Moja Warszawa (Uniłowski)
Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Moja Warszawa |
Pochodzenie | Wiadomości Literackie 1934, nr 33 |
Wydawca | „Wiadomości Literackie” Antoni Borman i Mieczysław Grydzewski |
Data wyd. | 12 lipca 1934 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Dzielnica żydowska, ten ropień wielkomiejski, ożywia się i nabiera chorej tężyzny w cieple słońca wiosennego. Mikroby posępnego ghetta wypełzają na ten czas z cuchnących schronów, rozprężają swe wątłe ciałka i w anemicznych jeszcze promieniach poczynają się żwawiej krzątać wokół ubożuchnych spraw swego nieszczęsnego istnienia. Przezimowali — wytężają siły, aby jeszcze raz móc przezimować. Zaczyna się handel, właściwie karykatura i groteska tego szerokiego określenia. Wąskiemi żyłkami ziejących zaduchem uliczek sączy się brudnym strumykiem sprzedaż i kupno rzeczy tak nędznych jak całe istnienie tych żyjątek. Lepkim bełkotem zawiadamiają o możności nabycia grzebyka za dziesięć groszy, garści gotowanego grochu za pięć czy pary skarpetek za pięćdziesiąt. Przykucnięci na trotuarach, z troską w kaprawych oczach, obok swych koszów czy wózków, zalani bladem światłem młodego słońca, prowokują do zastanowienia się nad odwiecznym problematem nierówności osiągnięć na tym globie. Niby oślepłe zwierzaki, pełzają na czworakach, między rynsztokami i kupami łajna, po zaśmieconym, wyboistym bruku, dzieci żydowskie. Oblane fioletowym lukrem ciastko na margarynie wprawia je w ekstazę pożądania. Olbrzymie, kudłate perszerony z furgonami pełnemi skrzyń lub beczek od śledzi oczyszczają co chwila jezdnię od tego żałosnego, dziecięcego pospólstwa. Wspaniała, granatowa postać policjanta z pałką w dłoni nasuwa tutaj ryzykowne porównanie kamienia rzuconego potężną dłonią w kałużę. Od rzutu tego wystrzelają wokół brunatne bryzgi. Tak na jego widok z okrzykami i w panice uciekają sprzedawcy ze swym dobytkiem. Regularne wykupywanie patentu od państwa równałoby się klęsce i zagładzie. Nie będzie ich gonił, musiałby się rozmnożyć w setki wirujące w pogoni. Twarz poddał słońcu, słodka niemoc rozchodzi się po kościach. Też człowiek. Poszedł dalej, rozmarzona potęga.
Dochodzi południe, rośnie gwar, dymią miseczki z zupą, krążą talerze z boleśnie pociętym śledziem, główką cebuli i kawałkiem chleba. W obdrapanych ruderach, w sferach posiadających również jedzą obiad. Szewc Kahał popieścił siwą, miejscami zżołkłą brodę, odsunął talerz, wstał od warsztatu, ujął kubek z herbatą, wyszedł przed sklep i popija, postękując przyjemnie. „Knajak“ w przyciasnym granatowym garniturze, w żółtych półbutach i kapeluszu zsuniętym z czoła, serdecznie splunął staremu Kahałowi w tę herbatę i drobnym kroczkiem poszedł w swoją drogę, z radosnem pohukiwaniem. Stary Żyd podskoczył gwałtownie, zaklął a może tak tylko sobie coś powiedział, pomarszczoną twarz otarł o słońce i znikł w czarnej czeluści swego sklepu. Dokąd to podąża zaczepny andrus w żółtych półbutach? Czy za ciasno mu, za ubogo w wąskich uliczkach? Oto wyszedł na hale targowe. Zręcznie jak piskorz przemyka się w tłumie. Połowa ludzi jest pochylona, ogląda towary, targuje. Wokół budynków wykrzykują przekupnie. Bielizna, słodycze, ubrania. Policjant tutaj jest bardziej gorliwy. Goni. I łowi istotnie grubą rybę. Bo na krzyk, jaki się wytworzył przy wejściu do hal, biegnie w tamtą stronę, chwyta za kark naszego znajomego w przyciasnym granatowym garniturze. Spod jego marynarki zwisają bezwładnie rękawy innej, obcej marynarki. Młodzieńca likwidują. Może groźny Jehowa, wezwany przez starego Kahała, pokarał go. To pewna, że święta Wielkiejnocy ma zapewnione w zacisznem więzieniu.
Wchodzącego do hal ogarnia mroczny chłód przesiąknięty zapachem ryb. Stosy śniętych szczupaków, poćwiartowanych łososi i żywych karpi tłoczących się w olbrzymich kadziach. Wilgotna ręka Żydowki‑straganiarki ciska poszczególne zwłoki na wagę i poruszającą okrągłym pyszczkiem, konającą w obcym żywiole rybę zawija w gazetę, aby oddać ją dłoni głodu. Przystanął i patrzy na to z palcem w ustach chłopiec wracający ze szkoły. Bezustannie, jak dźwięczna grzechotka, wykrzykuje dziewczyna z koszem cytryn: „Para piętnaście groszy, para piętnaście!“. Nieco dalej jatki rzeźnicze różowieją połciami surowego mięsa. W aureoli brunatnych kiełbas i kiszek poruszają się anioły w białych fartuchach, żony lub córki właścicieli masarń. Jarzyny tworzą kolorystyczne zwały martwych natur. Kobiety z proletarjatu i paniusie w zawadjackich kapelusikach na prawe oko szemrzą tutaj jak zapobiegliwe kokoszki, targując, ważąc w ręku i napełniając koszyki na codzienną potrzebę. Przez szklane otwory w dachu sączy się na tę ruchliwość blade, miejskie słoneczko warszawskiej wiosny. Mijamy kojce z krzykliwem, upierzonem ptactwem, a obok nagie kadłuby ich pomordowanej braci. Dalej idą piramidy owoców i ciast.
Kończy się żywność, zaczyna się szpaler koszy z ordynarną bielizną obojga płci. Barchanowe majtki kobiece, męskie kalesony z tasiemkami powiewają beztrosko na wietrze. Sprzedawcy zabawek dmuchają jak dzieci na trąbkach, grzechoczą, nawołują. Człowiek‑krzykacz z książkami, w okularach na nosie, z miną mędrca wykrzykuje nazwiska pisarzy: „Żeromski, Dumas, Dostojewski, Hugo, po złotówce za tom, po złotówce!“. Zwolna całe targowisko milknie i jakby maleje w mroku. Słychać trzask kłódek, szum zamiatanych śmieci. Zaduch prowjantów potęguje się, kupujących ubywa. Cofamy się w nędzę. U wylotu Krochmalnej napotykamy grupki barczystych spracowanych tragarzy żydowskich. Dzieciaki wpełgują do swych nor. W rudych, ruchomych poblaskach świec i lamp naftowych poruszają się rozczochrane głowy kobiet o twarzach wykrzywionych troską o dzień następny. Pokładają się do snu, tylko stary Kahał jakby przyrósł do swego zydla szewskiego. Dla niego teraz zaczyna się właściwa praca, w ciszy nocy. I tylko jeszcze w bramach wystają brzydkie dziewczęta, z głodem miłości w oczach wpatrujące się w niebo ziejące brudną łuną dalekich neonów centrum miasta.
Po rozprażonym bruku ulicy Freta biegnie w stronę Powiśla, klekocąc bosemi stopami, piegowaty chłopak o zadartym nosku. Przez chwilę cień jego ślizga się o dyszące średniowieczem węgły Starego Miasta. Przebiega przez drzemiący od wieków Rynek, który kąpie się w esencjonalnem lipcowem słońcu, znika w uroczej cienistej uliczce, opadającej szerokiemi schodami wdół, skacze po kilka stopni i już jest w stolicy Powiśla, na Rybakach. Wolno, z usianą kroplami potu i piegów twarzą, zbliża się ku rzece. Wydaje mu się, że szeroka, tchnąca świeżością Wisła kołysze i tuli dwoje swych najmilszych dzieci: Warszawę i Pragę. Chłopiec zanurza zakurzone stopy w wodzie i błogą twarz kieruje na zielone obszary wodne. Pracowity spokój panuje wokół. Nieopodal maszyna różańcem kubłów wygrzebuje piasek z płytkiego dna. Na wodę opada najczystsze złoto słońca, ukazując blado‑żółte mielizny. Skądś biegnie piosnka, ściga się z okrzykiem. Maszyna nie wydaje się być zawistna, bo wpobliżu kilka łodzi flisackich tkwi po burty w wodzie, a na niej opalone, zlane zdrowym potem chłopy wydobywają piasek. Są półnadzy, i od nich to przybiegła do stóp chłopca piosnka i okrzyk. Daleko, po lewej stronie od Pragi, suną po moście kolejowym minjaturowe wagoniki ze słupem ciemnego dymu na tle błękitu nieba. Praga czerwieni się przeciwlegle cegłą swych domów i łechce niebo wieżami kościołów. Spokój południa i letnie opary suną po wodzie. Sześciu bronzowych wioślarzy na smukłej łodzi tnie sześcioma płetwami wioseł łagodną falę. Próżniak jakiś wyciągnął się w kajaku i z twarzą ku słońcu śpiewa żałośnie. Może to nie próżniak, może korzysta z urlopu. Kto go tam wie, leży i korzysta ze szczęścia nadwiślańskiego kraju. Na dalekich obszarach piasku, na plażach, roi się od maleńkich nagich ludzi. Chłopiec wyszedł z wody i posuwa się brzegiem Wisły, odurzony upałem i cierpkim zapachem idącym od rzeki. Przechodzi właśnie przez skwer, zieleniejący się, gęsty. Żwir trzeszczy pod nóżkami biegających dzieci. Gdzieniegdzie, na ławkach, senne jak kwoki niańki leniwie poruszają wózki ze śpiącemi maleństwami. Skądżeś się wziął tu żołnierzu? Nie twoja to rzecz być na służbie? Też urlopnik! Usiadł, skręcił papierosa i pełen poczucia własności objął tęgą, rudą dziewczynę ramieniem. O jego kolana oparł się chłopczyk w aksamitnym bereciku i z zacięciem jął szarpać świecący guzik. Żołnierz puścił mu kłąb dymu w twarz, powiedział: „Na, przyzwyczajaj się!“. Poczem kiwnął na piegowatego chłopca o zadartym nosku, wyjął z kieszeni pieniądz i znów powiedział: „Biegaj po butelkę kwasu, za resztę kup sobie co chcesz!“. Zerknął dumnie na dziewczynę i przycisnął ją mocniej. Rzucił jeszcze za oddalającym się chłopakiem: „Tylko żeby był zimny, słyszysz!“.
Na następnej ławce położył się student, czyta z książki i notuje coś w zeszycie. Obok schludna staruszka ceruje coś i pali papierosa. Rowerem na trzech kołach przemknął podrapany zawadjaka i znikł w bocznej alei. Za nim biegnie malec i drze się w niebogłosy. Na ławkach zrobiło się poruszenie, ale zaraz nastąpił spokój. Żołnierz częstował dziewczynę kwasem a bosy chłopak biegł wesoło, liżąc rożek z lodami. Minął skwer, po obrosłym trawą wale kamiennym stoczył się na sam brzeg rzeki, gdzie woda pluskała między krypami. Kilku nagich chłopaków skakało z burt do wody. Przyłączył się do nich i zaczął nurkować raz po razu.
Dniem i nocą jęczy i szumi u wylotu ulicy Leszczyńskiej elektrownia. Z wielkiej rury wylatuje do rzeki biały, rozpieniony słup wody. W słup ten wskakują śmiali chłopcy, i siła prądu ponosi ich daleko, aż na mielizny. Ulica Leszczyńska, wysadzana klonami, szeroka, czysta i jasna, jest najpiękniejszą ulicą Powiśla, dzielnicy proletarjatu wielkiej Warszawy. Popołudniu robotnicy wracający z fabryk całują na tej ulicy swe dzieci, zabierają do mieszkań, aby trzymając je na kolanach, jeść obiad. Domy tutaj są wielkie, z balkonami i o schludnych wnętrzach, o ile ojciec rodziny nie zalewa ustawicznie pały. Późnem popołudniem, tuż przed mrokiem, wysiadują rodziny przed domami, na schodkach sklepików lub ławkach, gawędząc i patrząc na bawiące się dzieci. Słychać okrzyki i śmiechy. Dziewczęta, proletarjackie anioły, spotykają się tutaj ze swymi chłopcami, którzy z pięknie przybranemi w różnokolorowe wstążki mandolinami kupują im wodę sodową i landrynki. Parami idą ku rzece na łódki lub między aleje otulonego kosmatym mrokiem skweru, na spacer i pocałunki. Dyszy i rzęzi pracowicie elektrownia. Rzeką płynie świecący niby żarówka statek spacerowy. Z prądem rzeki łączą się tony tanga. Zdaleka mruga mirjadem oświetlonych okien i latarń młodsza siostra Warszawy — Praga. A tutaj, na nadwiślańskim skwerze, razem z nocnemi owadami i dźwiękami ustnych harmonik i mandolin płyną powłóczyście zaklęcia miłosne i odgłosy tkliwych pocałunków. W mroku błyszczą ogniki papierosów i drżą białe sukienki dziewcząt. Wyraźnemi gwiazdami napięte jest niebo. Jutro znów będzie słońce!
W jękliwym poszumie drzew wiszą, niby wielkie owoce, lampy łukowe ciągnących się jakgdyby w nieskończoność alej Ujazdowskich. Jest późna noc, i tylko żałośnie nieudolny krok alkoholika zadźwięczy na płytach trotuaru. Czasem zawarczy szybka taksówka. Gwar w tej taksówce, śmiechy. Rozbawione towarzystwo mknie do knajpy podmiejskiej, aby reszty nocy na sen nie roztrwonić. Wysuszone, zżółkłe liście kasztanów opadają pojedyńczo na ławki. Na ławkach tych śpią w niewygodnych i tragicznych pozach bezdomni. Do ust rozłożonego na wznak młodzieńca przylgnął liść. Zerwał się młody, usiadł i twarz upiorną w poświacie lampy wysunął naprzód, skamieniał na chwilę i wyszeptał: „Przepraszam, nie szkodzi“. Poczem z mdłym uśmiechem opadł na ławkę i usnął. Opatulona chustką, siedząc, śpi czujnie prostytutka. Uniosła głowę. Nadchodzi, tak jakby na niego czekała przez czterdzieści lat życia. Idzie z wystrzępioną piosnką, we chwiejbie. Jego to stopy dźwięczały o bruk arystokratycznej alei Ujazdowskiej. Podszedł, zagadał i usiadł. Szybka znajomość, krótkie zaloty. Na połączonych wspólną nędzą i potrzebą opadł także zżarty jesienią, jak rdzą, liść kasztanu.
Na niebie, nad Belwederem, zrobiła się dziura i zaczął się z niej sączyć, niby brudna ciecz, świt. Dziura się powiększyła, i z rozprutego nieba świt zalał cały widnokrąg. Kilka wron, jak kilka szmat, przepłynęło na wietrze. Dzień ołowiem spływa na aleje Ujazdowskie. Szyny tramwajowe pęcznieją na jezdni sinemi żyłami. Kilku robotników w granatowych kombinezach idzie między niemi. Zgarbieni, z opuszczonemi głowami, idą bez słowa w ciężko rodzącym się dniu. Wiatr pędzi chmury, pogania je potężnym jękiem dzwonu z kościoła Zbawiciela.
Z Bagateli wypływa wesołą czerwienią pierwszy tramwaj. Za szybami widać wymięte snem twarze wczesnych pracowników fabrycznych. Dźwięcząc jak rozbudzone ptaki jadą inne tramwaje, ożywiając ulicę, dudniąc. Zza rogów ulic ukazują się mężczyźni z podniesionemi kołnierzami i kobiety o różowych twarzach, stukające obcasikami. Rozbiegają się, jak ruchliwe myszki, w różne strony. Nagle, jak widmo, wyłonił się z jezdni policjant i ukazaniem się zmiótł jak śmieci senne postacie z ławek. Okazuje się, że młodzieniec, który miał wypadek z liściem, jest blondynem. Wstał, zapalił, postawił kołnierz palta, nasunął kapelusz, wsunął ręce do kieszeni i drobnym kroczkiem, podskakując co chwila, podreptał pod sztachetami parku.
Przed frontem delikatnego pałacyku bezwstydny „Manekenpis“ siusia w przestrzeń z postumentu, a na jego wątłem, spiżowem ciałku osiadły zimne krople poranka. Wyroili się ludzie z domów i śpieszą do zajęć. Ranek przedzierzga się w rano, nabiera sił i poważnieje. Aleje Ujazdowskie tętnią teraz życiem, ukazują piękno swych pałaców i ogrodów, szerokie, zasobne, smuklejąc w perspektywie. Cicho suną lśniące limuzyny dygnitarzy. Nad poselstwami łopoczą chorągwie. Przeszła już fala ludzi pracy. W tramwajach widać teraz wypoczęte, dobrze utrzymane twarze. W przerzedzonem jesiennem powietrzu rozlewa się złotą akwarelą osłabione słońce. Szczupły szykowiec we wciętem palcie zatrzymał się przed kioskiem z gazetami. Zakupił dwa pisma przeciwnych sobie obozów i francuski „Matin“. Poprawił klapy u palta, pisma ukrył pod pachą lewej ręki i poszedł w stronę Belwederu, ocierając koniec zwiniętego parasola o pobrzeża domów i żelazne sztachety.
Łagodnym spadkiem toczą się dróżki Łazienek Królewskich. Rudo‑zielone drzewa krwawią setkami zeschłych liści i szumią, szumią. Park ten, dumny i wspaniały jak paw, tchnie dostojnym, monarchistycznym oddechem wieków. Lecz daje spokój, koi nerwy. Przymruż oczy, błogie lenistwo rozleje ci się po członkach. Otwórz je: ujrzysz prześliczne alejki, romantyczne zakątki, skrawek stawu i uroczy fragment pałacyku „króla Sthacia“. Po żwirze posuwa się majestatycznie, niby marabut, siwy pan czysto i ciemno ubrany. Emeryt albo rentjer. Ranne pismo przytulnie spoczywa w kieszeni, aby za czas jakiś oddać się oczom starego pana w całej swej szeleszczącej nagości. Dwie pensjonarki z grzecznie stąpającymi obok dwoma uczniami idą z wyrazem strachu i sztucznej nudy na dziewczęcych twarzyczkach. A wy co tu robicie? Rozumiem. To wagary, bunt młodości, godziny ukradzione surowej nudzie szkolnej, przyćmione niepokojem jutra. Jak tu się wytłumaczyć? „Co powiem?“.
Szykowny młodzieniec, powiewający jak sztandarem powierzchownie przejrzaną płachtą „Matina“, wstał z ławki i poszedł w stronę pałacu królewskiego. Biała, piękna budowla oddziela się małym placykiem od zmarszczonego wiatrem jeziora. Pocięte groblami jezioro zajmuje środek parku. Nieco dalej ruiny starego teatru wyciągają ku niebu kikuty obelisków. Wytworniś minął teatr i usiadł na ławce, tuż nad brzegiem jeziora. W prześwietlonej wodzie pływały tłuste, ociężałe ryby. Powierzchu poruszane wiatrem pływają rude łódeczki liści. Nie usiądzie na niej owad. Niema już owadów. Właśnie skryło się słońce. Na rozfalowanem jeziorze kłębią się liście. Spojrzał na zegarek, ale w tej chwili pachnące dłonie w zamszowych rękawiczkach zakryły mu oczy. Wypowiedział imię, wstał i wtulił się w miękką, wiotką postać kobiecą. „Spóźniasz się coraz częściej“ — powiedział smutno. Wokół mroczniało i wiało chłodem. Szeleściły pod stopami liście. Na staw wypłynął biały łabędź i zanurzył głowę w wodzie. „Nie ciskaj w niego kasztanami, bo to boli“ — powiedziała po niemiecku bona do jasnowłosego, rumianego chłopczyka.
Wyskoczył w biegu z tramwaju, kocim skokiem uniknął kół pędzącego samochodu, stanął pod murem kamienicy, poddał twarz płatkom śniegu i zaczął krzyczeć „Dobry Wieczór“, „Wieczór Warszaw…“, „Kurjer Czerwoo…“, „Dobry Wieczórrr!“ Płatki śniegu topnieją na rozkrzyczanej twarzy gazeciarza i strużkami spływają na kołnierz z futra zajęczego. Otrząsnął się nagle, rozejrzał i popędził jak pocisk w zalaną czerwienią neonów, dygoczącą od jazgotu dzwonków sań i tramwajów, prasowaną miljonem kół dorożek i samochodów ulicę Marszałkowską. Puszysta, wesoła i groźna zarazem, zima wielkomiejska w centrum, w sercu Warszawy. O godzinie piątej popołudniu wielkie arterje miasta bulgocą, tętnią i pulsują czarnym uwijającym się wokół spraw bytu, tłumem. Miasto trawi tysiącami sklepów biur, kawiarń, aby dać pokarm, soki swemu potężnemu organizmowi. Masywne cielska wozów ciężarowych podwożą zwały śniegu do otworów w jezdniach opuszczają go w czeluście kanalizacyjne z głuchym hukiem. Drobne mirjady płatków śnieżnych utrzymują przy życiu tysiące bezrobotnych. Subjekt w otwartym naoścież sklepie kolonjalnym usiłuje, włażąc na drabinę po jakąś butelkę, obetrzeć pot z czoła. Dozorca, zamiatając podwórze, wsłuchuje się w wartki rytm maszyn rotacyjnych miejscowej drukarni. Chłopak z gołą głową biegnie z warsztatu krawieckiego przez ulicę do sklepu z marynarką do przymiarki. Właściciel posyła go przez kuchnię, aby nie deptał dywanów w mieszkaniu. Upadła mu ta marynarka w śnieg. Będzie bieda. W magazynach bladzi sprzedawcy rozwijają góry różno‑deseniowych materjałów przed oczami kapryśnych pań. Umykające litery świetlne na szczycie wielkiego gmachu zawiadamiają przechodniów o śmierci króla Belgów, o mianowaniu nowego ministra oświecenia lub opadach śnieżnych na Podkarpaciu. Stalowe ryje megafonów radjowych wypluwają na przechodniów słowa i tony. Ogromne, opasłe autobusy buczą na asfalcie jak wielkie, niezdarne żuki. Ryczy miasto ku niebu poprzez zasłonę śnieżną gardłową pieśń o pracy, tężyźnie i wysiłku. I te rozdygotane potężną pracą sześć dni oddziela od następnych, mdła, rozkapryszona jak anemiczna panna, niedziela. Zamiera miasto. Tylko tramwaje, taksówki i autobusy starają się podtrzymać zamierającą energję i łoskotem swych kół ratują honor rzetelnej pracy dnia powszedniego. Odświętnie odziani, z dziećmi i nudnemi jak olej żonami, wloką się odurzeni nieróbstwem mężczyźni do kościołów. Tam odpoczywają. W dymie kadzideł i dźwięku organów. W nastroju. Niedziela dezorjentuje, stwarza fikcję wypoczynku, zniechęca do normalnego, pracowitego poniedziałku. W popołudniu niedzielnem opada na miasto oćma bezbrzeżnej, mieszczańskiej nudy. Ulicami suną przechodnie ogłuszeni strachem jutrzejszego wysiłku. Na podwórka sączą się palcówki z rozstrojonego fortepianu lub niemrawe tony jałowego walca. Godzina czwarta, zmierzch. Mąż zdjął buty, włożył pantofle pokojowe i z posępnem westchnieniem zwalił się na kanapę. „Trzeba odwiedzić Kwaśniewskich“ — powiada żona, i ziewa w oknie. „Niech szlag trafi Kwaśniewskich, chodźmy lepiej do kina na Marlenę“ — odpowiada mąż. „Trzeba zapalić światło“. „Nie, nie trzeba, myślisz że złotówki na ulicy zbieram“. Zaszczekał pies za oknami i zatrąbiła trąbka samochodowa. „Nie pójdziemy nigdzie, połóżmy się wcześniej“. „Kładź się, nic nie gadam, już śpię“.
Gaśnie niedziela jak nieudany fajerwerk. Cisza spływa na umęczone miasto, i noc się wciska między słabo oświetlone ulice. Godzina jedenasta, dwunasta. Kina i teatry wypacają zmiętą publiczność. Pustoszeją ulice. Ale zaszarganemu mokrym śniegiem warszawiakowi idzie na spotkanie zza każdego rogu wielka, koszmarna chandra dawnej, rosyjskiej niewoli. To piętno wyciśnięte buciorem carskiego satrapy wisi nad Warszawą jak cuchnąca zmora. Czai się za każdym węgłem, zaraża, pluje jadem neurastenji. Dawny rosyjski najeźdźca zostawił po sobie jakby brudną bieliznę, która gnije i śmierdzi. Na każdym prawie gmachu pozostała jej cząstka. Ale wokół miasta rośnie inne, młode, pogodne i zdrowe. To kolonje: Staszica, Lubeckiego, Żolibórz. I tu już niema Rosji. Jest Polska.