanął przed nim.
— Muszę mu siostrzenicę poświęcić; Sonkę mu dam, co sądzicie o tem?
— Nasi panowie, biskup krakowski i Zbyszko nie chcą żadnej żony dla niego.
— Właśnie ja dlatego mu ją dam — rzekł książe. — Przez nią będę zawsze pewnym Jagiełły i im szyki pomięszam... Młoda jest, piękna, zapanuje nad nim łatwo, a posłuszną mi być musi!
Cebulka wyzwany aby się odezwał z czemś, potwierdził zdanie pana, lub uczynił uwagę jaką, zmilczał. Wiedział on dobrze, iż Witold nie zmieni zdania.
— Wygotuj list odemnie — rzekł po chwili książe... Zleć mu w nim Sonkę, sam z nim pojedziesz do Krakowa. Jagiełło pewnie pytać cię będzie, zachwalaj mu dziewkę, niech się stary zapali dla krasawicy. Sam na sam z nim, wprzód nim on to Zbyszkowi i innym zwierzy, nabij mu dobrze w głowę, że drugiej takiej na świecie nie ma, a z mojej ręki ją śmiało wziąć może.
Rozumiesz??
Skłonił się Cebulka.
— List gotuj dziś, zrana mi go czytać będziesz, a jechać potrzeba co rychlej, aby Aleksandra mu znowu jakiej drugiej Granowskiej nie dała... Jak tylko się dowiedzą, że mu świta ożenienie, zewsząd raić poczną dziewczęta i wdowy; a ja — mali żonę brać! — muszę tam swoją postawić przy nim...
Raz jeszcze spojrzał na Cebulkę, który nie potrzebował słów wielu, ażeby pana zrozumiał. Miał już odchodzić, gdy książe wstrzymał go.
— Z listem jadąc — rzekł — staraj się go nie w Krakowie, gdzie nad nim czuwają klechy, ale na łowach gdzie przydybać. Będziesz miał czas i swobodę dobrze mu Sonkę opisać?
Potem mu już jej z głowy księża nie wybiją. Pośpiechu trzeba w tem, jak w każdej rzeczy; wyprzedzą nas, stracimy wiele. Jeżli kiedy, to dziś mi należy mieć tam pomocnika, bo wrogów ze strachu codzień rośnie!!



II.


Księżna Julianna nie przyszła dnia tego do wieczerzy, nie chciała się spotkać z Sonką, potrzebowała gniew swój wypłakać i myśleć nad tem, jak męża odwieść od raz powziętego zamiaru. Nigdy w życiu się jej to nie powiodło, bo Witold żadnej nie uległ, niewieście ani mężowi, — nie wyrzekała się jednak nadziei i mimo doświadczenia, nieopatrzna niewiasta, zawsze najgorszego dobierała sposobu do pokonania męża, oko w oko stojąc z nim do otwartej walki.
Przy wieczerzy Sonka też siedziała nie mając do jedzenia ochoty, łamiąc chleb w rękach bezmyślnie i wodę popijając; a jak tylko misy zdejmować zaczęto, wymknęła się do swojej komnaty, do której za nią stara piastunka Femka ciągnęła...
Od tej niedawnej chwili, gdy się tak po dziecinnemu na huśtawce zabawiała, Sonka zdawała się jakby o lat kilka dojrzalszą i starszą.
Padł na nią ten Witoldowy wyrok, którego spełnienia wiedziała że nie uniknie, jak ostudzający wody strumień. Wszystko teraz walczyło w niej, poruszało się, ważyło. — Czuła, że musiała być inną.
Gdy zostały same, rzuciła się w objęcia Femki i zawołała płaczliwie.
— Moja stara! moja stara! a! jak rychło przepowiednia się ziściła!!
Femka przywiązana do niej jak do dziecka, zadrżała wylękła.
— Boże! cóż się stało?
Ode drzwi, pod któremi łatwo je posłuchać było, Sonka przeprowadziła ją ku oknu. Tu sama siadła na zwykłem, ulubionem krześle, wysłanem z ubogim przepychem dziecka, które wszystko, co je otaczało, stroić chciało, uczynić pięknem, a nie miało czem...
Jak to siedzenie proste sukno okrywało, ale jaskrawo szyte dla złudzenia oczów, tak dziewicza komnatka cała była strojna tem, co się w ten sposób użyć dało... kwiatki, pióra, szyte i bramowane z lichego płótna opony, dziewczę rozwieszało, tworząc sobie przepych, o którym marzyło.
Femka jej w tem i palcami i różnemi środkami domagała, ale nad obiema czuwało zazdrośne oko Julianny, która nie dopuszczała najmniejszego zbytku, aby dokuczyć znienawidzonej dziewczynie.
Stara piastunka przypadła na ziemi u jej kolan; zaczęły rozmawiać po cichu. Niejeden raz już doświadczyły, że je szpiegowano.
— Wuj mnie swata — drżącym głosem poczęła Sonka...
Przeżegnała się Femka...
— Daj Boże w dobrą godzinę — rzekła, ręce składając. — Przecież byśmy wolne były od tej.
Wskazała na drzwi palcem...
— A tybyś odetchnęła swobodnie...
— Ale mąż — oczy sobie zakrywając poczęła Sonka — dziad stary! ojcemby mi być mógł, lub...
— Kto? — przerwała piastunka.
Sonka schyliła się jej do ucha.
— Jagiełło!
Teraz Femka sobie oczy zakryła rękami drżącemi i pozostała tak długo milcząca, jakby się modliła czy płakała. Tymczasem dziewczę zadumane odzyskiwało moc nad sobą.
— Taka dola — rzekła śmielej — stary, ale król... i Sonka królową, a Julianna by się jej kłaniać musiała!
W oczach jej błysnęła duma.
— Królową będąc, nie chodziłabym jak tu w tych łachmanach — potrząsła zieloną sukienką wytartą — obwiesiłby mnie klejnotami!
Sparta na ręku Femka nic jakoś nie odpowiedziała.
— O! dla jednej Julianny ja nie będę się wypraszała! nie. Wiem, że się ona zje ze złości. Ona księżną, a Sonka królową.!!
I potrząsnęła za ramię wziąwszy piastunkę, domagając się odpowiedzi. Dumała w sobie zatopiona Femka.
— Widziałaś ty Jagiełłę? — spytało dziewczę...
— O! o! wiele razy i dawniej gdy jeszcze młodszym był i teraz — poczęła Femka przybita tą niespodziewaną wiadomością.
— Straszny on jest?
— A! nie — westchnęła piastunka — dobry nawet a powolny i szczodry... ale...
Tu pokręciła głową.
— Trzy żony miał! — wyrwało się Sonce.
Milczały obie. Księżniczka zamyślona, znowu ją uderzając po ramionach rozbudzić się starała.
— Mów ty mi o nim! — zawołała — ale prawdę, wszystko, bo ja wiedzieć muszę, komu mnie dadzą i co mnie czeka.
Westchnieniem naprzód odpowiedziała Femka.
— Boże mój miły — odezwała się — wszystko to jak sen chodzi po mojej biednej głowie!! Trzeba ci było wróżkę wyzywać! wczoraj jeszcze siedziałyśmy spokojne, a dziś.
Przeżegnała się bojaźliwie i wnet dalej ciągnęła.
— Stary już, ale taki krzepki do łowów i w lasy jakby młodym był. Tylko twarz ma zgrzybiałą, a włos siwieje... Małomówny... pobożny... nieufny... O! nie wierzy kobietom! nie wierzy.
Zawahała się trochę Femka.
— Pierwszą żonę węgierkę miał, której pono do dziś dnia żałuje, i pierścionka jej nigdy z palca nie zrzuca, a córce, którą miał z drugiej dał jej imię. Mówią, że jak anioł piękna była, ale od ciebie, dziecko moje, nie kraśniejsza pewnie, i dobra też miała być... ale szła za Jagiełłę przymuszona, ludzie powiadali, że innemu przeznaczoną była i kochała go... przymusili Polacy... szła za niego! Taka dola nasza; kochasz czy nie, wydadzą cię; darmo płakać, kiedy słuchać trzeba...
Oskarżyli ją potem przed Jagiełłą, że się z tamtym pierwszym swoim widywała... aż sąd musiał być i przysięgali ludzie, a potwarca odszczekał pod ławą, bo łgał jak pies.
Westchnęła Sonka, a rączka dziewczęcia, które ją trzymało za ramię, zadrżała i twarzyczka, wyrażająca ciekawość, pobladła.
— Nie długo żyli z sobą — mówiła dalej piastunka... Zmarła ta pierwsza królowa... biedaczka...
— No? i prędko drugą wziął? — spytała Sonka.
— Coś rychło, bo mówili, że się lękał, aby do Polacy precz nie wygnali, więc wziął inną z krwi polskiej, po ich królu dawnym... Ta już mu nie tak była miłą...
Spuściła głowę Femka.
— Jak za pierwszej tak z drugą — dodała — nie siedział nigdy razem, ciągle w lesie. Na zamku on gościem, aby zatrąbili na łowy, uciekał w bór, a pojechał na zwierza, to go często miesiącami nie było... Nie wszędzież królowę z sobą brać, musiała to tu, to owdzie po zamkach się tułać, czekać na swego pana... I tej ludzie nie darowali... prawili, że mu była niewierną.
— A on? — spytało dziewczę.
— On? wierzy łatwo — mówiła Femka.
— Uczynił jej co?
— Poświadczyli i tej, że niewinną była...
Po tej pono niebardzo bolał, gdy mu zmarła... Wyswatała mu siostra trzecią...
Sonka westchnęła...
— Śmiali się a gardłowali ludzie, gdy się z nią żenił, bo stara baba była i chora, a zła i zgryźliwa; co gorzej, że ona mu, słyszę, chrzestną matką była, a z taką jak z rodzoną żenić się nie godzi, ale, czego królom nie wolno? Naprzód się żenił, potem księży o pozwolenie prosił. Więc co robić mieli. Ludzie tej starej nie lubili, bo i prosta szlachcianka była i trzech pono miała mężów, nim się królowi dostała... gdy do ślubu jechali, wozy się łamały i w króla piorun bił, że omal z życiem uszedł...
Dosyćby mu trzech było — zakończyła piastunka.
Położyła jej Sonka palce na ustach.
Długo tak siedziały obie zadumane... Femka z płaczem poczęła ściskać ją za kolana...
— A! tobie innego trzeba było, sokoła białego, bohatera z złotej zbroi, ze słonecznem liczkiem, jak ty pięknego i młodego!!
Sonka wpatrzyła się w okno.
— Z dolą nie wojować, ściany nie przebić głową — rzekła — Witold co powie to musi się spełnić. Uczyni mnie królową...
Pochyliła się do piastunki, szepnęła jej w ucho.
— Ale powiedział mi, że ja słuchać go muszę i służyć mu powinnam! Królowa? (pokręciła główką). Nie! mnie ludzie będą słuchali... nie nie ja drugich, nawet wuja Witolda...
Nie!! nie! Na to za starego idę, abym rozkazywała, jemu i wszystkim...
Z przestrachem słowa te usłyszała Femka i przeżegnała się jak zawsze, gdy coś złego odegnać chciała.
— Wojuj ty z kim chcesz — rzekła — tylko nie z nim! On i z Jagiełłą co chce poczyna i z panami niemieckimi i z królmi i książęty, bo mocny jest i rozumny. Tobie z nim nie walczyć, ani mu się sprzeciwić! O! nie!
Nie odpowiedziała nic Sonka.
Noc nadeszła w czasie rozmowy, Femka poszła łóżeczko uścielać, i kaganek zapalić, a księżniczka została przy oknie, zapatrzona w nie, choć po za nim nic już widać nie było, oprócz kawałka ciemnego nieba upstrzonego gwiazdami.
Nazajutrz Sonka wstała mężną, pogodzona ze swym losem, stary mąż z koroną na głowie zwyciężył.
Spotkały się z Julianną, która nie rzekła do niej słowa, władzę swą tylko nad nią wywierała z surowością największą, jakby przeczuwała, że niedługo będzie trwała.
Witold przy żonie, oczyma zmierzył siostrzenicę, i nie rozpoczynał rozmowy, aż do wieczora, gdy samą ją spotkał...
— Widzę, — rzekł z trochą szyderstwa — żeś sobie oczu nie wypłakała... rozum masz... Pamiętajże, com mówił wczora. Królową cię uczynię, ale musisz mi być posłuszną, a staremu to do ucha kłaść co ja każę...
Sonka bystro na niego spojrzała, zdało się, że odpowiedzieć coś chciała, ale wstrzymała się. Książę odszedł...
Tegoż dnia Cebulka potajemnie został wy prawiony do króla, który naówczas w lasach około Łysej góry na łowach był.
Zręczny poseł, po drodze już, wstępując do grodków i miasteczek, języka starał się dostać o Jagielle...
Wskazano mu miejsce około Słupi, do którego podążył, lecz tu już Jagiełły nie było... Pociągnął w lasy dalej, a Cebulka za nim, nie spoczywając po drodze. Chciał go mieć koniecznie wprzódy nim do Krakowa powróci.
Błądząc tak ledwie w Niepołomicach go napędził. Szczęściem dla niego, lasy tu zwierza pełne, króla wstrzymały. Niebardzo też rad powracał do swej stolicy, gdzie go spornemi sprawy zbyt nękano, choć je zdawał chętnie na innych.
Obrachował się tak zręcznie Cebulka, iż pod noc, gdy Jagiełły się na zamku spodziewano, wyprzedził go...
Z duchowieństwa i panów, których się obawiał Witold, podczas nikogo przy królu nie było, dwór tylko łowczy mnogi i różnych ludzi wiele, co radzi byli z niewyczerpanej szczodrobliwości dobrodusznego pana korzystać.
W izbie dla Jagiełły przygotowanej z taką prostotą, do jakiej on był nawykły, pościel już skórami zasłana, ogień na kominie niewielki, i jadło stało w pogotowiu, aby wygłodniały mógł się pożywić.
Z Krakowa kilku komorników z listami od rana siedziało.
Z nimi razem przysiadł się Cebulka, na króla oczekując i rozmowom się ich przysłuchując. Sam on ledwie półsłowem jakim się odzywał. Dawał się im wygadywać, na zwierzenia się wyciągał, a pytany, zawsze mawiał, że o niczem nie wiedział.
Późno w noc łowy wróciły, wozy za niemi zwierza pełne i król dobrej myśli, a głodny, rad ogniowi w kominie, pieczeni na misie i Cebulce, który mu się do stóp kłaniał...
Z Litwy posła zobaczywszy, aż mu się w pomarszczonych powiekach oczy zaśmiały, bo i w Krakowie i gdziekolwiek był, za swą Litwą tęsknił zawsze, a co mu nią pachło, choćby wrogie było, ciągnęło urokiem niewypowiedzianym.
Tych braci, z którymi nieraz musiał krwawe staczać boje, nierad widział uciśnionych, a mógł podać im rękę, gotów był zawsze...
Zobaczywszy Cebulkę, śmiać się począł do niego i siadając za stół, stanąć mu kazał podle; zaraz o Witolda, o Wilno, o wszystko rozpytywać zaczął, takie nawet mieszając drobnostki na które pisarz Witoldów odpowiadać nie umiał lub nie śmiał. Rad mu był bardzo.
Cebulka póki dwór ich otaczał, z listem od pana nie zdradził się, pokłon tylko przynosząc. Jagiełło się tego domyślił łatwo, i po wieczerzy na pościel padłszy, dwór odprawił, Cebulkę zostawiając przy sobie.
— Z listem mnie do waszej królewskiej miłości pan mój posłał, ale pisanie to tajemne jest — odezwał się pisarz.
— Mówże co w niem, boś ty je pewnie pisał sam — uśmiechnął się król.
— Boleje książe Witold bardzo, — mówił Cebulka, że w. miłości niebezpieczeństwo grozi.
Król się podniósł spierając na łokciu, oczyma rzucił do koła.
— Co? jakie?
— Od rzymskiego króla — mówił pisarz — bo to pan wielce chytry jest, kłamliwy i obłudny, a cokolwiek czyni, tylko dla siebie, nie dla miłości czyjej.
— Witold go nie lubi! — wtrącił zadumany Jagiełło — a przecie on mi wielkie ofiarował związki i korzyści.
— My o tem wszystkiem wiemy — przerwał z poszanowaniem Cebulka — ale jego się najwięcej bać należy, gdy takim dobrym się czyni...
Książe i o tem słyszał, a wie pewnie, iż rzymski król swatem chciał być.
Rozśmiał się Jagiełło.
— Wie Witold wszystko — rzekł — tajemnicy z tego nie robił Zygmunt. Córkę mi był gotów dać, albo wdowę królowę czeską.
— A w obojgu zdrada tkwiła — dodał Cebulka. — Córka jego dziecięciem jest, na które byś miłość wasza czekać nie mógł, nim dorośnie, czeska zaś królowa wdową jest...
— Witold nie chce, bym się ja żenił — przerwał król — ja to wiem. No i biskupi i Zbyszek, wszyscyby mnie od małżeństwa chcieli odwieść. Mówią mi, żem stary, a ja się nie czuję takim zgrzybiałym, żebym żonki nie mógł brać... Witold...
— Książe Witold właśnie zdania jest innego — żywo zawołał Cebulka, — i owszem chce i radzi, abyś się miłość wasza żenił.
Król spojrzał zdziwiony mocno.
— Możeż to być?
— Tak jest, i z tem mnie posyła — mówił pisarz... Tylko Niemki, ani Węgierki, ani Czeszki, wam nie radzi, ale starym obyczajem Rusinkę.
Król zwrócił się cały ku Cebulce i oczy mu poweselały.
— Niechże mi taką da — rozśmiał się — ale nie starą babę, tylko miłą krasawicę... a wesołe ptaszę...
Pisarz dał królowi chwilę czekać i odezwał się głos zniżając.
— Własną siostrzenicę, Sonkę Holszańską, książe Witold swata i rai. Dziewka młoda i urody osobliwej, humoru wesołego, dobra i piękna.
Słuchał Jagiełło z wielce natężoną uwagą.
— Mów, mów — dodał — jak ona wygląda, bom ja jej nie widział od dziecka... Liczko jakie? a oczy?
Cebulka zwolna opisywać zaczął, znając króla, że mu piękność niewieścia nigdy obojętną nie była. Słuchał Jagiełło ciągle wesół, aż się zachmurzył nagle.
— Taka jak ta pierwsza, co jej pierścień na palcu noszę — westchnął — taka jak tamta nie będzie...
— Miłościwy królu, ci co ją i tamtą widzieli — rzekł Cebulka — poświadczą, iż jej nie ustąpi, a weselszą jest, czego wam potrzeba, abyście po trudach mieli rozrywkę i wytchnienie przy niej.
— A zdradzi mnie i ta? — wtrącił nagle król, wspomnieniem jakiemś zachmurzony. — Jam stary, ona młoda, ludzie na piękność chciwi.
Potrząsł głową.
— Miłościwy królu — odezwał się Cebulka — Rusinki znacie, one tego nie czynią. Wychowane są zdala od ludzi, w teremach zamknięte, bojaźliwe i skromne...
Milczał Jagiełło trochę.
— Z tem Witold posłał was? — spytał.
— Z jednem tem, bo książe szczęścia waszego pragnie i radby was widzieć na starość...
— Jam nie stary — zamruczał król — ale o tem pomyśleć trzeba. Sonka!! Sonka!! Prawiem o niej nie słyszał. Nie swataliście mi jej wprzódy.
— Bo niedorosłą była. Witold nie wiedział, że miłość wasza chcesz mieć żonę.
— Dlaczegobym nie miał chcieć — odparł król. — To człowiekowi przyrodzona... Tylko mi Zbyszek i biskupi bronią tego i Papieżem mnie straszą, ale gdy mu się pokłonię, stary ojciec da pozwolenie...
Mówią, że cztery wiele... ale z pierwszą krótkom żył, z ostatnią jeszcze krócej, a co mnie o nią nagryźli!
Mów jak Sonka wygląda?
Cebulka począł wychwalać na nowo, czując że już wyobraźnię króla nią zajął i że mu jej niełatwo z głowy wybiją. Król słuchał bardzo uważnie, a ilekroć pisarz przestawał mówić, wyczerpawszy pochwały, poruszał głową i pomrukiwał.
— Mów jeszcze, co więcej?
Naostatek Cebulka mówić już nie miał co. Król się zamyślił.
— A będzie mnie ona miłowała? — westchnął ponuro, — bo młode to, a ja już... nie taki...
(Unikał widocznie nazwania siebie starym).
— Jakżeby tak dobrego pana nie miała kochać i niebyć mu wdzięczną, że ją wyniósł nad wszystkie inne! — rzekł pisarz.
Wpatrzony w pościel dumał Jagiełło. Myśl zaślubienia krasawicy zajmowała go mocno — westchnął ciężko i podniósł znużone już całodziennym trudem powieki.
— Witold sam lubi kraśne dziewczęta, z jego ręki brać niebezpieczno — odezwał się z półuśmiechem. — Kiedy ją królową uczynić chce, pewnie mu miła...
Spojrzał bystro na Cebulkę, który żywo podchwycił.
— Miła mu jest, to pewna, ale jak własne dziecko, nie inaczej, boć to siostrzenica Anny nieboszczki.
Król głową tylko potrząsnął, obejrzał się po za łoże, po izbie, do koła, jakby się lękał, żeby go nie podsłuchano...
— Jabym rad Sonkę wziął — rzekł powoli wahając się — ale niemało z tem trudu będzie, nim mi klechy pozwolą. Oni się już domyślają, że mi swatają ze wszech stron; to też spokoju nie dają odwodząc od małżeństwa. Zbyszek sobie, a to uparty człek jak żelazo, niczem go nie zyskać i nie przeprzeć, Wojciech także krakowski biskup, wtóruje mu, ale ten chciwy jest, z nim sobie poradzę. Naostatek ta gadzina, żmija ta, Ciołek, co na nieboszczkę moją takie srogie a ohydne pisał rzeczy... ten znów gotów mnie zohydzić.
— Miłościwy panie — przerwał Cebulka — alboż nie jesteście królem? nie macie woli swojej? Jagiełło cicho parsknął i w dłoni ukrył śmiech...
— Ja? królem? — rzekł. — A juści do dawania i obdarowywania tom ja król, kłaniają mi się gdy odemnie biorą, a no, nie wiesz, Cebulka, że ja nie mogę nic... nic... Co tu za panowanie w tej Polsce? Tu biskupi i panowie królują, a król słucha... Co ja mogę? Psy i psiarzy w pole wyprowadzić, w lesie tom ja pan, a w Krakowie... z jednej strony Zbyszek, z drugiej Wojtek, z trzeciej Staszek, a Jaśko z Tarnowa, a Mikuła z Brzezia, a wszyscy oni... Pojadę na Ruś, tam mi pokłony biją i mogę robić co chcę, a tu w Krakowie... daliby mi dopiero, gdybym swoją wolę chciał mieć...
— Miłościwy panie — szepnął niewyraźnie pisarz — mnie się zdaje, że gdybyście mojego pana słuchali, a jego w pomoc wzięli, onby tę samowolę ukrócił i panowalibyście sami.
Jagiełło głową potrząsł znowu.
— Zapóźno — rzekł — z panami tutejszymi już dziś nie porywać się do walki. Tamci królowie co przedemną byli nadawali im pergaminów i pieczęci, tak że już teraz oni od nas mocniejsi. Dobrze Witoldowi na Litwie, bo mu tam nie brużdzą bojary, a mruknie który, łeb mu zetnie, i reszta w mysze dziury się chowa. Tyś sam Polak, wiesz że tu król wszystkim służy, a jego pilnują tylko.
— W sprawach państwa — odparł Cebulka — trudno na to radzić, kiedy to wprawo przeszło, ale gdzie o żonę idzie, co komu do tego?? Zabronić nie mogą ożenić się królowi.
— O! o! — przerwał Jagiełło — mądrzy to są ludzie, jak sami nie będą mogli, to poślą do Rzymu, ztamtąd jak stary Papa nakiwa mi, muszę milczeć, a ja go potrzebuję, bo bez niego bym tych mnichów krzyżowych nie zgniótł...
Głową zaczął kręcić. Cebulka milczał.
— Witold mi dobrze życzy — dodał — i ja go kocham jak rodzonego... ale on tym mnichom daje się wodzić i teraz im przeciw mnie pomaga, a drużbę trzyma z niemi...
Zmięszał się nieco poseł, bo czuł słuszność tych zarzutów, lecz musiał bronić swego pana.
— Miłościwy królu! — rzekł — nie waśni się książe Witold z Krzyżakami, ale przyjaźnić z nimi nie może. Pomni on, co od nich sam wycierpiał.
— Wrogami są i będą, choć się płaszczą przed nami — dorzucił król — a dla mnie wrogiem, kto z nimi trzyma.
Cebulka rad był już odwrócić rozmowę, bo się zbyt stała drażliwą, przebąknął więc znów o Sonce, aby nie dać królowi mówić o Krzyżakach. Udało mu się to, i Jagiełło poweselał zaraz.
— Cóż ja mam odnieść panu mojemu w odpowiedzi? — zapytał...
— Czekaj do jutra — rzekł król po namyśle... Jedź ze mną do Krakowa, tam odpowiedź otrzymasz...
Rusinka mi się lepiej od innych uśmiecha, bo to swoja... jak moja matka była, i z nią łatwiej, niż z temi niemkiniami, do których trzeba włosy smarować i jedwabie wdziewać...
Przerwało mu powtórzone westchnienie.
— Idź spać, Cebulka, bo i mnie się już oczy kleją... a nikomu nie mów o Sonce.
Z tem się rozstali.
Nazajutrz choć zapowiedziane były łowy w puszczy, zrana wstawszy, a raczej obudziwszy się, bo z łóżka rychło nie powstając, swoim obyczajem wylegiwał się Jagiełło, nakazano szykować się do Krakowa...
Żal było królowi lasów, bo miasta i życia w nim nie lubił, a na zamku się nie rad zamykał; jechał markotny, ale już mu ta krasawica Rusinka po głowie chodziła. Im młodszą mu ją opisywał Cebulka, tem chciwszym był na ten kąsek stary.
Przez całą drogę jednak myśleć musiał jak się o tem rozmówi z panami. Odradzali mu oni w ogóle spóźnione śluby, przy których uporczywie stał; a z duchownemi i baronami swemi sprzeczać się nie lubił i nie umiał. Przemogli go zawsze i wymową, i upornem staniem przy swojem.
Największą miał obawę o Zbyszka z Oleśnicy, który od czasu jak mu pod Grunwaldem życie ocalił, ulubieńcem się stał, a z ulubieńca groził być panem. Temu nie kosztowało nic prawdę powiedzieć choć przykrą królowi, żadnej słabości jego nie uległ nigdy, wyrzucał mu ją w oczy, i zyskać się nie dawał niczem.
Jagiełło się na niego często pogniewał, odprawiał nadąsany, lecz wkrótce potem przywoływał i przepraszał.
Zarzucano królowi słabość, w istocie nie miał on potęgi i energii Witoldowej, lecz serce chrześciańskie, zdolne pokrzywdzonego prosić o przebaczenie, i błąd swój wyznać.
Tej cnoty dał był Jagiełło dowód, gdy porywczo z Krakowa do Poznania przesadzonego biskupa Piotra Wysza, pod dozorem osłabionych władz, na łożu śmiertelnem jechał sam o zapomnienie winy prosić.
Im powolniejszym był król, tem ludzie tacy, jak Zbigniew z Oleśnicy, większą nad nim brali przewagę.
Przybywszy do Krakowa Jagiełło, niecierpliwy, posłał zaraz na probostwo Św. Floryana, po Zbigniewa...
Był to już w oczach wszystkich przyszły biskup krakowski, choć dotąd stolicę tę Wojciech Jastrzębiec zajmował. Oczekiwano na zgon pierwszego Prymasa polski w Gnieznie, aby Zbyszka w Krakowie, albo w Gnieźnie umieścić.
Wojciech biskup krakowski, dziecię jednego z najstarszych rodów szlacheckich Polski, który wielkiem rozrodzeniem się już naówczas zubożałe w sobie liczył gałęzie, wyszedł był z małego, ale dobił się wysoko uczonością swą, teologicznem wykształceniem, którego w pismach zostały dowody, i powiedzmy też, wielką giętkością charakteru, właściwą tym, którzy do góry się wspiąć pragną, a ciężkich o to bojów staczać nie chcą.
Nie był on przeciwnikiem Zbigniewa z Oleśnicy, lecz ani sługą jego ni narzędziem być nie chciał. Powolniejszy od niego, królowi wbrew się nie sprzeciwił, w ostatecznych razach zdanie dawał dwuznaczne, niejasne... Naginał się do okoliczności. Młodszy od niego, a niezłomniejszy Zbigniew, nie mogąc mieć całkiem po sobie, musiał baczność mieć na niego, bo i nauką i zręcznością był groźny...
Obaj ci duchowni, byli naówczas w tych stosunkach dwuznacznych, które na przyszłość nic wnosić nie dają.
Zbyszek z Oleśnicy był jeszcze biskupa krakowskiego podwładnym, szanować go musiał, a Wojciech czując potęgę ducha i charakteru w nim, przewidując przyszłe znaczenie, zawczasu go rad sobie był zaskarbić...
Powołany do króla Zbyszek, po drodze wstąpił do biskupiego dworu oznajmić, że Jagiełło powrócił.
Był naówczas Oleśnicki w sile wieku mężczyzną, pięknej powierzchowności, wybitnych rysów twarzy, zbudowany silnie, oczu wydatnych i wyrazistych, w obejściu się uprzejmy, lecz razem żywy i śmiały.
Starszy od niego biskup Wojciech, wejrzeniem tylko zdradzał umysłu swego siłę, twarz zresztą przystojną, pociągłą, z ustami uśmiechającemi się na pozór dobrodusznie, umiał uczynić niewyrazistą, jakby nią potrzebował pokryć siłę ducha. Nie wydawał się z nią wcale... Wesołością, nieopatrznością, lekceważeniem prawie zbywał sprawy, których znaczenie nie uszło jego przenikliwości.
Ale nie życzył sobie, aby go miano za tak zręcznego i rozumnego jak był.
W Oleśnickim coś było bojownika i żołnierza, w Jastrzębcu przeważał ksiądz uniżony, łagodny, pokorny, ale widzący kryjomo wszystko.
— Pasterzu miłościwy — rzekł witając go porywczo dosyć Zbyszek. — Król mnie wzywa, powrócił nareście z tych wiekuistych łowów. Nie będziecie na zamku?
— Chcecie bym był? — z uprzejmym uśmiechem odparł biskup.
— Sądzę, że nas tam i dwu i więcej nie będzie nadto — zaczął Zbyszek, aby Jagielle z głowy wybić, co mu król rzymski w nią włożył, nieszczęsną myśl ożenienia...
Biskup Wojciech ręce załamał i głową potrząsnął potwierdzająco, nie odpowiedział nic.
— Staremu na co się to zdało! — mówił dalej Oleśnicki. — Dla żony pewnie łowów nie rzuci. Wiek późny. Papież rozgrzeszając go za ostatnie małżeństwo z Granowską, wyrażony położył warunek, że ono ostatniem być miało.
Mówił, a biskup słuchał z oczyma spuszczonemi.
— Tak — odezwał się łagodnie, widząc że coś odpowiedzieć było potrzeba — tak, jest to nieszczęście wielkie, które chytrości Zygmunta winniśmy... Musimy króla starać się odwieźć, ale to nie przyjdzie łatwo...
Od towarzyszenia na zamek Wojciech się wymówił zręcznie, Oleśnicki sam stawił się na Wawelu...
Król już po rannym obiedzie, czekał na niego w dolnej izbie małej, sam jeden. Powitanie było serdeczne ze strony Jagiełły, pełne poszanowania lecz razem i powagi ze strony duchownego.
Król o ile mógł twarz rozjaśnił... Począł naprzód opowiadać o łowach swych, i o zwierzu... Zbyszek słuchał cierpliwie... Kazał mu siąść król. Dla znającego dobrze Jagiełłę, było już jawnem, że się miała ważniejsza a drażliwa począć rozmowa. Domyślał się nawet jej przedmiotu Oleśnicki, lecz pierwszy rozpoczynać nie chciał.
Jagiełło począł od uściskania go.
— Pamiętam — rzekł wzruszony — żeś mi życie ocalił i życzysz mi dobrze, a mówisz prawdę, gdy inni się podlizują i pochlebstwy mnie karmią. Bądź mi tak wiernym i teraz.
Popatrzył milczącemu w oczy.
— Czemuś ty małżeństwu przeciwny? — wyjęknął wreście.
Zbyszek potrząsnął głową.
— Ani wam, królu mój, ani Polsce ono niepotrzebne — rzekł rzeźko. — Lat macie blizko siedemdziesięciu, nie wiek to do wesela. Małżeństwo przez Boga i kościół ustanowione jest dla utrwalenia rodu ludzkiego, a wy się już potomstwa spodziewać nie możecie...
Król się zatrząsł cały...
— Dlaczego? — zawołał szybko i zająkliwie. — Jam w lasach żył, życie mam mocne, siły większe niż wy, coście w murach zamknięci...
Zbyszek pomilczał nieco.
— Obyczaj wasz też nie stworzył do domowego pożycia z niewiastą — rzekł. — Dla najmilszej żony nie poświęcicie jeszcze milszych łowów... Cóż wam po małżonce, która samotne dnie pędzić będzie musiała, gdy wy na Boże narodzenie do Litwy, w zapusty na Ruś, na Zielone Święta pojedziecie na Mazowsze za zwierzem...
Rozśmiał się król.
— Dajcie mi taką, coby mnie umiała utrzymać przy sobie.
Zbyszek ramionami ruszył.
— Nie znam takiej... a to wiem — odezwał się — że Ofka owdowiała czeska królowa nie będzie dla was jakiej życzycie... Cóż dopiero inne!
Król oczy spuścił i po chwili szepnął.
— Do Ofki trzeba posłać kogoś, coby ją zobaczył i poznał, a mnie sprawę zdał... ale ja nie upieram się przy niej... Rusinkę mi dajcie, taką jak moja matka była...
Odstąpił kroków kilka zdziwiony duchowny...
— Więc już nowego coś? — zapytał — nie króla rzymskiego swaty.
Uśmiechem i skinieniem głowy odpowiedział Jagiełło.
— Rusinkę bym rad poślubił — dodał...
Stał zadumany smutnie Oleśnicki...
— Nie wierzycie mi — rzekł — pytajcie innych duchownych, miłościwy królu, czy wam kto z nich, przeciw wyraźnemu wyrokowi Papieża małżeństwo doradzi...
Zakłopotany Jagiełło posłyszawszy to usiadł i sparł się na ręku. Oleśnicki patrzał nań tak jakby na dziecko napierające się czegoś spoglądał, z politowaniem i miłością razem...
— Nie chcecie abym z rąk króla rzymskiego żonę brał — rzekł po chwili — no to mi pomóżcie do innej. Ja bez żony być dłużej nie mogę i nie chcę.
Witold mi swata siostrzenicę swoją.
Tego imienia dosyć było Oleśnickiemu, aby obudzić nieufność i zrodzić niepokój. Powstał z siedzenia poruszony, mrucząc — Witold! Witold!
Jagiełło pilno patrzał na niego.
— Dziewczę młode i urodziwe — dodał. — Któż to wie! Bóg może łaskę mi uczynić i dać potomka. Nie lepiejże byście pana z mej krwi mieli, niż zięcia przybranego dla Jadwigi?
Zbyszek nie chcąc się sprzeczać, nie odpowiadał w myślach pogrążony...
— Witold? — powtórzył po długiem milczeniu. — Niepojęta to dla mnie rzecz. Ja się go lękam i posądzam...
Żywo przerwał Jagiełło...
— Ja go miłuję — odparł. — Krew to nasza, a rodzina cała mi drogą... Mąż rozumu wielkiego i rycerz dzielny...
— Lecz, jak rycerz podbojów i panowania chciwy — wtrącił Zbyszek.
— Sonka dla mnie stworzona na żonę — ciągnął przebojem już idąc król... Nasze Rusinki za kratą się chowają, zamknięte... Świata nie widzą, zabaw nie lubią, skromne są i pobożne... nie tak jak wasze, chciwe wesela i śmiechu niewiasty. Takiej mnie właśnie potrzeba...
— Lat ma ile? — zapytał Oleśnicki.
Król mruczeniem tylko mu odpowiedział.
— Pół wieku różnicy, miłościwy królu, jeżeli się nie mylę — podchwycił Zbyszek — któżby wam dobrze życząc radził małżeństwo takie, gdy wszelkie nawet ze starszą, niepotrzebne a grzeszne.
— Wolisz więc, bym miłośnice miał? — podchwycił żywo Jagiełło.
Oleśnicki ramiona podniósł i odstąpił kroków kilka nie dając odpowiedzi.
Nowa ta myśl króla, zrodzona z pod szeptu Witolda, zdawała mu się groźną, pilno mu było rozwiedzieć się, rozsłuchać i uzbroić przeciwko niej. Wstał więc Zbyszek i nie wznawiając rozmowy o tem, króla pożegnał.
Jagiełło idąc oczyma za nim, nie zatrzymał go, został sam. W myśli już szukał sobie sprzymierzeńców przeciw Zbyszkowi, którzyby popierali ożenienie...
Niedługo potem oznajmiono mu biskupa Wojciecha. Ten wcale inaczej się z królem obchodził. Jagiełło bywał z nim swobodniejszym, śmielszym i weselszym, bo w nim nigdy nie znajdował tak surowego sędziego i nauczyciela. Wyszedł ku drzwiom przeciwko niemu z twarzą wesołą.
— Widzicie wilki mnie nie zjadły — zawołał — i jam znowu w Krakowie... Jeden niedźwiedź miał ochotę mi pogruchotać kości, alem ja mu oszczep wbił pod łopatkę i ani ziepnął.
Mówiąc to król, ukazywał ruchem rąk jak przeciwnika przebódł.
Siedli wreście oba.
— Wy, mój ojcze, rozumniejsi jesteście od nich tu wszystkich — rzekł łagodnie, z twarzą rozjaśnioną zwracając się do biskupa Wojciecha — Wy mi też powinniście prawdę rzec... Możeli to być Bogu niemiłem, gdy człek chce żonę wziąć i potomstwo mieć?
Biskup głowę spuścił.
— Owszem, kościół zaleca małżeństwo świeckim — odparł cicho... lecz... lecz...
— Lecz co, mój ojcze?
— Lecz małżeństwa bywają różne — odparł Wojciech z pokorą. — Wy sami, miłościwy panie, wiecie ileście przez ostatnie przecierpieli, a ja też, com wycierpiał od królowej nieboszczki, żem pieczęci przyłożyć nie chciał.
— Po co to wspominacie — rzekł zafrasowany Jagiełło... Przeszło to wszystko.
— Ale nauka została — dodał Jastrzębiec.
— Potomka nie mam — odezwał się król prędko... Pragnę go mieć, ożenić się chcę i muszę...
Biskup na tak stanowczo wyrażoną wolę króla, nie powiedział nic, dwuznacznie głowę pochylił, jakby się jej poddawał.
— Wprost wam wyznam wszystko — ciągnął dalej król — Zygmunt mnie swata, a z jego ręki wy się boicie żony, no, to od Witolda siostrzenicę, Rusinkę gdy wezmę, cóż macie przeciwko temu?
Zdumiał się biskup tak jak wprzódy Oleśnicki.
— Miłościwy królu — odezwał się po długim namyśle. Ja ani radzić wam, ani odradzaćbym nie chciał. Nie widzę złego w ożenieniu, lecz i dobrego nie widzę, wiek wasz podeszły, papież, ojciec nasz zakazał wam powtarzać śluby...
— Papież mi pozwoli! — wykrzyknął król — do Rzymu poślę, rękę jego pocałuję...
Milczał już Jastrzębiec — ale twarz jego smutkiem się oblokła; król czekał nadaremnie odpowiedzi.
— Nie przeciwicie się? — zapytał.
— Duchownym jestem — odparł zwolna biskup — pod władzą rzymskiego papieża zostaję. Co on wyrzekł dla mnie święte... radzić więc przeciw temu?
Zżymnął się Jagiełło.
— Innegom się po was spodziewał — począł z wyrazem żalu — wiecie, żem dla was dobrym i łaskawym zawsze był, miłości też spodziewałem się nawzajem. Chcecie bym tak sierotą, sam jeden życia dokonał? Dziwujecie się, że mnie ciągną łowy, a cóż na zamku robić będę? Rządzić mi nie dajecie, bo rządzicie za mnie sami; szczęśliwym być mi nie dopuszczacie...
Mówił niemal płaczliwie, a biskup siedział zadumany.
— Królu miłościwy — rzekł — co pomoże, gdy ja waszej woli sprzeciwiać się nie będę? Nie ja tu jeden jestem... innych pytajcie. Zgodzą się oni, ja pewnie nie oprę.
— Ze Zbyszkiem mówiłem — wtrącił król — ale z nim!!!
Nie dokończył.
— Mówcie wy z nim za mną — dodał — argumentami przekonajcie go...
Ks. Wojciechowi uśmiech pobieżał po ustach.
— Oleśnickiego ani pokonać, ani przekonać jam nie zdolny — rzekł — powaliłby mnie na ziemię jak Kykeryca włócznią...
Jagiełło dowcip ten znalazł trafnym, rozśmiał się głośno.
— O! ten Zbyszek — zawołał — ten Zbyszek, com ja go sobie sam na moje utrapienie wychował i wyniósł... a teraz słuchać go muszę...
Ani przeciw ni za, nie rzekł słowa biskup.
— Jak sądzicie? — dodał król — uproszę go ja, aby mi Sonki wziąć nie bronił?
Zamyślił się Jastrzębiec i szepnął głos miarkując.
— Tem tylko chyba, że mu żoną z rąk rzymskiego króla zagrozicie...
A po małym przestanku dodał poufnie.
— Jego wyślijcie, aby Sonkę widział i sądził czy na żonę dla was przystała, jemu powierzcie sprawę. Odrzucić nie będzie mógł, pojedzie... Któż wie, może skłoni się sam, albo Witold go potrafi zjednać...
Na tem skończyła się z biskupem rozmowa. Powstał, król także z siedzenia się poruszył i przystąpił ku niemu. Cicho skłoniwszy się mu do ucha, szeptać począł.
— Nie bądźcie przeciwni, nie zatruwajcie ostatnich dni moich. Krzyw wam nie byłem, nie bądźcie mi wrogami.
— Królu — podchwycił Jastrzębiec — my cię miłujemy wszyscy! a właśnie miłość ta przestrzegać każe...
— Mów za mną Zbyszkowi — nie dając dokończyć odezwał się Jagiełło i prowadził go do drzwi. — Mówcie mu, że mnie do grzechu prowadzić nie powinien... chcę mieć żonę i rodzinę; sam jestem! sam!
Biskup się skłonił i jakby mu pilno było ujść od nalegań, co rychlej za próg ustąpił.
Gdy się to działo, Cebulka na uboczu siedząc, nie rad się pokazując, nie dając wiedzieć o sobie, patrzał i słuchał. Ani przybycie Oleśnickiego, ani odwiedziny biskupa oka jego nie uszły...
Późno w noc, gdy już król leżał na łożu swem w sypialni, i kaganek tylko nocny w rogu jej zapalony, izbę oświecał, Jagiełło z dwóch komorników swych, którzy u drzwi jego sypiali, jednego wyprawił po Cebulkę...
Obu potem precz do sieni oddalić się kazał.
Na palcach, ostrożnie wsunął się pisarz aż pod łoże królewskie. Jagiełło sparty na jednej ręce, oczekiwał na niego.
— Jutro jedź z powrotem — rzekł niespokojnie — listu nie trzeba, Witoldowi powiedz, że ja Sonkę przyjmują z jego ręki, a co panowie na to powiedzą, radzi będą czy nie, nie dbam!!
Wyraz ten wymówił z niezwykłą siłą.
— Ale tym królikom trzeba okazać choć, że oni też coś mogą! Ja swoje uczynię, a ich pogłaskać muszę.
Rychło więc poślę tam Zbyszka na oględziny, aby Sonkę widział sam i rzekł mi jaką ona będzie królową.
Zbyszka niech Witold przyjmie a ujmie sobie, niech pogłaszcze...
Tu król zniżył głos bardzo...
— W orszaku jego będzie człowiek z mojej ręki, co mi prawdę powie! Rozumiesz.
Skinął ręką.
Cebulka stał z pochyloną głową.
— Zanieście pozdrowienie swemu panu — dodał król — i powiedzcie, że mu dziękuję, a będzie li z jego siostrzenicy żona dobra, zawdzięczę mu — i miłować ją będę... i raj jej tu uczynię... a wyniosę jak żadną...
To mówiąc król, który nigdy posła ani gościa bez podarku nie odpuścił, przygotowany już worek ze stołu pochwycił ręką drżącą i śmiejąc się dał go Cebulce, który kolana jego ściskał i całował.
— Aby ci w drodze zbytnio nie ciężyło, konia kazałem dać z mojej stajni.
Jedź z Bogiem!


III.


Jednego zimnego poranka, orszak z kilkudziesięciu koni złożony, a wozów parę wiodący za sobą, ukazał się w bramie Wilna i wywołując ciekawych z domostw po drodze, wprost się kierował ku zamkowi.
Obyczajem ówczesnym jechali wszyscy konno, bo choć kolebki i pałuby a wozy kryte używane były, służyły one wyłącznie dla chorych, kobiet i niedołężnych starców.
Wszyscy, nie wyjmując duchownych, odbywali podróże wierzchem, wstydząc się kazać wieść na kołach lub saniach, które tylko pod ciężary służyły.
Zbyszek też z Oleśnicy, ze swym orszakiem z Krakowa do Wilna zdążał konno, a namioty jego i sprzęt wozy niosły.
Król, pod pozorem, aby dworowi posła dodać świetności, pomimo oporu Zbyszka, swoim komornikom kilku kazał się do służby przyłączyć.
Nie zbyt chętnie podróż tę podejmował proboszcz św. Floryana, przeciwko przekonaniu i woli swej, ulegając prośbom Jagiełły, a w ostatku przenosząc już małżeństwo z Rusinką, niż jakiekolwiek związanie się z chytrym, przewrotnym, niebezpiecznym królem rzymskim, który słabość Jagiełły i dobre serce jego miękkie poznawszy, rachował, że je potrafi wyzyskać.
Bądź co bądź, wpływ Witolda przez siostrzenicę, jakkolwiek panom polskim niemiły, skuteczniejszym oporem i czuwaniem można było osłabić... Miał więc król zawrzeć to czwarte małżeństwo, któremu wszyscy byli przeciwni; wolano już w ostatku Sonkę, niż wdowę po królu czeskim lub inną powinowatą Zygmunta.
Nie był oznaczonym czas obiecanego przybycia Oleśnickiego do Wilna, nie oczekiwano więc na niego, lecz na zamku gość nigdy nie był niespodzianym. Z Rusi przybywali nieustannie kniaziowie, zajeżdżali przypochlebiający się Witoldowi Krzyżacy, gotowi nawet do jego wypraw na Ruś mu służyć; ciągnęło i wielu panów polskich, szukając u Witolda opieki.
Nim orszak Oleśnickiego od bram miejskich dociągnął do zamkowej, już tu o nim wiedziano, a służba miała rozkazy, aby komnaty wyznaczono i gościa podejmowano ze czcią wielką.
Bystre oko litewskiego księcia już oddawna w Zbyszku odkryło przyszłego władzcę i spraw polskich kierownika. Zyskać go sobie, z nim razem iść było jedynem pragnieniem Witolda. Lecz Oleśnicki lepiej jeszcze znał stryjecznego brata pana swego, niż on jego. Wiedział, że w nim tyle było woli żelaznej i siły, ile ich brakło Jagielle; i że książe już zdradzał zamiary oderwania Litwy, uczynienia jej samoistną, a wielkiemi podbojami na Rusi, Polsce niebezpieczną.
Witold, pan Nowogrodu i Pskowa, wielki książe całej Litwy, zrywając węzły, które go z Polską wiązały, łącząc się z Krzyżakami mógł jej gotować zagładę.
Oprzeć się wszystkiemu co tę potęgę krzepić mogło, było dla Oleśnickiego pierwszym obowiązkiem.
Zaledwie na zamek wjechawszy, natychmiast powitany przez księcia, Oleśnicki suknie podróżne złożywszy, wezwanym był do zastawionego stołu.
Wiedział książe o celu poselstwa, ale mu w pierwszej chwili narzucać się ze swą Sonką nie godziło. Sam jeden więc gościa przyjmował, naprzód o zdrowie króla się dowiadując, który jak zwykle był już na objezdzie kraju, a raczej lasów i podążał do Lublina i Sandomierza, zkąd na Ruś się miał dostać.
Nie było króla, któryby nad Jagiełłę żywiej się poruszał i nieustanniej po wszystkich ziemiach i miastach z kolei obozował. Każdego niemal roku widywała go Ruś, Wielkopolska, Mazowsze, Sandomierskie i często zjazdy szlachty zwoływano do małych mieścin, aby mu z pobliskich łowów łatwiej na nie zjechać było.
Witolda wojna tylko lub jakiś cel naraz ważny potrafił wyrwać z Wilna i z ulubionych Trok, król polski był prawdziwym koczującym królem, którego namiętność łowiecka wyganiała w coraz nowe ostępy...
Całe wozy i całe statki naładować soloną zwierzyną i słać je w podarkach, było dla niego największą rozkoszą. Miasta, magistraty, biskupi, wielcy urzędnicy, klasztory otrzymywały prawie corocznie te dary, a jeżeli wojna była przewidywaną, król polował dla wojska...
Rozpytywał więc Witold uśmiechając się o powodzenie tych wypraw myśliwskich, o których Zbyszek niebardzo wiedział...
Lecz gdy pozostali sami, poseł nie zwlekając, oznajmił z czem przybywał.
— Ulegliśmy żądaniu króla wszyscy — odezwał się otwarcie — chociaż zamiaru jego ożenienia nie pochwalamy; przybywam z polecenia jego, aby widzieć i poznać tę, którą to wasza miłość przeznaczasz dla mego króla.
Z tonu i wyrazu twarzy Witold mógł poznać, że Zbigniew niechętnie spełniał wolę królewską; potwierdzały to słowa zimne i krótkie.
Chciał posłowi dać całą myśl wypowiedzieć, nimby sam rozpoczął.
Milczał więc. Zbigniew po chwili się odezwał.
— Księżniczka jest bardzo młodą.
— Będziecie ją dziś widzieli — odparł nakoniec Witold — młodą jest i piękną, lecz sądzę, że takiej właśnie potrzeba Jagielle, aby się do niej przywiązał. Mówi za nią to, że Rusinką jest, bo on od dzieciństwa przy matce do tego języka nawykł. Naostatek, wyznam wam otwarcie, nie chcę pozwolić na to, aby król rzymski sam, lub przez nastręczone baby, słabego Jagiełłę oplątał. Jestto człowiek przewrotny, bez serca, któremu zaufać nie można.
— Najlepiejby jednak było — rzekł Zbigniew — od wszelkiego odwieść małżeństwa, które królowi nie jest potrzebne, a z jego życiem i obyczajem się nie godzi.
— Gdyby to było możliwe — odparł Witold. — Znam go zdawna, natura jest taka, że kobiety go ciągną, nie ożenimy my, ożenią go drudzy, i niebezpieczeństwo zawsze grozić będzie. Przypomnijcie sobie Granowskę starą, z którą go Mazowiecka księżna przyjaciółka jej, wbrew wszystkim połączyła.
Przeciągnęła się rozmowa dłużej w tym tonie chłodnym, gdyż oba twardzi ludzie, nie mieli ku sobie skłonności i na ostrożności się mieli.
Zbyszek nie taił, że chociaż przybył na oględziny, i jakkolwiekby znalazł księżniczkę, zawsze, sumieniem do tego zmuszony, odradzać będzie królowi ożenienie.
Siedzieli jeszcze, do tego przedmiotu dodając rozmaite zapytania i uwagi, gdyż Witold o Krzyżakach, o zbliżeniu się do Hohezollerna Brandeburgskiego, o swoich na Rusi podbojach przedsiębranych, wtrącał po trosze, gdy drzwi się otworzyły w głębi i pierwsza weszła wolnym krokiem, nadając sobie majestatyczną powagę, kosztownie przystrojona, od klejnotów świecąca księżna Julianna, z oczyma gniewnemi i zaciśniętemi ustami.
Spełniała w tem wolę męża, iż przyprowadzała Sonkę, ale widać było co to ją kosztowało.
Tuż za nią postępowała, także na ten dzień w najpiękniejsze swe szaty strojna, młodziuchna Sonka; w sukni jedwabnej jasnej i płaszczyku na ramiona zarzuconym, ze starannie utrefionemi włosami rozpuszczonemi, w przepasce na czole, urodą i młodością świetniejąca. Chciała na przekór Juliannie być piękną, a to jej łatwo przyszło. Byłaby nią mimo stroju i bez starania, bo miała to, bez czego największa piękność nie czyni wrażenia. Świeżość rozkwitniętego zaledwie wiosennego pączka.
Szła po za księżną, wcale niezmięszana, śmiało, z dumnie podniesioną główką, patrząc na Zbigniewa, jak gdyby powiedzieć chciała — Oto mnie masz! patrz! nie jestżem godną być królową waszą?
Oleśnicki, który powstał i nizkim pokłonem witał Juliannę, nie okazał zbytniej ciekawości.
Cztery panny służebne, które towarzyszyły księżnie zostały zdala u progu, skromnie stojąc z rękami na piersiach założonemi. Wszystkie one były młodziuchne i dobrane złośliwie pomiędzy najpiękniejszemi, postrojone, aby trochę piękność Sonki przygasiły. Pomysł ten księżnej nie powiódł się, gdyż księżniczka była z nich wszystkich najurodziwszą...
Witold stojący z boku, śledził na twarzy duchownego wrażenie, jakie na nim uczyni dziewczę. Tymczasem księżna, głosem swym suchym i ostrym, wedle zwyczaju, zaczęła rozpytywać o zdrowie Jagiełły, i naumyślnie czy przypadkiem, zagadnęła też o młodę królewnę Jadwigę, córkę króla.
Zbyszek na ruskie pytanie, musiał odpowiadać po polsku, ale tu wiele nie zależało na słowach, które znaczenia nie miały, przypatrywano się sobie z obu stron, a Oleśnickiego uderzyć było powinno, jak zuchwale, niemal bez zarumienienia i trwogi żadnej, królowa wpatrywała się w posła...
Witold się tego nie spodziewał wcale i on doznał nieprzyjemnego uczucia, czoło mu się zmarszczyło. Pomyślał zkąd to płoche i wesołe dziewczę wzięło nagle taką pewność siebie i odwagę.
Siadła księżna Julianna, a Sonka, dla której nie było przy niej i księciu miejsca, musiała stać przy jej krześle. Ze strony księżnej było to może obrachowanem na upokorzenie dziewczyny... Nie okazała po sobie, aby je czuła.
Z twarzy Zbigniewa nic się dopytać nie było można, zdawał się nawet nie chcieć zbyt pilno wpatrywać w Sonkę. O małżeństwie, o projektach nie mogło być najmniejszej wzmianki.
Zwolna tak obumierała i ożywiała się rozmowa, księżna z powodu wspomnienia o Krzyżakach, chwaliła się grzecznością ich i podarkami jakie odbierała od w. mistrza. Witold odzywał się też dosyć dla nich sympatycznie.
Zbyszek zbyt był oddany Jagielle, aby im mógł potwarze i paskwile na króla ogłaszane przebaczyć — milczał.
Tak czas przeszedł do wieczerzy, którą, gdy już podawać miano, księżna Julianna z Sonką i służebnymi ruszyła się i wyszła.
Drzwi się jeszcze nie zamknęły za niemi, gdy Witold zapytał Oleśnickiego.
— Cóż o niej mówicie? nie miałżem prawa zalecać ją, jako piękne i miłe dziewczę! nie podobaż się wam ona?
— Nie mogę zaprzeczyć, że urodziwą jest bardzo — odrzekł Zbyszek — lecz i młodą nadto dla króla...
— Postarzeje rychło, jak one wszystkie, bo to im kraśniejsze tem prędzej więdnieje — rozśmiał się Witold.
Więcej dobyć z siebie nie dał Zbyszek, choć, Witold szeroko o księżniczce prawiąc, mocno ją zalecał...
Jak księżna Julianna tak i Sonka były greckiego obrzędu obie, lecz Witold ochrzczony i do kościoła rzymskiego przyjęty, w dnie świąteczne i przy znaczniejszych obrzędach do kościoła na na zamku uczęszczał, one też mu towarzyszyć musiały. Niekiedy i przez ciekawość szły się przypatrywać obrządkom katolickim, w świeżo wzniesionej świątyni.
Ściśle spełniający swe obowiązki duchowne Zbigniew, nazajutrz rano udał się naprzód dla odprawienia mszy do katedry.
Jakim sposobem potrafiła wymknąć się z Femką tylko sama jedna księżniczka i znaleźć na tej mszy, tego wytłumaczyć nie umiemy. Spostrzegł ją w czasie nabożeństwa Zbigniew, a gdy po niem miał, pomodliwszy się na zamek wracać, niemało zdziwił, spotykając dziewczę w kruchcie kościoła, jak gdyby oczekujące.
Tknęło go to, gdyż się dorozumiewał, iż mogło mieć prośbę jaką lub zwierzenia się potrzebę; i pozdrowił Sonkę zatrzymując się przed nią.
Księżniczka śmiało patrząc mu w oczy, zdawała się czekać także na pytanie jakie i rozmowę.
Była to zaprawdę zręczność szczególna poznania lepszego przyszłej królowej, czy nastręczona przez Witolda, czy własną jej wolą, Zbigniew więc nie omieszkał z tego korzystać.
Sonka, jak gdyby się lękała, ażeby im nie przeszkodzono, zostawując Femkę za sobą opodal, z uśmiechem zbliżyła się do prałata.
— Nie jest mi tajno — rzekła z wdziękiem naiwnym dziewczęcia — że wyście przybyli na oględziny i że wuj mnie swata. Chciałam więc abyście widzieli Sonkę zblizka i jeśli wola, wybadali...
Z tych słów mógł Zbyszek zmiarkować, że dziewczęciu myśl zamążpójścia za starego króla wstrętną nie była. Zdziwiło go to mocno, tak, że przez chwilę milczał.
— Tak — odparł potem poważnie. — Zesłano mnie dla widzenia was... Nie lękacie się zostać małżonką króla już w latach podeszłego?
Dziewczę oczy spuściło.
— Lepszy los mnie nie spotka tutaj — rzekło. — Wuj dosyć mnie kocha, księżna nie lubi, życie mam ciężkie.
Westchnęła i spojrzała wyraziście na Oleśnickiego, a wejrzenie to znaczyło.
— Weźcie mnie ztąd.
Po chwili namysłu zaszczebiotała niecierpliwie.
— Być może, iż wuj dlatego mnie wam daje, ażeby miał przy królu sługę swoją. Zgaduję w tem myśl jego, ale, że ona i wam przyjść może, pilno mi powiedzieć było wam, że niczyją sługą nie będę, a komu wiarę poprzysięgnę, temu jej dotrzymam...
Zawierzcie mi — dodała z wyrazem wielkim... Stary król mieć będzie we mnie przyjaciela nie wroga...
To rzekłszy Sonka, obejrzała się trwożliwie za Femką i odstąpiwszy krok, dała wyjść naprzód z kościoła Zbigniewowi, który po chwili namysłu, pozdrowił ją, na zamek wracając.
Ona pozostała tu chwilę jeszcze, chciała aby wprzódy Oleśnicki doszedł do dworca.
U drzwi izb, które on zajmował, zebrali się jego orszaku dworzanie, a dowiedziawszy o tem, że przeznaczona na królowę pani do kościoła poszła, ciekawi widzenia jej, przygotowali się zajść drogę, gdy będzie powracała i przypatrzeć się przyszłej swej pani.
Pomiędzy tą młodzieżą był z dworu Jagiełły, Hincza z Rogowa, z tych co w herbie rogi jelenie i krzydło sępie noszą, a zawołanie mają Działosza. Ojciec jego tegoż nazwiska do Litwy po słował po Jagiełłę i miłym mu był, przeto i syna potem król na dwór swój wziął, a że chłopak był żyw, wesół i śmiały, słowo mu zabawne przychodziło łatwo i do wszelakiego czynu zuchwalszego był bardzo pochopny, lubił go Jagiełło.
A jak zwykł był z najmniejszymi ludźmi i w lesie na łowach i na zamku poufalić się łatwo, tak i Hińczę sobie przyswoił i nim się posługiwał, dając mu wiele mówić sobie, a często i wyprosić wiele.
Młodemu, znudzonemu siedzeniem w jednem miejscu chłopcu, zachciało się, zasłyszawszy iż Zbigniewowi dworzan dodawano, także podróż tę odbywać.
Wkradł się więc wieczorem do królewskiej sypialni i przypadłszy do nóg Jagielle, począł go na pół seryo, pół śmiejąc się prosić, aby mu dał jechać na Litwę.
— Miłościwy królu — rzekł — posyłacie Zbyszka, całemu światu wiadomo po co, aby w. miłości żonkę opatrzył, a co klecha się na tem zna! Jemu one wszystkie brzydkie, bo oni na kobiety jak na szatana plwają. Pozwólcie mnie jechać, a ja się tak przypatrzę i opiszę, jakbym malowaną przywiózł.
Dobrodusznego króla Hincza łatwo zjednał tem i naznaczył go do podróży przy Zbyszku.
Na czele więc tych dworan co na przejście królowej przyszłej czatowali, stał on, strojny, urodziwy, młody, śmiały a ciekawy, gotów choćby na guza się narazić, byle księżniczkę widzieć. Dobrał więc sobie miejsce takie po drodze z kościoła do dworców, aby jak najdłużej mógł Sonkę oglądać i dobrze się jej przypatrzeć.
Nie obrachował się tylko z tem, że i Femka i ona, obyczajem ruskim, twarze sobie pozawijały, tak iż zaledwie oczy ich dostrzedz było można... Za to jego i dwór cały Oleśnickiego powracająca z katedry Sonka mogła widzieć, a na czele jego musiał wpaść w oczy Hincza, bo się pięknie i strojno postawił.
On zaś czarne zaledwie ogniste oczy zobaczywszy, na tem musiał poprzestać... Zanadto jednak był przebiegłym, aby zraziwszy się tem, po chybionej próbie wyrzekł się dopięcia celu.
Femkę, która nie miała potrzeby zwiędłej swej twarzy okrywać zbyt troskliwie przed oczyma ludzkiemi, postrzegł Hincza i dobrze ją sobie zapamiętał. Nie było nad niego zręczniejszego człowieka do wślizgania się między niewiasty... a choć tu kobiece teremy surowiej były oddzielone i strzeżone, Działosza nie rozpaczał, że do starej piastunki zbliżyć się potrafi i zawrzeć z nią dobrą znajomość.
Całe dnie też miał wolne, a zdało mu się, że mógł więcej pozwolić sobie niż drudzy, gdy i on królewskim posłem, choć nie uznanym, był.
Krążąc po zamku jako człek nieświadomy i obcy, wiedział, że bezkarnie mógł zbłądzić. Póty więc błąkał się, zaglądał, aż Femkę idącą przez podwórce najrzał. Śmiało przyskoczył do niej, bo mu na odwadze nie zbywało. Godzina była szarego mroku, a w dziedzińcach dosyć pusto... Rozpytując, a udając głuptaszka Hincza, bardzo zręcznie się wypaplał, że dworzaninem króla był, że Jagiełło mu odjeżdżającemu zlecił, aby się dobrze księżniczce przypatrzył...
Femka się na to wziąć dała i mało co zawahawszy, wprowadziła do swej izby, w której nikogo nie było, dla swobodniejszej rozmowy.
Hincza wesół i śmiały, gdy nie mógł prawdą, umiał sobie zręcznemi baśniami pomagać, i więcej mówić, niż wiedział.
Naprzód więc zagadnął o to piastunkę, czy księżniczka się iść za starego króla nie obawiała i nie miała ku niemu wstrętu. Dobroduszna Femka, rada służyć swej ukochanej jak najlepiej, chwyciła tą zręczność, sądząc, że pomoże Sonce...
— Albo myślicie, że my tu raj mamy? — odparła cicho. — Dziewczę tu w niewoli, a choć książe ją lubi, za to księżna zazdrośna nie cierpi. Czemuby na swobodę, na tron nie miała chcieć iść?
Hincza raz tak zawiódłszy rozmowę, pewnym już był, że celu dopnie, księżniczce się przypatrzy i dowie o niej ile potrzeba. Zaczął zapewniać Femkę, że starego pana nie było się co obawiać, bo dobrym był, a dla niewiast bardzo powolnym, tyle tylko, że zazdrosnym razem jako stary...
— Lepszej żony jak ta nie znajdzie — szeptała Femka — choćby świat zjeździli szukając jej dla niego. Zobaczycie jaka piękna, bo ja wam ją pokażę, abyście powiedzieć mogli, iż na całej Rusi i Litwie niema urodziwszej, a dobra też dla ludzi, i niełatwo ją kto podwiedzie lub oszuka, bo jak na człowieka spojrzy, na wylot go zna. Wdzięczną będzie królowi, że ją ztąd wyzwoli, bo życie nam obmierzło...
Zrobiwszy tę znajomość Hincza, i otrzymawszy obietnicę, że Sonkę w jakikolwiek sposób będzie mógł widzieć, wymknął się nazad do swoich, przed nikim nie chwaląc zdobyczą.
Oleśnickiego, który rad był nazad co rychlej powracać, Witold usiłując zjednać i wybadać, zatrzymał przez dni kilka. Co dnia księżna wprowadzała, za rozkazem męża, księżniczkę, aby się jej mógł przypatrywać poseł, a dwakroć samą siostrzenicę zwołał Witold, rozmowę z nią zawiązując przy Zbyszku, aby poznał, że i rozumu jak na niewiastę ma dosyć.
Dowiodła go nawet więcej, niż się książe mógł spodziewać i przewidzieć, bo umiała się nie zdradzić przed wujem z tem, co myślała, a prałatowi okazać skromną i łagodną.
Nie pozyskało go to na stronę ożenienia królewskiego, bo mu pozostał jak był przeciwnym, patrząc na podeszłe lata, lecz przyszedł do przekonania Oleśnicki, iż ta mogła być lepszą, niż inna.
O córce Zygmunta, jakby na żart ofiarowanej Jagielle, mowy być nie mogło, gdyż ta dzieckiem była, a owdowiałej królowej Ofki lękano się równie, jak wszelkich z Czechami stosunków, z powodu wrącego w tym kraju odszczepieństwa, z którym walka była trudną, a przymierze niemożliwe.
Sonka więc najmniej groźną była, i tylko jako Witolda sojusznica mogła nie przypadać Oleśnickiemu do rachub jego. Wystąpienie jej odważne w kruchcie kościoła, którego szczerości posądzać się nie godziło, obawę posła zmniejszało.
Miał się li więc niepotrzebnie żenić król, wolał Zbyszek, aby ta żoną była niż inna.
Femka po widzeniu się z Hinczą, nie miała nic pilniejszego nad wygadanie się z tem przed swoją Sonką; a księżniczka zażądała koniecznie widzieć tego tajemniczego posłańca i mówić z nim. Ułożyły więc tak, aby Hinczę, nic mu nie mówiąc, ściągnąć do komory Femki, a naówczas księżniczka przypadkiem tu niby wpaść miała.
Drugiego dnia z południa stara piastunka czatowała już na Hinczę, dała mu znak porozumienia, a dworzanin bardzo zręcznie, niepostrzeżony do izby jej pospieszył.
Sonka już była na to przygotowaną. Przystroiła się tak, aby Hincza mógł piękność jej podziwiać i gorąco ją królowi opisać. Ledwie wśliznąwszy się miał czas kilka słów do Femki przemówić młody dworzanin, gdy z kłębuszkiem wełny i iglicą, jakby szukając piastunki w pomoc sobie, ukazała się na progu księżniczka.
Ponieważ nie miała na sobie płaszczyka, tylko obcisłą sukienkę, mógł więc zdumiony pięknością jej Hincza, nietylko przypatrzeć się ślicznej twarzy, ale i dziewiczą tę kibić jak utoczoną, zręczną, gibką, silną — podziwiać. Stanął jak osłupiały, bo choć wiele kobiet w Krakowie i Polsce widywał pięknych, tak książęcej i pańskiej postaci w życiu nie oglądał.
Dziewczę, zobaczywszy go, niby przestraszone i zdziwione, uczyniło krok jakby się cofnął chciało, ale Femka półgłosem uspokoiła ją i wskazując Hincze, opowiedziała, że komornikiem króla Jagiełły był, a przyszłej swej pani radby czołem uderzyć.
Zuchwały zwykle Działosza, na ten raz stał trochę onieśmielony, ale to trwało krótko. Olśniła go piękność, ośmielił uśmiech łagodny.
Zawahawszy się nieco, bo srom niewieści okazać jej wypadało, Sonka spojrzała na Hinczę i poczęła miłym głosem...
— Nie macie co się ciekawić, bo królowi pono panowie polscy żenić się nie dopuszczają, a choćby żenili go, to mu inną dobiorą.
Hincza zaraz przerwał żywo, że w Bogu ma nadzieję, iż ona, a nie inna będzie królową.
— Gdy się nasz pan dowie i jej piękności...
Dziewczę się zarumieniło.
— Są piękniejsze — rzekło skromnie.
Zaklął się, że chyba nie było ich na świecie.
— A co wasz ksiądz powie o mnie? — dodała figlarnie.
— Ksiądz też zganić nie może, — zawołał Hincza — a choćby nawet nie opisał jak należy, król go słuchać nie będzie...
Tu śmiejąc się, dodał dworzanin, że on miał też zlecenie od pana, aby widział księżniczkę i dobrze się jej przypatrzył, aby opowiedzieć umiał.
Zasromała się Sonka, trochę zakrywając rączkami, ale w ten sposób, że ręce ukazała lepiej, twarzy bardzo nie zasłoniwszy. Po chwili milczenia rad rozmowę przedłużyć Hincza począł opisywać jakie to szczęśliwe życie można było wieść na Krakowiskim zamku, który daleko piękniejszym był od Wileńskiego i komnaty miał malowane a złocone, izby ogromne, wspaniałe, jak Laskowiec... a obicia i kobierców i wszelakiego ochędostwa bez liku; w skarbcu zaś kamieni drogich i noszenia złotego a pereł kubły całe...
Z natężoną uwagą, ciągle we drzwiach stojąc, tak aby na piewszy popłoch pierzchnąć ztąd mogła, słuchała piękna Sonka opowiadania Hinczy, sama go czarując oczyma i uśmiechając mu się mile. Działoszy biednemu zawracało się w głowie, byłby tak wiek cały stał a prawił... Ona też nie nudziła się słuchając.
Od słowa do słowa, opisywał jej potem Jagiełłę, jego podróże i łowy, obyczaj wszelki, dobroduszność a hojność dla ludzi...
Dobry czas upłynął nim się powtarzającemu po kilkakroć jedno Hinczy, który tymczasem jak w obraz patrzył w Sonkę, przebrało treści.
Szmer jakiś w sąsiedniej komnacie, zmusił księżniczkę do szybkiego cofnięcia się za drzwi, które zaraz za sobą zamknęła.
Działosza stał długo oczarowany, przyjść niemogąc do siebie.
Cieszyć się potem począł i wykrzykiwać jacy wszyscy szczęśliwi będą, gdy taką panią pozyskają, która na smutne, posępne mury Wawelu wniesie z sobą wesele i szczęście...
— I pan nasz przy niej odmłodnieje — mówił z zapałem — a co nim teraz klechy i panowie rządzą, to królowa go pod władzę zagarnie, i nastaną lepsze czasy.
Byłby tu jeszcze gwarzył tak może długo, nadzieję jakąś mając, nuż się znowu księżniczka pokaże, ale go Femka, obawiając się ludzkich języków złych, precz odprawiła.
Dopiąwszy celu, rad bardzo z siebie, Hincza powrócił do swoich, lecz miał rozumu tyle, iż choć go badano, o swojem szczęściu nie bąknął nikomu. Królowa ta przyszła głowę mu zawróciła...
— Tej pani służyć! — mówił sobie — dopieroby człowiek szczęśliw był!!
Zręczny i przebiegły obiecywał sobie wszelkich dołożyć starań, aby i król się z nią ożenił i on na dwór pani mógł się dostać.
Po kilku dniach pobytu w Wilnie, gdy ani Zbyszek Witolda, ani Witold jego pozyskać sobie nie mógł, rozstali się dwaj przyszli zapaśnicy. Witold nie pokazał tego po sobie, iż opór żelazny Zbyszka, niemal nienawiścią ku niemu go napełnił. Owszem ze czcią wielką, obdarzywszy wedle zwyczaju, odprawił książe posła, zalecając mu tylko sprawę Sonki, o której Zbyszek milczał oględnie...
Napowrót więc długą znowu drogę przebywać musiał Oleśnicki, skracając ją sobie pracę, gdyż nawet noclegi i spoczynki na czytaniu spędzał i na pisaniu listów. Hincza nie dając z siebie nic dobyć nikomu, tak do Polski się ze dworem dostawszy, zręcznie zarządził, iż opuściwszy pod jakimś pozorem orszak Oleśnickiego, samowtór z pachołkiem przodem do Krakowa pobiegł.
Tu się ich tak prędko nie spodziewano, a króla, który na łowach był znowu, nie zastał. Dowiedział się tylko przybywając, że Zawisza Czarny, którego król był tak samo jak Zbyszka do Wilna, wysłał do Czech do Ofki, schwycony w drodze i uwięziony był.
O królowej więc czeskiej myśleć zaprzestał Jagiełło i wszystko się tak składało, iż Sonka na królowę wybraną być musiała.
W Krakowie jednak spodziewano się, że biskupi Jagielle w końcu małżeństwo z głowy wybiją. Nie czekając powrotu jego, Hincza gdy się dowiedział, że król około Przemyśla polował, nie długo czekając, puścił się, konia zmieniwszy, na jego spotkanie.
Wiedział, że Oleśnicki w Krakowie na niego będzie oczekiwał.
Po drodze wszędzie przez komorników Jagiełły, ktorzy dlań zapowiadali noclegi i stanowniczych przodem wysyłanych, dopytując kędy go miał szukać, Hincza w końcu już ku Krakowowi ciągnącego, na noclegu pochwycił.
Zręczne chłopię, nie dając znać o sobie, gdy król po wieczerzy na sianie legł, przyszedł jakby do zwykłej panu posługi.
Zadumany król nie poznał go zrazu, lecz przy świetle kaganka przypatrzywszy mu się, krzyknął nań.
— Hincza? a tyś tu zkąd?
— Z Wilna, miłościwy panie.
— A Zbyszek?
— Jeszcze jedzie...
— Porzuciłeś go?
— Bo mi się do mojego pana stęskniło.
Rozśmiał się król palcem mu znak dając, aby się przybliżył.
Hincza stawił się tuż.
— Mów, widzieliście ją?
Pałały oczy staremu i twarz się trzęsła, gdy to mówił.
— Mów, niezdaro!
— Widzieliśmy, miłościwy panie, — rzekł — widzieliśmy to cudo, a jak człowiekowi, gdy w słońce spojrzy oczy potem bolą, tak nam popatrzywszy na nią.
Rozśmiał się Jagiełło...
— Mówże jaka jest?...
Hincza musiał się namyślać od czego miał poczynać.
— Miłościwy panie — odparł, — albo to człowiek może taką piękność opowiedzieć. Ja jakem żyw, nie widziałem podobnej... Czarnobrewa, z oczyma jak dwie gwiazdy, uroda śliczna, postawa królewska, biała jak mleko... Ludzie mówią, że dobra i litościwa...
— Duża? mała? — wtrącił król...
— Mnie się wydała wielką, bom ja przy niej robakiem się czuł — rzekł Hincza... — Patrzeć strach, taka od niej jasność bije...
Jagiełło słuchał.
Kazał mówić dalej. Działoszy brakło już co opisywać. Zamiast opowiadania o piękności, zeznał, iż słyszał jakoby księżna Julianna niedobrą była dla Sonki, a przez to ona rada pewnie Wilno opuści i chętnie pójdzie za króla.
Dodał, że mu to mówiły niewiasty i piastunka, a zachwalały ją bardzo...
Twarz się królowi radowała.
— A Zbyszek co? — zapytał ciekawie.
— Miłościwy panie, co nasz ksiądz myśli, to jeden tylko wie pan Bóg. Nigdy on nikomu nie powie, co ma w sobie, a odgadnąć go nie potrafi najmądrzejszy...
Trochę się znowu zasępił Jagiełło, lecz natychmiast nowem opowiadaniem o posłuchaniu, o dworze wileńskim, o Witoldzie, o kochanej Litwie rozweselił go Hincza...
Dla tej Litwy swej, król na chwilę gotów był nawet o Sonce zapomnieć, w oczach mu się robiło wilgotno, gdy słyszał o niej, pierś się poruszała żywiej, patrzał w dal, jakby ją chciał przez mury i góry dojrzeć...
— Prawda? — odezwał się do Hinczy — tam inaczej lasy pachną??
Dworzanin chętnie to potwierdził.
Do północy trzymał go tak przy sobie król badając, nakoniec odprawił. Pilno było mu zobaczyć się ze Zbyszkiem, i choć łowy nie skończyły się jeszcze, kazał zawracać do Krakowa.
Po drodze Hincza ciągle był w robocie, aż mu inni zazdrościli.
Niezaspokojony tem co słyszał, kazał sobie jedno, a jedno powtarzać...
— Mów! a oczy jakie? — I śmiał się.
— A wzrost? a włosy?
Działosza cierpliwie spiewał ciągle tąż samą piosnkę, a stary jej słuchał, jakby dla niego coraz nową była... Znając go już wiedział Hincza, że teraz gdy głowę miał pełną pięknej księżniczki, nikt na świecie małżeństwu temu nie potrafi stanąć na przeszkodzie.
W innych sprawach powolny do zbytku, gdy o niewiasty chodziło, Jagiełło umiał być upartym. Tak małżeństwo ze starą Granowską, przeciw któremu byli wszyscy, z niewiastą schorowaną, wdową po mężach kilku, nie piękną już, ale że mu się przypodobać zalotnością umiała, pomimo wszystkich i wbrew duchownym, król do skutku przyprowadził.
Tu piękność i młodość były ponętami dla starca, którym on oprzeć się nie mógł. Hincza nim do Krakowa dojechali, pewnym swojego był.
Król dopiero w bramę wjeżdżał, gdy już dworzanin na probostwo Św. Floryana biegł, pozywając Zbyszka na zamek...
Kożucha podróżnego nie zrzucając czekał Jagiełło niecierpliwy, nie zdradził się jednak i prałatowi mówić dał naprzód o poselstwie.
— Sonkę widziałeś? — zapytał wytrzymawszy nieco.
— Niejeden raz, miłościwy królu — odezwał się zimno Oleśnicki. — Młodą jest do zbytku, a i piękną do zbytku może...
Jagiełło parsknął.
— Ksiądz jesteś! — rzekł.
— Tak, — odparł szorstko Oleśnicki — ale i świeccy ludzie to przyznają, że wielka piękność niewiastę rychlej psuje niż lepszą czyni. Robi ją dumną, płochą często, a w kadzidłach się miłującą.
Nauki tej moralnej król zdawał się nie chcieć słuchać.
— Kiedym z Granowską się żenił, — zawołał — coście prawili? że stara i brzydka? Teraz gdy Sonkę chcę wziąć, mówicie, że młoda i piękna. I to złe, i to złe, jakże tu wam dogodzić?
— Byłby na to sposób, gdybyś miłość wasza wcale o małżeństwie nie myślał — odezwał się Oleśnicki. — Nie jest ono potrzebne...
— Wam! — przerwał król gwałtownie — a ja nie dla was się żenię!!
Zerwaną na krótko rozmowę, Jagiełło na nowo począł.
— Chwalą ją, że dobrą i łagodną jest.
— Trudno o tem sądzić — rzekł Oleśnicki — lecz że śmiałą jest, o tem wiem, a muszę dodać, co mi każe sumienie, że małżeństwu przeciwną nie będzie.
Król w szerokie dłonie uderzył i na głos się śmiał, oczyma pomrugując. W tem Oleśnicki rad na co innego zwrócić uwagę, o Witoldzie rozpoczął, o jego zamysłach podbojów na Rusi, o wiązaniu się niedobrem z Krzyżakami...
Ze spuszczoną głową słuchał milczący już Jagiełło posępnie. Wiedział, że Oleśnicki nie lubił Witolda i spełna nie dawał wiary temu co mówił, posądzając go o przesadę. Nie sprzeciwiał się jednak napróżno.
Trzydziestokilkoletnie panowanie w Polsce oswoiło go już z położeniem, z granicami władzy i z ludźmi co go otaczali... Wiedział Jagiełło, że sam jeden nie przemoże szlachty i panów, którzy swoich praw pilno strzegli, starając się o rozszerzenie ich, a nie dopuszczając najmniejszego zamachu na ich ścieśnienie. Wyrzekł się dawno myśli o tem, i płynął z prądem, któremu oprzeć się nie mógł. Niekiedy udawało mu się kupić sobie stronników, zcicha popierających go, ale i ci, jak biskup Jastrzębiec, głośno przeciw pp. senatorom i radzie nie śmieli wystąpić. Z tem biernem stanowiskiem swem, na którem cześć odbierał, łaski mógł świadczyć i łowami się zabawiać, pogodził się w końcu, szukając w Mazowszu u siostry, u Witolda w Litwie, na Rusi swobody, której nie miał w samej Polsce.
Zarazem też spadało z ramion jego brzemię wielkie odpowiedzialności za losy państwa, któremi inni się za niego opiekowali.
Zygmunt król rzymski, Witold, oba samoistniejsi, ile razy wprost Jagiełłę zyskać sobie chcieli, spodziewając się, iż on pokieruje sprawami Polski po ich myśli, rozbijali się za każdym razem o to, że król wobec Zbyszka i panów krakowskich, w końcu się bezsilnym wyznawał i odsyłał do nich...
W tym roku Władysław musiał, może przeciwko woli swej, zrzec się przyniesionej mu i ofiarowanej czeskiej korony; z którą razem trzeba było kacerstwo poślubić i narazić się Rzymowi.
W jednej tylko sprawie krzyżackiego zakonu, Jagiełło zachował sobie własną wolę i żywo się nią zajmował, ale tu był w zgodzie z doradzcami swemi, którzy równie jak on na zupełne złamanie potęgi krzyżackiej nastawali.
Po rozmowie o Sonce, której już król nie przedłużał, zwróciła się ona na sprawę z zakonem i dwuznaczne stosunki Witolda z nim.
— Miłościwy panie — odezwał się ze swą otwartością niekiedy szorstką i bezwzględną Oleśnicki. — Przypuściwszy, że przeciw wszystkim nam zechcesz siostrzenicę Witoldową poślubić, nie poślubiszże z nią mimo swej woli i wiedzy Witoldowych myśli i zamiarów? Tak blizka krewna, z jego ręki ci dana, przyniesie z sobą wpływ jego, złamie najmocniejsze postanowienia!
Przez krótką chwilę nie odpowiadał Jagiełło głowę trzymając zwieszoną... Podniósł ją potem zwolna i potrząsnął nią.
— Myślicie, — rzekł — że ja, dlatego iż was słucham, tak samo i żony i Witolda słuchać muszę i żem tylko do posłuszeństwa stworzony... Znacie więc mnie, a nie poznaliście jakim jestem... Słucham was, bo mi całe życie spierać się i walczyć ciężkoby było i wiem, że siła złego na jednego, nie przemogą. Po cóż daremnie mozoł sobie zadawać. Ale baba nie zapanuje nademną nigdy.
Zbyszek się uśmiechnął.
Na Krzyżakach więc znowu dokończono rozmów i Oleśnicki wyszedł, niewiedząc jakie będzie postanowienie królewskie co do ożenienia.
Przez kilka dni król unikał o tem rozmowy wzmianki.
Bawił się tymczasem przyszłym małżonkiem córki swojej Jadwigi... narajonym jej ośmioletnim Brandenburczykiem, ciesząc, że choć po kądzieli przejdzie korona na krew jego...
Oleśnicki codzień widywał Jagiełłę, i o małżeństwie nie słysząc, uspokajał się, bo sądził, że król o niem zapomni i zlęknie się nowych związków. Tymczasem stary pan ważył w myśli wszystkie niedogodności i niebezpieczeństwa, widział je, rachował, ale krewkość przemogła. Księżniczka piękna była i młoda, miałże ostatniej w życiu pociechy się pozbawiać? nie wolnoż mu było jeszcze się raz o szczęście pokusić??
W tej niepewności, gotów był na losy i na traf zdać rozstrzygnięcie, gdy jednego dnia na łowy wyruszywszy do Niepołomic, on, co się spotkania starych bab lękał, i przystępować im do siebie nie dawał, w podwórcu zameczku Niepołomickiego wieczorem postrzegł cały swój dwór cisnący się do jakiejś staruszki, która głośno wykrzykując i rękami poruszając, zabawiała młodzież jakiemiś gadkami. Posłał się dowiedzieć co to było! Hincza przyniósł mu wiadomość, że stara wędrowna z Pokucia baba Rusinka wszystkim wróżyła...
Pomimo zabobonnej obawy uroku, nie mógł wytrzymać król i babę kazał do izby przyprowadzić, nie mówiąc jej, że królem był, aby i jemu przyszłość przepowiedziała.
Uczynił to tem uspokojony, iż Hincza zaprzysiągł jako babę widział w kościele, w kruchcie święconą wodą żegnającą się i modlącą na klęczkach...
Stara przyprowadzona do izby, prawie gwałtem, bo się obawiała, aby ją jako czarownicę nie zamknięto, po długim wahaniu, z wosku poczęła królowi wróżyć...
Zapowiedziała mu, że się wkrótce ożeni i mieć będzie żonę piękną i młodą, a z niej aż troje potomstwa, z których dwóch panować będzie na ziemi, a jeden w niebie.
Król i śmiał się z tego i ramionami ruszał, kazał babę nagrodzić, niewiele niby ważył co plotła, lecz, mimowoli wróżba w nim wzmocniła postanowienie ożenienia.
Obawiając się oporu ze strony Zbyszka, Jagiełło potajemnie miejskiemu pisarzowi kazał list do Witolda ułożyć po niemiecku, oznajmujący mu, że na Litwie będzie, wedle zwyczaju o Bożem Narodzeniu i nawiedzi go w Trokach, gdzie się o dzień ślubu z Sonką ułożą. Hincza z tem pismem miał się niepostrzeżenie wykraść i zawieźć go tak, aby się w Krakowie, między panami nic nie domyślano.
Do takich spraw żwawy, obrotny i ochotny, gdzie trzeba było głowy i grzbiet nastawić, Hincza nadawał się doskonale. Nie był tak znaczną postacią na dworze, aby ubytek jej postrzeżono i podejrzenie powzięto; zjawiał się i znikał, a król wierności jego ufał...
Puścił się więc Działosza znanemi drogi znowu ku Wilnu, gdy w Krakowie jeszcze naradzano się nad tem, jakby króla od ożenienia odwieść i wyrwać z rąk Witolda... Sonka bowiem dla wszystkich wyobrażała tu jego ucho i żelazną rękę...


IV.


Na trockim zamku oczekiwano na króla. Była to ulubiona siedziba Witoldowa, w której on może się więcej czuł panem niezależnym niż w Wilnie. Nawykł ją był uważać za dziedzictwo swe i ojcowiznę, za swe dzieło. Murował się tu, ozdabiał zamki oba, obwarowywał je, przenosząc pobyt w nich cichy, spokojny, nad gwar Wileńskiego grodu, stolicy.
Ile razy znużonym się czuł, potrzebował spoczynku, wytchnienia i swobodnego rozmysłu, jechał do Trok. Mała przestrzeń dzieliła go od Wilna, a życie na trockim zamku zupełnie było odmienne.
Rzadko i chyba takich przyjmował tu gości, z którymi chciał być sam na sam. Najczęściej albo z małym orszakiem bez żony, lub z nią i nie wielą ludźmi zjeżdżał tu w lasy dumać i układać przyszłe Litwy losy.
Tym razem, wygodnie mu tu było zjechać się z Jagiełłą, gdyż znając słabość jego, wiedział, że kilku dni bez łowów nie wytrwa, a około Trok lasy pobliskie, obficie jeszcze niepopłoszonego zwierza dostarczały.
Od czasu bytności Zbigniewa i po zapowiedzianym już przyjeździe Jagiełły przez Hinczę, Witold myślał ciągle o ożenieniu go z siostrzenicą i nie wątpił, że mimo oporu Oleśnickiego, Jagiełłę do tego skłoni.
Nimby to nastąpić mogło, Witold przywoływał często Sonkę do siebie, aby ją przysposobić i nauczyć, jak mu służyć miała, będąc królową.
— Królową cię czynię — powtarzał — ale tak samo cię z tronu będę mógł zrzucić, jeżeli mi nie zechcesz być posłuszną. Z mojej łaski zostaniesz żoną Jagiełły, pamiętaj, ale od mojej zemsty, gdybyś zdradziła, ani Jagiełło, ni panowie polscy cię nie osłonią...
Słuchając tych napomnień i gróźb z jakimś chłodem i poddaniem się Sonka, nic na to nie odpowiadała. Witold chciał ją wyciągnąć na zobowiązania i przyrzeczenie, wówczas przebąkiwała coś dwuznacznie, niejasno, z tem tylko, że wdzięczną mu jest i będzie.
Witold nie zwracał na to uwagi, bo nadto był pewien siebie, aby mógł przypuszczać, że młode dziewczę będzie śmiało stawić mu opór i nie pójść za wolą jego.
Księżna Julianna go przestrzegała, ale napróżno. Nawykły z nią staczać boje i przeciwić się jej tak jak ona mu się stawiła opornie, śmiał się z jej pogróżek.
— Ale ty nie znasz tej gadziny, którą na swych piersiach wychowałeś — powtarzała — to dziewczę chytre i mściwe... Jemu wierzyć nie można! ona cię zdradzi!
Witold śmiał się i mówić o tem nie dawał. W oczach jego Sonka była słabą istotą, która siłę swą od niego czerpać musiała, na nim się opierać. Niechęci dla pięknej dziewczyny przypisywał książe te wróżby, z których się naśmiewał.
Nie uderzyło go to nawet, że Sonka dawniej mówna, wesoła, trzpiotowata z nim, nagle stała się poważną i milczącą.
Dziewczę kryło w sobie, co myślało i czuło, zwierzając się tylko Femce, która z obawy, aby nie przeniknięto jej, usta zamykała.
Gdy przybycie do Trok ku nowemu latu zapowiedziano, Witold rozmyślał tylko, jak ma Sonkę Jagielle wskazać, bo nie poco innego król tu ściągał... Sprowadzić ją do Trok, czy Jagiełłę przywieść do Wilna?
Pierwsze zdało mu się dogodniejszem, chociaż drugie łatwiejszem było...
Przewidywał opór i dąsanie się księżnej Julianny, zmuszonej wieźć z sobą nielubioną księżniczkę, aby jej ułatwić wywyższenie, któremuby raczej zapobiedz chciała.
W tem jednak, jak we wszystkiem czego Witold chciał i co nakazywał, ani ona, ni nikt mu się opierać nie mógł...
Zapowiedział żonie, aby z dworem swym i Sonką, razem z nim do Trok jechała. W milczeniu nadąsanem księżna wysłuchała rozkazu.
Witold poprzedził je na zamek, na którym nawet dla króla i licznego jego dworu zbyt wielkich przygotowań nie było potrzeba. Liczny tylko orszak wyżywić, było ciężko, ale Wilno miało zapasy, a wieśniacy wozy i sanie na skinienie.
We dnie jeszcze w wigilią nowego lata nadbiegł goniec króla poprzedzający... Witold rad go dobrze usposobić dla siebie, na spotkanie wyjechał. W mili od Trok spotkali się na gościńcu i z koni zsiadłszy uściskali.
Król nie miał z sobą wielkiego dworu, kilku zaledwie panów mu towarzyszyło, lecz pomiędzy nimi był nieodstępny Oleśnicki.
Zobaczywszy go Witold, mimowoli się zżymnął. Spodziewał się, że Jagiełło choć tyle mieć będzie mocy i zręczności, aby mu nie dać jechać z sobą, gdy... miał być tylko zawadą.
Przywitał jednak przeciwnika uprzejmie, nie ukazując mu chmurnego czoła.
Z twarzy Jagiełły, podróżą i ruchem jakby odmłodzonej, widać było pragnienie poznania swojej przyszłej i rozbudzoną ciekawość.
Stary niecierpliwym był jak dziecko, i ukrywać się z tem nie umiał. Zaledwie kilka słów przemówili do siebie, gdy do ucha pochyliwszy się Witoldowi, szepnął mu.
— A zobaczę ja ją rychło?
Książe odparł wesoło.
— Dziś jeszcze nawet.
Słów tych parę zamienili tak, że ich nikt podsłuchać nie mógł. Głośno Jagiełło przemówił o podróży, o mrozie, i o polowaniach odbytych po drodze. Chociaż wiele czasu na nie nie było, dwa wozy nabitego zwierza wlokły się za obozem królewskim... król, jak zawsze, chwalił się niemi...
Pomimo, iż podróż ta jak najspieszniej dokonana, umyślnie była z małym przedsięwzięta orszakiem, wyglądał on okazale i królewsko.
Panowie polscy i dwór, właśnie dlatego, że Jagiełło w prostym kożuchu baranim zwykł był jeździć, a nawet pokrycia na nim jaskrawego nie znosił, tylko szare, stroili się tem wytworniej, chcieli aby potęgę i możność Jagiełły widział świat cały. Towarzyszący mu kopijnicy, czeladź, komornicy, pachołkowie, woźnice daleko pyszniej się przedstawili niż sam król... Każdy z urzędników i panów krakowskich wiódł z sobą poczet okazały, wszystkich ich szuby kryte szkarłatem, kołpaki, pasy, rzędy na koniach od złota połyskiwały. A i postacie i twarze też były poważne i rycerskie.
Czuć było w tych ludziach wyswobodzonych, pewnych siebie, senatorów i panów, którzy szli w pomoc panu swemu, ale mu nie służyli niewolniczo. Gdy przed Witoldem wszystko co się około niego obracało, drżało, tu każdy począwszy od Zbyszka, do góry głowę nosił.
Bojarowie litewscy towarzyszący Witoldowi, dostatni, poważni, postrojeni kosztownie, znać było, iż mu służyli, a woli własnej, ani słowa swobodnego nie mieli.
Dwa poczty jak niebo do ziemi nie były do siebie podobne i panowie też ich w przeciwieństwie byli z sobą.
Dobroduszny a niepozbawiony przebiegłości Jagiełło, był więcej ojcem swoich, niż królem, Witold zaś wodzem i wszechwładnym panem.
Na skinienie jego jak tatarscy ciurowie pod Grünwaldem wieszać się szli gotowi, tak tu bojarowie wszyscy bodaj w ogień i wodę...
Z polskiemi senatorami musiałby się był król wprzód rozmówić, nimby poszli na oślep...
Jechali dalej na konie siadłszy przodem, sami z sobą, a za niemi tuż, naprzód duchowni, bo Zbyszek kapelana miał z sobą i pisarza, potem wojewoda krakowski, urzędnicy dworu, komornicy i rycerstwo.
Jagiełło, którego już sam widok Litwy czynił wesołym, śmiał się i podżartowywał. Wspomnień starych pełno dlań było po drodze. Znał wszystkie te lasy, pamiętał niejeden pobyt w Trokach... Zasępiało go to tylko chwilkami i chmury po czole przechodziły, gdy mimowolnie obliczał ile lat upłynęło od czasów owych... i jak już starym był, choć nim się nie czuł jeszcze.
Uśmiechnął się, gdy wyjechawszy z lasu, ujrzeli jezioro, mury zamków obu, na tle wieczora zimowego świecące oknami ognistemi, wesoło w górę podnoszące się dymy i przy pierwszym zamku gromadę ludzi ciekawych, która na widok pana swego i króla okrzykiwać ich zaczęła po litewsku.
Widok tych ludzi, strojów, dzwięk tej mowy rodzonej, poruszył Jagiełłę bardziej jeszcze. Mógł nawet zapomnieć o polskiej drużynie i o polskiej koronie na chwilę, tak się czuł dzieckiem tej ziemi i lasów...
Witano ich ciągle po drodze, starym obyczajem czołem bijąc i na ziemię padając. Z kościoła odezwały się dzwony, wyszło i duchowieństwo...
Witold, który tu panem był, znikał na czas przed królem, z którego ręki trzymał Litwę, ale kłaniając się Jagielle trwożliwie patrzano na niego.
W podworcu pozsiadali z koni, a tu służba z pochodniami stała... Księżna Julianna strojna wielce, sztywna, blada, witała też w progu króla, wiodąc go do wielkiej sali, na której olbrzymim kominie ogień płonął ogromny.
Jagiełło wiódł oczyma niespokojnie witając ją, bo się spodziewał w jej orszaku Sonkę zobaczyć.
Księżna nie wzięła jej z sobą.
Oczyma pytał król Witolda, sądząc, że między pannami za Julianną idącemi się kryła, lecz książe głową mu dał znak, ażeby tu jej nie szukał.
Czekały już przybywających stoły nakryte dla dworu osobno, a w bocznej komnacie dla Jagiełły i Witolda.
Tu mogli być sami, a choć drzwi do sali stały otworem, rozmówić się nie słuchani. Księżna Julianna nie wieczerzała z nimi... Nie śmiejąc pytać o Sonkę, a żądny ją zobaczyć, król spoglądał na Witolda, dla którego wzrok ten był zrozumiałym.
Niespokój króla dobrze wróżył.
Gdy zasiadali do mis, Witold rzekł z cicha...
— Po wieczerzy!
Wyszła księżna, której mąż po cichu dał rozkazy...
Z sali, do której zaproszono gości, i gdzie Cebulka, Lutek z Bzezia i Małdrzyk, Polacy w Witoldowej służbie, uprzejmie gospodarowali, dochodził gwar wesoły, brzęk mis i dzbanów... Król wziął się do jedzenia, nie tak jakby po wygłodzeniu podróżą powinien był...
Oczy miał ciągle ku drzwiom obrócone... Zabawiał go jak mógł Witold, obojętnemi wiadomostkami o Litwie. Król milczał, ledwie gdzie wtrącając słówko...
Na misach stały już tylko łakocie, gdy drzwi nareszcie otwarły się szeroko i w nich ukazała Julianna, z twarzą chmurną spełniająca rozkaz męża. Wiodła ona Sonkę za sobą.
Na widok jej, król się porwał z siedzenia.
Księżniczka była bardzo skromnie ubraną, bo jej nie dozwolono ustroić się jak chciała, nie umniejszało to jej dziewiczego wdzięku. Stojące na stole światło woskowe i blask od ognia padający, oblały jaskrawo i wyraziście postać chudą i surową księżnej, a obok bladą trochę z trwogi, lecz piękną i dumnie a śmiało podchodzącą ku stołowi Sonkę.
W oczach zapatrzonego w nią Jagiełły, księżniczka pokraśniała rumieńcem cała, oczy jej pełne blasku wprost się zwróciły na starca, który się jej uśmiechał, ręką dając znak powitania.
Zboku stojący Witold badał wrażenie... W oczach Julianny gniew pałał, groźno zmierzyła niemi króla i cofnęła się nieco.
Jagiełło mógł się dobrze przypatrzeć swej przyszłej i nic nie uszło badawczego starca wzroku. Ruszył się z za stołu i z siedzenia, aby zbliżyć do Sonki, która nie okazywała najmniejszej trwogi.
Zawsze dość niewyraźnie, prędko i zająkliwie mówiącemu królowi, w tej chwili słów zabrakło. Uśmiechały się usta tylko i gorzały oczy.
Zbliżył się prawie nieśmiało i ujął księżniczkę za rękę; patrzał a patrzał jej w oczy.
— Ja ciebie — odezwał się nareszcie — ot taką małą widziałem — aleś mi wyrosła.
Sonka nie wiedziała co odpowiedzieć.
— A ja, prawda! — dodał — postarzałem dużo...
Dziewczę tylko głową potrząsnęło...
Julianna stała tuż ciągle, lecz Witold dał jej znak i odprowadził sam na stronę, zostawując Sonkę z królem, aby swobodniej mogli przemówić do siebie.
Milcząca ustąpiła Julianna, bledsza coraz i drżąca. Nie słychać już było rozmowy Jagiełły cichej z Sonką, bo na kominie ogień trzaskał, a z sali gwar coraz huczniejszy dochodził.
Księżna postrzegła jednak, że król pytał i otrzymał odpowiedzi...
Kilka zaledwie minut to trwało, gdy Witold przystąpił bliżej, a Julianna, korzystając z tego, Sonkę za suknię pociągnęła i niemal gwałtem z sobą jej iść kazała.
Miała jednak czas księżniczka głową skinąć królowi i wolnym krokiem wyszła za Julianną.
Stał moment Jagiełło zadumany patrząc na ogień, a potem na ławę się rzucił. Rękę wyciągnął do Witolda.
— Wdzięczen ci jestem! — rzekł — dziewka kraśna a młoda, a niepłochliwa...
Rozśmiał się.
— Bóg da szczęście?
— Spodziewam się go dla was — dodał Witold — bo Sonkę Anna chowała jak własne dziecko... Dobrą jest, cichą, łagodną niewiastą, taką jakiej tobie potrzeba. Gdy ciebie nie będzie w domu, zamknie się i cierpliwie czekać potrafi. Do zabaw nie nawykła, do przepychu także.
— Kraśna! kraśna! — powtarzał król. Mnie takiej było potrzeba dawno...
— No, a Zbyszek i twoi panowie? — zapytał Witold.
Król posępnie spuścił głowę.
— Wojnę z niemi staczać przyjdzie — zamruczał — to wiem... lecz gotówem na ich opór nie zważać. Nie zechce żaden z nich ślubu mi dać — to Maciej biskup wileński nie odmówi.
— Tego jestem pewnym — dodał książe...
W sali jeszcze uczta się przeciągała, bo Witold gościnnym i szczodrym dla obcych był zawsze, a jego dwór pilno się około Polaków krzątał, gdy król z księciem poszedł do sypialni dla niego przeznaczonej.
Dnia tego już nikogo ze swoich nie miał widzieć oprócz komorników i służby; ale Hincza mu się umyślnie nastręczył, gdy szedł do łóżka.
Jagiełło uderzył go po ramieniu.
— Nie skłamałeś! — zamruczał i rozśmiał się — piękną jest...
Dla przypodobania się Bogu i pobożnemu Zbyszkowi, król nazajutrz dzień od mszy rozpoczął i słuchał jej z wielkim przejęciem. Przewidywał już co go czekało, bo w drodze prałat nie przestawał mu małżeństwa odradzać i grozić nim... Nie dawał się przełamać.
Spodziewał się w pomoc wziąć Witolda.
Przy blasku dnia Sonka królowi jeszcze się piękniejszą i świeższą wydała, gotów był stoczyć bój, a ostatecznie przebojem ślub brać na Litwie z pomocą Witolda i biskupa Macieja.
Książe wmawiał mu ciągle, iż zbytnią powolnością Polaków uzuchwala.
W ciągu dnia choć Oleśnicki był przy królu, gdyż sprawy czeskie i grożąca z Krzyżakami wojna wymagały z Witoldem narady, nie wspomniano o Sonce. On też nie tykał drażliwego tego przedmiotu, patrzał tylko i czekał.
Przed wieczerzą sam książe zagaił, bo mu już było pilno wyjść z niepewności.
— Swaty moje — odezwał się do Oleśnickiego — jak widzę, miłe są Jagielle. Sonka mu się podoba, dlaczegoby się żenić nie miał?
— Chcę się ożenić! — dodał Jagiełło.
— My nie radzimy i zgody naszej na to nie będzie — spokojnie rzekł Zbyszek. — Pan nasz miłościwy wie dobrze, bośmy o tem niejeden raz z nim rozmawiali, dlaczego nie pochwalamy tych ślubów spóźnionych.
Oprócz innych powodów, mamy i ten, że Papież ich nie dopuści... to wola jego...
— Papieża przebłagamy — rzekł Witold.
— Naprzód więc Ojca Św. by należało pytać i pozwolenie jego mieć — przerwał Oleśnicki.
Król z siedzenia się poruszył.
— Do Rzymu słać! czekać!! Jam stary, ja czasu nie mam! wiecie ile potrzeba miesięcy nim posły z tego Rzymu powrócą.
— Miłościwy panie — rzekł Zbyszek śmiało — czekać na pozwolenie, jak mówicie, ze starzy jesteście, a do ożenienia nie czujecie się za starym?
Z gniewem odwrócił się król od niego i nie dał odpowiedzi.
— Żaden z biskupów naszych — dodał Oleśnicki, w obec papiezkiego zakazu, ślubu wam nie da...
Król już się miał wyrwać z odwołaniem do Macieja wileńskiego biskupa, gdy Witold oczyma mu dał znak, aby przedwcześnie się nie zdradził.
Oleśnicki uprzedzony, mógł litewskiego pasterza groźbami na swoją przeciągnąć stronę.
Jagiełło, gdy spór z panami i duchowieństwem polskiem do ostatecznych dochodził granic, prawie zawsze zamykał go milczeniem, a często nawet z izby się oddalał, unikając szermierki wyrazów, w której nie był nigdy mocniejszym. I teraz też zamiast się dłużej ucierać z Oleśnickim, usiadł za stół, sparł się na rękach i milczał.
Witold rozpoczął na nowo.
— Miejcież wzgląd na króla — rzekł — któremu korona polska, okrom pierwszych kilku lat szczęśliwych nie przyniosła wiele pociechy. Wy królujecie nie on, a on cierpi za was. Przymierza mu nie dajecie zawrzeć jakby pragnął, dajcież małżeństwo po myśli sobie dobrać.
— Niesłuszne nam książe czynisz wyrzuty — odezwał się Oleśnicki. — Przymierzy pilnujemy dla kraju, a małżeństwa dla króla samego nie chcemy dopuścić... Miłujemy go jak ojca...
Spór tak rozpoczęty, pomiędzy księciem a Zbyszkiem, nie rokując, aby się mógł porozumieniem skończyć, prowadzony dosyć długo, zniechęcił tylko obu ich sobie.
Król nie brał w nim udziału, pomrukiwał tylko, a gdy Oleśnicki odszedł nareście, Jagiełło wstał poruszony i zbliżywszy się do Witolda, rzekł stanowczo.
— Nie zważając na nich, musimy swoje zrobić. Niech potem krzyczą... Do Polski wieźć ją dla ślubu w Krakowie, gorzejby było, ja sam przyjadę po nią na Litwę.
— Kiedy? — zapytał Witold — po Wielkiej nocy?
— A! nie, długo czekać — żywo rzekł Jagiełło — na zapusty...
Pośpiech ten może nie był na rękę Witoldowi, ale miarkował, że przeciągać było niebezpiecznie.
W powolności też wielkiej dla Jagiełły, sprawy inne grały rolę wielką. Sonka miała być przy królu szpiegiem i pomocnicą Witolda, tego się spodziewał, lecz oprócz tego, chciał wymódz na królu, aby wbrew najuroczystszym zobowiązaniom swym, nie mięszania się do spraw czeskich, nie wspomagania burzących się hussytów, a nawet wbrew obietnicy uczynionej wysłania posiłków przeciwko nim, mógł bezkarnie Witold wysłać do Czech Zygmunta Korybuta.
Na wszystko więc Witold gotów się był zgodzić, pomagać Jagielle, ułatwiać mu ten związek, tak pilny dla starca, byle... on przez szpary patrzał na wyprawę Korybutową.
Tegoż wieczora zagadnął go w sypialni książe.
— Przez twoich panów duchownych — rzekł — który dla Rzymu i papieża własnego interesu nie widzą, musiałeś się ty wyrzec korony czeskiej, a za tobą i ja... Z rąk nam ją wyrwali... Zygmunt Czechom nie da rady, a nam przepadnie królestwo...
Jagiełło uląkł się niezmiernie.
— Z Zygmuntem zawarte przymierze! — zakrzyczał...
— A on pierwszy je złamie, gdy mu będzie potrzeba — gorąco począł Witold. — Zresztą ani ty ani ja, nie pójdziemy do Czech...
Jagiełło uszy sobie rękami zasłonił.
— Korybut wielką ochotę ma, a my go hamować nie mamy obowiązku. Niech idzie...
Król dawał znaki aby milczał, lecz Witold słuchać go nie chciał.
— Szkoda kraju... język prawie ten sam co w Polsce, garnie się do was, rękę tylko wyciągnąć.
Ciągle strwożony jeszcze król, rękami się od słów opędzał.
— Kacerze są, niewierni! przed któremi kościoły zamykają, szatanowi służą... Ojca Papieża nie uznają... przeklęci są.
Witold dziwnie wykręcał ustami.
— A co nam do ich wiary? — przerwał — Ja Tatarów osadzam na Litwie, i daję się im jak chcą modlić, choć oni Chrystusa nie uznają, żydów cierpimy wszędzie, nie mielibyśmy zaś tych co Chrystusa inaczej jak my czczą, znosić i dawać im swobody chwalenia go, wedle ich obyczaju?
— Od pogan gorsi, kacerze! — zawołał Jagiełło gorąco i z obawą wielką. — Słyszałem to z ust biskupów, tamci Chrystusa nie znali, ci go odstąpili i od kościoła się odszczepiają.
— Sprawa księży nie nasza — przerwał Witold — my podbijać i powiększać państwo powinniśmy, to nasz obowiązek... Gdy Czechy zagarnie nasz, Korybut, niech potem twoi duchowni ziarno w nich od plewy oddzielają.
Jagiełło ciągle zatykał uszy. Spoglądał z obawą na drzwi i do koła, czy ich nie podsłuchują, drżał. Oprócz duchownych, bał się samego Boga, którego gniewem mu grożono... Zbyszek szczególniej nieubłaganym był w sprawie hussytów, namawiając, by ogniem i mieczem kacerstwo wypleniać...
Witold bez względu na to, nalegał nie ustępując. Korybut był gotów.
Pomiędzy dwoma, Zbigniewem, który pioruny rzucał na Czechów, a litewskim kięciem, który sprawę wiary oddzielał od ziemskich i państwo chciał rozszerzać, Jagiełło lekając się obu, znajdował się w najprzykrzejszem położeniu.
Witolda nie chciał zniechęcać dla siebie, z powodu małżeństwa, do którego on mu miał dopomagać, Zbigniewa zaś obawiał się, bo go nieustannie miał przy sobie i nad sobą, a on wyobrażał i większość duchowieństwa i przeważną część senatorów i rady.
W duszy stary, znużony król, był za pokojem nie za nową wojną, obawiał się potęgi papieża i Kościoła.
Widać było z oblicza na poły strwożonego, na pół znękanego, że rozmowa ta dręczyła go i niemiłą była. Spoglądał ku Witoldowi, jakby go o litość błagał. Lecz właśnie stan ten Jagiełły skłaniał księcia do silniejszego następowania.
— Zygmunt Korybut bądź co bądź wyruszy do Czech! — rzekł Witold — na to się przygotować potrzeba. Ja go pewnie wstrzymywać nie będę.
— Ale zaręczenie dane Luksemburczykowi! — wołał Jagiełło cichym, stłumionym a poruszonym głosem. — Narazimy go sobie, uczynim nieprzyjacielem... właśnie gdy wojna z zakonem lada godzina nieuchronna.
— Zygmunt nigdy naszym ani niczyim przyjacielem nie będzie — wykrzyknął Witold. — Znać potrzeba tego człowieka. Jedno złoto go może pozyskać, a tego ani ty ani ja nie dostarczym mu nigdy do syta.
I Witold powtórzył dobitnie.
— Korybut pójdzie na Czechy.
Jagiełło milczał wylękły.
— Ja na to zezwolić nie mogę — rzekł.
— A ja zapobiegać nie chcę — odparł Witold. — Myśmy nie księża i sprawa papiezka nas nie obchodzi.
Znowu Jagiełło uszy sobie zatulił.
— Wiedzieć o tem nie chcę, znać nie chcę, milcz! — zawołał gwałtownie. — Papieża potrzebuję dla małżeństwa mojego, aby mi je potwierdził.
— A mnie też, abym ci Sonkę dał — zawołał Witold. — Musisz na Korybuta oczy zamknąć.
— O niczem znać i wiedzieć nie chcę! — powtórzył król.
Witold się szydersko rozśmiał.
— Ale ja też nie będę głosił przed światem, żem go wyprawiał! — rzekł wesoło — ja także się go wyprę, choć rad jestem, że to królestwo, które nam z rąk wydarł twój Zbyszek, może przez Korybuta odzyskamy.
Westchnął król...
— Papież i król rzymski są wielką potęgą — szepnął smutnie — my przeciwko nim walczyć nie możemy. Rzymski biskup ma swoich podwładnych między naszemi wszędzie, sługi jego trzymają kościoły, klasztory, ziemie, ludzi, no i sumienia.
Musiemy słuchać!!
Milcząc spoglądali na siebie długo.
— Ani siebie ani mnie do sprawy Korybuta nie mięszajcie — począł zasmucony Jagiełło. — Nie możecie go wstrzymać.
— Nie chcę go wstrzymywać — przerwał książe.
Jagiełło zagadnął o Krzyżakach, z któremi Witold zdawał się być w bliższych i poufalszych stosunkach niż przedtem.
— Ja wojną im wypowiedzieć będę musiał znowu — dodał — a ty iść musisz ze mną.
Książe nie okazał wcale, aby mu to wstrętliwem było.
— Krzyżacy — rzekł — obojętni mi są... Słabsi starają się mnie pozyskać, ja chcę się nimi wysłużyć, a złamiemy ich, tem lepiej...
Nie odtrącam ich, ale bronić i osłaniać nie będę.
Wiedział Witold, że dłuższa rozprawa o tych rzeczach Jagielle będzie nieznośna, zasępi go i zrazi, dokonawszy więc co chciał, to jest zapowiedziawszy królowi wyprawę Korybuta, starał się zasępione jego czoło rozmarszczyć.
Jagiełło w obawie, aby od niego dla Korybuta więcej nie wymagano, nad bierne i obojętne znalezienie się — mówił już o wyjeździe z Trok, a potrzebie przygotowania się do wesela...
Dla rozweselenia go, Witold Sonkę raz i drugi wprowadził, aby mógł się jej przypatrzeć i nacieszyć...
Jagiełło patrząc na nią, zapominał o ciężarach panowania i korony.
Ostatniego dnia pobytu w Trokach, gdy już o Korybucie wcale mowy nie było, nagle przed rozstaniem samem, król oznajmił Witoldowi.
— Wiesz, że ja królowi rzymskiemu posiłki przeciwko Czechom obiecałem i że poślę mu pięć tysięcy ludzi.
Zimno przyjął to Witold.
— Jeśli ich stracić ci nie żal — rzekł książe — czyń jakeś postanowił. Jabym mu i jednego nie dał człowieka...
To nie przeszkodzi Korybutowi iść także do Czech, a gdy tam twoich ludzi spotka, nie zważać, że Polacy są.
Popatrzyli na się, Jagiełło posmutniał. Witold pogodnem czołem wszystkie te konieczności położenia znosił. Posługiwać się umiał wszystkiem.
Przy widzeniu się z Sonką, gdy ją żegnał Jagiełło i pierścień jej zaręczynny na palec wkładał, prosząc aby mu była wierną towarzyszką, księżniczka podniesionym głosem przyrzekła mu to.
Od świąt Bożego Narodzenia do Zapust nie tak wiele czasu pozostawało dla przygotowań do wesela...
Król spieszył, aby sprawy co najpilniejsze załatwiwszy, módz na Litwę powrócić.
Z Witoldem rozstawali się serdecznie, w najlepszej zgodzie i porozumieniu. Jagiełło o Korybucie wiedzieć nie chciał wprawdzie, lecz jego wyprawy nie zdradził przed panami polskiemi i przeszkadzać jej nie miał. Oleśnicki o niej nie wiedział. Na wyjezdnem z Trok, spodziewał się on stoczyć jeszcze ze starym królem walkę o małżeństwo, ale Jagiełło nie mówił o niem.
Odłożył więc Zbyszek rozmowę o tem do podróży, wnosząc, że gdy Witolda nie stanie, król powolniejszy będzie. Zawiódł się na tem. Na pierwsze wspomnienie o Sonce, Jagiełło odpowiedział sucho.
— Małżeństwo postanowione...
Oleśnicki zamilkł...
— W Krakowie — odezwał się po przestanku — bez pozwolenia Papieża ślubu nikt nie da.
— Znajdzie się taki co mi go nie odmówi — zamruczał król...
Nie drażnił już prałat swojego pana napróżnem sprzeciwianiem mu się. Wolał w końcu uledz tej upartej starca fantazyi, tylko jemu samemu groźnej, aby w ważniejszych sprawach stanąć tem silniej.
Było to jego zdanie, a zdanie Oleśnickiego zawsze prawie przeważało w radzie. Zgodzili się chętnie wszyscy na to, aby królowi nie czynić oporu i nie przeszkadzać.
Z pewną obawą patrzano w przyszłość, lecz ta była nieuniknioną już.
Król w podróży ciągle małżeństwem był zajęty. Na wszystko się zgadzał, obsypywał łaskami, wymagał tylko, aby mu w tem posłużono...
Wyprawiwszy wskok do Krakowa, po to co do wesela było potrzebnem, polował w Wągrowskiej puszczy.
Ztąd posły i gońce biegały nieustannie to do Nowogródka, który wyznaczono jako miejsce chrztu i małżeństwu, to do Krakowa, zkąd musiano ludzi i podarki, dwór i sprzęt różny ściągać.
Panowie polscy za przykładem Oleśnickiego idąc, gotowali się pokłonić królowej młodej, choć jej sobie nie życzyli.
Spełniała się wola i rachuby Witoldowe...
W najprzepaścistszy koniec zimy, bezdroża i roztopy, napełnił się Nowogródek niespodzianie całemi zastępy dworu Jagiełły, który zdala od stolicy, w małem miasteczku, jakby unikając oczu ludzkich, małżeństwo chciał mieć jak najokazalszem. Witold też siostrzenicę swą, ubogą, wyposażał przynajmniej świetnością orszaku, jaki jej towarzyszył.
Pomimo woli swej, zmuszona ciągnęła z nią księżna Julianna, zjechał ściągnięty na ten dzień z Rusi, stary Siemon książe Holszański, stryj Sonki, który ją zdawszy na opiekę Witoldowi, jemu los siostrzenicy niespodziany zawdzięczał.
Zjechali panowie królowi bliżsi i mili z Polski ze wspaniałemi pocztami, aby Jagiełłę otoczyć, Witold wiódł z sobą mnogich kniaziów ruskich i bojarów litewskich.
Z Wilna umyślnie w tym celu zaproszony do orszaku księcia, przybył Maciej biskup wileński, który chrzcić miał księżniczkę i ślub dawać. Nie chciano prosić o to biskupów polskich.
Przez cały czas oczekiwania, przyborów tych, podróży, Sonka, prawie łzy nie uroniwszy, spokojna, na pozór obojętna, posłuszna dawała z sobą czynić co kazano. Nie okazywała ani radości, ni trwogi.
Witold, choć nie rozumiał jej może, tłumaczył sobie to bierne zachowanie się, ogromem szczęścia, które spadało na dziewczę niespodziewanie.
Nie przestawał powtarzać, iż jemu zawdzięczając wszystko, Sonka powinna też być oddaną mu i posłuszną.
Nigdy na to nie otrzymywał odpowiedzi, lecz dziewicza trwoga to tłumaczyła.
Z tym pośpiechem z jakim nalegał Jagiełło o małżeństwo, poszły uroczystości nowogrodzkie. Znaleziono na zamku przygotowanem wszystko. Nazajutrz po przybyciu Sonka podług obrządku rzymskiego ochrzczoną została, i tegoż dnia jeszcze sędziwy król połączył się z nią u ołtarza.
Uczta była już zastawioną, trąby i piszczałki grzmiały, okrzyki się rozlegały, tłumy cisnęły aby młodą panią oglądać...
Polski dwór króla, ze zdumieniem widział ją w tej chwili stanowczej, bez łzy w oku, z podniesionemi w górę oczyma jasnemi, patrzącą śmiało, kroczącą dumnie, nie okazującą najmniejszego wzruszenia, jakby przygotowaną do tego losu, który ją spotkał.
W księżnie Juliannie budziło to gniew tem większy, w Witoldzie poszanowanie i radość, bo im więcej siły okazywała ta jego królowa, tem on pewniej na nią mógł rachować.
Zdawało mu się, że odniósł zwycięztwo wielkie, krok ważny uczynił do opanowania steru spraw ogólnych Polski i Litwy.
Rachunek był prosty i na pozór nieomylny. Królowa wszystko jemu była winna, starego króla opanować musiała, znaną była jego powolność. Witold przez nią miał rządzić Jagiełłą i Polską.
Ponieważ wojna z zakonem w tym roku była nieuchronną i przysposabiać się do niej musiano zawczasu, weselne więc gody w Nowogródku długo się nie mogły przeciągać. Witold pospieszał do Wilna, król z żoną jechał do Krakowa, gdzie na nich oczekiwała córka jego Jadwiga i przyszły dla niej przeznaczony małżonek ośmioletni Brandenburczyk, którego król chciał sobie jako syna wychować.
Młodej pani pilno zdawało się być do swojej stolicy. Jagiełłę jeszcze w okolicach Nowogródka ciągnęły puszcze i obiecane w nich łowy, a czas powrotu do Krakowa zwlec się miał o dni kilka, gdy Sonka wymogła z wielkiem zdziwieniem wuja, że podróż przyspieszono...
Był to pierwszy dowód siły, jaki dała młoda królowa: Jagiełło dla niej poświęcił myślistwo.
Zapowiadało to, że Sonka potrafi zawładnąć mężem, który czułym dla niej i powolnym od pierwszych dni się okazywał.
Ruszono z Nowogródka dworno i huczno, po drodze zawczasu oznaczonej nieustannie przyjmując hołdy duchowieństwa, ziemian i ludu.
Stanowniczowie potrzebowali tylko oznajmić o królu, aby miasta i wsie wszystkiego dostarczyły, co było potrzeba dla ugoszczenia pana.
Wszystkich oczy w ciągu tej podróży zwrócone były na królowę. Starano się odgadnąć ją i przewidzieć pożycie. W Nowogródku Jagiełło okazywał się szczęśliwym, lecz uroczystości już go znużyły, nie lubił nigdy występów, dla których przystrajać się musiał i królewską swą godność nosić z powagą i w majestacie.
Królowa przeciwnie była w swoim żywiole.
W Nowogródku już szaty i klejnoty, których jej obfitość wielką złożoną w darze, poczęła przywdziewać, stroić się i z widoczną radością okazywać w nich publicznie.
Z dawnych sług, jechała z nią jedna stara nieodstępna Femka, lecz liczna polska służba i dwór polski ją otoczył, z którym ciekawie i ochoczo zabierała znajomość.
Zręczny Hincza z Rogowa umiał tak radzić sobie, że ochmistrz dworu Wojciech Malski, Nałęcz, zaliczył go do służby pani. Dla Femki i dla niej był to jakby stary znajomy, i pierwszy on ofiarował się za pośrednika do reszty dworaków, za powiernika i poufnego sługę.
Cisnęli się zresztą i inni usiłując przypodobać, zalecić, pozyskać względy i obyczajem wszystkich dworów, zawiści i niechęci rodziły się już pomiędzy współubiegającemi.
W podróży król nie wytrwał u boku młodej żony... Gdy przebywać trzeba było lasy, woń mu zaleciała zwierza dzikiego, psy spostrzegł, łowców swoich ciągnących próżno, i dał się skusić. Królowa została sama, ciągnąć dalej powoli.
Nie okazała ztąd ani smutku, ani próbowała króla odwieść od ulubionej zabawy. Ofiarowała się nań czekać. Stary przyrzekał ją napędzić.
Na twarzy siedemdziesiątletniego nowożeńca, gdy znów uczuł się sam i swobodny, zaśmiała się radość dziwna. Z pośpiechem rzucił się w lasy Sonka spojrzała za odjeżdzającemi wzrokiem chłodnym, a pozostawszy z dworem swym, wesołości nie straciła.
Nie chciała tylko sama wjeżdżać do Krakowa, ani bez Jagiełły znaleźć się na zamku w obec córki jego, a całego zastępu obcych ludzi, oczekujących tam na nich z Brandenburczykiem i posłami.
Podróż więc stosowano tak do łowów Jagiełły, ażeby mógł się połączyć z orszakiem Sonki, która u boku jego chciała się ukazać panom polskim.
Jagiełło, posłuszny żonie, zjechał się z nią w czas i przystroił do uroczystego wjazdu.
Były to pierwsze dni wiosenne... W Krakowie z ciekawością, lecz z niezbyt chętnym usposobieniem oczekiwano Rusinki. Duchowieństwo tego czwartego małżeństwa się lękało, w Sonce widziano Witolda siostrzenicę, a jemu nie dowierzano i lękali się go wszyscy.
Król jechał czując to, że go nie przyjmą z temi okazami radości, jakie niegdyś mu towarzyszyły... Czuł się niemal winnym i potrzebującym przebaczenia...
Prowadził żonę, wziętą mimo woli narodu, która nie była koronowaną jeszcze, więc nie królową, ale króla małżonką. Sonka domyślała się tego, lecz nie okazała trwogi, ani upokorzenia, zdawała się wyzywać śmiałością swoją.
Uroczystego przyjęcia być nie miało... Z ostatniego spoczynku pod Krakowem, siadł król na koń w szubie bramowanej i kołpaku, towarzysząc Sonce, która nie pytając go przywdziała gronostaje, płaszcz szkarłatny i na głowę złote klejnoty. Dworowi też swojemu kazała się przybrać strojno i okazale.
Król się nie sprzeciwiał. W mieście gromady ludu ogromne stały, cisnęły się, podglądały, ale milczące... Królowi czapkami wiewano tylko... Poważnie lecz cicho orszak przeciągnął przez ulice. Z kościołów wychodziło pana witać duchowieństwo, odezwały się dzwony, ale radości, uniesień, wesela nie było. Jakieś oczekiwanie trwożliwe.
Po twarzy królowej, która czuła się tu niepożądanym gościem, przebiegały rumieńce, w oczach połyskiwały płomyki gniewu, lecz usta uśmiechały się posłuszne. Serce jej biło, wiedziała, że ją otaczają nieprzyjaciele, niechętni, źli może, potrzeba było podjąć walkę, zwyciężyć ich, zapanować tu, zostać naprawdę królową.
Inna możeby poczuła łzę na powiece i trwogę, Sonka znała swą siłę i wytrwałość. Długie lata walki stały przed nią, krok za krokiem powoli musiała iść do celu, lecz dojść do niego, była pewną.
Jagiełło z nieśmiałością podnosił wzrok i spuszczał oczy, Sonka radować się zdawała pięknemu miastu i zamożnemu ludowi...
Biskup Wojciech czekał na Wawelu... Przy nim stał milczący Oleśnicki, w szatach kapłańskich rycerz postawą. Król dał mu znak przyjazny głową, jakby o przejednanie go prosił.
W przedsieni zamku, czekała na przybraną matkę królewna Jadwiga, kilkonastoletnie dziewczę strwożone i blade, wystrojone i zdające się upadać pod brzemieniem klejnotów, któremi ją okryto...
Tuż obok ośmioletni Brandenburczyk w niemieckim stroju, z czapeczką w ręku, obcisłej sukni i płaszczyku, z włosami długiemi, utrefionemi w pukle, przy którym ks. Eljasz i Piotr Chełmski nauczyciel i dozorca stali czuwając gotował się witać Jagiełłę, zdala uśmiechającego dzieciom.
Sonka pierwsza pospieszyła uściskać przelękłą i drżącą królewnę, której łzy strumieniem pobiegły po twarzyczce.
Król wszystkich witał z uprzejmością niezwykłą, z radością, ze wzruszeniem, starając się pokryć niepokój, który go ogarnął; a mając przestąpić próg zamku szepnął Sonce po rusku.
— Patrzajcie! przez próg prawą nogą!


V.


Rok przeszło upłynął od tego dnia pamiętnego, gdy królowa Sonka po raz pierwszy wstąpiła na swój zamek krakowski, ścigana oczyma niechętnemi, wśród wiele znaczącego milczenia. Na oko nie zaszły tu żadne zmiany uderzające, ludzie pozostali ciż sami, tryb życia króla nie uległ obyczajowi nowemu, a jednak inaczej tu było teraz, i obok Jagiełły czuli ludzie siłę tej niewieściej małej rączki, która żelazną być umiała...
Bez rozgłosu, bez przewrotów, zwolna i cicho dokonywały się nawrócenia, przejednania, objęcie rządów i panowania.
Dwór królowej był tak dobrze jej własnym dworem i pod jej władzą, że niewiasty i mężczyzni, życie za nią dać byli gotowi; na dworze króla. Sonka miała swoich, miała ich już w radzie, między duchownemi, w mieście, wszędzie.
Ale miała tyleż prawie niechętnych i przeciwników.
Kiedy i jak się to dokonało, zaprawdę nie umiałby był nikt powiedzieć. Sonka się ze swą władzą nie chwaliła i nie była rada jej okazywać, ledwie nie chciała ją ukryć.
Jagiełło kochał żonę i posądzić było można, że się jej razem obawiał. Nie znajdował ją może tak powolną jak sobie wyobrażał, choć zarzucić nic nie mógł. Powracał z każdych łowów i podróży stęskniony i rozmiłowany, a po niejakim czasie tęsknił za lasami... U królowej na zamku było dla niego za świetnie, za majestatycznie, daleko mniej poufale, niż w lesie przy ognisku, wśród wesołych myśliwych.
On o swem panowaniu radby był zapomniał, ona o koronie, której nie miała jeszcze, pamiętała nieustannie. Przy każdej rozmowie z mężem umiała mu ją przypomnieć. Jagiełło, obawiając się spotkać jakie przeszkody, trudności, zwlekał.
Niektórzy z duchownych nawet, w rozmowach z królem napomykali o koronacyi, jako o uroczystości, na którą wszyscy oczekiwali. Z panów polskich Malski ochmistrz królowej, starsi komornicy Mszczuj ze Skrzynna, Klemens Wątróbka, niby przypadkowo mówili o niej, jako rzeczy spodziewanej.
Do osób, które młoda pani pozyskać sobie umiała, tak, iż one same nie postrzegły zmiany we własnych usposobieniach, należał i wrogi niegdyś Zbyszek z Oleśnicy, teraz już biskup krakowski, bo Wojciech Jastrzębiec, rad nie rad poszedł ustępując mu na gnieznienską stolicę.
Nieugięty ten mąż, nie należał do przyjaciół Sonki, z pewną nieufnością spoglądał na nią zawsze, widząc w niej Witolda siostrzenicę, ale nie był jej wrogim. Szanował w niej cnoty, które sam miał, męztwo i wytrwałość.
Nie tajnem mu było, że ona tu rzucona w świat obcy, musiała pracować, aby go zjednać sobie, patrzał na ten podboj powolny i umiał go ocenić.
Dla młodych i starych królowa była uprzejmą wielce, na zamku urządzała zabawy, spraszała gości, chciała ich mieć wesołemi, każdemu rzuciła słówko dobre, serca sobie jednała... Młodzież szalała za piękną Sonką, ale ją majestat otaczał taki, a umiała wejrzeniem jednem groźnem tak odepchnąć od siebie, jak mogła przyciągnąć.
Biskupa Zbigniewa zjednało na ostatku jedno znalezienie się jej, gdy w sprawie zjazdu z Zygmuntem Witold przysłał tu posła do niej i żądał, aby ona go poparła. Szło jeszcze o nieszczęśliwego Korybuta, który z niczem z Czech powracał, gdzie wrzało i paliło się wojną.
Cebulka przyjechał wioząc do króla listy, a do królowej słówne rozkazy.
Naówczas Sonka wezwała krakowskiego biskupa do siebie, i opowiedziała mu, czego po niej wymagano.
Biskup wysłuchał, okazując pewien niepokój i sądząc, że królowa zażąda od niego, aby i on Witoldowi dopomagał.
— Nie mogę w sumieniu mem uczynić tego — rzekł — bym przeciw dobru pana mego, przeciw przekonaniu własnemu głos zabierał.
— Ani ja też tego nie uczynię — odezwała się Sonka — a dlategom uwiadomić was o tem chciała, iż czuję, że mnie o służenie wujowi posądzacie...
Tak-li jest?
Biskup potwierdził milczeniem.
— Niesłusznie byście mnie obwiniali — dodała. — Ani w tej, ni w żadnej innej sprawie, przeciw dobru męża mego i kraju mojego nie stanę... Szanuję wuja, lecz posłuszną mu być, ani służką jego i niewolnicą nie mogę i nie chcę.
Oleśnicki z radością to usłyszawszy, pokłonił się jej.
— Wytrwaj, miłościwa pani! — rzekł krótko.
Cebulka powrócił z niczem, lecz od tej chwili biskup inaczej patrzał na królowę i większe dla niej okazywał poszanowanie. Być może, iż więcej też się jej obawiać począł, choć nie okazywał tego. Baczniej tylko na każdy krok jej spoglądał.
Najtrudniej było Sonce pozyskać sobie sierotkę Jadwigę, córkę królewską. Od pierwszego wejrzenia dziecię w młodej pani poczuło nieprzyjaciółkę, ona w niem istotę niechętną i nie przejednaną.
Ukochać się nie mogły, a Jadwiga skutkiem podszeptów sług, obawiała się macochy. Gdy ją wprowadzano do niej, gdy sadzano do stołu, zabawiano, obdarzano... oglądała się trwożliwie, czekać się zdawała tylko chwili, w którejby uciec mogła...
Sonka czuła się tem obrażoną i po usiłowaniach napróżnych, mniej już troskliwą okazywała się dla dziecka, które jej jawnie niechęci dało dowody. Jadwidze wmówiono, że ta królowa nowa praw jej należnych pozbawi, że na jej życie czyhać będzie...
Nie skarżyła się na to królowa przed Jagiełłą, znosiła cierpliwie. Król przybywając ze swych wycieczek, sadzał przy sobie małego Brandenburczyka z jednej strony u stołu, Jadwigę z drugiej, bawił się niemi, ale nic nie widział i nie domyślał się niczego.
Na dworze w tych kółkach, których królowa nie pozyskała jeszcze, siano plotki o niebezpieczeństwach, jakie biednej groziły sierocie, użalając się nad jej losem.
Donoszono o tem Sonce, gardziła potwarzami, a nie czuła się winną. Czyniła co mogła, czas powinien był dokonać reszty.
Ilekroć Jagiełło przybywał z nieustannych objazdów kraju i polowań, w progu zamku znajdował zawsze królowę uśmiechniętą, radą panu swojemu, uprzejmą, bez słowa wymówki na ustach. Nie zwykła też była prosić o nic, a Jagiełło, gdy się czuł winnym długiego zaniedbania, nagradzał to darami hojnemi...
Na Wniebowzięcie powracał właśnie z pod Czorsztyna, dokąd go znowu Zygmunt wyciągnął. Królowa jak zawsze gotowała się na przyjęcie. Z Jagiełłą razem jechali znaczniejsi panowie, którzy mu towarzyszyli, dla zgody i przejednania.
Stary, nieznużony pan, na jednem miejscu nigdy długo nieumiejący usiedzieć, czasem jednak radował się, gdy do Krakowa zawitał.
Był on tu tak dobrze gościem jak gdzieindziej, lecz gniazdo tu czuł swoje, gdy Wilno już w cudze oddać musiał ręce.
Na wiadomość o zbliżaniu się, wyjechała Sonka, biorąc z sobą Jadwigę i Brandenburczyka, dla powitania króla, z orszakiem tak wspaniałym i strojnym, iż całe miasto wybiegło mu się przyglądać. Jagiełło wystawności tej nie lubił, królowa znajdowała ją potrzebną i miłą. Lubowała się w szatach, rzędach i klejnotach...
Liczni dworzanie otaczali Sonkę... która z jednej strony wiodła z sobą niechętnie jej towarzyszącą Jadwigę, z drugiej małego jej narzeczonego...
Spotkanie u Prądnika było bardzo czułe ze strony króla, który z konia zsiadłszy, żonę wobec wszystkich uściskał, córkę potem całował i małe chłopię podniósł w górę dla pocałunku... Radował się powrotowi i opowiadał znużonym, a stęsknionym. Tu zawróciwszy się jechali nazad do miasta, a że Jagiełło mówić nie lubił, słowy więc tylko rzucanemi drugich do opowiadania sobie pobudzał i śmiał się.
Na zamku mnogi dwór oczekiwał na pana, za którym tembardziej tęsknił, że Jagiełło obdarzał chętnie tych co przy nim się znajdowali i tęskniono za nim więcej dla darów, których nie odmawiał nigdy, niż dla niego samego.
Każdy przyjazd do Krakowa, opłacał sowicie stary, gotów rozdawać co tylko miał i dopóki miał.
Spieszyli więc chciwi łask na spotkanie i na służbę... Król bardzo dobrej był myśli. Brandenburczykowi i córce na przemiany własną ręką z mis dawał najlepsze kawałki, karmił ich, a do królowej naprzeciw siedzącej uśmiechał się mile.
Sonka powitawszy go z uszanowaniem i tą twarzą pogodną, którą zawsze miała dla niego, siedziała jednak trochę posępniejsza i zamyślona więcej niż zwykle. Napróżno król pobudzał ją do uśmiechu. Przebiegał on po jej ustach i znikał. Jagiełło takich chmurnych twarzy przy sobie widzieć nie lubił.
Nazajutrz co było senatorów w Krakowie, biskup Zbyszek, urzędnicy od rannej godziny oblegali zamek.
Spraw zalegało mnóstwo, nie dano wytchnąć po podróży, przychodząc z niemi. Duchowni z różnych stron kraju z mnogiemi prośbami oczekujący na Jagiełłę, ze skargami, ze sporami cisnęli się, starając wyjednać potwierdzenia dawnych przywilejów, lub uzyskać nowe. Cały dzień tak trzymano go znużonego niezmiernie, wzdychającego, tak że żonę, córkę i przyszłego zięcia ledwie mógł widzieć na chwilę.
Wprawiło go to w złe usposobienie, które zamyśleniem i milczeniem się objawiać zwykło. Może i chmurka nieschodząca z czoła pięknej Sonki, przyczyniała się do utrapienia starego. Kilka razy w ciągu dnia zapytywał ją król po cichu, czy miała powód jaki do smutku.
— Nie mam żadnego i smutną nie jestem — odparła królowa.
Jagiełło badać nie śmiał. Późno już, nim się na spoczynek miał udać, opanowany tą myślą, iż Sonka była nie tak wesołą jak zwykle, kazał król Hinczy przywołać do siebie ochmistrza jej, Wojciecha Nałęcz Malskiego.
Malski należał do jednej z najstarszych gałęzi prastarego Nałęczów rodu, który już za Piastów najwyższe piastował dostojeństwa. Rozrodzeni byli, jak wszystkie zawołania najdawniejsze, mniej możni niż niegdyś, lecz zawsze jeszcze do tych się liczyli, którzy dziedziczyli w swych rodach pierwsze krzesła i grody. Malski sam był mężem poważnym, milczącym, a postrzegającym bystro co się w koło działo, prawym mężem, mniej dbałym o korzystanie z położenia, a więcej o cześć własną. Surowy dla poddanych, wyznaczony był nie bez przyczyny ochmistrzem dworu, w którym na młodzież i na niewieście towarzystwo oko pilne mieć było potrzeba... Obawiano się go, bo nie przebaczał nikomu, lecz wielu rzeczy, pomimo przenikliwości nie widział, bo ich prawość własna domyślać mu się nie dozwalała.
Dwór z młodzieży złożony, gdy się spodziewał ochmistrza, gdy najrzał go zdaleka, przybierał inne, pokorne i spokojne postacie, udawał wielce skromnym, choć za plecami jego dokazywał.
Gdy Malski wszedł do izby królewskiej, zastał Jagiełłę karmiącego psy, niedawno otrzymane, ale zamyślonego i posępnego.
Komornikowi, który przy drzwiach stał, kazał zaraz precz iść, a ochmistrzowi bliżej przystąpić.
— Co Sonce jest? — zapytał. — Czegoś ją znalazłem inną. Posmutniała! Nie wiecie przyczyny?
Mówiąc to król patrzał nalegająco na Malskiego, który milczał, lecz widać było, że mógłby był odpowiedzieć coś, wahał się tylko.
Powtórzył Jagiełło pytanie.
— Miłościwy królu — rzekł w końcu ochmistrz — łatwiej to zobaczyć, iż królowa smutna, niż powiedzieć dlaczego.
— Wy przecież wiedzieć powinniście? — zawołał król gderliwie. — To wasza rzecz...
Malski głową wahał i usty poruszał.
— Wasza miłość też moglibyście się domyśleć przyczyn tego humoru — odparł i zamilkł.
— Ja!! ja! — Jagiełło trochę się nadąsał.
— Co bo mówisz — zawołał plącząc się z pośpiechu. — Ja? dlaczego? Alboż ja w czem winien jestem? Że mnie często w Krakowie niema, a królowej dla samego znużenia wszędzie za sobą ciągać nie mogę?? Albo ona nie wiedziała za mąż idąc, że ja muszę w nieustannych rozjazdach, co roku Wielkopolskę, Ruś, Mazury i Litwę nawiedzać!
— Miłościwy panie, w tem winy nie ma, i królowa się nie skarży na to — rzekł Malski.
— A czegoż jej brak? Mało klejnotów ma i mało do użycia i rozdawania?
Malski ramionami poruszył.
— No, to mówże — zabełkotał coraz bardziej niecierpliwiący się Jagiełło...
Ochmistrz w stół patrząc zwlekał jeszcze, ale król naglił mruczeniem groźnem.
— Mówże, głowy ci nie zdejmę z karku...
— O głowę ja się nie zwykłem lękać — zimno odparł Malski — ale miłości waszej przykrości bym nie rad uczynić.
Zaczynał się marszczyć Jagiełło, do takich przygotowań niezwykły i nielubiący ich, bo i sam poprostu mówił i żądał, by mu otwarcie bez ogródki prawdę dawano.
— Nie można tego królowej za złe mieć — odezwał się Ochmistrz — że się czasem zachmurzy; łatwo zgadnąć czemu, tylko ja waszej miłości opowiadać nie mogę, czego się domyślam, aby posądzenia nie było, że mi się królowa zwierzyła.
Jako żywo, od niej nigdy nie słyszałem nic, nie skarży się, na to mogę na Ewangelii przysiądz. Słowo z jej ust nie wyjdzie.
— A czegoż ty się domyślasz? — napastliwie za rękaw ciągnąc ochmistrza podchwycił Jagiełło — czego?
Malski się w końcu zebrał na odwagę...
— Mieliście przed nią miłościwy panie, trzy żony... Wszystkie one, nawet ostatnia, choć się przeciwiono i sarkano, koronowane były, a ta przeszło rok czeka i wcale o koronacyi nie słychać.
Ludzie to widzą... Może nie raz dano to poznać, że w niej znają tylko żonę waszą, ale nie swoją panią. Służba nie szanuje jej tak, jakby przynależało...
— A wy od czego jesteście? — wybuchnął Jagiełło — albo to lochu i dorotki nie macie?
Malski się rozśmiał nieco.
— Trudno bez występku sądzić ludzi, za to że koso patrzą i gęby krzywią. Kary wymierzać nie ma za co, a niemniej boli.
Zadumał się Jagiełło, sparłszy na ręku, słuchał z uwagą, zakłopotany.
— Na dworze też różnych ludzi siła — ciągnął Malski dalej. — Wielu takich co kąkol sieją radzi. Królewna Jadwiga z ich poduszczeń do macochy przystąpić nie może, choć ta ją jak własne dziecko upieścićby rada...
Albo to miło pani, gdy dziecko podanych mu łakoci z jej ręki, do ust nie bierze, jakby się obawiało trucizny...
Jęknął stary król i poruszył się.
— Za mało szanują królowę, — dodał ochmistrz. — Po kątach plotą, że ona korony nigdy widzieć nie będzie... a uchowaj Boże nieszczęścia...
Król nie lubił podobnych przypuszczeń i przerwał mowę Malskiemu.
Zdawało się, że już miał tych zwierzeń dosyć i chciał go odpuścić, ale Malski stał.
— Wszystko to com mówił, miłościwy królu — dodał, — mówiłem z siebie tylko. Niech Bóg uchowa, aby królowa posądzona była, iż się skarżyła i poznać dała po sobie, że cierpi. Stara się wesołą twarz okazywać zawsze, skargi od niej nie słyszał nikt nigdy.
Jagiełło powstał z ławy, na której siedział, ręce rozkładając szeroko.
— Kiedyż było koronacyą tę naznaczyć? Wojny, zjazdy; zbory, podróże, chwili nie miałem...
— Ale i mowy o niej nie było — rzekł Malski.
— Sonka mi ani razu nie wspomniała, żeby jej pilno było.
— Boć sam srom dobijać się o to, co jej należy, nie dopuszczał — szepnął ochmistrz — a ja proszę miłości waszej, aby to, com wyznał przed nią, nie było poczytanem za mięszanie się niewczesne w sprawy, które do mnie nie należą... Z dobrego serca a miłości dla pana się to rzekło...
Malski głęboki pokłon uczyniwszy, cofnął się ku drzwiom i wyszedł powoli, niewstrzymywany. Król sam pozostał. Siadł za stół i wodę pił.
Wieczorem późnym zeszli się z królową, ale jej nie powiedział nic, nie badał, patrzał tylko ukradkiem i wyraz twarzyczki pilno postrzegał, czulszym się okazując, niż zwykle...
Żalił się, że mu sprawy państwa, na domowe szczęście czasu nie dają, a spoczynekby mu był miły...
Małomówną dnia tego była Sonka, słuchała tylko.
Nazajutrz, znalazł ją taką, jak wczora, ani zbyt smutną, ni wesołą. Chciał z niej wyciągnąć jakie słowo użalenia, odpowiedziała mu, iż troski przymnażać nie chce, a co na nią spadło, cierpliwie znosić gotowa.
Przyprowadzić kazał córkę Jadwigę, gdy u królowej był i niezręczny w obejściu się z dziećmi, przy Sonce napominać ją zaczął, że kochać powinna macochę jak rodzoną...
Zarumieniła się królowa, bo z tego posądzić ją mogło dziecię, że się ona skarżyła na nie.
— Ja się na ciebie nie uskarżam — rzekła do niej, — bo miłości nakazać nie można, lecz powiedźcie, czy nie obchodzę się z wami po macierzyńsku, macie jaką krzywdę odemnie?
Królewna bełkotała niewyraźnie, zmięszana bardzo, tłumacząc się, ale pomimo nalegań ojca nie chcąc serdeczniej zbliżyć się do macochy. Karmiono ją ciągle nieufnością ku niej.
Przykra ta scena, coby miała polepszyć stosunki, podrażniła obie strony, a gdy Jadwiga wyszła zapłakana, Sonka odezwała się chłodno, że czas tylko może nawrócić serce dziewczęcia i że gwałtu mu zadawać się nie godzi.
Przez cały ten dzień król się namyślał i ważył w sobie co miał czynić. Przypadek przyspieszył koniec i wahanie się, a odkładanie, Jagielle zwykłe, zamknął nagłem postanowieniem.
Gdy po obiedzie spoczywał siedząc u okna wychodzącego na podsienia, tak, że widać go nie było, i mimowolnie przysłuchiwał się śmiechom i gwarom młodych dworzan, stojących nieopodal w podwórcu, usłyszał nagle znajomy sobie głos Hinczy z Rogowa, który wołał.
— Strasz! czekaj Strasz! królowa rozkazała, abyś na miasto jechał, i Mszczuja szukał, wyprawionego po iglice, a nie wraca od rana, bo gdzieś pewnie w piwnicy siedzi...
Strasz Jan z Białaczowa, należał naówczas do komorników królewskich, a człek był hardy i opryskliwy, próbował on przypodobać się królowej i zyskać jej względy, co mu się nie udało. Miał nienawiść do Hinczy posądzając, że ten mu szkodził, a Sonce też przebaczyć nie mógł, że dla innych okazując się łaskawą, jego się zbywała i szorstką dała mu kilka razy odprawę.
Strasz zły, począł podniesionym głosem.
— A cóż to ty mi będziesz rozkazywał? Jam pod tobą jeszcze nie służył?
— Ja ci też nie od siebie, ale od królowej rozkaz przynoszę — zakrzyczał Hincza.
— Jaka to mi królowa? — zuchwale przerwał Strasz... Ja tu królowej żadnej nie znam. Przywiózł z sobą pan z Litwy niewiastę, nie wiadomo kto i gdzie mu z nią ślub dawał, a koronacyi nie było... Królowej tu niema...
Hincza skoczył do niego i zawzięła się kłótnia okrutna, z której o mało do bijatyki nie przyszło. Jagiełło słyszał wszystko, płomień mu oblał twarz...
Wieczorem nakazano, aby Strasz się na dworze pokazywać nie śmiał... nie mówiąc za co, ale on sam o tem najlepiej wiedział pewnie. Hinczę król wieczorem przychodzącego na służbę po ramieniu uderzył, i zaśmiał mu się, ale nie powiedział nic, nie chciał się przyznać do tego, że rozmowę podsłuchał.
Zrana przybywającego biskupa krakowskiego, którego się zawsze lękał, gdy miał co ważniejszego przedsiębrać, począł Jagiełło dobremi słowy sobie zyskiwać. Zbyszek się dorozumiał łatwo, iż król czegoś pożądał, niepewien, czy mu to łatwo przyjdzie...
Po wahaniu długiem, wyjąknął wreście Jagiełło.
— Królowa niekoronowana, krzywda się dzieje biednej niewieście...
Biskup oddawna był przygotowanym do tego, iż Sonka ukoronowaną być musi, nie widział w tem nic zdrożnego, gdy raz małżeństwo było dokonane.
— Wasza miłość możecie się w tem rozporządzić wedle woli swej — rzekł biskup. — Należy to czwartej, co się trzem dostało, gorszą od nich być nie powinna.
Z widoczną radością porwał się król z siedzenia i przystąpił do Biskupa...
— Sprawiemy jej obrzęd wspaniały... — zawołał. — Z Zygmuntem mimo zjazdu pod Czorsztynem wiele jeszcze pozostało do mówienia... Koronacya nam posłuży do ściągnięcia go tu z małżonką... Mam na myśli Eryka Duńskiego, zaproszę Mistrza Krzyżaków, książąt Piastów z Mazowsza i Szlązka... Papież mi też przyśle kogo ze swej ręki dla pobłogosławienia...
Mówił żywo bardzo, spiesząc, myląc się, poprawiając, gotów zapraszać ledwie znanych książąt niemieckich, a z Rusi i Litwy kto żyw był, kto mu na myśl przychodził.
Biskup musiał ten zapęd powstrzymać. Uczynił uwagę nieśmiałą, że dla takich gości, którzy bez ogromnych pocztów przybyć nie mogą, zamku nie stanie i miejskich gospód...
Jagiełło śmiał się wmawiając biskupowi, że i on i inni duchowni powinni po swych dworach rozebrać dostojnych gości, gdyby na Wawelu ciasno było.
Raz przełamawszy tę pierwszą trudność, król już nie miał spoczynku, dopóki listów zapraszających na biskupie nie wymógł, które kancelarya natychmiast wygotować miała.
Królowa i nikt na dworze nie wiedział jeszcze o królewskiem postanowieniu, gdy już w dolnej owej komnacie między Jagiełłą i Oleśnickim, liczba osób mających otrzymać wezwania, była oznaczoną.
Jagiełło mocno obstawał przy królu rzymskim i węgierskim Zygmuncie, przy Eryku Duńskim i szwedzkim, do ziemi świętej ciągnącym, książętach mazowieckich i szlązkich Piastach, krzyżackim Mistrzu, z którym znowu pokój był zawarty.
Powolny w tem co szkodliwem ani groźnem być nie mogło, biskup przystał na wszystkich, z westchnieniem tylko dodając.
— Skarb się twój wyczerpie, miłościwy panie, bo ich bez darów nie odpuścisz, a same przyjęcia wiele nas będą kosztować.
Gdy to mówił król na swoje letnie bardzo proste ubranie, rzemienny pas i buty ze skóry szarej, wskazał.
— Dla siebie ja nie potrzebuję wiele — zawołał — nie marnuję na przepychy, bo ich nie cierpię, ale królowi polskiemu przystało być hojnym! Niech obcy monarchowie, niech Luksemburczyk i ten Pomorczyk (tak zwano Eryka duńskiego) zna, żeśmy nieostatni!!
Zbyszek nie sprzeczał się już więcej, obiecując królowi, że listy zapraszające w kancelaryi natychmiast gotować każe.
Po tej naradzie z biskupem, gdy Jagiełło poszedł do komnat Sonki, zaniósł z sobą na twarzy takie uweselenie jakieś widoczne, iż od progu poznała królowa, że z dobrem czemś przychodził. Nie domyślała się jednak wcale co ją czekało.
W duszy Sonka pragnęła tego uświęcenia małżeństwa jej obrzędem uroczystym, lecz nie spodziewała się tak rychło króla przygotować i skłonić do niego. Jagiełło siadł do koła się rozpatrując po komnacie, w której szycia różne i opony były porozrzucane.
— No — rzekł po rusku — abyście pospieszyli na czas ze wszystkim, bo choć u was musi być siła szat i płaszczów, przecie nowych a bogatych skoro potrzebować będziecie...
— Kogóż się spodziewacie? — zapytała królowa.
— Ho! ho! niemałych gości! — żartobliwie spoglądając na nią mówił stary — naprzód króla rzymskiego z żoną...
— Ci — przerwała królowa — nawykli są do wspaniałości wielkiej.
— Eryk Pomorczyk przybędzie też — ciągnął dalej Jagiełło — to już królów dwu, a książąt myślę dla nich ściągnąć, ile ich mam w pobliżu...
Zapłonęła królowa i poruszyła głową.
— Kiedyż zjadą? — spytała.
— Na ten dzień, gdy moją Sonkę ukoronuje arcybiskup — zawołał Jagiełło wesoło.
Uderzyła w ręce królowa i na kolana padła przed starym, który czule ją uścisnął.
— Alboż nie pora była? — rzekł. — Bóg widzi, nie mogłem wcześniej, choć chciałem. Teraz na pewno szyjcie szaty, a ze skarbca choćby skojec pereł wydadzą, abyśmy się przed królami nie wstydali...
Ze wzruszeniem i wdzięcznością, przyjęła Sonka nowinę radosną, twarz się jej rozjaśniła, starała się okazać Jagielle jak ją uczynił szczęśliwą. Król też z siebie i ze wszystkich rad był dnia tego, a najpierwszym skutkiem rozochocenia tego było, że nazajutrz do dnia do Niepołomic na łowy ruszył.
Rozeszła się po dworze wieść we mgnieniu oka i przyjaciół licznych już królowej uradowała. Tryumfował dwór jej, roznosząc po mieście, rozsyłając po kraju wiadomość, że Sonka będzie koronowaną, a na obrzęd ten z całego świata proszeni zostaną monarchowie.
Mała garstka wiernych królewnie Jadwidze, sarkała i gryzła się tem. Teraz dopiero macocha ukoronowane pracować miała, aby się pozbyć znienawidzonego dziecięcia.
Szeptano już, że z Brandenburczykiem, którego syn był dla niej przeznaczony, układy zachwiane zostały...
Biskup krakowski natychmiast listy zapraszające wyślał wedle żądania króla. Jednym z pierwszych był wyprawiony do Witolda, któremu Jagiełło spodziewał się tem uczynić przyjemność.
Lecz, rok upłyniony, jeśli nie zerwał dobrych i przyjaznych stosunków między wujem a siostrzenicą, to je przynajmniej ostudził znacznie. Nie przypuszczał Witold, aby się ona ważyła wbrew działać przeciwko niemu, lecz wyrzucał, że odwagi jej brakło, aby go czynnie popierać. Cebulka wyprawiany kilkakroć, wracał bezskutecznie.
Witoldowe szpiegi, których Kraków był pełny, donosili, że Sonka nie dosyć popierała sprawy wuja i okazywała się zupełnie obojętną.
Księżna Julianna korzystała z tego, aby przeciw niej podburzać.
— Przepowiadałam to — mówiła mężowi — wiem, że się nam niewdzięcznością wypłaci... A teraz gdy jej koronę włożą na głowę, jeszcze się stanie nieprzystępniejszą... Stary dziad będzie czynił co ona mu każe...
Rok jej starczył na to, żeby tam sobie niemal wszystkich zjednała... Zbyszek biskup już z nią trzyma.
Wygnany ze dworu czasowo ów Jan Strasz z Białaczowa, szlachcic z Odrowążów, ze złością i gniewem w sercu pociągnął na Litwę. Gotów był jak Cebulka, Małdrzyk i Lutek z Brzezia usługi swe ofiarować wielkiemu księciu.
Przybył do Wilna z goryczą, z narzekaniem, z wymówkami, z potwarzami przeciw króla i królowej, a że w Krakowie się dawniej spotykał z Cebulką, do niego naprzód trafił.
Człek był porywczy i namiętny, nie tak zły jak prędki, nierachujący się ze słowy swemi, lekkomyślny. Cebulka, do którego wpadł dopraszając się służby u księcia, doniósł o tem Witoldowi.
Baczny na wszystko książe, nie przypuścił go do siebie, jednakże polecił swoim polskim sługom, aby go badali i starali poznać...
Karmiono i pojono Strasza, ciągnąc za język, którego on trzymać za zębami nie umiał.
Strasz malował wszystko w barwach najczarniejszych, a przyszłość przewidywał gorszą jeszcze.
— Niewiasta młoda, przebiegła, zręczna, uczyni z dziadem co zamarzy. Wszyscy jej już po trosze służą, bo sobie jednać umie to uśmiechem, to smutkiem, to datkiem, to obietnicami.
Ulubieńców i zauszników tłum się roi... na palcach ich wyliczyć mogę, od Hinczy z Rogowa począwszy, który od jej drzwi nie odchodzi, a jak pies przy nich czatuje... Gdy króla nie ma, a kiedyż on długo posiedzi w domu, dopieroż wesele i uczty, i śmiechy i pląsy i śpiewy... Niewiasty sobie dobrała takie jak sama... więc wczasu dobrego zażywają.
Plótł tak Strasz niestworzone rzeczy, zmyślając wiele. Słuchający głowami potrząsali, Cebulka jeśli nie wszystko, przynajmniej co ważniejsze Witoldowi powtórzył.
Przez dni kilka trzymano tak Strasza na dworze, nie dopuszczając go do księcia.
Naostatek Cebulka we cztery oczy mu powiedział, że Witold do służby swej przyjąć gotów, ale do takiej, do jakiej sam go wyznaczy.
— Z tego coście tu przynieśli — rzekł mu — widzi pan mój, że tam pilno czuwać potrzeba, a na dworze nie mamy nikogo, coby mógł patrzeć, słuchać i nas ostrzegać. Musicie tam powrócić nazad, to będzie służba wasza.
Zakrzyknął naprzód Odrowąż, iż jako człek rycerski inaczej się spodziewał, a na dwór Jagiełły za nic i nigdy powracać nie chce... Zaczął potem ostygać, a zemsta mu doradziła, bodaj podjąć się tego stania na straży...
— Służby na dworze nie przyjmę — rzekł — ale i bez niej w Krakowie siedzieć, na zamku bywać i o wszystkiem wiedzieć mogę — pojadę.
Wyprawiono więc z poleceniami Odrowąża, który ledwie do swojego Białaczowa zboczywszy i wytchnąwszy, zjawił się znowu w Krakowie, na mieście gospodę opatrzywszy.
Wolny człek, niby sobie zajęcia szukający, spokrewniony z wielu, rozpoczął życie, które mu najlepiej zawsze smakowało. Od rana do wieczora mógł nic nie robiąc, siedzieć a rozprawiać i śmiać się.
Znał wszystkie te kąty i piwnice, gdzie się ze dworu komornicy i młodzież zbierała. Z wielu bardzo miał dawną poufałość i znajomość. Utyskiwał, że go niesprawiedliwie wypędzono bezcześnie, za co srogi żal miał...
Jedni mu potakiwali, drudzy spierali się, zrywać z nim nikt nie myślał.
Jeden Hincza, gdy się w ulicy z sobą spotykali, namarszczony głowę odwracał i znać go nie chciał. Jemu też Strasz zemstę poprzysiągł.
— Żyw chyba nie będę, jeśli tego pyszałka nie zawiodę do ciemnicy, aż jak pies na barłogu zdechnie...
Z tem się jednak przed nikim nie chwalił, bo Hincza więcej od niego miał przyjaciół, a że królowa nań łaskawa była, król także, górą się nosił i Strasza nie obawiał wcale.
Nie był Odrowąż tak chytrym, ani mógł się tak ułożyć, aby pozornie zgodę zawrzeć i z niej korzystać. Do dworu napowrót się nie napierał, lecz na Wawel iść i ze staremi znajomemi przestawać nikt mu nie mógł zabronić. O jego bytności na Litwie i służbie u Witolda żywa dusza nie wiedziała.
Miał też Strasz przy królewnie Jadwidze bawiącą pannę, daleką powinowatę Salkę z Załucza, do której, jak ludzie utrzymywali, zalecał się od dawna, i żenić się z nią nawet pomimo pokrewieństwa był gotów.
Do niej dostać się na dwór nie miał trudności, a powinowata przy królewnie służyła za wymówkę, dlaczego tak często go tu widywano.
Jak wszystkie starsze i młodsze niewiasty otaczające Jadwigę, Salka była nieprzyjaciółką królowej Sonki. Miłość dla biednej sieroty, budziła nienawiść dla macochy. W tem kółku tworzono baśnie, powtarzano słowa królowej w usta wkładane i groźby.
Kobiety czuwające przy Jadwidze, trzymały ją w ciągłej trwodze, to trucizny, to zamachu na jej życie.
Najdziwniejsze plotki znajdowały wiarę i ztąd dalej w świat płynęły.
Gdy koronacya postanowioną została, płacz nie ustawał około Jadwigi, przepowiadano przyszłość jeszcze straszniejszą, wysłanie gdzieś do Chęcin, lub do oddalonego pustego grodu.
Nie tajono się z temi domysłami przed królewną, której serce napełniało się coraz większą nienawiścią do macochy.
Jeżeli król, przybywszy do Krakowa, nie zapytał którego dnia o córkę i nie widział jej, snuto z tego zaraz wnioski najgorsze, przypisując wpływowi królowej.
Strasz służył dobrze, przynosił z miasta co tam się nasłuchał, wynosił co tu plotły kobiety — dodawał i swego po troszę.
Swoją drogą w podworcach i podsieniach zamkowych z dawnemi znajomemi i towarzyszami spotykając się, stawał do gawędy, czerpiąc od nich co wiedzieli o królu i królowej.
Mógł więc do Wilna dać wiedzieć nietylko co się tu działo, ale czego się domyślano i co przewidywano.
Ucha i oka jego nic nie uszło.
Jakby na przekorę Hinczy, który się z nim co dzień spotykał, krążył sobie Strasz swobodnie po zamku, pewien, że go nikt wygonić nie śmie.
Hincza miał wielu przyjaciół, również krzywo patrzących jak on na Strasza, lecz żaden z nich zadzierać się z nim nie chciał. Od słowa przyszłoby było łacno do korda, do którego i oni i Odrowąż porywczy byli.
Ale Hincza zżymał się i odgrażał.
— Gdybym wiedział, jak się tego Strasza ztąd pozbyć — mówił do druhów swych Jana z Koniecpola i Pietrasza ze Szczekocina, dworzan królowej — jednej godziny bym go tu nie zcierpiał, tak mi on tu śmierdzi, patrzeć nań nie mogę.
Radzono różnie, i nie uradzono nic, aż Hincza jednego wieczoru ochmistrzowi królowej Malskiemu szepnął, że wypędzony Strasz nie darmo się tu kręci i pewnie przez swą powinowatą Salkę z Załucza, królewnę Jadwigę buntuje przeciw królowej.
Nim się na to znalazł dowód i pozór do pozbycia się Strasza, tymczasem on przez swą przyjaciółkę do królewnej się zalecił, a ona obiecała ojca prosić za nim, aby przy niej komornikiem go zrobiono.
Jagiełło gdy mógł tylko, rad był córki żądanie spełnić i na prośbę jej, ręką dał znak, że pozwala.
Strasz więc już, choć nic do czynienia nie miał, prawo zyskał wisieć przy dworze.
Gdy ochmistrz jednego dnia, spotkawszy w podworcu, zapytał go, jakiem prawem się tu nieustannie wciska, gdy z królewskiego rozkazu, powinien był się oddalić, Strasz niemal zuchwale mu odpowiedział, iż Jagiełło przy dworze królewnej pozwolił mu zostać.
Nie było więc sposobu się go pozbyć, ale Hincza zebrawszy dworzan królowej, którzy wszyscy z nim trzymali, wymógł na nich, ażeby żaden ze Straszem nie przestawał, nie mówił i znać go nie chciał.
Piotr Kurowski, Wawrzyn Zaręba z Kalinowej, Jan Kraska, Jan z Koniecpola, Piotr i Dobiesław ze Szczekocin, wszyscy się słowem związali, iż ze Straszem znać się, ani obcować nie będą.
— Myśmy słudzy królowej, przeciwko której on śmiał bluźnić — mówił Hincza — a przebaczyć mu tego nie możemy.
Za przykładem tych kilku młodych co tu rej wiedli, na dane hasło, inni też zamkowi urzędnicy, komornicy, starsza służba poczęła od Odrowąża tak stronić, tyłem się doń zwracać, nie słuchać pozdrowień, ani patrzeć nań, że gdy szedł lub powracał od królewnej, słowa do nikogo nie mógł przemówić, a nikt się nie odezwał do niego.
Jak od zapowietrzonego uchodzili wszyscy. W Straszu się zburzyła krew, ale co miał czynić? Jedno zostawało, lub wynosić się ze dworu, albo szukać zaczepki i raz się rozprawić. Ostatnie zdawało się nieuniknione. Musiał jednak Strasz w mieście przydybać którego z winowajców, bo na zamku korda dobyć nie było bezpiecznie. Kto pierwszy się tego dopuścił, temuby nie uszło płazem.
Czatował więc około tych piwnic i browarów, do których czasem młódź przychodziła aby w zakazane kości grywać.
Hincza, Pietrasz ze Szczekocin, i Jan z Koniecpola siedzieli dnia jednego u Stana przy Grodzkiej ulicy, gdy Strasz wpadł do izby, może nie wiedząc ilu ich tam było.
Zaledwie chwila upłynęła, gdy najokropniejsza wrzawa rozległa się w izbie, tak, że w ulicy ją aż słychać było i viertelnicy nadbiegli, ale drzwi znaleźli zawalone drągiem. Dobyć się do nich nie było podobna.
Krzyk ustał, wewnątrz zrobiło się cicho; gospodarz pachołków poprowadził do okna od podwórza, aby tamtędy łatwiej się dostali do izby. Tu znaleźli otwartą okiennicę, wiszącą na jednym haku, a zajrzawszy do wnętrza, nikogo więcej tylko Strasza na podłodze, posiekanego i we krwi pływającego.
Przybiegł go tam zaraz barwierz opatrzeć, krew zatamować i obwiązać, rany nie okazały się śmiertelne, lecz lizać się z nich długo było potrzeba.
Wypadek ten następstw nie miał zresztą żadnych, bo gospodarz Stano, choć wiedział kto sprawcą był, wydać nie śmiał, aby się na zemstę dworaków nie narazić, a Strasz nie skarżył też, obiecując sobie sam domierzyć sprawiedliwość.
Leżał chory długo, lecz ówcześni ludzie mieli taką naturę, że albo na placu legli, lub póki ducha w nich stało, dźwigali się nie pieszcząc, jak najrychlej mogli, bo łóżka zarówno z trumną się lękali.
Strasz jeszcze plastrami oblepiony był, gdy już na zamek wrócił.
Rozpłakały się niewiasty nad nim, a Salka z Załucza poprzysięgła, iż nieszczęście to spotkało jej powinowatego za to tylko, iż królewnie Jadwidze sprzyjał.
Ci co go porąbali zobaczywszy zmartwychpowstałego, nie pokazali po sobie zdziwienia, ani strachu. Znowu po dawnemu mijano się w krużgankach nie widząc, ocierano o siebie nie mówiąc. Obie strony wiedziały, że sprawa nie była skończona i że gdzieś, kiedyś znowu ją żelazo będzie rozstrzygać.
Strasz nieulękniony, przybywał jak dawniej, nie skarżył się nikomu — milczał.
Przygotowania do koronacyi trochę pamięć tych starć zatarły. Było wistocie wiele do czynienia. Ze skarbca dobywano sukna, opony, srebra, rzędy na konie, wszystko to czeladź musiała trzepać, czyścić, szlifować pod dozorem starszych. Komnaty główne jak Malowaną, Laskowiec i nad niemi górne, które miał Eryk zajmować, obijano i opatrywano we sprzęty.
Królowa Sonka sama ze swemi kobietami i komornikami doglądała wszystkiego... Nie było czasu kłócić się i spierać, bo każdy o sobie myśleć musiał jak wystąpi, aby wstydu klejnotowi nie uczynił.


VI.


Na tydzień przed niedzielą, na którą koronacya oznaczona była, komornik królewski Sassin, przybiegł z listami do królowej, oznajmując o tem, iż Jagiełło wyruszył z Grodna i pospiesznie na Jedlnę, Iłżę, Łysą Górę i Wiślicę do Krakowa podążał.
Sam on osobiście pisanie wręczywszy i czołem uderzywszy, opowiadał jako król w dobrem zdrowiu i dobrej myśli, lada godzina mógł podążyć za nim, bo mu bardzo pilno było dla dostojnych gości przyjęcie zgotować ich godne.
— Książe Witold mu towarzyszy? — zapytała Sonka.
Sassin, człek już stary, na usługach królewskich od czasów Jadwigi, zawiędły, nizkiego czoła, oczu głęboko pod czaszką siedzących, małomówny — na to pytanie, głowę spuściwszy, długo nie chciał odpowiadać.
Stąpał z nogi na nogę.
— Nie wiem — rzekł po namyśle.
— A zkądże cię król wyprawił! — zapytała Sonka.
— Z Iłży — zamruczał Sassin.
— Witolda nie było przy królu?
— W Grodnie pozostał.
— Nadciągnie więc rychło?
Sassin powtórzył swe zakłopotane.
— Nie wiem.
Do czytania listu od króla powołać musiano pisarza, a tymczasem biskup krakowski, który też listy od Jagiełły miał, na zamek przybył.
Poszła Sonka naprzeciw niego z poszanowaniem, bo go teraz wielce sobie pozyskać była rada, on też dosyć się jej okazywał przyjaznym.
— Król — rzekła — daje znać o sobie, ale spodziewałam się z nim razem przybycia wuja, a o tym mi Sassin nic powiedzieć nie umie.
Zbyszek okiem rzucił do koła i rzekł poważnie.
— Ja więcej może potrafię... książę Witold przybycia swojego odmówił.
Usłyszawszy to królowa, zarumieniła się cofając kroków parę. Niebytność najbliższego z rodziny, opiekuna, była niemal upokarzającą dla niej. Zdradzała przed obcemi to, co się działo na dworze i w rodzinie.
O podrażnieniu i niechęci wuja wiedziała Sonka dobrze, spodziewać się ich mogła i przyczyna nie była jej tajną, nie sądziła wszakże, aby gniew Witolda tak już zaszedł daleko, aby się miał objawić przed światem.
Było to wypowiedzenie wojny.
Spojrzała na biskupa.
— Król daje mi wiedzieć — ciągnął dalej Oleśnicki — że napróżno księcia prosił, błagał, zaklinał, nie mógł go przezwyciężyć. Nie tai się z tem, że do miłości waszej żal ma największy, że przebaczyć jej nie może.
Królowej łzy zakręciły się w oczach.
— Któż do mnie żalu, gniewu i niechęci nie ma? — odparła gorąco. — Oprócz króla a męża mojego, nie mam przyjaciół, a wrogami są wszyscy... Teraz do nich i wuj przystał.
— Gniew Witolda cześć wam czyni — odezwał się Zbyszek — łaska jego i powolność złymby znakiem była, przy pomocy bożej pokonasz miłość wasza nieprzyjaciół... Niebytność księcia chorobą lub wojną da się tłumaczyć, a będzie go kim zastąpić.
Kraków już cały jakby jedna gospoda, tak wielu się gości zapowiada.
Twarz królowej rozjaśniła się nieco, dodała jednak zcicha.
— Do tegośmy już więc przyszli?
Strasz po cichu na kilka dni wprzód między kobiety puścił był wiadomość, że Witolda ani Julianny niema się co spodziewać, ale mu nie wierzono, i do królowej to nie doszło...
Nieprzyjaciele Sonki, choć tem małem pocieszali się zwycięztwem.
Ona sama po pierwszem doznanem wrażeniu bolesnem, musiała zamknąć w sobie żal jaki czuła za tę obelgę do wuja. Koronacya się zbliżała, na zamku nie było jednej godziny spokoju... Przyjeżdzali książęta. Piastowie, posłowie, gońcy ze stron różnych, na Wawelu trwały olbrzymie do ugoszczenia przygotowania.
Nie samych bowiem królów i książąt przyjmować musiano, ale zwyczajem ówczesnym, całe dwory ich, liczne, często z kilkuset osób złożone, trzeba było mieścić, karmić i obdarzać.
Całe komnaty na dole pod dozorem podskarbiego napełniały się jednemi tylko podarkami, sorokami soboli, kun, gronostajów, postawami sukna, aksamitu przetykanego złotem, jedwabiów; naczyniami srebrnemi i złocistemi.
W chwili, gdy już się cieszono obiecanem na pewno przybyciem Zygmunta króla rzymskiego, sam przewrotny i zdradę w sercu mający Luksemburczyk, nie ufając Jagielle, uląkł się i przysłał gońców, żądając zakładników za siebie znacznych i listów ochronnych.
Działo się to gdy już Eryk król duński i szwedzki, przejechawszy przez Polskę bez żadnych poręczeń i zabezpieczeń dla odwiedzenia Zygmunta, przybył do Krakowa i siedział na Wawelu na górnem piętrze, którego jedna izba długo się potem od imienia jego zwała.
Wśród panujących owego czasu, równie jak Zygmunt Luksemburczyk, był on niezwyczajnym zjawiskiem, które nieskończona tylko rozmaitość charakterów i odmian człowieka mogła uczynić współczesnym i potomnym zrozumiałym. Łączyły się w nim jak w Zygmuncie przymioty wielkie z równie poczwarnemi wadami, tak jakby jedne na drugie wcale nie oddziaływały.
Na stan swój uczony, miłujący naukę, wykształcony tak, że o początkach narodu swojego mógł pisać, wrzekomo pobożny tak, że zamierzał odbyć pielgrzymkę do Grobu Pańskiego, choć trudno było rozsądzić, czy go tam religia, czy duch awanturniczy popychał, Eryk zarazem był największym łupieżcą i zbójem w domu, a królem najsroższym i najokrutniejszym, choć prawodawcą być zamierzał, a szczęście albo raczej żona dopomogła mu dokonać wielkiego dzieła unii dwu skandynawskich narodów.
W podróży do Polski i do Węgier, z przepychem i znacznemi kosztownościami przedsięwziętej, wioząc za sobą srebrne i złote stołu zastawy, wcale się nie obawiał niczego, nie prosił o glejty, przerzynał się przez kraj nieznany, na Wawel przybywał jak do domu.
Żywego umysłu, śmiały aż do zapamiętania, wesół, rozmówny, król duńsko-szwedzki Jagielle był na rękę, bo się podejmował Zygmunta przyprowadzić, służyć za pośrednika i odwagą a stanowczością swą w chwilach niepewności serca mu dodawał. Na zamku krakowskim on teraz więcej może niż Jagiełło gospodarzył...
Królowa też widziała go wdzięcznem okiem, gdyż lękała się, aby po Witoldzie nie zabrakło i Zygmunta, coby wiele świetności obrzędowi ujęło. Eryk zaś zaklinał się, iż bodaj miał sam po niego i żonę jechać do Węgier, sprowadzi go niezawodnie.
Gdy goniec Zygmuntów nadjechał, a na zamku zawieruszyło się niepokojem i król Jagiełło dotknięty tem niespodzianem wymaganiem, obrażony niemal, głowę tracił, Eryk uśmiechem lekceważącym go pocieszył.
Goniec donosił, że Zygmunt z żoną i dworem stał obozem w Starej Wsi za Szramowicami... Czasu było niewiele, natychmiast radzić musiano, a rady nie miał Jagiełło innej nad Zbyszka biskupa. Gdy inni milczeli i stali bezradni, on jeden znalazł zawsze lekarstwo i ratunek. Do niego w pomoc przybywał Eryk Pomorczyk, który nie wątpił, że słowem swem u Zygmunta zakładników i poręki zastąpi.
W kilku godzinach orszak był gotów i zakładnicy. Do nich należał sam król, Zbigniew biskup krakowski, i Zbyszek z Brzezia, marszałek państwa...
Królowa już znowu we łzach stała, ręce łamiąc, a wątpiąc czy król rzymski przybyć zechce, gdy posłowie doń z Wawelu ruszyli i Pomorczyk na koń wsiadając, podniósł ku Sonce w oknie stojącej, piórami strojny kapelusz, wołając wesoło, że jej gościa choćby związanego przystawi.
W krużganku stary król i dwunastu Piastów, składających już pierwszy zastęp gości, żegnało ochoczego Duńczyka.
Lik ten piastowski niemałego blasku obrzędowi dodawał. Najbliżsi królowi książęta mazowieccy stawili się wszyscy, z niemi Bernard z Opola. Książęta z Cieszyna, Raciborza, Oświęcimia, Opawy, z Koźla, i Żegania... A choć Witold obelżywie niemal zaproszenie odtrącił, z litewskich książąt, przybyło także kilku i z Rusi. Krzyżacy pokorniejsi teraz, choć sam mistrz Paweł Russdorf nie stawił się, dwu komturów przysyłali.
Wszystko to już po części na zamku, w części po gospodach i dworach w mieście zalegało wszystkie kąty... W dolnych izbach stoły nie opróżniały się na chwilę, uczta trwała i gwar od rana do późnej nocy.
Biskupi i wysłaniec papieski po klasztorach i domach duchowieństwa rozmieścić się musieli. Dla niespodzianego i nieproszonego Bawarczyka, księcia Ludwika, którego ciekawość tu prowadziła, w ostatniej chwili na zamku izby opróżnić musiano...
Kraków od dawna tylu obcych a dostojnych nie widział gości. Przypominało to Kaźmirzowskie czasy szczęśliwe... Królowa na przemiany radością wielką i dumą przejęta, weseliła się, to strachem jakimś owiana, płakała...
Nie taiła tego przed sobą, że nieprzytomny Witold, swą nieobecnością więcej ważył, niż wszyscy ci, których tu ciekawość prowadziła... Była to groźba, a wielki książe nigdy się nie odgrażał napróżno...
Jagiełło na chwilę również wymaganiami Zygmunta strwożony, teraz znów oddychał, cieszył się, i pełnemi garściami sypał dary do koła. Tak on gościnność rozumiał... Oczekiwano gońca od Eryka, aby naprzeciw króla rzymskiego wyruszyć. Podjął się nim być usłużny Hincza, który nocą drugiego dnia nadbiegł z doniesieniem, że Duńczyk dotrzymał słowa.
Opowiadał, że do Starej Wsi przybywszy, zaraz do Zygmunta z tem przystąpił, iż on sam i towarzyszący mu biskup i marszałek ofiarują się jako zakładnicy, choćby ich pod straż miano wziąć i trzymać, dopókiby Zygmunt nie powrócił.
Luksemburczyk miał snadź czas obliczyć się i pomiarkować, iż tem brakiem zaufania skrzywdził Jagiełłę i siebie, odparł więc grzecznie, iż żadnych zakładników nie wymaga i chętnie z niemi do Krakowa pospieszy.
Jagiełło wiadomość tę otrzymawszy, z orszakiem swym pobiegł na powitanie do Myślenic.
Sonka tymczasem pozostałych gości, których zamek był pełen, przyjmować musiała sama. A choć Rusince z wielą z nich rozmówić się było trudno, uprzejmością, pięknością, powagą, młodością swą wdzięczną, za serca wszystkich ujmowała.
Nie zbywało na takich, co starca Jagiełłę stawiając w myśli przy tym kwiecie zaledwie rozwitym, ramionami poruszali i uśmiechali się.
W piątek przed niedzielą, na którą koronacya naznaczoną była, Jagiełło witał rzymskiego króla i żonę jego w Myślenicach, w sobotę na górnej sali w żupach w Wieliczce obiadowano, wieczorem na Lasocińskiej górze czekać miała królowa...
Była to chwila może wśród tych dni uroczystych, najwspanialszy obraz przedstawująca, pod gołem niebem, które pogodą i powietrzem łagodnem sprzyjało, te ludu tysiące, te poczty rycerskie na koniach kapami szytemi okrytych, stroje wspaniałe, przepych w rzędach i wozach, tłumy wesołe, trąby i flety, dzwony i okrzyki...
A na podwyższeniu, które całe wysłano kobiercami i suknem, tam gdzie królowa Barbara wysiadać miała, w płaszczu spływającym do ziemi, szytym złotem i perłami, w złotej przepasce na głowie, Sonka tryumfująca, blada ze wzruszenia, szczęśliwa i trwożna...
Gdy król rzymski z żoną, duński i Jagiełło w okazałym poczcie ukazali się na gościńcu; tysiące ludu zalegające dolinę i jak mrówię ściśnięte na całej do miasta przestrzeni, wydało okrzyk jeden...
Rzymski król strojny wspaniale, bo przepych lubił i okazać się tu chciał tak wielkim jak się czuł w duszy, z łańcuchem na szyi, na którym Smok, godło jego połyskiwał kamieniami drogiemi, zbliżył się do Sonki wiodąc Barbarę.
Królowa miała na sobie najdroższe klejnoty, i twarz malowaną, i włosy trefione misternie, ujęte perłowemi sznurami, lecz strój nie mógł jej nadać ani straconej młodości, ani świeżości ni wdzięku.
Znużona twarz jej siliła się na uśmiechy, a oczy na zalotne wejrzenia, któremi mężczyzn obrzucała, lecz obok Sonki cudnie pięknej, świeżej i młodej, Barbara niemal się wydawała zgrzybiałą.
Już na królowe obie czekał wóz cały od złota i opon szkarłatnych, końmi białemi zaprzężony, w złoconych rzędach i pokryciach. Po przywitaniu siadły obie i cały orszak ich świetny, z królami na czele ku zamkowi się potoczył, a tłumy ku miastu płynęły...
W małej, ciasnej komnatce zamkowej ze swą służbą tu na wygnanie skazana, w mroku wieczornym siedziała królewna Jadwiga.
Długo rozprawiano i spierano się o to, czy miała towarzyszyć królowej, i stać przy niej, czy razem z narzeczonym Brandenburczykiem... Sonka wziąć ją z sobą była gotową, aby złym ludziom nie dać pochopu do złych podpuszczeń i posądzeń, ale piętnastoletnie dziewcze, żywione niechęcią, dumne swoją niedolą, samo odmówiło uczestnictwa w uroczystości.
Jagiełło nie nalegał.
Z oschłemi już oczyma, dziewczę chodziło blade po komnatce, a każdy okrzyk wesela, każda wrzawa głośniejsza, wywoływały z niej drżenie i zżymanie się gniewne.
Salka siedziała zdala przypatrując się królewnie z politowaniem, kiedy niekiedy rzucając słowo pociechy...
Tymczasem służebne wymykały się ciekawie na podwórce i powracały co chwilę przynosząc wieści z ulicy... Opisywały stroje, opowiadały o muzyce, wymieniały znajomych panów jak z nich który wystąpił...
Jedna z nich widziała królowę bardzo bladą i drżącą, druga utrzymywała, że się potknęła na progu, co było złą przepowiednią, inna wiedziała, iż w nocy płakała i jęczała a usnąć nie mogła.
Na chwilę rozrywało to królewnę, która chcąc nie chcąc, słuchać musiała jak była przybrana izba malowana dla rzymskich państwa, jak ustrojony pokój duński na górze, jak stoł zastawiono w Laskowcu...
Zbiegały się tu wiadomości wszystkie, od najdrobniejszych począwszy, do najważniejszych.
Wśród tego zajęcia jedną Sonką, dla której wszystko się to działo, sieroctwo Jadwigi opuszczonej, zamkniętej w ciemnej i małej komorze, zapomnianej i zapartej, występowało dla niej samej i dla innych straszniej jeszcze... a smutniej.
Jak na żart przywieziono jej narzeczonego, od którego była starszą, i którym jak dzieckiem gardziła; teraz już głoszono, że Brandenburczyka ojciec miał odebrać, że wszystko było zerwane...
Dziedziczka korony, pozostawała samą, usuniętą, bo się innych może spodziewano dziedziców.
Stare niewiasty w kącie szeptały między sobą — Królowa się o to postara, ażeby miała potomka...
I spoglądały po sobie, dając znaki...
Nie szczędzono tych przepowiedni i biednej Jadwidze. Oczewistem było, że królowa zazdrośna, musiała się chcieć jej pozbyć...
W istocie litość obudzało dziewczę, jak w trumnę zamknięte w tę komnatkę, z której się jej ruszyć, wyjść, pokazać ludziom i ludzi zobaczyć nie było wolno.
Jeden Strasz z mężczyzn pozostał wiernym królewnie i swojej Salce.
Ten także wypatrywał co się na zamku działo, i szydersko opisywał szczególniej to, co mu się wydawało nieudałem i śmiesznem.
W mrokach tych izdebek, była odwrotna strona medalu, którego wspaniałość staremu Jagielle łzy wyciskała z oczów. Miał czem być dumny, bo i wielkość a zamożność swą światu mógł okazać i pochlubić się królową, która pięknością swoją królowała nad wszystkiemi.
Cudzoziemscy panowie głosili wszyscy, patrząc na nią, iż gdyby nie była królową i takby zgasiła najpiękniejsze niewiasty...
Najlepiej o tem wiedziała i czuła to królowa Barbara, która powzięła nienawiść z pierwszego wejrzenia na ten cud, bo przy nim niemal się straszną wydawała.
Lecz miała środek choć chwilowego zaćmienia Sonki, zuchwałem swem obejściem się, wyzywaniem mężczyzn, śmiechem cynicznym, który czarne zęby odsłaniał i dwuznacznemi słowy, które rzucała, wcale na męża i świadków nie zważając...
Obejście się to dziwne, onieśmieliło tak Sonkę, dla której i język, jakim mówiła Barbara, był obcy, że musiała pozostać ciągle prawie milczącą.
Jasny dzień wstał nazajutrz, a choć zwykle w porze tej najsroższe u nas panują mrozy (Luty), powietrze jak w sobotę było łagodne...
Podwórce zamkowe od rana lud napełniał, bo kościół mało mógł objąć, i to tylko wybranych między najdostojniejszymi. Zrana przypomniano sobie sierotę...
Jadwiga i na samej koronacyi być nie chciała, ani się spodziewała, ale ochmistrz królowej przyszedł z jej polecenia zaprowadzić sierotę do ganku nad zakrystyą, z którego mogła wszystko oglądać.
Salka i parę służebnych dziewcząt ciekawych, którym chciało się bardzo widzieć uroczystość, tylu królów i książąt, biskupów i prałatów, rycerzy i młodzieży, niemal gwałtem ją pociągnęły z sobą.
Przepych dnia tego gasił poprzedzający... Zamkowy kościół cały tlał złotem, świecił klejnotami, i wśród obłoków kadzideł, jak jakieś nadziemskie zjawisko migał przed załzawionemi oczyma dziewczęcia.
Co miała Polska i sąsiednie kraje najdostojniejszego, gromadziło się tu wszystko do koła sędziwego Jagiełły.
On sam, pomimo wstrętu swego do stroju, na ten dzień wielki musiał przywdziać sobole i aksamity. Wesół zarazem i znużony się wydawał.
Królowa choć blada od wzruszenia, zachwycała pięknością, a szła teraz tak mężna, tak silna, jakby nie przeczuwała, że długie lata męczeństwa brała razem z tem namaszczeniem i koroną.
Ani ojciec, ani macocha nie zwrócili oczów w tę stronę, gdzie w półcieniu, z wejrzeniem osłupiałem blade dziewczę patrzało nie widząc na ten sen jakiś i postacie wspaniałe, dziwne, groźne, nieznane, które raz w życiu sierocem przesunąć się miały przed jej oczyma.
Tak samo śpiewy i muzyka, okrzyki i modlitwy przebrzmiałe niezrozumiałe dla niej. Przylgła do ściany, nieruchoma stała aż po grzmiącej pieśni dziękczynnej, znowu na tle sinem obłoków z kadzielnic płynących do góry, wszystkie te postacie niknąć zaczęły, przesuwać się, zasłaniać, kościół opróżniał, światła gasły, szmer zamienił w milczenie i nie pozostał nikt, oprócz niej w tej kryjówce...
Salka musiała ją pociągnąć za suknię, aby przypomnieć, że na zamek czas powracać było.
W sali Laskowcem zwanej, zasiadali już do uczty królowie i książęta, gdy przez podwórzec pusty królewna ze swą szczupłą garstką służebnic wróciła do cichej komnatki. Serce się jej biednej ściskało, ojciec dla tej nowej, obcej niewiasty i swojem dziecku zapominał... Jej tu na królewskim zamku tak jak nie było. Gdyby umarła, nie postrzegłby nikt, że zabrakło... Podchodząc ku dworcowi, usłyszały dźwięki przygłuszone muzyki, która w jadalniach przygrywała... Piszczące flety i głuche bicie bębnów... dochodziło ucha...
Salka wprowadziła na próg zakwefioną Jadwigę, idącą smutnie, gdy za niemi głos się odezwał dobrze im znajomy, starej Rusinki, powiernicy królowej Femki.
— Królowa przykazała, aby królewnę przyodziać w najlepsze szaty i żeby ją ochmistrzyni przywiodła do pańskiego stołu na powitanie gości!! Ubierać się a żywo...
Rozkaz brzmiał natarczywie, spojrzały po sobie. Jadwiga szepnęła cicho, że się czuje chorą. Salka i inne żywo jej odradzać zaczęły.
Spór się zajął między niemi, jedne potakiwały dumnej Jadwidze, która podrzędnej roli, jaką jej wyznaczono, nie chciała odegrywać, drugie radziły nie opierać się, aby nie gniewać ojca, nie drażnić macochy i przed obcemi pokazać jako starsze dziecko Jagiełły!
Salka poczęła dobywać najkosztowniejsze stroje, w którychby dziewczęciu mogło być jak najpiękniej. Ale Jadwiga piękną nie była, a smutek, który wdzięk podwaja, rysom nieznaczącym ostatek go ujmuje... Czuła to może królewna, dla której obojętnym było jak się ubierze, a chętniej może stanęłaby w oczach gości jak przed sądem, z całem swem upokorzeniem i krzywdą.
Prawie gwałtem posadzono ją, aby coprędzej włosy bujne utrefić, dawała z sobą czynić, co sługi chciały. Jedwabna suknia złotem przetykana, dar ojcowski, klejnoty od niego, wszystko dobrano tak, wedle jej myśli, aby żaden podarek macochy, nie został użyty... Nastawała na to Jadwiga.
— Nic od niej! nic od niej! — powtarzała. Wszystkie służebne pomagały do przystrojenia dzieweczki, jedne wdziewały suknie i trzewiczki, drugie splatały włosy, inne rozpościerały suknie i dobywały naszyjniki, ozdoby rąk, pasa i głowy...
Sługom niemiło było widzieć ją, jak ona chciała, ubogo ubraną wobec oczów tylu. Mogło to obudzić gniew Jagiełły.
Naostatek, wszystko już było w pogotowiu, goście oddawna siedzieli za stołem. Ochmistrzyni sama też wystroiwszy się tak, aby wstydu królowi nie uczyniły, stała pogotowiu. Czas było iść. Blada, drżąca, z ustami zaciśniętemi, ofiara dała się prowadzić.
W Laskowcu stół był cały złotym sprzętem zastawny, a do koła niego siedzieli królowie, królowe, książęta i przedniejsi duchowni. Sala z rzeźbionym pułapem swym, i ścianami okrytemi obiciem, na którem naprzemiany widać było figury i wieńce, a sploty kwiatów, z mosiężnemi złoconemi świecznikami u stropu wiszącemi, za stołem na podwyższeniu suknem szkarłatnem okrytem, przedstawiała obraz wspaniały.
Piękny jeszcze, wytwornie i bogato przybrany, z głową do góry podniesioną, i oczyma bystro do koła biegającemi, siedział w pośrodku na złoconem krześle Zygmunt król rzymski.
Po prawej ręce jego zajmował miejsce Jagiełło, którego twarz pomarszczona, ogorzała, ciemna starego łowca, dobrodusznie i prostaczo odbijała od fiziognomji chytrością, ogładą, wdziękiem zniewieściałym i pychą a fałszem nacechowanej sąsiada.
Lewe siedzenie zajmował ożywionej, rozgorączkowanej, sztucznie rozweselonej twarzy Eryk, którego Szwedzi zwali trzynastym, Duńczycy siódmym, a pospolity lud Pomorczykiem. Awanturniczego coś, zuchwałego, na poły dzikiego, na pół europejskiego piętnowało oblicze, które pięknem być mogło, gdyby go namiętności nie potargały.
W szkarłatnej sukni, czarnowłosy i czarnooki, majestatycznej postawy kardynał Branda siedział przy królu Władysławie... Dalej szli w prawo po starszeństwie Wojciech Jastrzębiec, prymas, Zbyszek krakowski biskup, arcybiskup Jan lwowski, biskup lubuski i inni prałaci, w lewo mazowieccy, szlązcy, litewscy i ruscy książęta i kniaziowie, na czele których, jako gość, brat królowej francuskiej, Bawarczyk siedział, rozglądając się i przysłuchując...
Królowa rzymska Barbara, nowo uwieńczona Sonka i dostojniejsze panie zajmowały stół osobny...
Rycerstwo, senatorowie, dwór, towarzysze przybyłych panów Węgrowie, Duńczycy, Włosi, Rusini, Polacy w sąsiedniej ogromnej izbie stoły mnogie obsiadali pościskani...
Dla najznaczniejszych z nich marszałek Zbigniew z Brzezia, oddzielił osobny stół, przy którym obok wojewody krakowskiego, widać było uderzającą, bohaterską postać jednego z ostatnich rycerzy chrześciaństwa.
W tej dobie, która po bitwach w Czechach, sromotnych dla rycerstwa, po przegranej pod Nikopolis, mogła się nazywać epoką upadku średniowiecznej tej instytucyi, w wojnach krzyżowych urosłej, gdy męztwo i ofiarność zaczęły zastępować jak w Zygmuncie Luksemburczyku ostatnim, przewrotność, dyplomatyczna przebiegłość, chytrość, bezsumienność, osłaniająca się blaskiem fałszywym, na palcach policzyć było można ludzi, co cześć rycerską i wierność starej religii honoru zachowali.
Na czele tych niedobitków sławą okrytych stał naówczas Zawisza Czarnym zwany z Garbowa, Polak rodem, którego Zygmunt Luksemburczyk, równie jak brata jego Farureja, umiał sobie pozyskać.
Zawisza duszą, męztwem i całym sobą rycerza najdoskonalszego obraz przedstawiał. Wspaniałej postaci, pięknej męzkiej twarzy, spokojnej i energią nacechowanej; pańskich i szlachetnych rysów, on i Farurej wśród skarlałego już pokolenia młodszego, świecili jak dwa z bronzu odlane posągi.
Czarny był jednym z tych ludzi starego czasu, kiedy rycerze takiego jak on ducha, sami jedni płoszyli i rozbijali tysiące nieprzyjaciół i na tysiące się porywać nie wahali. Było w nich coś tej siły bajecznych herosów starożytnych, przed którą pierzcha wszystko i żywioły się korzą.
Naówczas już nawet Luksemburczyk, zakochany w sobie Zawiszę szanował i najwyżej cenił, a ze służby swej puszczać nie chciał. Czarny na poły Polakiem, pół rzymskiego króla towarzyszem, tak jak Ścibor ze Ściborzyc, który się tu znajdował także. Różnili się tylko od siebie tem, że Zawisza czuł się i wyznawał Polakiem, a Ścibor, wyrzekł swoich i kraju, duszą i ciałem oddany Luksemburczykowi.
Około Zawiszy co było najprzedniejszego w Krakowie, krążyło, jakby go wodzem swym z ducha i męztwa uznawało...
Nie policzyć tu było rzędem siedzących znakomitości wszystkich, starców i mężów i młodzieży co już z nimi stała na równi. Jak drogi łańcuch klejnotami sadzony, wydawał się ten stół i inne mnogie, przy których wszystkiemi językami świata rozmawiano...
Uczta właśnie była w połowie, a umysły biesiadujących poczynały rozgrzewać się w rozmowie ocierając o siebie... i kubki wychylane dodawały myślom śmiałości i słowom, gdy drzwi jedne z sieni wprost do Laskowca wiodące nachyliły się i Jadwiga w nich ukazała, wśród tych różowych twarzy i ożywionych ludzi, jak widmo blada i smutna.
Jagiełło postrzegł i skinął na nią z jednej, Sonka z drugiej strony, córka przystąpiła do ojca. Naówczas stary to dziecię swe królom ukazując i panom duchownym je polecał... Zygmunt, najzepsutszy i najrozspustniejszy z ludzi, równie jak żona jego Barbara była z niewiast najbezwstydniejszą, zmierzył oczyma lubieżnika tego wyrostka, ale żałobny smutek sieroty podobać mu się nie mógł... Spoglądali inni z ciekawością. Musiała Jadwiga iść i znieść pogłaskanie po twarzy rzymskiej królowej, i wejrzenie surowe macochy, za które wypłaciła się dumnem...
To zjawienie się jej w Laskowcu, nie trwało długo; gwar i wrzawa, kręcenie się sług przynoszących coraz nowe misy przystrojone piórami ptaków, okryte wymyślnemi ozdoby, nie dozwalało zatrzymać się, a Jadwiga jak mogła najprędzej uszła, chociaż oznajmiono jej, że po biesiadzie nastąpią pląsy, w których i ona powinna uczestniczyć.
W Laskowcu ucztowano poważniej i monarchowie a duchowieństwo nie schodziło z miejsc swoich, trwając do końca. W bocznych salach poczynano sobie swobodniej daleko...
I gwar też panował tu weselszy... Wielu z panów wstawało, przechadzało się, wiązało w gromadki, więcej zajmując rozmową, niż jedzeniem i kubkami.
Nieco opodal u tegoż stołu, przy którym siedział wojewoda krakowski, Zawisza Czarny i Farurej, miejsce zajmował człowiek, niewielkiego wzrostu, otyły, okrągłej twarzy, uśmiechający się sarkastycznie, w sukni duchownej, z łańcuchem na szyi.
Chociaż wzrost nie dawał mu wybić się nad innych i szerokie ramiona sąsiadów go zasłaniały, twarz na pozór pospolitych rysów, nie odznaczała go od innych, wyraz jej rozumny, dowcipny i cyniczny nieco, usta szerokie i wydatne uśmiechające się ciągle szydersko, czoło wypukłe i szerokie, jakaś cecha życia i śmiałości, zmuszała go wyróżnić wśród natłoku. Widać było, że ten zażywny, krągły, wesoły, dobrze utuczony księżyna, więcej tu znaczył niż inni.
Obracano się do niego w rozmowie, wywoływano odpowiedzi, przysłuchiwano się im ciekawie.
Pochylały się ku niemu głowy, skupiali za krzesłem ludzie, radzi coś z ust tych posłyszeć, których każde powiedzenie wywoływało śmiech i oklaski...
Był to jeden z najzdolniejszych ludzi wieku swego, poeta łaciński, pisarz niepospolitym obdarzony talentem, znany z niepomiarkowanej złośliwości swej podkanclerzy Ciołek.
Naówczas gdy cała Polska obruszona była na Jagiełłę za zniewagę jaką uczynił koronie Piastów, kładnąc ją na skronie starej Granowskiej, nieszczęśliwej kobiety, znużonej życiem i jego przygodami, Ciołek napisał był szkaradny paskwil na nią, w którym nazywał królowę maciorą, co ryjem z ziemi skarb sobie wykopała...
Jagiełło precz go naówczas odegnał od dworu, ale bez Ciołka kancelarya królewska chromała. Obejść się bez tego cynika nie było można, który mimo sukni duchownej, więcej miłośnych wierszy pisał niż modlitw, i znał się lepiej na Owidiuszu niż na teologii.
Lecz gdy potrzeba było wystylizować list do Rzymu, skargę na Krzyżaków, jedno z tych pism, które to do Stolicy, to na Sobory posyłano, Ciołka nikt nie mógł zastąpić.
I król, choć go nie lubił, choć mu nie przebaczył w duszy, musiał go do służby nazad powołać, a Zbyszek ścierpiał go pod sobą jako podkanclerzego.
Po takim upadku człowiek gdy się podniesie, zawsze go to uzuchwala. Czuje się niezbędnym, takim w istocie teraz był i sądził się podkancleczy. Pozwalał też sobie wiele bezkarnie, gdy mu ową maciorę przebaczono.
Wśród uczty właśnie, jeden z tych co tu przeciwko Oleśnickiemu, stronę Witoldową trzymali, młody Mielsztyński, zbliżył się po za krzesło podkanclerzego. Opatrzywszy dobrze, aby ich nie podsłuchano, do ucha mu szepnął.
— Cóż napiszecie o tej — księże podkanclerzy?
Odwrócił się trochę zdziwiony Ciołek, popatrzył mu w oczy długo i zdawał się wzrokiem wyrzucać uczynione pytanie, odpowiadać na nie ochoty nie mając.
— Jeżeli nie napiszecie, to choć pomyślicie? — szepnął Mielsztyński — a jabym rad sąd wasz wiedział?
— Abyś go roztrąbił! — dodał podkanclerzy.
— Nie, abym się z niego nauczył co o przyszłości — odparł młody.
— O przyszłość pytajcie nie mnie, a Henryka Czecha, który ją we gwieździech czyta — zaśmiał się Ciołek.
— Wy ją i bez gwiazd odgadnąć potraficie — rzekł Mielsztyński.
— A gdybym zgadł, myślisz, żebym ją w świat rzucił? — rzekł Ciołek.
— Cóż o naszej królowej mówicie? — trochę niechęci zdradzając tonem odezwał się Mielsztyński.
Ciołka twarz oblała się rumieńcem.
— Tyle tylko — przerwał żywo — że królową godna być! Sama piękność ją nią czyni...
— A nasz stary pan przy niej?
Podkanclerzy brwi podniósł i oczy spuścił.
— Cóż rzec? szczęśliwy, i po wszystkiem — zakończył Ciołek...
Nie mogąc z niego nic po swej myśli wyciągnąć, Mielsztyński szepnął coś o Barbarze. Podkanclerzy okiem mruknął i uśmiechnął się.
— Lepiej dobranego małżeństwa nad te — rzekł — od stworzenia świata nie było... Ambo meliores. Onaby wszystkich mężczyzn rada mieć, a Zygmunt wszystkie niewiasty, byle nie ją!!
Śmieli się oba. Rozmowa cichemi szepty się skończyła.
Uczta też już musiała ustąpić przygotowującym pląsom, do których grali fleciści i serbowie...
Młodzież ruszyła się z miejsc, stoły pustoszały...
Do wielkiej sali, w której już niewiasty się zgromadziły, rycerstwo też ochocze napływać zaczynało...
Od początku uczty, przy książęcym i monarchów stole, siedzący mąż lat średnich, nasępiony, milczący, zwracał uwagę tem, że mało go kto tu znał, a gdy się jedni drugich pytali o nazwisko jego, ledwie się dobadać można było, iż ruskim jakimś kniaziem go mianowano. Imię mu było Jerzy, a nazwy księztwa nikt nie podawał. Ruszano ramionami powiadając, że przyrodnim bratem Witoldowej Julianny był.
Mało on tu widać znaczył i posadzono go nizko, choć głowę wysoko zadzierał i dumnie z góry spozierał na drugich, a królowej szczególnie nie spuszczał z oka.
W sali gdy do pląsów się sposobiono, zajął miejsce u ściany, za pas rękę założywszy, z nikim nie przestając, sam, jakby tu nie miał nikogo. Biesiada go nie rozweseliła, choć pił dużo. Po niej wydawał się jeszcze mocniej zasępiony. Oczy jego to na podłogę były zwrócone, to szukały królowej, a nudziło mu się widocznie, nikt się nim nie zajmował, on też nie szukał nikogo.
Zdawał się tylko szukać zręczności, aby do Sonki się zbliżyć. Ona i królowa rzymska rozpoczęły pląsy, od których tylko stary Jagiełło schronił się do kąta.
Zygmunt luksemburski zaraz potem śmiało wkroczył pomiędzy panny królowej i co najpiękniejsze wybierając, począł się im zuchwale naprzykrzać. Obyczaj wieku takiemu panu dozwalał wiele, a Zygmunt korzystał z tego.
Tymczasem małżonka jego Barbara śmiała się oczyma i rękami powołując ku sobie co najkrasiwszą młodzież. Wybierała do pląsów bez różnicy narodowości, który najpiękniej wyglądał i nie szczędziła przymileń.
Wesoło być poczynało na sali, a pląsom towarzyszyły wybuchy śmiechu, które niekiedy pieskliwą muzykę głuszyły.
Królowa Sonka wprędce znużona, usiadła... Zaledwie to spostrzegł kniaź Jerzy, który na to zdawał się czatować, natychmiast pod ścianą się snując, przybliżył ku niej.
Postrzegła go Sonka i ostro spojrzała. Tym czasem, kniaź już przez niewiasty się przedarłszy, do jej krzesła przysunął.
— Nie było czasu nawet was i pozdrowić — odezwał się po rusku... Ja tu błąkam się cały dzień jak w lesie, mnie mało kto zna, a ja tak jak nikogo.
Chciałem się wam pokłonić — dodał — i od siebie — tu zatrzymał się trochę — i od księcia Witolda.
Królowa obejrzała się zdziwiona i dumna.
— Nie raczył przybyć książe, nie spodziewałam się pozdrowienia — rzekła... Zabolało mnie to! zabolało!
— Witolda też boli, że wasza miłość, o nim tu zapomnieliście — mówił kniaź Jerzy. — Ja tu z tem od niego przybyłem, abym żal jego przywiózł i...
— I co? — dumnie spytała Sonka.
— Przebacz, królowo moja — śmiało dokończył Jerzy — no... i przestrogę.
— Groźbę, powiedz raczej? — wtrąciła Sonka.
— Nazwijcie to jak chcecie — zimno ciągnął kniaź — Co mi polecono, to wam niosę. Witold srodze na was zażalony. Innego się po was spodziewał, z czem innem was na ten tron słał, należało mu się więcej... Pomnijcie, miłość wasza, że ręka jego sięga daleko, a nikogo się on nie lęka.
— Więc i mnie nie powinien — przerwała obrażona Sonka. — Chciał odemnie pewnie, abym dla niego zdradziła męża? służyła mu jak niewolnica?
Uśmiechnęła się.
— Mój kniaziu, siostrzenicą jego nazwać bym się nie była godną, gdybym taką niewolę ścierpiała!! Jestem mu wdzięczną, ale słuchać go nie powinnam i nie mogę...
— I nie będziecie? — zapytał kniaź.
— Nie będę! nie!! — gniewnie odezwała się królowa. — Co mnie spotka, z tem się rozprawię, ale Witoldową służebnicą, królowa polska nie będzie nigdy!
Kniaź Jerzy posłyszawszy ten wyrok, spuścił głowę.
— Podumajcie no, podumajcie — rzekł po chwili. — Ja was takiego dnia uroczystego nie chcę trapić, a radzę, podumajcie! Znacie Witolda. Siedzi daleko na Litwie, nie ma go tu, bezpieczni się czujecie od niego... a gdy zechce... tak was potrafi zrzucić, jak podniósł..
Sonka spojrzała pogardliwie na kniazia.
— Jego słowa powtarzam — dodał... Znajdzie drogę i do serca Jagiełły, aby wam je odebrać, i to tych co wam tu służą, a wy wiecie najlepiej, że uparty i mściwy jest...
Rozśmiała się młoda królowa.
— Mściwą ja nie jestem jak on, ale upartą tak samo — rzekła. — I jak jego, mężną mnie Bóg stworzył. Myślicie, że nie widzę niebezpieczeństwa i nie wiem co mnie spotkać może? Wszystkiemu wierzę, ale wszystko przetrwam...
Pierś jej poruszać się zaczęła coraz mocniej i oczy pod brwiami zmarszczonemi zabłysły ogniem.
— Byłabym podłą, gdybym groźbom uledz miała. Witold mógłby mnie był może powolniejszą uczynić, gdyby nie obraził rozkazywaniem... Mnie oprócz pana mojego małżonka, nikt rozkazywać nie będzie.
Gwałtownie dokończywszy, królowa otarła usta chustynką i spojrzawszy do koła, że nikt się nie zbliżał i nie słuchał, ciągnęła dalej.
— Powiedz mu to, powiedz wszystko, oskarż mnie. Wiem ja, wiem dlaczego Witold wydawał mnie za starego. Chciał mnie mieć miłośnicą i niewolnicą... Nie śmiał dziewką, gdym była przystąpić, sądził, że zamężną mnie weźmie!! Nieraz w Wilnie dawał mi poznać, dlaczego wydaje za Jagiełłę; milczałam, aby się z jego rąk uwolnić... Dziś, powiedz mu to, nie złamie Sonki, może się mścić, ale mnie nie pozyska niczem. Jest dosyć młodych dziewek na Rusi...
To mówiąc wstała królowa, spojrzała na kniazia Jerzego, który stał z głową skurczoną, i twarz starając się wypogodzić, podeszła ku królowej Barbarze.
Rozmowa była skończoną. Kniaź Jerzy znalazł się sam za pustem krzesłem i natychmiast z pośrodka kobiet, które go otaczały, cofać się począł...
Na twarzy królowej, pomimo jej mocy nad sobą, pozostał wyraz stłumionego gniewu. Witold zatruł jej ten najpiękniejszy dzień w życiu.
Nazajutrz i następnych dni, ciągnęły się uroczystości i zabawy, bo królewskie gody mniej tygodnia nie mogły trwać.
Z rana w podworcach odbywały się turnieje, po których Barbara i Sonka nagrody rozdawały. Siadano potem do stołów, a wieczorem pląsy się wznawiały.
Zawisza Czarny, Farurej, dwaj komturowie Krzyżacy, Tarnowscy, Mielsztyńscy, Tęczyńscy i młodzież rycerska, codzień się spotykali w pełnych zbrojach, krusząc kopie, dając dowody zręczności i siły.
Królowa rzymska, która była zawsze najpierwszą do rozdawania wieńców i miała zręczność zbliżać się do młodzieży, bawiła się wielce gonitwami. Sonka musiała, choć ze trwogą w duszy, jaką ją groźby Witolda napełniły, wesołą się okazywać. Jagiełło z gościnnością bezmiernie szczodrą, swoich dostojnych przyjaciół obsypywał darami.
Tak czas upłynął aż do soboty na Wawelu. Ostatniego dnia Zawisza Czarny uprosił sobie króla Zygmunta w gościnę, a z nim i wszystkich panów i książąt... Przy ulicy św. Jana, bogaty kupiec Czech dom mu swój pożyczył, aby miał gdzie królów pomieścić, a był to jeden z największych w mieście.
Tym samym trybem odbyła się uczta u Zawiszy, przy której on z bratem gospodarzyli i ugaszczali...
Ostatniego dnia sypnęły się pożegnalne dary w koniach, misach, futrach i kosztownych tkaninach. Król rzymski niecierpliwy spieszyć musiał do domu, do dalszej walki z Czechami, do obmyślania obrony przeciw Turkom, do szukania pieniędzy, które w ręku jego topniały.
Po Spiżu założonym Jagielle, gotów był nowy jaki ziemi kawał dać zastawą, byle dostać tych grzywien, któremi rozrzutnie szafował. Krzyżacy wahali się z pożyczką.
Najdłużej z obcych książąt pozostał w Krakowie bawarski Ludwik; a gdy przeprowadzany przez Jagiełłę za bramy miejskie, miał się już z nim rozstać, obrócił się ku niemu schylając głowę.
— Zaprawdę — zawołał z uśmiechem — słyszałem o was i nasłuchałem się wiele, ale com oczyma widział własnemi, przeszło czegom oczekiwał.
Wrócił Jagiełło spoczywać...
— Sonko — odezwał się wdziewając swój kożuch stary z wielką radością, iż dawne życie miał rozpocząć. — Sonko, radą jesteś?
— Królu mój! szczęśliwąś mnie uczynił, Bóg niech płaci; patrz tylko, aby mojego i twojego szczęścia Witold nie zamącił!!




VII.


Rok ten nie dobiegł do końca, gdy ostatniego dnia października, wesołą nowiną rozległa się Polska cała. Królowi dał Bóg syna, następcę... Sonka ukoronowana krwi jego, zapewniała tron polski, bo nikt nie wątpił na chwilę, że wierni zawsze swym panom wybiorą Polacy syna tego, który z wielką troską razem przyniósł im też wielką siłę...
Złamana była groźna potęga Krzyżaków, garnęły się korony do Polski, rozrastały granice; hetmanił podbojom dla niej Witold.
Lecz nie wszyscy nowonarodzonego witali z jednakiem uczuciem... Piastom on wyrywał ostatnią nadzieję odzyskania praw, które stracili. Witold przysłał mu srebrną kolebkę, ale i on nie rad mu był może... Ten dar dla pierworodnego, był jakby przejednania znakiem. Od koronacyi żaden głos nie doszedł królowej z Litwy, nie ponowiły się groźby.
Sonka chwilami łudziła się nadzieją, że serce wuja odzyska, że zwycięży.
Jagiełło pomrukiwał, iż zwykle Boże Narodzenie na łowach spędzał w kochanej Litwie, w Wilnie.
Królowa potrząsała głową nie mówiąc nic...
— Witold na nas zagniewany, zażalony, jechaćby nam obojgu i przejednać. Lepiej go mieć przyjacielem, niż wrogiem.
— Lecz bratem i druhem wy go nigdy mieć nie będziecie — tęskno mówiła królowa. — On nad wszystkiemi chce panować, nad tobą, nad Polską, nademną. Tu więcej się go już obawiają ludzie, niż ciebie. Mało mu zawsze tego co ma, nienasycony jest...
Jagiełło, któremu nieraz korona ciążyła, milczał i myślał. — Niech panuje, bylem pokój miał w domu...
A gdy święta się zbliżały, jął namawiać królowę po rękach całując.
— Jedźmy do Wilna oboje prosić Witolda na chrzciny... Sprawim Włodkowi taki chrzest, jak koronacyą tobie... Przyjadą królowie i książęta, postaramy się, aby panowie polscy synowi twemu tron zapewnili.
Nie trwożną była królowa.
Myślała długo, podróż ta wiele ją kosztować miała, lecz nuż przyniesie pojednanie? Witold przestał grozić, mogła go sobie bez upokorzenia pozyskać...
Jechali więc królestwo oboje na Litwę, do Wilna, a synaczek pozostał pod pilną strażą w Chęcinach...
Sonka była dobrej myśli. Chciała za srebrną dziękować kolebkę i prosić o opiekę dla syna i siebie...
Goniec przybył do Witolda, książe zapraszał do Wilna... Przed świętami na Wileńskim zamku witano krakowskich gości.
Jakim sercem i myślą? odgadnąć było trudno. Witold milczący, księżna Julianna dumna, kłaniali się królowej z musu, Jagielle staremu obiecywali łowy... nic więcej.
Oczyma przy pierwszym spotkaniu zmierzyli się przeciwnicy, wejrzenie nie zapowiadało pokoju. Witold chciał poddania się i uległości. Sonka się czuła królową.
Książe zimno i obojętnie się z nią obchodził, może dlatego, że Julianna więcej niż kiedy go podżegała, rozdrażniona, upokorzona, gniewna, nie mogąc jej przebaczyć małżeństwa, korony i syna!
Z niewieścią zazdrością matki, która potomka się już doczekać nie spodziewała, patrzała na tę szczęśliwą, żonę starca, dającą tronowi następcę.
Szczęście Sonki było jej niedolą.
— Przybyła się tu urągać nam, tobie, którego ma za namiestnika Jagiełły, mnie, aby się chwalić wielkością swoją. Nieposłuszna, zdradliwa, w oczy nam patrzy, aby okazać, że się nie boi.!! Po to jechała na Litwę, rzuciwszy dziecko, aby potęgą swoją nas wyzywać!
Witold słuchał, lecz jak zawsze, niewieście słowa nie czyniły na nim wrażenia. Był przekonanym, że królowa przybyła zgodę i uległość ofiarować, aby ją i sprawę syna w Polsce popierał.
Czekał tylko rozmowy, ale spodziewał się jej napróżno. Zazdrośna Julianna, która obawiała się zbliżenia, stała wiecznie u drzwi, aby poufnemu porozumieniu się przeszkodzić.
Wśród swych kobiet inaczej Sonki nie zwała jak gadziną i żmiją...
Nareszcie jednego dnia, gdy król na łowach był, a królowa została sama, Julianna zachorowała, Witold sam na sam był z Sonką. Czekał aby zagaiła sprawę — milczała.
— Sądziłem — odezwał się — że po tylu latach i takich losu odmianach, zechcecie mi coś powiedzieć o sobie?
— Ja? — zapytała Sonka, tajnego nie mam nic, a dla was też w Polsce skrytego nie ma nic, wszystko wiecie.
— Powiodło się wam — dodał Witold po chwili. — Oprócz pana Boga, winniście to może komuś jeszcze.
— Tak, wam — odrzekał spokojnie Sonka — i za to jestem wdzięczna.
— Alem ja tej wdzięczności nie doznał — przerwał książe — spodziewałem się więcej.
— A ja nie mogę nad to nic — zimno odparła królowa. — Sprawy polskie nie zawsze się godzą z waszemi, innego Polacy wymagają, wam potrzeba co im niemiłe i niegodne. Was przeciwko nim popierać nie mogę.
Witold przeszedł się namarszczony po izbie, nim nagle wybuchnął.
— Wprzódy nim polską królową, byliście siostrzenicą moją i Rusinką. Co nam Polska? ona jest kulą u nogi, dyby ona na mnie kładzie. Od niej się oswobodzić, to nasza rzecz. Królestwo wielkie z Litwy i Rusi złożone stworzyć, aż po Moskwę, a mocne, a silne, więcej znaczy niż Polskę kleić, która się rozpada, a my z nią rady nie damy. Tam rządu niema; nie będzie nigdy. Rządzą biskupi, kancellarye, panowie, szlachta, a król ich, nie oni jego słuchają. Potracili krajów wiele, które teraz napowrót odzyskiwać muszą. Poszły na ręce niemieckie. Piastowie ich do Niemców i do Czech się poprzerzucali, Mazowieccy rządzą się jak chcą. Szlązcy po swojemu. Trzebaby im żelaznego męża i dłoni żelaznej, a oni już ich nie zniosą.
Tyś Rusinka, jam Litwin... co nas obchodzi to niesworne mrowisko?
Sonka słuchała spokojnie.
— Sami widzicie, że z wami trzymać nie mogę — rzekła — bom ja polską królową, a i wy nie powinniście zapominać, że z ręki Jagiełły trzymacie Litwę...
Witold zbladł i stanął drżący.
— Ja?? — zakrzyknął — trzymam ją z ręki Bożej i tak silnie, że mi jej nikt, i Jagiełło ze wszystkiemi swemi Polakami nie wydrze.
Rozśmiał się dziko.
— Przyjdzie godzina, gdy ten sojusz do czasu cierpiany zerwać będę musiał i zgruchoczę te więzy... Do sprawy przyszłego wielkiego państwa Ruskiego i Litewskiego, tyś mi powinna była służyć, na tom cię uczynił królową, pamiętaj, że tak samo i zrzucić cię z tronu potrafię...
Witold uniósł się gwałtownie i sam postrzegł, że puścił cugle roznamiętnieniu. Zamilkł starając się wzburzenie ukołysać. Sonka milczała z oczyma spuszczonemi.
— Grozicie mi przyszłością — odpowiedziała po namyśle. — Ona jest w ręku Bożem nie waszem. Na to co dokonać chcecie, więcej niż jednego życia ludzkiego potrzeba. Komuż to przekażecie po sobie?
I lekki uśmiech przebiegł po jej ustach.
— Oderwijcie dziś Litwę i Ruś od Polski, o którą stoicie oparci jak o ścianę, a cały ten wasz budynek niedokończony w gruzy padnie i Polska go przestoi.!!
Książe westchnął.
— Nie potrzebujesz mnie uczyć ani co mam czynić, ani komu po sobie zostawić spuściznę — rzekł — myślałem o wszystkiem. Była chwila, żem Polskę brał w rachunek i chciał ją mieć ze mną, lecz ze Zbyszkiem, z warchołami i z księżmi, co gdzieindziej swego króla mają, nic począć nie można.
Ja bez was obejdę się — dodał dumnie — patrzecież, abyście wy mnie nie potrzebowali, staniecie mi w drodze, a będziecie podszeptywać Jagielle niewiarę ku mnie, moja ręka dosięgnie królowej w Krakowie!
Wypowiedziawszy to w gniewie i uniesieniu, a nie widząc skutku innego, oprócz, że królowa pobladła i brwi się jej ściągnęły, książe zamilkł po raz wtóry.
W ciągu rozmowy — naprzemiany mówił do niej jak do królowej, to tak jak był dawniej nawykł do siostrzenicy, zapominając, że była już żoną Jagiełły.
Teraz gdy ochłonął nieco, a sam sobie przypomniał, co mu z piersi wyrwało wzruszenie, na siebie się zgniewał. Lekce sobie jednak ważył to, że się zdradził przed kobietą, choć nie rad był porywczości własnej. Cofnąć się nie nie umiał nigdy... Zamilkł dumnie. Królowa nie wznawiała rozmowy.
Milczenie panowało w komnacie i Sonka zabierała się wyniść z niej, gdy w podworcu szczekanie psów, wrzawa, nawoływania oznajmiły przybycie Jagiełły.
Powracał z łowów niedalekich w Ponarach, jak prawie zawsze rad dniowi spędzonemu w lesie i na koniu, w pogoni za zwierzem. I jak stał w kożuchu podwójnym, w ciężkich butach futrzanych, z trąbką przez ramię, w baraniej czapce na głowie, wszedł do izby.
Królowa wstała, Witold spieszył na powitanie przybrawszy weselszą twarz... Od progu zaczęło się opowiadanie... którego książe roztargniony słuchał... Sonka kilką słowami przywitawszy króla, wyszła do swoich izb i w nich już pozostała. Wieczór zszedł na przerywanych zapytaniach i odpowiedziach o rzeczach obojętnych.
Jeden dzień tylko przemilczawszy, Sonka wieczorem podrzuciła myśl powrotu do Krakowa. Dziecko zostawiła na obcych rękach i dozorze, obawiała się o nie. Wspomnienie o niem Jagiełłę wprawiło w niepokój.
— Napróżnobyśmy tu siedzieli — rzekła — Witold ani księżna na chrzciny przybyć nie zechcą. Prosiłam wuja, odmówił mi.
— Mnie zbył milczeniem — westchnął Jagiełło. — A gdybym mógł ich dwu z biskupem Zbyszkiem pojednać i zbliżyć, jakąby to dla mnie było pociechą!
— Ogień z wodą — odparła uśmiechając się Sonka... Jedźmy do Krakowa...
Nazajutrz Jagiełło oznajmił, że musi spieszyć z powrotem, aby w połowie lutego przyjąć sproszonych gości, a Witold go nie zatrzymywał.
Pożegnanie było urzędowe i chłodne, księżna Julianna chorą się uczyniła, aby królowa do niej nie ona musiała iść do królowej. Stryjeczni bracia podali sobie dłonie, i Jagiełło nazad ruszył do Polski... Sonka znała go i wiedziała, że ilekroć odwiedza Litwę powraca z niej smutnym, bo stare w nim odzywają wspomnienia. Tak było i teraz. Oglądał się za siebie, jechał zadumany, tęsknił...
Sam powiadał po cichu, że nieraz wolałby był tu księciem zostać, niż w Polsce królować.
Prawda, że Witold więcej miał władzy nad niego.
Wszystko się odbyło wedle myśli króla, zesłał na chrzciny posła swojego Papież, król rzymski, przysłali dary nawet Krzyżacy. Uroczystość była wspaniałą i radosną. Królowa na chwilę zapomnieć mogła, że miała nieprzyjaciół i że groźba Witolda wisiała nad nią i nad tą srebrną kolebką jej syna, którą książe mu posłał.
Zaledwie przebrzmiały uroczyste okrzyki, król już puścił się na tę wędrówkę po kraju niezmordowaną, która mu znaczniejszą część każdego roku zabierała. Królowa została w Krakowie; ale nie była bezczynną.
Los przyszły syna ją obchodził...
Ochmistrz dworu, przy którym po raz pierwszy z ust królowej się wyrwało, gdy jej dziecię przyniesiono. — To przyszły wasz król... skłonił się potwierdzająco, ale dodał zarazem.
— Nadzieję potrzeba mieć, że go wybiorą panowie...
— Jakto, wybiorą? — odparła żywo królowa — przecież z prawa krwi panować musi?
— Nie, miłościwa pani — rzekł Malski. — Panujący nam król dożywotnio był obrany, jako mąż Jadwigi, której tron ten należał, a po nim kto koronę weźmie, pytać potrzeba ludzi. Oprócz tego Jadwiga z narzeczonym Brandenburczykiem tron miała przyrzeczony, a umowa dotąd zerwaną nie była.
Rzucona wątpliwość skłoniła królowę natychmiast do powołania biskupa Zbigniewa.
Oleśnicki potwierdził co mówił Malski, dodając, iż Polacy przez pamięć dla dobrego króla, zapewne innego nie uczynią wyboru...
Nie starczyło to królowej, więc, choć Jagiełły nie było, bo ten z Wielkiej Polski zwykłą drogą przez lasy, ruszył w lubelskie i na Ruś, zmuszony uchodzić przed powietrzem, które opustoszało osady i miasteczka, poczęła bez niego starania zawczesne o zapewnienie następstwa synowi.
Oleśnicki przeciwnym temu nie był, i gdy Jagiełło polował na Rusi, biskup zwoływał i wyrozumiewał senatorów i szlachtę, starając się wymódz na niej piśmienne przyrzeczenie. Dano Jagielle znać przez gońca, o zwołanym zjeździe do Kalisza... Szlachta i panowie, pod wodzą duchowieństwa zgadzała się na zapewnienie małemu Jagiellonczykowi tronu, ale tak jak od Ludwika niegdyś, wymagała potwierdzenia swobód swych i przywilejów. Dano na ręce Zbyszka pisma, z tem by je zachował dopókiby król nie zapewnił swobód dawnych, a nie powiększył ich jeszcze...
Przyrzeczenie było warunkowe...
Szlachta żądała, aby ona tylko sama mogła piastować duchowne dostojeństwa... Znaczyło to więcej niż na oko sądzić było można. Owładnąć mogła wszystkiem, król stawał się bezwładnym...
W Polsce szerzył się mór wszędzie, który i oboje królestwo wygnał z Krakowa, na Litwę, do Wilna. Sonka przeciw woli swej towarzyszyć musiała mężowi. Witold wyjechał na Ruś, zosta wił ich samych... Księżna do Trok uszła przed nienawistną mężowską siostrzenicą.
Nim powietrze ustało, nim powrócić było można, wiosna się zbliżała. Między Witoldem a Jagiełłą rozdrażnienie i gniewy były coraz większe... Drobna okoliczność rozżarzała niechęć. Książe obstawał koniecznie, aby Krzyżakom lichy młyn Lubicki ustąpić, dlatego że on go dla nich żądał, Polacy nie chcieli dać, bo panował rzece, która czasu wojny znaczyła wiele... Witold brał to za osobistą urazę, że jego prośbę odrzucano. Odgrażał się i sarkał...
Niewidząc go, musieli królestwo opuścić Litwę, a na pociechę Jagiełło ruszył do Białowieży, na żubry i niedźwiedzie... Królowa musiała wprost jechać do Krakowa, gdy na drodze napędził ją goniec z wieścią smutną. Uganiając się zapalczywie za uchodzącym niedźwiedziem król w puszczy nogę złamał. Powieziono go do Lubowli i Krasnegostawu leczyć i spoczywać, ażby znowu powstać mógł...
Pomimo wieku, podniósł się rychło choć o kiju i po przewodach królowa wiadomość miała, że przez Mazowsze zdążał do Łęczycy, gdzie zwołana szlachta miała domagać się od niego potwierdzenia swych przywilejów...
Czasu pobytu w Wilnie królowa miała porę rozmyślać nad tem, co Witold jej mówił o królowaniu w Polsce. Pamiętała te słowa szyderskie wuja, że tu nie król panował, ale duchowieństwo i szlachta... Miałże jej syn w kolebce już być zakuty w te kajdany, i taki cień tylko władzy odziedziczyć, który ojca czynił bezsilnym?
W tych godzinach znużenia i rozmysłów, gdy król spoczywał a chętnie słuchał rozumnej Sonki, kładła mu w ucho...
— Nie dawajcie szlachcie i duchownym więcej nic! Mają oni i tak zbyt wielką przewagę. Naśmiewa się z was Witold, że władzy żadnej nie dzierżycie, nie wyrzekajcie się jej dla syna. Przywiesili wszakże pieczęci w Brześciu do przyrzeczenia, iż syna naszego na tron wezmą. Pergamin chowa Biskup i nie wyda go im napowrót...
Jagiełło często sam nadto cierpiał na ten brak władzy, do której w Litwie był nawykłym, aby zdania żony nie podzielał. Sonka wymogła na nim słowo, iż nowych swobód nie nada... Król przyrzekł żonie i chciał dotrzymać... Z drugiej strony pamiętał, iż mu to Zygmunt rzymski wyrzucał, naśmiewając się z niego, iż sobie wszelką moc z rąk daje wydzierać... Jechał więc do Łęczycy z postanowieniem mocnem, oparcia się wymaganiom, choć wprzódy sam na nie się zgodził.
Wszystko tam miało zależeć od biskupa Zbyszka, a królowa ufała, iż stanie po stronie Jagiełły.
W Krakowie, chora Sonka z niepokojem wyglądała jego powrotu... Wieści jakieś dziwaczne poprzedziły króla, lecz tym nie dawano wiary, a dopytującej pani, nikt nie śmiał oznajmić, że król z tego zjazdu, powracał gorzej niż z niczem. Ze wszech stron groźne się gromadziły chmury... Dochodziły z Litwy od Witolda przechwałki, iż Sonkę zgubić musi, a pomści się jej nieposłuszeństwa.
Królowa leżała w łóżku, gdy jej męża oznajmiono.
Zwykle przybywał on wesół i dobrej myśli, teraz o kiju jeszcze, bo mu noga dolegała, przygarbiony nieco, z twarzą schudzoną, zestarzały nagle ukazał się w progu... Podszedł ku łożu milczący, przywitał Sonkę... spuszczając oczy...
— Jeszcze wam noga dolega? — zapytała niespokojnie...
Król popatrzał na nią.
— Nogać — rzekł — nie. Ty nie wiesz nic?
Poruszeniem tylko dała poznać Sonka, iż żadna wieść jej nie doszła...
— W Łęczycy — wybąknął król — żądali odemnie potwierdzenia swych swobód...
— Oparłeś się? — przerwał królowa...
— Napróżno — dokończył smutnie Jagiełło... Szlachta zażądała groźno od biskupa zaręczenia, które za ręce mu dała.
— A biskup się nie sprzeciwił?
Spuścił głowę król i ręką zamachnął w powietrzu... Słów mu brakło. Nagle przejęła go jakaś groza i oburzenie, wstał...
— W mojej obecności, stu ich dobyło szabel i pargamin z krzykiem i wrzaskiem, jakby niemi mnie samemu grozić chcieli, na sztuki rozsiekali.
Królowa oczy sobie zasłaniając, padła na łoże, na którem siedziała i krzyk się wydobył z jej piersi.
Nastąpiło milczenie. Jagiełło zadumał się ponuro...
— Ujść musiałem z izby, — dodał — ścigany wrzaskiem i pogróżkami. Takim ja jestem królem i taka tu moc moja... Napróżno starałem się głównych z nich ująć podarkami i obietnicami. Obawiają się jedni drugich...
Potrząsnął głową.
— Chcemy tronu dla syna, będziemy musieli kupić mu go pargaminem. Będzie li miał siłę, sam go może szablą rozetnie...
Płakała królowa...
W tych łzach i smutku, wśród posłuchów z Wilna, że Witold się na nią odgraża, przyszedł na świat drugi syn Kaźmierz. Jagiełło sam lękając się wielkiego księcia rozdrażnić mocniej, gotów był ten nieszczęsny młyn Krzyżakom ustąpić, aby zagniewanego przebłagać. Królowa błagała go o to. I ją już strach ogarniał...
Wysłano rządzącego wszystkim biskupa Zbyszka w uroczystem do Witolda poselstwie, które przebłagawszy go z podarkiem dla króla wróciło. Wielki książe szedł na Psków i nie chciał za sobą zostawiać nierozstrzygniętego sporu.
Zjednani Krzyżacy mu towarzyszyli...
Weselsze więc mogły być chrzciny nowonarodzonego Kaźmirza w Krakowie...
Królowa podniosła się z łoża, łudząc nadzieją, że Witold był przejednanym. Jagiełło znowu puścił się na łowy, do Wielkopolski, na Mazowsze, na Ruś swą, i długo w Krakowie go nie było... Ale kolebkę drugą, wprędce trzeba było na trumienkę zamienić, zmarł Kaźmirz...
Sonka sama płakała, czekając męża, którego ta wieść smutna nareście do Krakowa powołała...
W czasie tych długich dni osamotnienia na zamku, czas upływał w niepokojach na przemiany, oczekiwaniu, przysłuchiwaniu się wieściom, które zewsząd nadchodziły, często we łzach i smutku...
W Krakowie nikogo oprócz dworu, urzędników i niewieściego orszaku Sonki nie było; biskup Zbyszek, na którego ramionach cały ciężar rządów spoczywał, objeżdżał swę dyecezyę, sprawował poselstwa i nigdy długo w stolicy swej nie mógł mieszkać. Zaledwie przybył, już go odwoływano.
W niebytności Jagiełły i jego, ani posłów, ani gości nie widywał Wawel, w podwórcach i po komnatach wiało pustkami...
Po odrętwieniu długiem, pragnienie życia jakieś, potrzeba roztargnienia budziła się w królowej, a raczej rozbudzały je jej towarzyszki... domagał się dwór...
Jednym z tych, co najusilniej nastawali na to, że młoda pani nie powinna była zamykać się jak w klasztorze i zamęczać tęsknicą, był Hincza z Rogowa.
Dopomagała mu bujna młodzież, tegoż co on usposobienia, Piotr Kurowski i Jaś Kraska, Jaszko z Koniecpola, dwóch Szczekocińskich i inni.
Sami oni z radą przyjść nie mogli, a do ochmistrza dworu, poważnego i surowego Nałęcza Malskiego przystąpić nie śmieli... musieli użyć pośrednictwa niewiast, które bliżej były królowej.
Hincza naprzód poszedł z użaleniem do Femki, o której wiedział, że samotność pani najprędzej weźmie do serca.
— Co naszej królowej potem — rzekł — że ona królową jest i na wysokim zamku siedzi. Losu jej prosta mieszczka nie pozazdrości. Całe lata sama jedna, jak w klasztorze, żeby choć pieśń lub gędźbę posłyszała... żeby gości przyjęła...
— Oj co prawda, to prawda! — potwierdziła Femka.
— Alboby to rady nie było, gdyby ona sama chciała? — rzekł Hincza.
— Jakaż rada?
— Niech przykaże, aby ochmistrz drzwi otworzył, gości prosił... muzyce grać kazał, a choćby królowej panny się z nami w pląsy puściły, przecieżby grzechu nie było.
Hincza i Wawrzyn Zaręba tak w uszy kładli Femce tę potrzebę rozweselenia królowej, iż stara piastunka coś jej o tem szepnąć musiała.
Lecz goręcej to wzięły niż Femka, dwie siostry Szczukowskie Kaśka i Elża, które królowej najbliżej były, służyły jej najlepiej, ale śmiertelnie się na zamku nudziły i nie tyle im szło o zabawę pani, co o własną. Pod pozorem nieszczęśliwej Sonki, wszyscy tu o siebie dbali, może z wyjątkiem jednego Hinczy, który do swojej pani przywiązany był wielce, a ludzie go ogadywali, że się w niej kochał i modlił do niej jak do cudownego obrazu.
Mogła królowa wiedzieć o tem, i okazywała Hinczy życzliwość, ale nigdy nie zapominała, że na głowie miała koronę, a na sumieniu przysięgę.
Nieraz przysłuchiwała się uśmiechając pogadankom wesołym komorników swych: Wawrzyna Zaręby, Kraski i Jana z Koniecpola... lecz wszyscy oni stać musieli zdaleka.
Czy namowy Femki, czy prośby Kaśki i Elży, czy własne znużenie i jakaś chwila zniecierpliwienia skłoniły królowę do tego, iż w zapusty sama będąc, ochmistrza dla dworu swojego o muzykę poprosiła.
Był to wielki na zamku wypadek, gdy pod niebytność Jagiełły, po raz pierwszy miały te puste komnaty ożywić się nieco i zabrzmieć pieśnią. Malski nie mógł się rozkazowi Sonki sprzeciwić, a nie widział też w tem nic złego, żeby się młodzież rozerwała i rozweseliła opuszczoną królowę... Radość wielka panowała między młodzieżą... Hincza, który tego był sprawcą, tryumfował, i niepotrzebnie się z tem chwalił.
Strasz, który miał na wszystko ucho, wiedział zaraz, że pląsy się gotowały i mięsopust wesoły. Nie było wątpliwości, że królowa i młodą Jadwigę, słomianą, szesnastoletnią wdowę po Brandenburczyku zaprosi na pokoje... Wzięto na naradę wcześnie co począć w takim razie, a królewna, zawsze na macochę zagniewana, szczególniej teraz zażalona, gdy jej syn tron odebrał... odezwała się, że chorą się uczyni, a na żadne tany i zabawy nie pójdzie.
Salce i pannom królewnej smutno z tem było, lecz namawiać nie śmiały.
Pomiędzy królową macochą, a Jadwigą, pojednanie i zbliżenie się stawało niepodobnem i coraz niemożliwszem. Odpychana zimnym wstrętem, Sonka musiała wyrzec się przyswojenia królewnej, która męczennicą być chciała i umyślnie się nią ukazywała przed ludźmi.
Gdy szła do kościoła, gdy ją wywożono na przejażdżkę w okolicę, umyślnie kładła najniepozorniejsze szaty, ubierać się nie chciała, okazywała twarz smutną. Zdawała się mówić tym co ją spotykali:
— Patrzajcie jak się to zemną obchodzi macocha...
Dwór jej w tem potakiwał i dopomagał, a Strasz po mieście roznosił wiadomości o okrucieństwie macochy, które litość wzbudzały... Mało wreszcie Sonka i jej przyboczna służba zwracała uwagi na to, bo poradzić nie było można, a wszelkie usiłowanie pojednania jeszcze niechęć wzmagało... W dziecku sierocie wyrobił się charakter zgryźliwy i w sobie zamknięty — królowa zbyt była dumną, aby czując się niewinną, upokarzać się chciała przed dziewczęciem.
Zapowiedziana zabawa, którą i młodzież i panny przyspieszyć się starały, przyszła do skutku.
Królowa wyszła smutna z początku, chcąc być tylko świadkiem, jak się jej dwór zabawia. Siedziała nie mając żadnego udziału w pląsach, i ledwie odpowiadała na zadawanie pytania. Ale ta atmosfera wesela, młodości i pieśni, odżywiła w niej dawną żywość, krew uderzyła do serca... Śmiały się jej wszystkie oczy i twarze... Dziewczęta przypadały całując po rękach i z poufałością spowiadając się ze swych figlów zalotnych...
Hincza prawie ciągle stał za krzesłem i rozpowiadał coś, coby do śmiechu pobudzić mogło; a odszedł on na chwilę, zastępowali go Jan z Koniecpola lub Wawrzyn Zaręba... Wszyscy oni swoją młodą królowę ubóstwiali i każdy był szczęśliwy, gdy słówko z ust jej mógł posłyszeć...
Jak się to stało, że pod koniec zabawy Hinczy królowa podała rękę i poszła z nim w pląs, śmiejąc się białemi ząbkami, sama ona może nie wiedziała. Krótko trwał ten tan i powróciła na swe krzesło zarumieniona, zasromana — jakby wielką popełniła zbrodnię...
Ośmieliło to dziewczęta i pląsy zawzięły się namiętne, tak, że im starsza pani Anna wdowa po marszałku Zbigniewie, swoją powagą koniec położyć musiała...
Był to pierwszy krok tylko, z którego Hincza i jego towarzysze korzystać umieli, aby wieczorne zabawy powtórzyły się wkrótce...
Starszą panią Annę przekupił słowy słodkiemi Jan Kraska, do którego słabość miała. Nazajutrz mówiono już na pewno, że królowa zwoła znów gości i muzykę za dni parę.
Chociaż Strasz i nikt z dworu królewnej Jadwigi nie był czasu zabawy w izbach królowej, chyba podedrzwiami tylko, nazajutrz opowiadał on dziwne rzeczy o tem, co się tam dziać miało. Ze zgrozą powtarzano, iż królowa z Hinczą poszła w pląsy i że wszystka młodzież tak sobie tam poufale poczynała, jakby łask Sonki i bezkarności najpewniejszą była.
Ziściło się co Hincza sobie obiecywał, a Kraska u starej pani wymodlił. Królowa nie opierała się temu, aby dwór znowu się zabawił i ją rozweselił.
Drugiego wieczora poszło wszystko gładziej i łatwiej, śmielsi byli chłopcy i dziewczęta, a i królowej nie wydawało się to dziwnem ani zdrożnem, że ze swoimi komornikami poufale rozmawiała i ci jej prawili słodycze...
Wśród tych pustych rozmów mogła na chwilę zapomnieć o tem, co jej groziło, co przecierpiała i jakie ją próby czekały jeszcze...
Hincza ile razy tylko mógł znajdował się za krzesłem swej pani, nie zważając na to, że go nią prześladowano i że dawał tem powód do nowych posądzeń.
Królowa widząc go na straży stojącego, odwróciła się pytając:
— A czemuż wy sobie nie dobierzecie pary? Dziewcząt siła przystojnych jest, i nie jednaby wam może była rada... No? przyznajcie mi się, któraż z nich wam najmilejsza? Kaśka i Elża obie hoże!
Hincza się skrzywił.
— Miłościwa pani — rzekł — może to być, że która z nich niczegoby się wydała, ale tam gdzie róża albo lilja kwitnie, trudno patrzeć na nogietki!
— Musieliście się od Niemców uczyć tak trefnej mowy — odparła królowa — ja jej nie rozumiem...
Hincza spostrzegłszy się, iż za śmiało wystąpił, oczy spuścił i krok się cofnął. Królowej się żal go zrobiło.
— Powiedzcież mi — odezwała się — do której się Jaszko z Koniecpola zaleca? bo widzę jakby nie wiedział którą wybierać i wszystkie z kolei bałamuci...
— Miłościwa pani — odparł chcąc sprawę swą naprawić Hincza — my tu wszyscy ile nas jest dla jednej tylko naszej królowej oczy mamy, a przy niej nam żadna niemiła...
Sonka potrząsnęła główką i pogroziła Hinczy, który chcąc w żart obrócić co powiedział, uśmiechnął się.
— Nie mam was za to czem nagrodzić — dodała po chwili królowa.
— A my też i niczego nie żądamy i nic się nie spodziewamy — dodał Hincza. — Ilu nas jest, choć życieśmy dać gotowi...
Królowa zamilkła, a po chwili rozkazująco odezwała się:
— Idż mi zaraz weź Helusię Kotkę do tańca, to ci się głowa zawrócona wyprostuje...
Hincza posłuszny od krzesła pobiegł, ale tuż miejsce jego zajął Jaszko z Koniecpola. Ten mówić nie śmiał, czekał na rozkazy. Królowa pożartowała z niego, że nie wie jaką ma wybierać, i radziła mu Elżę, on się od wszelkich wypierał.
Wieczór tak przeszedł cały, lecz Sonka już do tańca się nie dała wyciągnąć. Femka, która coś posłyszeć musiała, radziła jej być ostrożną.
— Złe języki jak żądła kolą — szepnęła jej z rana. — Dobrze się poweselić, ale strach, by potem nie płakać.
Przestroga ta nie uczyniła wrażenia ni skutku. Sonka czuła się w duszy niewinną, a trochę roztargnienia dni jej długie samotności skracało. Jagiełło rzadko siedział w Krakowie, królowę mało kto nawiedzał, mogłoż jej to być poczytanem za winę, że kazała czasem zaśpiewać, że komornikom pozwoliła się w swej przytomności zabawić z dziewczętami, a niekiedy i sama, zapominając trosk, uśmiechnęła? Weszło w zwyczaj wieczorami u Sonki zbierać się dworowi, do którego niekiedy i obcy się przyłączali.
Nie czyniono z tego tajemnicy.
Królewna Jadwiga ani razu nie dała się ściągnąć do macochy — chorą się opowiadała lub wprost odmawiała. Strasz tymczasem szpiegował, i spoufalenie się dworzan, których był wrogiem, wystawiał przed ludźmi ze zgrozą, jako występne jakieś zaloty.
Niewpuszczany na pokoje, Odrowąż miał zwyczaj w czasie tych wieczornych zabaw i śpiewów, podkradać się podedrzwi i chwytać co mu doszło do uszu, aby potem z tego tworzyć niegodziwe potwarze.
Dopatrzono tych podsłuchów, Kaśka i Elża Szczukowskie skradły się po cichu i złapały go na gorącym uczynku. Na ich okrzyk wypadł Hincza Jaszko z Koniecpola, dwóch Szczekocińskich i przytrzymanego Strasza nietylko obili, ale go ochmistrzowi Malskiemu zaskarżyli. Sprawa się z tego wywiązała przykra dla Strasza, który musiał w zamkowej kunie odsiedzieć karę.
Zwiększyło to jego złość i wyszedłszy z zamknięcia, za wstawieniem się królewnej, poprzysiągł głośno:
— Będą mnie oni znali, nie będę żyw jeśli nie posadzę ich wszystkich głębiej niż ja siedziałem i na dłużej. Pozna mnie i Rusinka, której stary mąż się naprzykrzył i młodych sobie szuka do zabawy.
Poszły więc zaraz donosy na Litwę do Witolda, ale przez drugich podawane nie obudziły wiary w wielkim księciu. Kazał się Straszowi stawić samemu z tem co przeciwko królowej miał.
Chwila była nadeszła, w której gniew na Sonkę wzrósł do najwyższego stopnia. Witold, nie mając potomstwa, pod którymkolwiek z książąt litewskich chciał po sobie zostawić Litwę, oderwaną od Polski. Tymczasem Jagielle rodzili się synowie, nowy potomek był spodziewany. Groziło to jego mającemu się stworzyć państwu litewsko-ruskiemu, że przejdzie na Jagiełłowych synów i pozostanie z Polską związanem.
Zgubić więc potrzeba było królowę, aby uratować przyszłą koronę litewską.
Sonka trwała w swym uporze, trzymała stronę Oleśnickiego. Witold pragnął się pomścić. Strasz w jego ręku miał być tej zemsty narzędziem.
Wahał się Odrowąż ze spełnieniem rozkazu Witolda, lecz w końcu posłusznym być musiał.
Znikł jednego dnia z Krakowa, nie opowiedziawszy się nikomu, oprócz Salki i królewnej.
Hincza i komornicy Sonki tryumfować poczęli, sądząc że się go wreszcie pozbyli i że ukarany sromotnie więcej już na dwór nie powróci.
Ale Strasz powlókł się na Litwę.
Tu czekać musiał powrotu Witolda z ruskiej wyprawy. Wielki książe przybył niemal zwycięzcą, rokując sobie przyszłe podboje...
Zaledwie chwilę wolną miał, po pierwszych naradach z Cebulką i Małdrzykiem, gdy Strasza kazał przywołać.
Rozwiązał mu usta książe, chcąc od niego całej prawdy.
Strasz zamiast niej, obmyślaną dobrze potwarz przynosił.
— Nie ma co taić — rzekł — srom i hańba, co się dzieje na krakowskim zamku. Po dniach całych i nocach, królowa wyprawia swawole z młodzieżą, dobierając sobie najurodziwszych. Wszyscy palcami wytykają jej kochanków... Hinczę z Rogowa, Wawrzyna Zarębę, Janka z Koniecpola, dwu Szczekocińskich...
Stara jej piastunka Femka i dwie Szczukowskie o wszystkim wiedzą i drzwi pilnują.
Nie ma dziwu, że choć król na łowach ciągle, a w domu gościem, dlatego kolebek u nas dosyć, a rychło znowu jedna będzie potrzebną.
Bystro spojrzał na mówiącego Witold, któremu twarz bladą oblała krew, bo i zazdrość gniew powiększała.
— Patrzaj co mówisz, abyś tego dowiódł — zawołał — niemałej to wagi rzecz... królowę obwinić... i srom rzucić na ród pański.
Strasz, jak był gwałtowny, widząc że już się cofać nie mógł, począł się w piersi bić i palce na palce zakładać, przysięgając, że mówił prawdę, że wszyscy wiedzieli o tem, że na ulicach Krakowa chłopięta małe ulubieńców królowej sobie śmiejąc się pokazywały.
Jął opisywać potem, jak to się poczęło coraz jawniejszem stawać, przez uzuchwalenie młodzieży, choć dawno wprzódy potajemnie się zaczęło, ale teraz — powiadał — nie lękano się już niczego. Król stary był ślepy, milczał, pozwalał się królowej prowadzić i czynił co chciała, zdzieciniawszy.
— Cóż na to duchowieństwo? — zapytał Witold.
— Duchownym panom umie się królowa ułożyć i okazać jak chce — mówił Strasz. — Do kościoła chodzi, klęczy i modli się, a swoje robi. Na dworze sobie podarkami i łaskami ludzi ujmuje, więc milczą. Boją się jej wszyscy, bo dosyć, by Jagielle szepnęła słowo, a człowiek zgubiony...
Począł potem Strasz fałszywie opowiadać, jak on sam cierpiał, katowany był niesprawiedliwie za to, że bronił nieszczęśliwej królewnej sieroty, która na zamku z głodu prawie marła, siedziała zamknięta i nigdy nawet królowa jej do siebie nie dopuszczała.
Umiał opowiadając Strasz nadać potwarzom swym takie prawdopodobieństwo, iż Witold, dogodnym mu powieściom uwierzył.
Postanowił uczynić krok stanowczy, położyć koniec panowaniu Sonki. Na to potrzeba było osobistego widzenia się z Jagiełłą, przy któremby królowa przytomną nie była.
Wahał się z wykonaniem zamysłu, coraz to badając Strasza, dopytując, wydobywając z niego nowe szczegóły. Strasz, który miał czas do namysłu i ułożył sobie zawczasu baśń całą, nie dał się pochwycić w niczem, i dostarczał coraz więcej jątrzników gniewowi Witoldowemu.
Dopiero gdy się badanie skończyło, a mściwy Odrowąż ochłonąwszy i rozsłuchawszy się na dworze Witolda, począł ważyć skutki swojego kroku, uląkł się sam następstw.
Poszedł więc do księcia zaklinając go i prosząc, aby mu tajemnicy dotrzymał i nie wydawał, gdyż wielu z tych których mianował, rodzin i powinowatych zemsty się obawiał...
Witold jako dumny a szlachetny pan, zmierzył go wzrokiem pogardliwym.
— Cóżeś myślał, że ja z tobą na spółkę ludzi oskarżać będę nie mianując zkąd to mam? Twoja rzecz była ważyć wprzód skutki nimeś mi przyniósł wieść, ja cię ani zakrywać, ani taić nie myślę. Owszem głośno pozwę cię na świadectwo.
Strasz struchlał. Nie wątpił on, że Witold zwycięży, iż królowa będzie zgubioną, że komornicy, których podał imiona może na gardle karani będą, ale zawsze pozostać mógł kto do pomszczenia ich. I on więc paść miał ofiarą?
Odprawiony niemal obelżywie, odszedł Strasz, innej nie otrzymawszy nagrody nad nadzieję zemsty...
Ogarnęła go trwoga. Na zamku spostrzegł, że na niego oko miano i nie wypuszczano go bez towarzysza, nawet na miasto...
Zwiększyło to obawę.
Dowiedział się potem, że Cebulkę książe z poufnem jakiemś poselstwem wysłał do Jagiełły... Im dłuższy czas upływał, tem strach wzrastał... Na samą myśl, że zmuszony być może w oczy obwinionym dowodzić, kto wie? pod przysięgą? spraw, które powymyślał, rozpacz go niemal ogarniała.
Nie było już innego ratunku nad ucieczkę, lecz pogoń mogła w niej pochwycić, próbował księcia prosić, aby do go Białaczowa odpuścił, ale Witold zostać mu kazał, zapowiadając, że z sobą do Horodła zabierze, gdzie się z królem Jagiełłą miał zjechać.
Wpadł Strasz w zwątpienie i niepewność wielką co miał czynić?
Jednego dnia rano Małdrzyk pisarz Witoldów, dał znać księciu, iż od wczora wieczora Strasza jakoś widać nigdzie nie było. Posłano szukać na miasto i tu się nie znalazł. Konia, na którym ze sługą przyjechał, także na stajni nie było, a sługa wprzódy jeszcze od pana zniknął.
Ucieczka ta dała do myślenia Witoldowi, ale kości były rzucone. Cebulka wyjechał zapraszać Jagiełłę na zjazd w Horodle nad Bugiem, cofać się już nie było można. Witold postanowił wedle zeznań Strasza, śmiało obwinić królowę. Wiedział dobrze o tem, że nawet anielską Jadwigę oczernioną Jagiełło podejrzywał, że i Anna musiała się oczyszczać z zarzutów wiarołomstwa, a Granowskę nie spotkało to tylko dla tego, że starą i zbrzydłą posądzić nie było podobna.
Młoda i piękna Sonka, on siedemdziesiątkilkoletni, trzeci potomek spodziewany, wieści rozpowszechnione o lekkomyślności królowej, nie starczyłoż to wszystko na obudzenie niewiary i gniewu Jagiełły??


VIII.


Była wiosna 1427 roku, dobrze już rozpoczętą, a nadbużne okolice stały zielone i wonne w całym blasku piękności swej dzikiej nieco, pierwotne przypominającej wieki.
Słowiki śpiewały nocy całe, a gdy nad łąkami okrytemi świeżemi traw kobiercami, zaświecił księżyc w pełni, i przy tej muzyce ptaszej, zdala ozwały się bąki w trzcinach i wiszarach... jakby godziny wywołujące puszczy... gdy wiatr powiał od rozwiniętych brzóz — taki urok miała ta okolica lasami zarosła, przecięta rozlaną rzeką, iż sen odbiegał z powiek znużonych ludzi, aby się widokiem tym nasycać mogli.
W małym zameczku Horodelskim, do którego Witold go ściągnął, Jagiełło od dwóch dni oczekiwał na niego. Boże Narodzenie spędziwszy na łowach w lasach około Grodna, ciągnął potem niezmordowany starzec do Chełma, na Ruś. Święta Wielkanocne odprawił w Przemyślu i z tych stawił się przed Świętym Krzyżem do Horodła.
Tu w tym cichym kącie, czuł się jak w raju.
Lasy, które tak kochał, otaczały go, nie potrzebował szat paradnych wdziewać dla nikogo, leżał na pościeli tak długo jak chciał, za stołem, wodę popijając, siedział gawędząc ze swą czeladzią, a nocą mógł słuchać słowika, którego lubił.
I teraz właśnie, wieczorem wyszedłszy z zameczku między drzewa stare, na prostym klocu siadł, rękami podparł głowę, a zasłuchiwał się w pieśniach wiosennego śpiewaka.
I dumał. Czasami zdawało mu się, że tę dziwaczną pieśń, jak słowa ludzkie rozumiał, że ona mówiła mu coś o tych wszystkich niepojętych rzeczach, które się działy na świecie. To znowu muzyka stawała się nieodgadniętą, nierozwikłaną, a była tak piękną!
Księżyc wybił się nad lasy na czystem niebie wiosennem i w wodach rzeki a wylewów szerokich siał srebrnemi smugami. To było dla oczu... Powietrze nawet dostroiło się do uroczystości nocnej i zaprawiło wonią niezrównaną... Czuć było w niej pączki brzóz, pąkające dęby i klony, zapachy sosen i jodeł, wyziewy wody i tchnienie traw a nocnego kwiecia zwiędłego.
Uśmiechała się twarz staremu królowi, a myśl jego mimowoli cały przebieg długiego życia ścigała po rozerwanych pasmach pamięci...
Przeżył tak wiele, dożył czego się nie spodziewał, tyle pogrzebał nadzieli i tyle nowych wytrysnęło z ziemi: Jadwiga i Kraków, Wilno i Hawnul, pogańskie świątynie, ognie i dęby, tam gdzie teraz stały kościoły; małżeństwo z Anną, śmierć jej, nieszczęsne gody z Granowską, śmierć biednej starej, nowe zaślubiny, Sonka... syn jeden, drugi umarły, trzeci spodziewany...
A obok, ciągle Witold, Krzyżacy, Zygmunt... Zbyszek...
Życie mu już ciężyło, gdyby nie łowy i lasy... W lasach mu było najlepiej, z ludźmi ciężko. Ustępował im, obdarzał, nie dawali mu pokoju... W lasach śpiewał dla niego słowik, szumiały drzewa i może stare bóztwa Litwy odzywały się do niego...
Jagiełło żegnał się wspominając je, lecz zemsty ich bał się zawsze i gotów je był potajemnie przebłagać.
Nieraz na myśliwskim noclegu, gdy wielki ogień zapłonął, przypominał mu się ten potężny, odwieczny, który on sam gasił przed laty na Żmudzi.
Wszystkie cienie przeszłości przesuwały się przed nim, witał je westchnieniami i żegnał — znikały.
Lecz natychmiast zjawiały się inne, a gdy brakło umarłych, przychodzili żywi... Dwaj szczególniej pokoju jego nieprzyjaciele, ci co mu nie dawali życia kosztować swobodnie: Zbyszek i Witold.
Lękał się ich obu.
W oczach jego wyrósł ten Oleśnicki, niemal z chłopięcia w olbrzyma, a nieustraszony był, a gardził śmiercią, a mówił prawdę gorzką... Był to mąż boży, ale straszny jak archanioł z mieczem...
On go wypiastował sam, teraz Zbyszek jemu panował.
Witold, tego on znał od dziecka jako bohatera i wodza; dał go dlatego, o rodzonych zapomniawszy braciach, kochanej Litwie, aby ona rosła i rozprzestrzeniała się pod nim.
Stało się, jak chciał, lecz teraz odrywała się już od Polski...
Jagiełło milczał...
Żal mu jej było, a w sercu radował się, że się tak stała potężną.
Witold i Zbyszek, Litwa i Polska bojowały teraz z sobą po nad głową starca, a on nie wiedział komu miał życzyć zwycięztwa...
Mówił więc sobie, że Bóg będzie wiedział najlepiej jak tę sprawę rozsądzić. Tymczasem słowik śpiewał, księżyc świecił, a puszcza mówiła królowi do ucha co kryła w sobie... On jeden znał jej tajemnice. Noc była cudna... cisza wielka, a na jej tle jak misterny haft złoty dzierzgała pieśń słowicza...
Królby był chciał całą tak nockę przesiedzieć do rana, przedumać... Czuł się prawie szczęśliwym.
Wtem cień ujrzał ruchomy przed sobą, który mu niespodziane jakieś przyjście natręta zwiastował, choć zatopiony w dumaniu, nadchodzącego nie słyszał. Domyślał się król któregoś z domowników, troskliwych o to, aby go zapędzić do pościeli i podniósł głowę nierad...
Przed nim stał Witold...
Z okrzykiem zerwał się król z kłody, na której siedział i rzucił się go ściskać, uradowany.
Wielki książe witał go, ale chłodno, ale smutnie, z powagą i bez radości.
Po za niemi z za drzew, widać było jasne okna pootwierane w zameczku i Jagiełło ująwszy brata pod rękę, chciał prowadzić zaraz do komnat przygotowanych.
Witold z początku się zawahał, jakby z nim chciał sam na sam pozostać, podumał trochę, pożałował może wesołego starca, którego szczęście przybywał zburzyć nielitościwą i okrutną dłonią, wstrzymał się i szedł z nim posłuszny.
Trudno mu było zawsze pohamować i ukryć co miał w duszy i teraz też, gdy gotów był wybuchnąć, musiał przemódz się, aby Jagiełłę do ciosu, który mu miał zadać, przygotować.
Oskarżenie Sonki, przyprowadzało go tu umyślnie, z tem jednem jechał do króla. Zastał go tak szczęśliwym, wesołym, dobrodusznie rozochoconym, odmłodzonym tą wiosną, iż musiał sprawę odłożyć do jutra.
Jagiełło prowadząc go, dopytywał się o Ruś, o wyprawę do Pskowa, a to co zamierzał dalej.
Witold przerywał mu wymówkami jeszcze o ów młyn, którego Krzyżakom tak długo dać nie chciał.
— Bracie mój — tłumaczył się Jagiełło — dałbym ci dla tych nicponiów trzy młyny nie jeden, byleś się nie gniewał na mnie — ale Polacy wiedzą dlaczego ich tam do rzeki dopuścić nie chcieli... Widziałeś Zbyszka.
— Twojego króla i króla Polski — odparł Witold — boć on panuje... a zuchwały jest...
— Rozumny i nieustraszony — rzekł Jagiełło. Szanuję go.
— Szanuję go i ja, ale gdybym Jagiełłą był, siedziałby w Chęcinach, lub dawno dał pod miecz głowę!
Przeraził się Jagiełło.
— Rzym! Rzym! — zawołał cichym głosem.
Weszli tak mówiąc na zamek...
Ledwie on zasługiwał na to nazwisko, tak szczupły był, zaniedbany i niepozorny. Kilka izb na dole mieszkalnych, tylko tak niewymyślnego jak Jagiełło króla zaspokoić mogły. Przed przyjazdem jego powysypywano klepiska piaskiem, gdzie podłóg nie było, ściany wybielono... Za sprzęt służyły ławy proste, a stoły takież i police w murach... W królewskiej sypialni wysoko wysłane łoże z siana okrywały skóry... na stole paliło się kilka świec woskowych, stał dzban prosty z wodą i kubek srebrny.
W drugiej izbie obok przygotowano takie same dla Witolda łoże, a na przeciwko pokotem mieli się pokłaść towarzyszący dwom panom.
Reszta czeladzi mieściła się jak mogła na małem horodyszczu wśród wałów, a nawet po za niemi...
Noc była późna, Witold już wieczerzać nie chciał, powiadał się znużonym. Zdala pierwsze koguty piały... Ręce sobie podali i rozeszli się do spoczynku.
Jagiełło szedł do łoża z troską jakąś w sercu, wejrzenie ponure i ostre Witolda nic mu dobrego nie zwiastowało. Miał on przenikliwość czasem wielką i odgadł, że mu jakąś burzę z sobą przynosił... Pewnie skargi na Zbyszka i na Polaków, pewnie rady jakie na ich poskromienie. Lecz... zapóźno było rozhukanych wstrzymywać.
Legł król przewidując na jutro walkę, której nie lubił, czuł się słabym do niej. Słowem nie władał, a pokój tak kochał.
Dzień po nocy jasnej wstał cały obleczony mgłami, wilgotny, smutny. Słońce się wybić nie mogło z oparów, obłoków i mgły, która na błotach osiadła.
Znaleźli się oba przy rannym stole i kubkach wody świeżej, bo oba nic nad nią nie pili.
Witold był zadumany i milczący.
Rozmowa się z zimnych jakichś pieluch nie mogła rozpowić.
Na zły czas i na złą myśl Jagiełło miał jedno lekarstwo. Gdy jeść przestali, rzekł do Witolda.
— Jedźmy w las!
— Jedźmy, ale sami — odparł Witold. — Mam z tobą mówić na osobności, a żadne ucho ludzkie słyszeć nas nie powinno.
Jagiełło spojrzał strwożony.
— Tajemnicę mi przywozisz?
— Wielką a smutną — rzekł Witold. — Cześć twoja i szczęście od niej zależą. Nie pytaj mnie tu. Jedźmy.
Konie zawsze w pogotowiu stały...
Myśliwcy Jagiełły, łowcy i komornicy sądzili, że im z sobą jechać każe... Dał znak ręką, aby pozostali. Ruszyli sami w milczeniu, już dla króla brzemiennem trwogą. W duchu odmawiał jakieś zaklęcia i przypominał sobie, czy dnia tego lewej nogi wprzód nie ozuł przed prawą.
Dla niego to zawsze nieszczęście wróżyło. Dnia tego roztargniony, nie był pewnym, zdało mu się, że się mógl omylić.
Wyjechali na szeroki, pusty gościniec, konie szły powoli. Witold nachmurzony przed siebie patrzał.
— Mów, bo mnie to piecze... coś zapowiedział — zamruczał Jagiełło.
— Dowiesz się złego aż nadto prędko — rzekł Witold — a no mężem jesteś i serce powinieneś mieć hartowne, niech cię to nie zatrważa zbytnio. Na wszystko poradzimy.
Jagiełło słuchał, nie mówiąc słowa, spluwał i rzucał coś po za siebie. Twarz jego wczoraj rozpogodzona, ciemniała i nabierała wyrazu zgrzybiałej starości.
— Dałem ci sam Sonkę — odezwał się Witold — masz ją z mojej ręki, jam winien, i dla tego ratować cię chcę.
Ona cię zdradza.
Król krzyknął i powstrzymał konia.
— Kłamstwem to jest. Sonka!
— Słuchaj, bądź cierpliwy i mężny — przerwał książe. — Na wiatr nigdy nie mówię słowa. Patrzyłem na ciebie, szpiegowałem, wiem i jestem pewnym, że ona ci jest niewierną.
Bladość żółta okryła twarz Jagiełły, głos zamarł mu w ustach i ledwie mógł wyjąknąć.
— Mów, mów wszystko!
— Miałem i mam na dworze, u jej boku ludzi, co patrzyli na wszystko i donosili mi — rzekł Witold. — Tyś stary, ona młoda, nie pilnowałeś, ufałeś jej i ludziom, co dziwnego, że cię ten los spotkał?
Pół roku niema pana w domu, otworem drzwi. Na dworze młodzieży pełno, dobrała sobie ulubieńców, jest ich dość. Cieszysz się potomstwem, a...
Jagiełło nie dał mu dokończyć.
— Gardło dadzą! precz pójdzie! — zakrzyknął.
— Czekaj! naprzód połapać potrzeba i dowieść winy... Żywa dusza wiedzieć o tem niema, dopóki winowajcy nie będą w ręku. Mam ich imiona... Nim wiadomość dojdzie do Krakowa, trzeba się zabezpieczyć, aby nam nikt nie uszedł... Do mnie ich odeszlesz, ja prawdy z nich mękami dobędę, jeśli jej dobrowolnie nie powiedzą.
Tyś za słaby, ciebie oni łzami przemogą, okłamią. Do mnie przyszlij dziewczęta jej, które pomagały do wszystkiego, do mnie ją samą odeślij pod strażą silną. Ja ją osadzę na zamku gdzie i zamknę... Winowajców pod miecz...
Król przerażony, z głową spadłą na piersi, nie mógł nic odpowiedzieć.
— Dziecko moje! syn! — zawołał rozpaczliwie... Tak... syn to mój... ja go się nie wyrzeknę...
— Syna ci nikt nie odbierze — odparł Witold — ale dość ci jednego...
Z królową tą, ty dłużej żyć nie możesz... Ja jakem ją dał, tak zabiorę, a zaprawdę ciężki grzech odpokutuje ona dobrze... W wieży ją posadzę! na chleb i wodę, łotrzycę!
Z namiętnością wielką krzyknął to Witold rękę podnosząc do góry.
Jagiełło jechał osłupiały, gniew w nim walczył z żalem, łkanie jakieś słowa mu tłumiło. Chciał mówić i nie mógł.
— Witoldzie — przerwał zdobywając się na wysiłek. — Ona miała i ma nieprzyjaciół. Patrz by ją nie okłamano... Srogim występkiem byłoby ciemiężyć niewinną niewiastę.
— Ona! niewinną — wybuchnął Witold — ja ją od dziecka znam. Kiedym ci dawał młode i piękne dziewczę, przypomnij sobie, w Nowogródku, mówiłem ci — strzeż się i pilnuj, bo to krew Rusinki, która gdy śpi, wydaje się jak woda zamarzła, ale gdy się poruszy, ukropem tryska...
Jakby nie słyszał tych słów, Jagiełło się zwrócił ku niemu.
— Imiona mi mów... imiona... kto?
— Komorników jej dałeś młokosów — zaczął Witold.
— Ochmistrzem jest Nałęcz stary...
— Takim jak ty mężem, a on i ty obaście ślepi. Nie winien on, ale szlachta bezwąsa, co za nią ogony nosiła i na usługach jej była... Pierwszy z nich, najulubieńszy... Hincza z Rogowa...
Usłyszawszy to imię, król się tak rzucił na koniu, że ten przelękły poskoczył z nim w bok i ledwie go mógł powstrzymać.
— Hincza! ten! któregom ja głaskał i pieścił. Zdrajca! on!
— A któż nas zdradza, jeśli nie ci, których my łaskami obsypujemy? — odparł Witold.
— Hincza! — jeszcze raz powtórzył król zadumany.
— Ale i inni tam albo wspólnicy lub pomocnicy tacy dobrzy jak on — dodał książe. — Jaszko z Koniecpola, Szczekocińskich dwu, Wawrzyn Zaręba...
Z zakąszonemi usty i oczyma iskrzącemi, słuchał, po cichu sobie powtarzając te imiona król.
— Naprzód dwie jej pomocnice, co przy niej dniem i nocą na straży bywały i drzwi pilnowały, wziąć trzeba i wysłać do mnie — mówił Witold — dwie Szczukowskie, Kaśkę i Elżę, ja z nich wszystkiej prawdy dobędę...
Sonkę znam! Z tej ani grozą, ani łaską, nie wymożesz wyznania. Umrze a nie powie nic. Sługi jej wyśpiewają mi wszytko...
Tylko nie wydaj się zawczasu!...
Jagiełło już był pod władzą brata, chwilę krótką burzył się i walczył, teraz poddawał się wszystkiemu czego on mógł wymagać.
Witold też uczuł, że zapanował nad nim.
— Niczyjej oprócz mojej pomocy ci niepotrzeba — rzekł — ja biorę sprawę na siebie. Sonki ani puszczaj na oczy, łzami cię zmiękczy, okłamie bezwstydna... Imiona winowajców ja ci dam, nie przebacz żadnemu. Głową powinni nałożyć dla czci twojej.
— Pójdzie to po świecie... na srom mój — jęknął król — nie zataić tego...
— Nikomu to nie tajne już oprócz ciebie, nie masz co oszczędzać sławy straconej. W Krakowie na ulicach palcami jej ulubieńców wytykają. Znają ich wszyscy...
Przykładnej kary trzeba.
Król milczał, zatrzymał konia, jakby ku zamkowi chciał zawrócić, ale Witold jechał dalej.
— Mamy jeszcze do mówienia wiele — odezwał się — a ty ochłoń, aby gdy powrócimy, twarz cię nie zdradziła. Jedno słowo niebaczne, a słuszna pomsta się nam z rąk wyśliznie. Sonka jest zręczną, na złodziejach czapka gore... Rozbiegną się najwinniejsi, a nam trzeba dowodów winy i wyznań.
Wprawdzie mam to za pewne co mi z Krakowa przyniesiono i nie od dziś o tem wiem, ale dla ukarania Sonki zeznań potrzeba...
Na męki ich, na męki!!
Spojrzawszy na znękanego, zgiętego, wybladłego króla, Witold z gniewem dodał.
— Bądźże mężem, niech ci dla głupiej niewiasty serce nie pęka, niewarta ona tego...
— Ostatniąm miał i miłowałem ją jak żonę i jak dziecko — odezwał się król bolejącym głosem. — Nie dziwuj się mi i nie łaj. Ostatek życia zatruła, na kolebkę dziecka padł cień... nieprzyjaciele nasi.
Łkając mówił przerywanemi wyrazy, a Witold spoglądał nań, śledząc jego uczucia. Chciał mu się dać wynurzyć, aby wiedział, co ma czynić dalej.
— Na Boga żywego — dodał Jagiełło — choć powiadasz, że wszyscy wiedzą o tem, potrzeba im gęby zamknąć, ostrożnie i tajemnie to spełnić, wrzawy nie budzić, oczów nie zwracać.
— Nie trzeba się samym oszukiwać — przerwał Witold — tajemnica się póty uchować może tylko, dopóki winnych nie weźmiemy. Sonkę pod strażą odeszlij do mnie? rozumiesz?
Nie odpowiedział król.
— Na Boga — rzekł — o to się naradzić potrzeba... Na cóż mam ją odsyłać, jest u mnie zamków dosyć, osadzę ją na jednym z nich.
Rozśmiał się Witold szydersko.
— Ja ciebie znam — wtrącił gwałtownie — osadzisz ją, potem za nią zatęsknisz, odwiedzisz, przewrotna niewiasta rozpłacze się, przebaczysz i weźmiesz napowrót do Krakowa.
— Nie — zawołał Jagiełło — zdrady jej nigdy nie daruję! Byłem dla niej dobrym, powolnym, ufałem jej, nie posądziłem nigdy... nie!! Srogo zawiniła.
— Odeszlesz ją na Litwę — zawołał Witold nalegając. — Obstaję przy tem... U was ona ma i mieć będzie sojuszników, przyjaciół, pomocników. Ty sam za siebie nie możesz ręczyć.
Zadumany jechał jakiś czas Jagiełło, nie zdając się słuchać nawet Witolda, nagle podniósł głowę i wejrzał na brata.
— Ale przedewszystkim — zawołał — trzeba się o winie przekonać! Cóż to jest? dotąd próżne gadanie ludzi, zazdrośników, wrogów. Na kogóż oni nie rzucą potwarzy? Wszak Gniewosz z Dalewicz śmiał tę świętą panią moję Jadwigę obwiniać? Wszak łotry Annę spotwarzali? Tak samo i na Sonkę mogą...
— Nie! nie! — przerwał silnym głosem Witold — ty mnie znasz, ja łatwowierny nie jestem, nie śmiałbym ci pokoju zmącić, gdybym nie był pewnym tego co mówię. Od roku śledzę. Chciałem być przekonanym, wiem imiona, nazwiska, dni niemal kiedy swawole na zamku wyprawiano... Daj mi Szczukowskie, co do nich dopomagały, Kaśkę i Elżę, a ja prawdy resztę dobędę.
Znowu król zdawał się przekonanym i smutnie zwiesił głowę.
Szczukowskie — rzekł — dobrze... ale jeśli je wezmą, popłoch pójdzie...
— Razem potrzeba komorników uwięzić — dodał Witold...
— Królowa w takim stanie, że podróży odbywać nie może — szepnął Jagiełło... Ludzie, ludzie...
Witold ruszył ramionami.
— Czyń teraz z królową co chcesz — przerwał z goryczą i niecierpliwością, ale gdy zeznają kobiety, że winną jest, naówczas natychmiast ją precz odpraw... Osadzę ją w Krewie albo w Nowogródku, gdzie było wesele, aby opłakiwała winę swoją.
Przebaczysz jej, gorzej cię wyśmieją ludzie. I tak szydzą już, że królem jesteś ledwie z nazwiska, a szlachta ci pod nosem przywileje szablami rozcina; dasz się jeszcze bezkarnie zwodzić żonie?
Król zamruczał coś niewyraźnie. Zawrócili nazad ku zamkowi.
— Dziękuję ci za przestrogę i pomoc ofiarowaną — odezwał się Jagiełło po namyśle. — Tak lepiej będzie, zdam wszystko na ciebie... czyń co uznasz potrzebnem, ale nie bądź okrutnym.
— Sprawiedliwym być muszę — odparł Witold. — Kto pobłaża złym, ten jest sam przyczyną złego... Tyś za miękki; dlatego Polacy z tobą czynią co chcą. Na twem miejscu — dodał książe — wiedziałbym jak sobie poczynać. Rozdałeś ogromne skarby i ziemi przestrzenie na kupienie sobie niewdzięczników, jabym był mniejszemi pieniędzmi kupił znaczniejszych, aby resztę okiełznać, a przywileje ich, jabym szablą moją w kawały podarł...
Król głową potrząsał.
— Kupił? tybyś ich kupił? — odparł. — Kupże, sprobuj Zbyszka biskupa? kup Tarnowskiego i Tęczyńskich? Dałbyś im królestwo całe, a nie wzięliby ich za sumienie swe... Ty ich nie znasz! a swobody swoje oni wyżej niż życie cenią...
Na to Witold tylko ruszeniem ramion odpowiedział. Szybszym krokiem powracali ku gródkowi milczący. Pomimo że król doznane wzruszenie chciał ukryć przed oczyma ludzkiemi, ci co go znali, gdy zsiadał z konia w podwórzu, postrzegli łatwo, że wielkiej doznać musiał przykrości.
Lecz nie było w tem nic nadzwyczajnego. Nigdy prawie spotkanie się z Witoldem nie przynosiło radości Jagielle, znosił zawsze od niego wymówki, walka była nieustająca.
Nikt się nie mógł domyślać o co chodziło, lecz z samotnej przejażdżki, w której nikt im nie towarzyszył, wnoszono, że sprawa ważną być musiała.
Panowie polscy towarzyszący Jagielle, kapelan jego, pisarz, łowczy, komornicy, spoglądali na pana, który wczoraj jeszcze tak był wesół, z politowaniem.
Przy ludziach nie mogąc mówić więcej o tem Jagiełło, zostawiony sam sobie z tajemnicą, która mu ciężyła, naprzemiany to się burzył i zemsty pragnął, to rozważał czy Witoldowi, który już niejeden dał dowód niechęci dla Sonki, zupełną mógł dać wiarę.
Przyrzekł mu w pośpiechu wszystko, zdał się na niego, teraz rozważał, jak to miał dokonać co między niemi umówionem było? Potrzebował oprócz Witolda rady i pomocy czyjejś, a tej napróżno szukał koło siebie...
Sam jechać do Krakowa, aby spełnić wyrok, nie mógł. Znał nadto dobrze samego siebie.
Potrzeba było spiesznie wyprawić zaraz kogoś z rozkazem uwięzienia dwóch kobiet i odesłania ich Witoldowi, a więc zwierzyć się z całej tej sprawy, którą Jagiełło rad był osłonić tajemnicą? komu?
Przez cały dzień szeptali do siebie z Witoldem, a król dręczył się niewypowiedzianie.
Jedną trudnością więcej dodawała ta okoliczność, iż królowa, wedle dawniejszej umowy z Jagiełłą mając się spotkać na Rusi, musiała już gdzieś być w drodze ze swym dworem... Król do Krakowa, który mu obrzydł, jechać nie chciał... Lato i jesień miał spędzić w lasach około Przemyśla, a na zimę, jak zwyczajnie, udać się do Litwy. Po całej nocy bezsennych rozmyślań, Jagiełło wstał mniej niż wczoraj pewien jak ma sobie postąpić. Witold zacięty widział już w tem wahaniu się zaród zmiękczenia, na które nie chciał pozwolić.
Gdy wyszli razem na rozmowę między drzewa, Jagiełło niemal płaczliwie domagał się odłożenia całej sprawy, Witold wpadł nań gwałtownie z wyrzutami, iż on sam siebie szanować nie umie...
Przeciwko takim wybuchom Jagiełło siły do oporu nie miał.
— Ja wszystko biorę na siebie — krzyknął w. książę — tyś bezwładny i pozbawiony woli, przyrzeczesz, nie zrobisz nic...
Królowa musi być w drodze ku Przemyślowi, moich ludzi wyślę z twoim rozkazem, aby Szczukowskie przywieźli, a komorników podług imion i nazwisk uwięzić kazali.
Chciał się opierać Jagiełło, mówić mu nie dopuścił Witold.
— Ja z moimi ludźmi milczenia przynajmniej pewien jestem — zawołał — bo wiedzą, że głowy ważą, gdyby śmieli mnie zdradzić, a ty na twoich rachować nie możesz...
Wymógł zaledwie Jagiełło, iż królowej nie mieli tykać, ani więcej nikogo nad dwie obwinione kobiety zabierać z sobą, gdyż szlachty polskiej, gdyby kto inny oprócz króla porwał się na nią, wszystkie rodyby broniły, póki wina nie zostanie dowiedzioną.
Chociaż Witold śmiał się ze wszystkich zastrzeżeń prawnych, lekce je sobie ważąc, musiał na to przystać, że rozkaz uwięzienia komorników miejscowe władze spełnić miały.
Zaledwie się na to zgodzono i Jagiełło przyzwolił, a Witold swoim ludziom miał wydawać rozkazy, gdy król zawahał się znowu.
Przyszło do gwałtownej pomiędzy braćmi sprzeczki.
Żądał Witold, aby ludzie jego jadący po Szczukowskie, zawieźli królowej rozkaz zawrócenia do Krakowa. Nie chciał, aby się z nią widział Jagiełło, obawiał się tego... On opierał się znowu, przyzwalając zaledwie na to, aby królowa tam, gdzie ją znajdą wysłani, zatrzymała się do dalszych rozkazów.
Książę rzucał się i urągał.
— Ty więc zawsze jeszcze łudzisz się tą nadzieją, że ona się okaże niewinną!! A ja ci powiadam, żem pewny swego, że tu już tylko dla formy baby na męki weźmiemy... bo ja co wiem, to prawdą jest.
Jagiełło nie dał się przekonać i nie ustąpił, do ostatniego kresu doszedłszy, dalej pchnąć się nie dozwalał. Chciał mieć choć cień nadziei... Ostatek pobytu Witolda w Horodle zszedł na coraz burzliwszych scenach między nim a królem. Książę lękając się, aby mu z rąk nie wyśliznęła się ofiara, napadał na Jagiełłę, szydził i rozjątrzał go... Ten powolny zwykle, wreszcie wymówki czynić począł. Zaledwie przy pożegnaniu z sobą złagodnieli nieco, a Witold dał słowo, iż się do woli króla zastosuje.
Po odjeździe księcia smutny i przybity król pozostał jeszcze w Horodle, potrzebując samotności i wypoczynku, lecz cudowna ta wiosna, którą się tak cieszył i nasycał przed kilku dniami, cały teraz urok straciła dla niego. Śpiewów ptactwa nie słyszał, bo w uszach brzmiała mu zdrada, nie widział nic przed sobą oprócz obrazu tej żony, którą kochał... niewiernej i niewdzięcznej.
Łowczy chciał prowadzić króla na toki głuszców i cietrzewi, którym dawniej przysłuchiwać się lubił. Jagiełło odmówił. Było to najgorszym znakiem... wszyscy komornicy posmutnieli. Siedział milczący po dniach całych, niepomiernie wiele pił wody i mówił sam do siebie.
Przed obcymi nie umiał i nie lubił się wywnętrzniać, unikał ich, ale z poufałymi, którym wierzył, rad był, nawet w najważniejszych sprawach radzić się i roztaczać żale przed nimi.
Tak też drugiego dnia wieczorem, gdy kapelan Mikołaj nadszedł, aby królowi, surowo posty wszystkie zachowującemu, suche dni przypomnieć, Jagiełło zwierzył się z ucisku serca.
— Bogu je potrzeba ofiarować — odparł kapelan.
Jest to wszystkim osłabłym ludziom właściwem, że sami brzemieniowi podołać nie mogąc, radzi się niem dzielą z drugiemi. Niepowstrzymał się Jagiełło, charakteru kapłańskiego będąc pewnym, iż tajemnica dochowaną zostanie, by się przed ks. Mikołajem na dolę swę nieposkarzył.
Na pierwszą wzmiankę o tem, co tu Witolda przywiodło i jakie oskarżenie ciążyło na królowej, kapłan ręce załamawszy, począł zaklinać króla, aby zbytnim pośpiechem, uległością gwałtownemu księciu, nie popełnił niesprawiedliwości.
— Miłościwy królu — zawołał — najuboższa niewiasta, chociażby kmiecia żona, gdyby ją obwiniono, miałaby prawo domagać się dowodów. Cóż dopiero gdy o królowę idzie, o matkę twojego następcy? o niewiastę na tron wzniesioną?
Kobiety zastraszone, zagrożone mękami mogą ją niesłusznie, słowy nieopatrznemi podać w podejrzenie? Stanie się krzywda straszna o pomstę do Boga wołająca.
Król wyznał naówczas jakie już wydane zostały rozkazy, z któremi Witold miał swoich urzędników wyprawić. Kapelan nastawać począł, aby zaufanego kogoś Jagiełło wyprawił od siebie, któryby, jeżeli można, Witoldowych uprzedził i czuwał, by się na królowę nie targnęli.
Słowa przekonywające ks. Mikołaja poruszyły króla, zaniepokoiły go, uląkł się, pożałował pośpiechu. Lecz cofnąć się, zapobiedz zdawało zapóźnem, a rozgłaszać zawczasu obawiał się. Chciał Witoldowi ufać i wierzyć, to gniewał się na niego.
W orszaku królewskim szczęściem znajdował się mąż powagi wielkiej, któremu Jagiełło długiemi laty nauczył się ufać jako wiernemu urzędnikowi i słudze. Był nim Zbigniew z Brzezia, marszałek, do wielu już posług, poselstw i spraw najważniejszych używany, zawsze w nich szczęśliwy, a urzędem swym i znaczeniem w kraju zajmujący stanowisko, które mu w każdym razie wystąpić dozwalało energicznie.
On jeden mógł być wyprawionym do królowej i czuwać, aby nie popełniono, coby się później naprawić nie dało.
Jagiełło musiał mu się zwierzyć. Nikt lepiej nad Zbigniewa z Brzezia, z urzędu stojącego przy królu, nie znał jego charakteru, stron słabych i dobrych. Przyjazd Witolda, potajemne rozmowy, zmiana usposobienia Jagiełły, który wpadł w smutek i zadumę, dozwalały się już domyślać marszałkowi, iż coś niepomyślnego przyszło z Litwy. Prędzej jednak dorozumiewał się nowych trudności z Krzyżakami, z samym Witoldem, coraz niespokojniej targającym węzły, które Litwę z Polską łączyły, niż takiej zemsty nad królową.
Gdy Jagiełło wezwał go przez swego kapelana do swej sypialni i z gburowatością sobie właściwą opowiedział mu wszystko, marszałek struchał z trwogi i oburzenia.
— Miłościwy panie, to są niegodziwe potwarze, należało je odeprzeć... nie mamyż my środków dowiedzenia się prawdy, ludzi wiary godnych, abyśmy się uciekali do Witolda i dawali mu mięszać się do spraw naszych? Około królowej jest siła ludzi zacnych, jak Nałęcz Malski, ochmistrz jej, mąż godzien wiary i poszanowania... Na co nam tu burzliwy i namiętny książe litewski?
Trafiłoby to pewnie do przekonania króla, gdyby nie przyszło za późno. Jagiełło wstydził się przyznać, iż pospiechem zgrzeszył, że dał się zakrzyczeć i wyrwać sobie zezwolenie. Musiał więc bronić się i sam w siebie wmawiać, że królowa była winną.
Począł marszałkowi podawać imiona, powtarzać wszystko co słyszał od brata, tłumaczyć się, że inaczej postąpić nie mógł.
— Ona jest jego siostrzenicą! onby przecież własnej krwi i rodowi nie czynił zakały, gdyby nie był pewnym winy! — zawołał. — Nie pozwoliłem tknąć królowej, dopóki przekonaną nie będzie...
Sam z siebie marszałek się zaofiarował natychmiast, nocą i dniem pędzić na szlak wiodący z Krakowa na Ruś, dognać królowę i stanąć na straży, aby oprócz skazanych już na wydanie Szczukowskich nikt nie był pokrzywdzony... Komorników wziąć pod straż, gdy była wola królewska, chciał dać kazać dlatego, aby się oczyścić mogli.
Zbigniew z Brzezia, któremu wszystko co się na dworze działo, tajnem nie było, przypomniał królowi, iż ludzie co otaczali królewnę Jadwigę, w ciągłej wojnie z dworem Sonki, nawzajem wymyślali przeciw sobie jawnie kłamliwe oszczerstwa.
Ztąd więc łatwo doniesienia mogły pójść do Witolda, który niechęć mając do siostrzenicy, więcej im dawał wiary niż należało...
Marszałek zachwiał znów królem, ale razem obudził w nim żal niezmierny, iż się dał Witoldowi ująć i bez porady niczyjej, zdał na niego sprawę.
Tegoż dnia Zbigniew z Brzezia wyruszał w pogoń, z obawą wielką, iż zapóźno przybyć może... a Zbramir łowczy i ulubieniec Jagiełły, znający słabość jego i pragnący pocieszyć i rozerwać pana, dopóty mu opiewał piękność lasów i wielość zwierza w nich, aż smutnego skłonił, że psy i konie gotować kazał i sokolników biorąc z sobą, wyruszył z Horodła w puszcze nadbużne...
W myśli może przypuszczał, iż ku swej Rusi ciągnąc dalej, spotka przypadkiem królowę??
Chciał ją choć raz widzieć jeszcze...


IX.


Wesoło ciągnęła Sonka z wyborem dworu swojego na Ruś, gdzie się z królem spotkać miała. Towarzyszyły najulubieńsze sługi i komornicy najzaufansi, ci do których była nawykłą, bo jej duszą i sercem oddani byli. Stara Femka nie opuszczała jej nigdy, bo bez niej się obejść nie mogła. Kasia i Elża Szczukowskie swą wesołością, szebiotaniem, rozmową, znoszeniem wieści, które jednostajne życie ożywiały, umiały się też stać niezbędnemi.
Komornikom przewodził Hincza z Rogowa, który najpoufalszym i najśmielszym był, a Sonce najmilszym, bo wiedziała, iż wierniejszego nad niego nie miała. Piotr Kurowski, Wawrzyn Zaręba, Jan Kraska, Jaszko z Koniecpola, dwu Szczekocińskich, ci wszyscy, przeciw którym Strasz skarżył, znajdowali się w królowej orszaku. Z Krakowa do Medyki, gdzie się Sonka z mężem spotkać spodziewała, wiosennemi dniami, powolna podróż była jakby dla zabawy przejażdżką. Stanowniczowie jechali przodem gotując noclegi, szły wozy kuchenne i czeladź za niemi, a gdziekolwiek przybywała pani, witali ją wójtowie, sołtysi, starostowie i zawczasu wszystko tak było przygotowanem, aby jej i dworowi na niczem nie zbywało.
Lud cisnął się, aby widzieć piękną młodą królowę, która naprzemiany konno i na wozie z wolna dążyła do celu podróży...
Przybywając na nocleg już wszędzie znajdowała izby smółką powykadzane, wysłane matami i kobiercami, świeże siano na posłanie i ogień na kuchni, przy którym gotowały się ryby, piekły dostarczane ochotnie zwierzyna i ptactwo...
W niejednem miasteczku wychodziła starszyzna z gędźbą, z piszczałkami, z gęślami i lirami, pieśnią witając królowę, a w kościołach uderzano w dzwony.
Sonka wstępowała do kaplic, po drodze modliła się ze swym dworem.
Nie było smutnej twarzy koło niej, ani w żadnem sercu przeczucia burzy... Owszem wyrwawszy się z murów i zamknięcia dwór, jakby odżył, cały był w śmiechu i swawoli.
Zrywano po drodze kwitnących czeremech gałęzie i osłaniano niemi wozy. Dziewczęta plotły wianki sobie i swej pani, komornicy wyścigali się, przynosząc najświeższą wodę i najbielsze kołacze...
Sonka też była godzinami wesołą bardzo i śmiała się z innemi, nie miała żadnego powodu do smutku, a jednak na noclegi przybywając, skarżyła się Femce, że ją czarne myśli ścigały. Sama nie wiedziała zkąd one płynęły... Dziecię zostawiła zdrowem, chowało się nad podziw żwawe i rzeźwe, a piękne jak matka.
Femka rozpraszać się starała chmury i napędzała dziewczęta, aby panią zabawiały.
Więc śpiewano wieczorami i prawiono baśni, a często łapano i stare niewiasty, aby wróżyły, i dziewczęta, aby wiejskie swe proste zawodziły śpiewy, których królowa słuchała rada.
We dnie około wozów jadący komornicy nigdy wytrwać nie mogli spokojni, wyścigali się na popis, biegali, podrzucali oszczepy i obuszki, łapiąc je w powietrzu, ucierali się ze sobą, wesołe wyprawiając turnieje.
Nie postrzeżono się tak, gdy cel podróży, Medyka była już bardzo blizko. W starym wielkim dworze tamtejszym, dobrze znanym królowi i Sonce, otoczonym szopami i zabudowaniami na oba dwory miejsca było dosyć. Rozbijano też dla pośledniejszej czeladzi namioty, gdy było potrzeba. Król w lasach tutejszych zwierza pełnych różnego, nietylko polować lubił, ale po nich się uganiać i tej ciszy pustynnej wśród drzew zażywać, która mu nad ludzi towarzystwo milszą była.
Nazajutrz stanąć już miała Sonka w Medyce. Nocleg przypadał w wiosce, która dworu nie miała, tylko wielką gospodę, a z tej wyrzucono dla królowej co żyło i parę chat sąsiednich przygotowano także dla dworu. Burza po południu trochę wstrzymała podróżnych, bo się przed ulewą schronić było potrzeba, na nocleg więc już po nocy dociągnęli. Troskliwi stanowniczowie parę beczek smolnych na targowicy przed gospodą zapalili, aby weselej królowej było. Z okrzykami i śmiechy dwór stanął i rozgaszczać się począł.
Hincza, który wszędzie rej wodził, pierwszy skoczył gospodę opatrzeć, nie wydała mu się piękną, lecz innej nie było.
Stoły już znaleźli pozastawiane i zapach pieczonych mięs ich dolatywał, Hincza zabierał się i tu marszałkować, gdy do konia swego wybiegłszy, bo szlachcic o nim zawsze musiał jak o sobie pamiętać, usłyszał z boku sykanie.
Odwrócił się, lecz wśród ciemności nikogo widać nie było. Sądził, że ono nie do niego się stosuje i konia, popuściwszy popręg, miał prowadzić do żłobu, gdy syk ów natrętny bliżej jeszcze dał mu się słyszeć, a przy nim jakby imię jego, głosem znajomym, choć na razie do rozpoznania trudnym, wymówione żywo.
Sądził, że to który z towarzyszów sobie igraszkę z niego czyni, gdy z ciemności wynurzyła się twarz i ręka, która mu znaki dawała.
Nie mógł poznać kto był, lecz wiedział, że nikt z towarzyszów podróży. Konia więc dając jednemu ze swoich, skoczył w tę stronę zkąd go dochodziło sykanie.
Z za zrębu gospody ręka znowu dała mu znak, wpadł więc między dwie ściany, w ciemny kąt, i nie wiedział co dalej miał począć, gdy go ktoś ujął za rękę i wgłąb tego zaułka pociągnął.
Hincza sam już nie wiedział co się z nim działo. Od ulicy i smolnych beczek jedna ze ścian słabym była oświecona odblaskiem, więc, żywy a niecierpliwy, tego, który go prowadził chwyciwszy ku światłu, zajrzał mu w oczy i krzyknął.
— Kormaniec!! a ty tu zkąd?
— Tst! tst! — odparł dyszący niespokojnie człek i oglądając się do koła, jeszcze dalej w głąb po śmieciach i brudach go prowadził.
Hinczę niewiedzieć czego strach jakiś ogarnął.
— Stój to — rzekł — mów, zkądeś się tu wziął? czego chcesz?
Kormaniec ten należał do gońców królewskich (kursorów), których nieraz z pismami wyprawiano, a był on Hinczy dobrze znany z tego, że mu on życie ocalił, gdy go w Krakowie, zasadziwszy się nań, zbóje opadli, na grosz łakomi. Kormaniec, poczciwy człek, przywiązał się do Hinczy potem tak, iż mu niemal jak pies służył. A był Rusin, ale spolaczały, dobrego serca, prostoty wielkiej i choć wydawał się jakby czterech zliczyć nie umiał, chłopski rozum miał wielki.
Zjawienie się Kormańca nie byłoby dziwnem, gdyby nie to, że się tak sobą taił. Na gońcu, chociaż silnym i nawykłym do podróży a wytrzymałym, widać było znużenie niezmierne.
Wyprowadziwszy zaułkiem Hinczę za gospodę, nie mówiąc nic, nie odpowiedziawszy na zapytanie, Rusin na kawałku pustym pod płotem pokazał mu tylko leżącą szkapę, ze łbem zadartym, z bokami wciągniętemi, która przed chwilą może padła, aby już nie powstać.
W prosty ten sposób Kormaniec powiedział Hinczy, iż tak pędził spieszno, aż mu koń się tu pod płotem wyciągnął.
— Sława Bogu — rzekł tchnąwszy — iż choć nie darmo.
Hincza patrzał zdziwiony.
— Król cię posłał?
Kormaniec głową potrząsł i uderzył się w piersi dłonią szeroką.
— Ja sam się posłałem — zawołał — aby wam, a może jeszcze komu życie ocalić.
Zbladł Hincza i słowa nie mógł przemówić.
— Wy mnie z rąk zbójom wyrwali — dodał Rusin — Bóg dał, że się wypłacę.
Ciężko mu mówić było, ocierał pot z czoła i stękał.
— Słuchajcie — dodał. — Król w Horodle w wielkim księciem Witoldem się zjechał. Poszli z sobą gadać, aby ich ludzie nie podsłuchali, między drzewa co za Gródkiem nad wodą stoją, a ja tam leżałem w krzakach... Siedli o trzy kroki odemnie, a gdy mówić z sobą zaczęli, już mi się ruszać nie było można. Witoldby ubił... Musiałem leżeć jak trup i śpiącym się uczynić.
Kormaniec zatrzymał się trochę.
— A wiecie co mówili z sobą? — dodał — że królowa pana naszego z wami zdradza, że was wszystkich trzeba do ciemnicy i pod miecz dać. Panny co są przy królowej, Witold posłał zabierać, aby je na męki brać. Was, Wawrzyna, Jaszka, Piotrasza, Dobka, Jasia, król kazał wnet uwięzić, a sierdził się i odgrażał gardłem.
We mnie słuchając tchu nie stało i ledwiem doleżał, a gdy potem przyszło wstawać, jakby połamane kości wszystkie czułem w sobie... Nie pytaj jakem siadł i zbiegł i jak powrócę, nikomu nie mów nic, siebie ratuj!! Konia wyprowadź i uchodź.
Stał słuchając Hincza, oniemiały z zadziwienia i strachu.
Los biednego człowieka nie obchodził go wcale, o własnym nawet zapomniał, na oczach mu stanęła nieszczęśliwa królowa.
Co miał począć? Ona uchodzić nie mogła, jej oznajmić nawet o niebezpieczeństwie nie było podobna... Popłoch rzucić zawczasu między kobiety, kto wie czy się godziło i przydało na co?
Siebie i towarzyszów swych niewinnymi znał, ale co tu miała pomódz niewinność, gdy groziły męki i pytki? Hincza wiedział i widział, jak w sądach prawdy się dowiadywano. Ciarki po nim przeszły.
Uciekać? to znaczyło podać się w winy podejrzenie, lecz na pierwszy ogień się nastręczyć? Hincza sparł się o płot, oczy w ziemię wlepił i choć Kormaniec pociągnął za rękaw powtarzając swoje.
— Uchodź, pókiś cały... uchodź — tak mu się w głowie zamąciło, iż nie wiedział sam, co z sobą, co z drugimi poczynać.
Wszystkim ujść?? znaczyło i królowę nastraszyć i sobie ucieczkę utrudnić... Zostawić na łup towarzyszów, cześć i sumienie nie dozwalało...
— Bóg świadek — zawołał — to potwarz, to kłam bezczelny... Królowa niewinna, my czyści.
Ale gniew króla i Witolda! — przerwał Kormaniec — pytać nie będą... dacie gardło... głodem zmorzą... Uchodź...
— Wszystkich nas obwiniał książę? — zapytał Hincza.
— Słyszałem wasze imię pierwsze... Jaszka z Koniecpola i Piotrasza z Dobkiem... Mówił i o innych, ale na was i na nich najwięcej nastawał... że panny po nocach drzwi pilnowały.
— To ten łotr Strasz zemścił się na nas, zdrajca niepoczciwy! — krzyknął Hincza. — Na nas, niechby się mścił, pies ten wściekły, ale królowej nie darował.
Kormaniec zamruczał.
— Królowę Witold chce zabrać na Litwę.
Obie ręce ścisnęły się Hinczy, porwał się potem za włosy, rozpaczał kręcąc w koło jak obłąkany, a Rusin za rękawy go chwytał i jedno prawił.
— Uchodź!! Ono Litwinów nie widać.
— Sam jeden nie mogę — krzyknął wyrywając mu się Hincza — albo zginę z drugimi, lub choć tych, na których srożej się odgrażają, ocalę.
Posunął się już parę kroków, a potem jakby coś sobie przypomniał, zwrócił się, Kormańca pochwycił za szyję i całując, zawołał.
— Bóg ci to zapłaci!!
— Uciekajże — powtórzył Rusin — bo ja przepadnę i wy się nie uratujecie... Gdy zatętni na gościńcu, pora nie będzie... Ino ich nie widać, Litwinów.
Hincza oprzytomniawszy skoczył zaułkiem do gospody, z której, jak na przekorę śmiechy kobiet i głośne żarty komorników dochodziły go. Serce mu się ścisnęło jakby pęknąć miało... Jak tu było rzucić pośród to wesele, takim piorunem?
Stanął w rogu gospody, odpadła go odwaga, w głowie się splątało. Kormaniec, który biegł za nim, mruczał głosem drżącym.
— Bierz konia i uchodź.
Z za ściany słyszał wesoły głos królowej, która gromiła swawolę dziewcząt i Wawrzyna, który się ze śmiechu dusił, a z szerokich sieni dolatywały żarty czeladzi i śpiewki dziewcząt służebnych, z któremi się gzili.
Niepewien siebie, na pół nieprzytomny, Hincza skoczył naprzód do konia i stajennemu krzyknął.
— Nie zdejmuj siodła, ja jadę zaraz!
Potem wpadł blady do pierwszej izby, w której nie było nikogo, oprócz Janka z Koniecpola i dwu Szczekocińskich. Ci spojrzawszy na niego, z twarzy mu przeczytali nieszczęście jakieś, wchodząc jak pijany, potknął się w progu.
Wesołym towarzyszom, którzy w Hinczy jakby wodza swego widzieli, śmiech zamarł na ustach. Domyślali się, że porywczy zawsze, musiał się zadrzeć o coś w wójtem albo sołtysem i może go ubił... Nic innego przypuścić nie mogli.
— Coś ty zrobił? — zawołał przyskakując Jaszko z Koniecpola.
Odurzony Hincza, jeszcze pod naciskiem tego co mu Kormaniec powiedział, krzyknął głośno:
— Jam niewinny! Bóg mnie skarż! jam niewinny!!
Wszyscy go obstąpili; on postrzegł się, że wygadał się i zdradził. Zdawało mu się, że może najlepszem było pójść o wszystkim oznajmić królowej... ale, nuż Kormaniec się przesłyszał? po co ją straszyć? Jakie jej mogło grozić niebezpieczeństwo? Hincza jednego się lękał, aby w pierwszym popędzie gniewu, ich, jako mniemanych winowajców nie pozamęczano.
Zamiast więc iść dalej, zwrócił się do progu nazad, dając znak Jaszkowi i towarzyszom, aby szli za nim. Wszyscy razem wybiegli do sieni. Hincza nic nie mówiąc prowadził ich do szopy w której konie stały.
Sam zaraz przystąpił do swojego wierzchowca, okiełznał go, popręgi podciągnął i wyprowadził od żłobu.
— Co się to ma znaczyć? — zawołał Jaszko z Koniecpola. — Mów.
— Co? — rzekł półgłosem Hincza — oto że i wy powinniście konie brać i zemną w świat ruszyć, nie chcecieli aby was na męki brano.
Zbliżył się do Jaszka.
— Królowę Witold oskarżył, że niewierną się stała, a nas, że my jesteśmy ulubieńcami królowej. Już za nami gonią, aby nas do więzienia rzucić...
Osłupieli słuchający. Dwaj Szczekocińscy, chłopcy pieszczone i, choć im na męztwieby nie zbywało w boju, trwożące się ciemnicą, kaźnią i sądem, porwali się nie pytając więcej do swych koni.
Jaszko z Koniecpola stał uszom nie wierząc.
— Oszalałeś? zkądże ci to? — zapytał.
— Nie pytaj! — ofuknął go Hincza, który już strzemienia szukał po ciemku, i zabierał się konia dosiadać. — Chcesz wierzyć, dobrze... nie, nie. Miłe ci życie i zdrowie, uciekaj... wolisz się zdać na łaskę siepaczy, wola twoja. Ja bodaj na Węgry, do Czech, do djabła ujadę, aby mi stawów nie wyciągano. Królowa okaże swą niewinność, naówczas będęli żyw, powrócę.
To mówiąc i nie mając już ochoty do rozprawiania, Hincza siodła dopadłszy, konia ściągnął batem, i tylnemi drzwiami z gospody się wydobył. Stał chwilę oszołomiony, nie wiedząc w którą jechać stronę, aby nie wpaść na ludzi Witoldowych i po krótkiem wahaniu na konia się zdawszy, choć ten nazad do gospody zawracał, na wieś wyjechał, a pierwszą ścieżyną, jaką napadł, puścił się w lasy.
Jaszko z Koniecpola jeszcze myślał czy uchodzić czy zostać, gdy oba Szczekocińscy już konie swe wyprowadziwszy, tą samą drogą co Hincza, na tyły znikli.
Naostatek oprzytomniał i ostatni z nich, westchnął. Co miał robić? poszedł po swoją szkapę smutny i nie spiesząc do zbytku, zakrzątnął się około siodła.
W tejże chwili usłyszał w rynku tentent koni i krzyki głośne, dopytywania o gospodę królowej.
Po mowie rusińskiej domyśliwszy się ludzi Witoldowych, Jaszko konia już wprost za grzywę pochwyciwszy, co prędzej z nieokiełznanym, wybiegł precz...
W gospodzie panowała jeszcze wesołość, i dziewczęta królowej, posłyszawszy wrzawę na targowicy, powychylały się z okien, śmiejąc się a nie domniemywając wcale, aby im jakie niebezpieczeństwo grozić mogło, gdy już ludzie litewscy do koła poczęli otaczać dom cały.
Reszta komorników i służby królowej wybiegła patrzeć co się tam takiego stało, a tuż straż Witoldowa, kogo tylko zoczyła natychmiast chwytać zaczęła. Wszyscy prawie byli bezbronni, nikomu na myśl nie przyszło, żeby się napaści jakiej trzeba opierać było.
Królowę, która tylko co siadła aby spocząć, obudził krzyk... Postrzegła, że cały jej męzki dwór już był w sieniach, a tam z krzykiem i borykaniem się sługi jej wiązano.
Dziewczęta sądząc, że to napad tatarski, biegły przerażone.
Jedna Femka śmielsza, rzuciła się przeciwko napastnikom i poznała sługi Witolda, a na czele Siemionka Horbuna Połoczanina, którego znała dobrze.
Nie mogła pojąć ani co oni tu robili, ani zkąd się wzięli. Z załamanemi rękami wpadła na Rusina.
— Siemion! — krzyknęła — coś ty do rozbójników przystał... To gospoda królowej...
Spojrzał na nią z góry Rusin, i ręką wskazał aby precz szła, ale Femka nie ustępowała.
— Siemion, królowa!
— A co mnie wasza królowa! — odparł sługa Witoldów — milcz, stara wiedźmo... Gdzie dziewki wasze!
Femka nie mogąc już mówić, patrzała jak Wawrzyna Zarębę, Pietrasza Kurowskiego, Kraskę wiązano, a krzyczano dopominając się Hinczy...
Siemion potem jak stał zbrojny, wpadł zuchwale do izb królowej, szukając Kaśki i Elży, o które się dopominał głośno.
Słysząc imiona swe wykrzykiwane, wbiegły z płaczem tuląc się pod skrzydła królowej, która blada od gniewu wystąpiła naprzeciw Siemiona. Napad ten był dla niej niezrozumiały.
— Co to ma znaczyć? — zawołała z powagą królewską — jak śmiesz gwałt taki czynić pod moim bokiem?
Słów jej nie stawało. Siemion wyprostowany stał przed nią, nawet się nie pokłoniwszy.
— Rozkaz mam króla Jagiełły i pana mego wielkiego kniazia, abym komorników waszych i dwie dziewki Szczukowskie uwięził.
Siłą, mocą a wziąć je muszę.
Rozdzierające krzyki dały się słyszeć z drugiej izby... Sonka drżąca, nieporuszona, blada, szukała oczyma Femki, dworu swojego rozproszonego... Nikogo nie było. Z sieni tylko dochodziły wrzaski, wśród których rozpoznawała głosy Wawrzyna, Pietrasza, Kraski, krępowanych i mordowanych przez Litwinów.
Użycie tych ludzi, naprowadziło ją na myśl, że Witold był sprawcą tego i że na nią wymierzoną została ta napaść.
Z dumą pańską spojrzała na Siemiona szydersko...
— Zapewne i mnie przyszedłeś wziąć w niewolę — zawołała — no, to zabieraj i mnie z niemi.
Siemion potrząsnął głową.
— Szczukowskie mnie wydacie — dodał. — Komorników kazano mi oddać do więzienia i pod straż...
Rozmowa dłuższa z siepaczem, zdała się królowej ubliżającą, choć drżała z oburzenia i gniewu, choć ją płacz dusił, zawróciła z pogardą do drugiej izby nie mówiąc słowa i dopiero w progu, krzyknęła na Femkę...
Tymczasem Kaśka i Elża widząc, że ich bronić nie ma komu, spłoszone, nieprzytomne pobiegły do okna i skoczyły niem na podwórze. Tu ludzie Siemiona je porwali.
Wszystko to odbyło się tak gwałtownie i szybko, że we wsi, w której był kościół, parafia i ludność znaczna, w początku wieśniacy ulękli się tatarów... Po chwili dopiero opamiętali się, że garść była nieznaczna, a wybiegający ksiądz dowiedział się, iż poczet ten z rozkazu króla był wysłany. Lud gromadził się ciekawy, wieści obiegały niedorzeczne, trwoga szerzyła się nie do opisania.
Królowa osłabiona padła na posłanie, trzymając Femkę za rękę i płakać zaczęła rzewnie, zanosząc się, jęcząc.
Litwini tymczasem jeńcom nakazawszy milczenie, trwali jeszcze przy gospodzie stojąc i szukając po kątach tych, których im nie dostawało. Cisza dziwna, groźna jakaś nastąpiła, przerywana płaczem kobiet... Noc zapadła od dawna była... a ku wschodowi blady brzask zorzy porannej już się zaczął ukazywać, gdy na tej samej drodze, którą nadciągnęli Litwini... tentent koni się dał słyszeć głuchy i daleki naprzód, potem coraz wyraźniejszy... Oddział jakiś nadbiegał znowu. Siemion, który na czatach stał, obawiając się napaści, wnet na swoich krzyknął.
Wprędce w ulicy, ukazało się kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt koni, ludzie zbrojni, rycerstwo polskie, dwór jakiś pański. Był to nadbiegający Zbigniew z Brzezia, marszałek, który przed gospodą z konia zsiadłszy, natychmiast Siemiona powołał groźno do siebie...
Litwin widział go przy królu i nie mógł wątpić, że od niego przybywał.
Marszałek zapytał o sprawę całą, szorstkiem i krótkiem słowem i kazał sobie zdać komorników królowej. Dwie Szczukowskie nie mówiąc nic, zostawił w ręku Siemiona i kazał mu się samemu z oddziałem wynosić stąd...
Ani się śmiał opierać Połoczanin... Związanych komorników gdy prowadzono, Zbigniew zapytał o tych, których niedostawało, lękając się, aby ich osobno nie wiązano, ale czeladź świadczyła, że ich nie ujęto. Femka, która czuwała nad królową, pierwsza postrzegła przybycie Polaków i dała o niem znać pani.
Marszałek też sam powoli, dopytawszy o królowę, ociągając szedł do niej, kosztowało go to wiele być zwiastunem złej wieści, lecz mógł też być dobrą radą uciśnionej. Gdy wszedł po cichu na próg izby pustej, w której nietknięty stół do wieczerzy był przygotowany, a spostrzegł w drugiej komorze słabe światełko, boleśnie go dotknął los kobiety...
Szedł zwolna... Femka usłyszała kroki i wyszła naprzeciw niego.
Pokłoniła mu się do kolan z płaczem.
— O panie! panie! ratuj nas! ratuj!
Królowa tego nie przeżyje...
Szepcząc coś niewyraźnie prowadziła go do niej. Leżała nierozdziawszy się, w sukniach podróżnych, blada i zmieniona do niepoznania, piękna Sonka... Napróżno obcierała łzy i tłumiła jęki, srogi żal nie dawał jej spoczynku.
Wyciągnęła rękę do nadchodzącego... Marszałek stał przed nią, pokorny, przemówić nie śmiejąc.
Milczenie jego tłumaczyła przytomność Femki, królowa kazała się jej oddalić i powoli z łoża się podniosła. Z rękami załamanemi zbliżyła się do marszałka.
— O! ja nieszczęśliwa! — zawołała łkając — na to mi on dał koronę... na to, aby mnie okryć sromotą... I nikt, nikt nie przyjdzie mi na ratunek! Zaprzysiągł się zgubić mnie Witold...
O! niechbym umarła wprzódy...
Zbigniew z Brzezia przerwał.
— Miłościwa pani — odparł — nie umierać trzeba, ale żyć, aby tę potwarz zmyć. My wszyscy staniemy w waszej obronie. Ochmistrz wasz Malski, poważniejsi ludzie, żony nasze...
Król jest łatwowierny... Wielki książe mściwy...
Słysząc to, nieco śmielej podniosła głowę zbolałą królowa...
— Zabrali mi dwie najulubieńsze sługi... Komornicy wszyscy...
— Książe Witold domagał się gwałtownie tych dwu dziewek — rzekł marszałek — komorników nie daliśmy, uwięzieni są, ale i ci się oczyścić mogą.
Stojąc rzucała głową rozpaczliwie królowa.
— Na matkę swych dzieci, na żonę, rzucić taką potwarz dozwolić, uwierzyć słowu mściwemu...
Cóż się ze mną stanie... Macież wy rozkaz mnie uwięzić? dokąd zaprowadzicie?
— Ja nie mam żadnego rozkazu — rzekł marszałek — wolą jest króla tylko, abyś miłość wasza, nie czekając na niego na Rusi, udała się z powrotem do Krakowa.
Królowa, już nieco ochłonąwszy, zadumała się.
— Ratujcie wy mnie — rzekła — pomóżcie mi. Ja nie wiem o co mnie obwiniono, ale się domyślam łatwo. Niechże z ust męża wiem, jakie ma dowody winy, niech mnie skazanej bez sądu, da się wytłumaczyć przed sobą. On jeden sędziom moim być może. Ja się z nim widzieć muszę... ja nie pojadę ztąd, chyba mnie weźmiecie gwałtem, jam chora... Jam srodze dotknięta i obrażona... ja potrzebuję sprawiedliwości.
Mówiła i łkała ręce łamiąc, a Marszałek stał i wzdychał.
— Miłościwa pani — odezwał się w końcu — choćbym się miał królowi narazić, nie będę naglił o wyjazd do Krakowa. Jutro zajedziemy do Medyki... Król tam nadciągnąć musi.
Żywo podeszła Sonka ku niemu i podała mu ręce obie. Skłonił się marszałek... Łzy jej osuszyło oburzenie, które zastąpiło pierwszy wybuch boleści. Poczęła mówić podnosząc głos z powagą.
— Mógłże on, mógłże ktokolwiek uwierzyć w tę potwarz niegodziwą? Cały świat patrzył na życie moje... Nie kryłam nic, bom nic do ukrywania nie miała. Jam niewinna, a żem się czuła taką, nie dbałam o pozory. O co mnie obwinić mogą? A Jagiełło... uwierzył...
— Witold go zmógł, przymusił — rzekł marszałek.
— I on wiecznie mu poddanym będzie, nigdy panem u siebie? nawet w domu? w sypialni nawet?... zawołała Sonka.
Marszałek nie chciał jej dać dłużej rozbolewać skargami, wstrzymał uspakajając, prosząc, ciesząc, zapewniając, że za nią ujmą się ludzie i królowi nie dopuszczą, samego siebie okryć sromem.
Dniało już, gdy Zbigniew z Brzezia wyszedł smutny od królowej, którą Femka zmusiła pójść na spoczynek. Lecz trwał on krótko, Sonka nie chciała dłużej bawić w miejscu, gdzie ją spotkało nieszczęście takie i domagała się, aby natychmiast jechać do Medyki.
Litościwy i wyrozumiały marszałek zastosował się do tej woli. Zmniejszony dwór połączył się z pocztem Zbigniewa i w milczeniu ruszył ku Medyce.
Królowa przybywszy tu, powtórzyła marszałkowi, iż dopóty tu mieszkać będzie, dopóki się z królem nie zobaczy. Jagiełło miał wkrótce nadciągnąć, lecz można było przewidzieć, iż zechce spotkania z żoną uniknąć i od Medyki, dowiedziawszy się o niej, zawróci.
Radził więc marszałek, aby raczej szukać Jagiełły gdzieindziej. Królowa zgodzić się na to nie chciała.
Dano wreszcie wiedzieć, że król przybywa. Marszałek zmuszonym był wyjechać na jego spotkanie.
Zostawiony sam sobie Jagiełło przez ten czas cały, dręczył się i tem co uczynił i tem co dalej pozostawało do czynienia. Potrzebował rady, której nikt mu dać nie mógł.
Sumienie go gryzło i jak wielu słabych ludzi, uspokajając je, chcąc się w oczach własnych uczynić niewinnym, wmawiał sobie, iż Sonka była winną, że jeszcze za łagodnym się okazał.
Wyobraźnia powiększała mu winę, czyniła ją dowiedzioną, nieulegającą wątpliwości.
Gdy marszałek w lasach o mil kilka od Medyki dopędził nareszcie Jagiełłę na noclegu pod namiotem, wśród dzikiego ostępu, z niewielką liczbą łowczych, przeraził się jego zmienioną, zdziczałą niemal twarzą, do której dobrodusznego uśmiechu był nawykłym.
Król przyjął go zimno, trwożnie, przewidując niemiłą rozprawę o królowej, której samo imię teraz, wprawiało go w gniewy szalone. Zbigniew chciał uniknąć wszelkiego tłumaczenia przy świadkach. Zbyszek, biskup krakowski, nauczył ich wszystkich śmiało postępować z Jagiełłą i prawdy mu nie ukrywać. Król niejeden raz bywał tak na biskupa zagniewanym, że go na oczy sobie dopuszczać nie pozwalał, a nawet odgrażał się śmiercią karać, później jednak przychodziło ostygnięcie, rozwaga, skrucha, a bardzo często Jagiełło sam przepraszał i przebaczenia się domagał.
Tak samo i Zbigniew z Brzezia przygotowanym był króla do opamiętania się skłonić i choćby na gniew narazić, stanąć w obronie królowej.
Z twarzy jego mógł wyczytać Jagiełło, że mu potakiwać nie będzie i nie pochwali tego co się stało.
Rozpoczął marszałek od sprawozdania ze swojego posłannictwa, w niem już dając czuć, jak było niesprawiedliwem oddać na łup Witoldowym gniewom sługi królowej, uwięzić komorników, uczynić wrzawę i rozgłos, gdy wina była niedowiedzioną i nieprawdopodobną.
Jagiełło porwał się tłumaczyć i gwałtownie nastawać. Nie ustąpił marszałek.
— Królowa jest w Medyce — rzekł — i nie ruszy się do Krakowa, dopóki nie zobaczy z miłością waszą.
— Ja jej widzieć nie chcę! — zawołał Jagiełło.
— Gwałtem się wywieźć nie da — odparł Zbigniew — a ma słuszność, miłościwy królu. Winniście ją wysłuchać. Możesz to być, aby oskarżonej tłumaczyć się nie było wolno? Witold stał się jej nieprzyjacielem dlatego, że mu w jego zamiarach dopomagać nie chciała. On tę potwarz ułożył i przysposobił.
Wtem król przerwał gniewnie:
— Nie chcę jej widzieć, słuchać nie chcę! Winną jest... winną... nie mówcie za nią.
— Miłościwy królu, ja nie za nią, ale za wami mówię — odezwał się Zbigniew. — Mam to przekonanie najmocniejsze, iż jest niewinną i niepoczciwie oszkalowaną. Nietylko ja, ale wszyscy urzędnicy dworu stać będą przy królowej, poświadczą za nią.
Przez krótką chwilę Jagiełło dumał, ale gniew wziął górę.
— Nie mówcie nic przeciw Witoldowi — zawołał — orle on oko ma, wzrok jego lepiej widzi niż moje stare źrenice, bystrzejszy on odemnie i od was.
— Co znaczy świadectwo nieprzyjaciela! — rzekł marszałek.
Król począł się burzyć i rzucać.
— Nie wmawiajcie mi co mam czynić... próżno! Nie chcę jej znać, żyć z nią nie chcę... kto mi ją dał, nazad niech bierze sobie, siostrzenicą jego jest...
Marszałek spojrzał tak śmiało i z takim wyrzutem na króla, że gniew jego uśmierzył się przed potęgą tego pogodnego wzroku.
Zamilkł i stał patrząc długo w ziemię.
— Niech się to raz skończy — zawołał. — Pojadę do Medyki... niech powie co ma na swą obronę, ale nie będę jej wierzył, bo nie mogę.
Uderzył się w pierś.
— Zdrada jej życie mi skróci... W grób mnie zapędzi ta kobieta... Co rychlej chcę się zbyć tego ciężaru. Nie... nie do Krakowa... odeślę ją na Litwę Witoldowi, abym więcej nie widział i nie spotykał.
Marszałek wolał nie jątrzyć go oporem dłuższym, wymógłszy to, że do Medyki pojedzie. Spodziewał się, że widzenie z Sonką, wszystko może zmienić na lepsze.
Zgodziwszy się król na ostatnie to spotkanie z żoną, chciał jaknajprędzej uwolnić się od niego. Nakazano zwijać namioty, sposobić konie, i ruszać wprost do Medyki.
W drodze dowiedział się król z nowem oburzeniem, które gniew ciągle jeszcze nieuchodzony powiększyło, że z komorników Sonki, ten właśnie, do którego on żal miał największy, zdrajca Hincza z Rogowa, uszedł z trzema innemi.
Chociaż orszak myśliwski króla nie był liczny, wysłano z niego człowieka z rozkazami, aby na wszystkie strony zbiegłych ścigać.
W oczach Jagiełły właśnie ucieczka ich była największym dowodem, że się poczuwali do zdrady. Groził im śmiercią, gdyby się w ręce jego dostali. W takiem usposobieniu, gniewny i strwożony Jagiełło przybył do Medyki...




X.


Zaledwie z konia zsiadłszy, nie chcąc zajść na spoczynek do izb dla siebie przygotowanych, stary król z pośpiechem, jakby mu ta ostateczna rozprawa ciążyła, wpadł wprost do komnaty królowej.
Sonka zawiadomiona czekała na niego, odziała się czarno, bez najmniejszej ozdoby stroju, jakby żałobnie, a na bladej twarzy jej, słabością samą zmienionej, malowało się więcej dumy obrażonej, niż trwogi i bólu.
Zdawała się przygotowaną na wszystko, co ją spotkać miało. Gotową była stanąć przed nim nie jak winowajca przed sędzią, ale jak pokrzywdzony, domagający się sprawiedliwości.
Miała czas przeboleć i odzyskać siły. Gdy Jagiełło pędem wchodzący do komnaty zobaczył ją tak nieugiętą, zimną i wcale nie myślącą go prosić o miłosierdzie i przebaczenie, jak się spodziewał, jeszcze większy go gniew ogarnął.
Zabełkotał coś niewyraźnie, jak był zwykł, gdy się wzruszonym czuł mocno. Królowa postąpiła kroków kilka.
— Chcesz mnie bałamucić jeszcze? — krzyknął. — Ja wiem wszystko! nie chcę cię słuchać, wracaj zkąd przybyłaś...
Splątał się mówiąc pospiesznie. Sonka stała na pozór spokojna.
— Ani się myślę bronić — zawołała nareszcie — znajdą się ludzie co mnie obronią. Nie poniżę się do tego stopnia, abym prosiła o litość i tłumaczyła się, gdy jestem niewinną. Są ludzie wiary godni, poważni, którzy mnie przeciw niepoczciwej zemście Witolda, a twojej łatwowierności obronią... Nie jestem pierwsza, którą ta potwarz spotyka... Los Jadwigi i Anny nie mógł mnie minąć... Spodziewałam się tego. Odgrażał się Witold dawno.
Król ciągle poruszony i zmięszany, zdawał się tych słów nie słyszeć, miotał się gniewny ciągle.
— Jedź, jedź się z nim rozpraw na Litwę... Wstyd mi i srom uczyniłaś...
— Tyś go sam rzucił na siebie — przerwała królowa — ty! ty! ty! Winowajcą jest twoja dziecinna łatwowierność, nie ja. Śmiało ci w oczy patrzę... śmiało mówię!
Przekonasz się o niewinności mojej, ale ja krzywdy mej, krzywdy mojego dziecka... nigdy ci nie przebaczę.
Jagiełło rzucił się z szalonym gniewem.
— Milczeć — krzyknął. — Wezmą na męki twoje pomocnice, twoich ulubieńców, wyda się zdrada. Wiem ja, że wam, kobietom niepoczciwym, słów i łez nigdy nie brak. Znam was... wszystkieście takie!!
Począł się przechadzać po izbie.
— Nie miałaś litości nad mojemi siwemi włosami i ja jej mieć nie będę. Precz... na Litwę.
Królowa słowa już wtrącić nie mogła, cofnęła się kilka kroków i stała z założonemi na piersiach rękami, jak posąg blady, nieporuszona.
Ten spokój jej i duma króla zdawały się jątrzyć jeszcze... wyzywały go.
Milczenie pogardliwe, wejrzenie zimne, napełniały go trwogą jakąś zabobonną, obawiał się podnieść oczów.
— Nie chcę słyszeć nic. Jutro niech cię odprowadzą na Litwę.
To mówiąc skierował się ku drzwiom. Zwrócił głowę jakby się spodziewał, że groźbą tą zastraszy i zmusi do pokory. Sonka nie drgnęła nawet; tłumiła w sobie bóle, lecz już była na wszystko przygotowaną, nawet na śmierć.
Krokiem pospiesznym, nie umiejąc znaleźć drogi, dobijając się do pierwszych drzwi, jakie mu się nastręczyły, Jagiełło, którego Zbramir nadbiegłszy odprowadził do izby jego, wpadł do niej jak obłąkany, dysząc, zrzucił z siebie zwierzchnią suknię, kołpak i padł na ławę. Nie krył się już przed ludźmi. Marszałek, który na niego oczekiwał, widząc to, dwór natychmiast odprawił i sam tylko pozostał. Czekał na rozmowę z królem, spodziewając się go uspokoić i skłonić do przejednania, lecz stary głowę zanurzywszy w dłonie, siedział nie mówiąc słowa.
Zawołał o wodę, którą mu przyniesiono, rzucił oczyma po izbie. Spostrzegł Zbigniewa i jakby zawstydzony oczy spuścił.
Gniew i poruszenie złamały go, zaczynał się czuć bezsilnym, bezmyślnym, a duma i śmiałość Sonki odezwały się w sumieniu. Lecz przez tę sprzeczność jakąś, która w słabych charakterach często się spotyka, ustąpić nie chciał.
Czuł że wszyscy, i Witold i ona obwiniali go o tę słabość, którą sam znał najlepiej do siebie, dlatego się chciał okazać upartym, mocnym, niezłomnym, nawet okrutnym, byle nie być obwinionym o zbytnią dobroć i powolność.
Wyszydziłby go Witold jako łatwowiernego, zgrzybiałego starca. To go oburzało.
Marszałek stał nie rozpoczynając rozmowy. Jagiełło kazał zawołać Zbramira, aby rozporządzić zwierzyną, wydać rozkazy do łowów, i nie zwracając się do Zbigniewa, dodał, aby nazajutrz konie gotowano dla królowej.
Mówił o rzeczach obojętnych do ludzi obcych, a w głosie czuć było drzenie i nieugaszony gniew jeszcze.
Zastawiono stół, nie tknął nic, napił się wody, kazał precz misy odnieść, wołając, że mu śmierdziały. W izbie skarżył się że było duszno. Zbigniew oparty o ścianę nie odchodził.
Nie było to zapewne sprawą wypadku, że tegoż wieczora, gdy król go się najmniej spodziewał, nadjechał biskup krakowski.
Był to człowiek jedyny może, którego król nie tając się z tem, obawiał. Samo jego przybycie, w którem domyślać się mógł pośrednictwa w sprawie królowej, napełniło go trwogą. Biskup krakowski był surowym, nieprzyjaźnym Witoldowi, a królowej dość przychylnym. Walka z nim stawała się nieuchronną, a nigdy jeszcze z żadnej z nich król nie wyszedł zwycięzko.
Pomiędzy chwilą, gdy oznajmiono przybycie biskupa, a przyjściem jego do Jagiełły, upłynęło dosyć czasu. Zajechał na probostwo, mógł widzieć się wprzódy z królową, wszystko to niepokoiło winowajcę.
Z tem spokojnem obliczem, które nigdy ziemskiej namiętności nie dało się ująć i malowało niezachwianą pogodą twarzy, Zbyszek wieczorem wszedł do króla.
Znalazł go niegniewnym już, ale przybitym, znękanym, bolejącym. Z pospiechem chciał Jagiełło wyspowiadać naprzód wszystko przed swym pasterzem, który mu usta zamknął stanowczem.
— Wiem o wszystkim, miłościwy panie. — Spojrzeli sobie w oczy, Jagiełło nie wytrzymał wzroku, upokorzony siadł na ławie.
— Stało się wielkie złe — odezwał się biskup chłodno — potrzeba je naprawić.
— Królowa jutro wyjedzie na Litwę — odparł Jagiełło. — Odsyłam ją Witoldowi.
— Zapisalibyście wyrok na siebie nie na nią — odparł Zbyszek powolnie. — Mam nadzieję, że się to postanowienie zmieni.
— Nigdy, nigdy! — wyjąknął król pospiesznie.
— Zatem i tego, któremuście chcieli zapewnić koronę — rzekł biskup — należy odesłać Witoldowi i wyrzec się jej dla krwi waszej... Sromota padnie na dziecię, na was, na to królestwo wasze, a sromota niezasłużona, kara bez winy, bo królowa jest niewinną.
Zerwał się król z gniewem wielkim.
— Jakto, niewinną! Są dowody!
— Żadnych niema! — odparł śmiało biskup. — Widziałem ochmistrza królowej, męża nieposzlakowanej czci, który przysięgą gotów jest zupełną niewinność spotwarzonej nieszczęśliwej pani stwierdzić.
— Tak — wybuchnął Jagiełło — umiała was wszystkich ująć sobie, przebiegła niewiasta. Służyli jej na dworze wszyscy, zakrywali.
Biskup słuchał nie przerywając, tak najmniejszego nie okazując poruszenia, jak gdyby do wyrazów zagniewanego pana nie przywiązywał żadnej wagi.
Dawszy nieco ochłonąć Jagielle, biskup począł zwolna.
— Nikt lepiej nie zna Witolda nademnie. Pan jest wielkich przymiotów, ale gwałtowny i samowolny. Solą w oku była mu ta królowa, która nie chciała być jego służebnicą. Pomnijcie, miłościwy panie, iż nie pierwszy on wam gwałt zadaje. Od innych myśmy cię starali się ochronić, od tego jest też obowiązkiem naszym bronić cię. Są niepowetowane już szkody, lecz czas choć ostatecznej sromocie zapobiedz.
Król mruczał niewyraźnie, ale nie odpowiadał biskupowi i w oczy mu nie śmiał spojrzeć, burzył się jeszcze w sobie i nagle powstał.
— Nie mówię już nic, gdy mi w sprawach państwa swoją wolę narzucacie, wy i inni — odezwał się — ale to domowe są moje rzeczy, w tych ja panem; słuchać nie będę nikogo... Uczynię co zechcę.
— Ja jako kapłan i stróż sumienia odzywam się do was — rzekł Zbyszek. — Sami będziecie żałować porywczości waszej i uległości Witoldowi. Królowa jest niewinną, lecz gdyby nawet istotnie wina ciążyła nad nią, ojcu rodziny i królowi przystałoby ją przed narodem osłonić dla czci domu, a nie czynić ją jawną. Na Boga...
Chciał mówić, Jagiełło mu przerwał porywczo:
— Nie mówcie o tem, proszę, dosyć mam utrapienia.
Na tem skończyła się rozmowa z biskupem, która, choć się zdawała bezskuteczną, wiedział Oleśnicki, iż zostawiony sam sobie król pod wpływem jej może zmięknąć. Trzeba mu było dać czas do namysłu.
Były oprócz tego mnogie inne sprawy, zmarł był niedawno ulubiony królowi mąż siostry jego Aleksandry, Semko mazowiecki, pod którym liczne, niemal na rękach Jagiełły wypiastowane zostało potomstwo. Zagadnął biskup o nie króla i oderwał myśl jego od własnego bólu, mówiąc o pozostałej wdowie. Potem rachunki z żup, o których ścisłe sprawdzenie chodziło, napomknął. Jagiełło ostygł.
Gdy się to działo w jednej połowie Medyckiego dworu, na drugiej królowa przechadzała się płacząc, bo jej łzy nie osychały, narzekając, oburzona tem, że ją na łup zemście Witolda wydać chciano. Czuła ona, że raz wygnana do Litwy, już więcej powrócić nie mogła do Krakowa, a gdyby nawet wyrwała się z niewoli, dawnego stanowiskaby nie odzyskała.
Z rozkazu króla przygotowywano do podróży wszystko, a ludzie uprzedzeni byli, iż na Litwę odwieść mieli Sonkę. Rozstanie z dziecięciem, które zostawało w Krakowie, dodawało boleści.
Femka napróżno chodziła za nią, głaszcząc, ciesząc i poddając myśli różne; nawet tę najdziwniejszą, aby o opiekę zwrócić się do stryja, który w Wiaźmie siedział, a o krew swoją upomnieć się powinien. Lecz odważyłżeby się on przeciwko wszechwładnemu Witoldowi wystąpić?
Wieczorem biskup czuł się w obowiązku przyjść pocieszyć królowę. Nie śmiał on jej przyrzekać nic, lecz z mowy zmiarkować było można, iż do chwili ostatniej nie stracił nadziei przełamania króla.
Cała noc upłynęła we łzach i gorączkowych przygotowaniach do tej nieszczęsnej podróży. Królowa kłaść się nie chciała, padała na łoże, spoczywała na niem zmęczona osłabieniem, zrywała się wybuchając nowym płaczem i tak doczekała wczesnego poranka wiosennego.
W podwórcu ruch się obudził o brzasku... Zaczęto wozy zaciągać, skrzynie ładować, konie prowadzić do wodopojów, wybierać ludzi, wynosić rzeczy. Gwar w przedsieniach nie dawał już spoczywać.
Król, jak zwykle, choć przebudzony, nie rad z pościeli wstawał, a tego dnia może, nie chcąc się spotkać z królową, umyślnie zależał.
Po kilkakroć czeladź swą posyłał z niecierpliwością dowiadywać się czy wszystko było w gotowości do wyjazdu, zdawał się przynaglać, aby od ciężaru tego uwolnić.
Tymczasem biskup raniutko mszę odprawiwszy w kościołku, nim królowa wyruszyć mogła, zjawił się we dworze i wszedł niezapowiedziany do sypialni królewskiej.
Idąc do niej przez otwarte okna mógł słyszeć jęki i płacz biednej skazanej, dla której oddanie Witoldowi było śmierci wyrokiem.
Wzruszył do aż do gniewu niemal nielitościwy upór króla.
Nachmurzony, z brwiami ściągniętymi przystąpił do łoża Jagiełły... Tuż było okno, które ruchem ręki otworzył gwałtownie.
Wśród chwilowej ciszy, płacz i zawodzenia Sonki i jej dworu słychać było wyraźnie.
— Słuchaj, miłościwy panie — zawołał — tych jęków i płaczu. Twoje okrucieństwo je wyciska... Królowa, żona twoja, łzy leje skrzywdzona i osławiona przez ciebie... Lękasz się uroków, złego oka i czarów, a sądzisz, że Bóg ci tego nie policzy i nie ukarze... Łzy padają na szalę grzechów twoich...
Król podniósł głowę, słuchając osłupiony. To porównanie łez do czarów, których się obawiał, podziałało na niego. Blade, pomarszczone ręce, które trzymał na okryciu łoża, załamał z całych sił.
Zmienionym głosem — odezwał się do Biskupa.
— Witold, Witoldowi.
Zbyszek wybuchnął.
— Książe Witold jest waszym lennikiem, nie wy jego!! Ulegać mu jest sromem, królowę mu poświęcić, sławę swoją i domu... byłoby słabością... miłościwy panie... czas jest jeszcze... błagam cię...
Chwilę trwało milczenie, złamanym głosem naostatek Jagiełło dodał.
— Niech więc jedzie do Krakowa... niech siebie i mnie stara oczyścić... ale widzieć jej teraz nie mogę... Biskupowi się twarz rozjaśniła.
— Bogu niech będą dzięki — rzekł — zawszem liczył na to, że wam serce i sumienie nie dopuści popełnić niesprawiedliwości.
Po twarzy starego króla dwa ciche strumienie łez płynęły marszczkami i tonęły w fałdach twarzy...
Biskup wyszedł natychmiast.
Królowa w odzieży podróżnej, blada przechadzała się po izbie, a krok w krok za nią stąpała Femka. W progu płakały dziewczęta; czeladź chodziła niema, w obec tej boleści przemówić nie śmiejąc.
Zwróciła się Sonka ku biskupowi, jakby od niego promyka nadziei oczekiwała.
— Przynoszę wam, miłościwa pani — odezwał się Zbyszek — choć małą pociechę w tem nieszczęściu. Król przyzwala na to, abyście do Krakowa powrócili.
Ledwie usłyszawszy tych słów, z radośnem wykrzykiem Sonka rzuciła się całować ręce Biskupa. Wszystkie męztwo stracone jej powróciło, oschły oczy, otucha w serce wystąpiła. W Krakowie ona mogła znaleźć przyjaciół i obrońców.
W mgnieniu oka wieść o tem rozbiegła się z ust do ust. Marszałek Zbigniew wyszedł też sam ją potwierdzić, dając rozkazy stanowniczym, woźnicom i dworowi... We wszystkich radość była niezmierna.
— Do Krakowa! do Krakowa! — powtarzano sobie...
Dodał biskup radę, aby królowa, nie widząc się już z mężem, natychmiast puściła się w podróż, zapobiegając jakiemuś nieprzewidzianemu wypadkowi, któryby na Jagiełły postanowienie mógł wpłynąć.
Ochoczo, natychmiast dwór się zbiegł, do wozów, do koni i pobłogosławiona przez biskupa, który ją ocalił, Sonka wyruszyła z powrotem tąż drogą, którą niedawno przebywała tak wesoła.
W podróży tej zaraz pierwszego dnia, Femka dowiedziała się, nie mówiąc o tem swej pani, iż Hincza z Rogowa, pochwycony został w ucieczce, a Jaszko z Koniecpola i dwaj Szczekocińscy uszli szczęśliwie.
Najsrożej obwinionym był Hincza, bo do niego Strasz miał największy żal i oczernił go a okłamał wielce. Winny czy niewinny, wnosili wszyscy, że gardło dać będzie musiał za to, iż podejrzenie ściągnął na królowę.
Femka przez całą drogę usiłowała się wywiedzieć, gdzie uwięzionych zaprowadzono, lecz o tem nikt nie był świadom jaki los ich spotkał.
W drodze płakała królowa ciągle... ale chwilami łzy jej osychały, a myśl pracowała nad tem, jakby zwycięzko z tej walki z potwarzą wyjść mogła. Moc ducha powracała, liczyła przyjaciół na których rachować, ludzi, na których świadectwie oprzeć się mogła. Na czele ich stał ochmistrz Nałęcz Malski.
Poważnych niewiast wiele, które na zamku nieraz, czasu zabaw bywały, żony senatorów i ich córki mogła wezwać na świadectwo, z samych domowników i urzędników na zamku liczba wielka, nie pozyskana dla królewnej, a przyjazna Sonce, przysięgą oczyścić ją pewnieby nie odmówiła.
Zeznania dwóch biednych, strwożonych dziewcząt Kasi i Elży Szczukowskich, gdyby mękami na nich wymożono fałsze, nie mogły przeważyć świadectw ludzi poważnych i szanowanych powszechnie.
Nie wątpiła królowa, iż powszechne oburzenie musi obudzić potwarz Witolda i mściwe jego względem niej postanowienie. Książe liczył w Polsce popleczników i oddanych sobie ludzi, więcej jeszcze takich, którzy się go obawiali, lecz miłości nie miał u nikogo.
Prędzej teraz, naglona przez królowę podróż z powrotem przyprowadziła pod mury Wawelu. Sonka przybyła tu wieczorem, i zaciągnęła na zamek tak cicho, iż nazajutrz dopiero dowiedziano się w mieście o jej przyjeździe.
Poprzedziły ją tu wieści sprzeczne, przesadzone, uwłaczające jej, tak, że zdziwiono się, iż nie na Litwę, ale do Krakowa odesłaną została.
Znaczyło to, iż w sprawie, mianej już za straconą, zaszła zmiana szczęśliwa.
Ciekawość przebudzoną była, zaglądano na zamek, ale królowa chora, upokorzona, smutna, w obawie jeszcze tego co Szczukowskie powiedzieć mogły, lub co na ich rachunek skłamać mogli słudzy Witoldowi, nie przyjmowała i nie widywała nikogo. Mszy słuchała w kapliczce zamkowej, nie wychodziła za próg, drzwi zaparła jak w klasztorze.
Nie była przecież bezczynną, gotując się do uroczystego zmycia z siebie tej plamy, jaką rzucono na nią. Ochmistrz Malski rozpoczął starania o to. Poważny zastęp osób ofiarował przysięgę... Czekano tylko, ażeby król powrócił, ostygnął i dał się przejednać.
O to starać się miał Oleśnicki.
Hincza z innemi razem zaprowadzony do więzienia, niezręcznem pokuszeniem się o ucieczkę, sobie i królowej zaszkodził. Lecz wprędce wzięty po raz drugi, odesłany został do Chęcin, z rozkazu króla zagniewanego nań wielce, i wrzucony do tej strasznej ciemnicy na wieży, w której głodną śmiercią skończył Borkowicz.
Z wilgotnego tego podziemia, do którego światło i powietrze z góry tylko dochodziło przez szpary klapy, zamykającej je, mało kto żywym wychodził. W zimie przez litość spuszczano tam czasem garnek węgli, aby skostniałe ciało mógł więzień cokolwiek rozgrzać, lecz one otaczającej nie mogły osuszyć zgnilizny.
Ci, których ztąd uwalniano, nie odzyskiwali już sił i zdrowia...
Wesoły i ochoczy Hincza, był może pierwszy z zamkniętych w Chęcińskiej wieży, co nie stracił zupełnie nadziei, ani ochoty do życia. Młodość i nawyknienie do niewczasów trzymały go na nogach, krzepiły, a duch mocen nie dawał ciału zmarnieć.
Zwolna dopiero, po upływie miesięcy, nieszczęśliwy więzień począł omdlewać i tracić otuchę; do ostatka przecież jedno powtarzał niemym ścianom ciemnicy. — Żywli wynijdę, nie spocznę i nie odetchnę, póki tu Strasza na miejsce moje nie posadzę!
Nie wątpił Hincza, że nie kto inny tylko Strasz Witoldowi zaniósł do uszu te potwarze, a choć siedział na dnie, zaparty drzwiami z góry, które się raz tylko na dzień odmykały, potrafił jednak jakimś sposobem cudownym, dać znać królowej, iż nie na kim innym krzywdy swej poszukiwać była powinna, tylko na Straszu.
Inni też się domyślali, bo właśnie w tej porze zniknął i nie rychło, jak gdyby u siebie tylko w Białaczowie bywał, zjawił się na służbę do królewnej Jadwigi.
Ale tu wiedziano już jaki obrót przybrała sprawa królowej, i jakie na niego padło podejrzenie, znalazł więc przybywszy zimne bardzo przyjęcie i nikt z nim przestawać nie chciał.
Niedługo więc pobywszy przestraszony, widząc, że prędzej, później zemsta go nie minie, Strasz jak się tu okazał niespodzianie, tak równie skoro zniknął.
Cała nadzieja jego była w tem, że Szczukowskie, które Witold miał kazać badać, że strachu królowę swą obmówią i jego potwarz potwierdzą.
Z obawą królowa oczekiwała o nich wiadomości. Stało się jednak inaczej niż przewidywano. Rachował Witold na to, że siostrzenicę król mu na łaskę zda i odeszle. Gdy go wieść doszła, że królowa powróciła do Krakowa i o wyprawieniu na Litwę mowy nie było, wstrzymał się książe od ostatecznych kroków, widząc, że Sonka znajdzie w Polsce obrońców i środki oczyszczenia się od potwarzy.
Poprzestał więc na tem, że Szczukowskie obie na dworze księżnej Julianny zatrzymał, a sam usprawiedliwiał swe wystąpienie tem, iż mu Strasz z Białaczowa przyniósł te powieści o życiu na Wawelu i imiona winowajców. Cebulka i Małdrzyk imię Strasza powtarzali, na niego zwalając wszelką winę.
Przewidzieć już było można zwycięztwo królowej, po za którą stały panie jej dworu, urzędnicy, małżonki senatorów i grono ludzi, powszechnie szanowanych... W jesieni, dziecię boleści, przyszedł na świat drugi syn Kaźmirz, którego biskup krakowski Zbyszek, w ciszy i bez owych uroczystości jakie chrzcinom pierworodnego towarzyszyły, ochrzcił na Wawelu.
Oczekiwano tylko przyjścia do zdrowia i sił królowej, aby ona wraz z obrońcami swemi stanąć mogła przed najdostojniejszemi panami radą i przysięgą zmyć z siebie potwarz niepoczciwą.
Jagiełło nie pokazał się w Krakowie, sromał swej lekkomyślności, gniew jego zmienił się w żal i zgryzotę sumienia. Nie chciał się uznać, ale czuł się winnym. Truło mu to życia ostatek. Zakopywał się w lasach, unikał ludzi.
Przewidzieć jednak było można, iż wkrótce zbliży się do Sonki, która wszystko gotową była przebaczyć jemu, ale nie Witoldowi. Zadna odgróżka i przechwałka z ust jej nie wyszła, milczała poważna i smutna, ale patrząc na nią, można było odgadnąć, że na dnie duszy gromadzą się zasoby siły, do nowej walki z nieprzyjacioły, z życiem, ze światem...
Los dwu synów był w jej rękach i na zranionem sercu.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.





  1. Historyczne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.