Motylek (Andersen, oprac. Niewiadomska, 1899)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Hans Christian Andersen
Tytuł Motylek
Pochodzenie Baśnie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1899
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Cecylia Niewiadomska
Tytuł orygin. Sommerfuglen
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MOTYLEK.




Motyl chciał wybrać sobie piękną żonę, więc naturalnie, zwrócił się do kwiatów.
W ogrodzie było ich pełno. Spojrzał ciekawym wzrokiem i zauważył zaraz, iż każdy stoi na swojej łodyżce skromnie i prosto, jak młoda panienka. Wszystkie zresztą były ładne i podobały mu się, więc wybór trudny. Co tu robić?
Nie lubił się zastanawiać i rozważać długo, to takie nudne rzeczy! Uciekał zawsze od wszystkiego, co było podobnem do pracy, i teraz postanowił się wyręczyć.
Udał się do „Margaritki,“ która — jak wiadomo — jest dobrą wróżką, złożył pocałunek na każdym płatku jej białej korony, bo z natury był czuły i serdeczny, — potem przemówił:
— Najdroższa, najmądrzejsza pani Margaritko, — wiem, że nikt nie dorówna ci w mądrości, że umiesz przepowiadać przyszłość. Bądź więc tak dobrą i powiedz mi, który kwiatek mam wziąć za żonę? Nie chciałbym się oświadczać nadaremnie, ty wiesz, który mię kocha, więc za twoją radą pójdę bez namysłu.
Ale Margaritka nic mu nie odpowiedziała. Była obrażona, że ją nazwał „panią,“ kiedy też należała do młodych panienek; przecież to powinien zauważyć! Przytem tylko starsze panie całuje się w płatki korony, na znak uszanowania, ale z panienkami tak postępować jest nieprzyzwoicie.
Więc nie odpowiedziała.
Motyl zapytał raz drugi i trzeci, — napróżno. Bardzo go to zadziwiło, ale że bał się nudów i kazania, więc odleciał, nie przepraszając. I sam da sobie radę.
Był to piękny dzień wiosny. Bieluchne konwalie i śliczne dzwonki tylko co się rozwinęły. Motyl przypatrywał im się z każdej strony.
— Bardzo ładne, śliczne! — mówił do siebie — jasne i niewinne, ale — podlotki, pensyonarki, — wolałbym coś poważniejszego.
Lilie zwabiły go czystym kielichem, ale były za duże i trochę za sztywne; fijołki niepozorne i sentymentalne; kwiat lipy pospolity i bezbarwny, a przytem krewni, krewni! Zbyt liczna rodzina nie należy do rzeczy pożądanych. Kwiat jabłoni jest piękny, przypomina różę, ale bardzo nietrwały; dziś jest, — jutro niema, lada wietrzyk go zdmuchnie, — któż się żeni na dzień jeden?
Groszek to co innego, bardzo miłe kwiatki! Takie młode gosposie, a jednakże pełne wdzięku; — powab i cnota razem, nic lepszego nie znajdzie! — Postanowił się oświadczyć.
Wtem, tuż około wybranego kwiatka, na zielonym strączku spostrzegł jakieś płatki pokurczone, żółte.
— Co to jest? — zapytał.
— To moja siostra starsza — odpowiedział kwiatek.
— Aha! — zawołał motyl i uciekł co prędzej, gdyż nie chciał, aby jego przyszła żona podobną była do zwiędłego groszku. Poprostu się przestraszył.
Na płocie piął się powój, ale piękne kwiaty tylko przez kilka godzin w dniu stały otwarte, a potem się skręcały, jak sznureczki. Zresztą dokoła pełno różnych kwiatów, lecz wybór trudny: każdemu można coś zarzucić.
Upłynęła wiosna, kończyło się lato, motyl nie wybrał sobie dotąd żony.
Jesień w nowe barwy przybrała ogrody, otworzyła nowe pączki, kwiaty okazałe, nie lękające się wiatru i chłodu. Lecz nie miały zapachu.
A motyl teraz właśnie przekładał nad wszystko przyjemny zapach; on mu przypominał wiosnę. Astry i georginie były piękne, ale nie miały w sobie uroku młodości, ani rozkosznej woni.
Wtedy postanowił zwrócić się do mięty, która rosła nizko przy ziemi.
Nie miała ona kwiatów, ale sama kwiatem była pachnącym od końca łodyżki do każdego listka. Jakiż kwiat najpiękniejszy równać się z nią może?
— Tę wybiorę — postanowił motyl nieodmiennie.
Zbliżył się i oświadczył jej swoje zamiary.
Ale mięta stała sztywna, niewzruszona, długo milczała, wkońcu rzekła:
— Chcesz przyjaźni, to dobrze. Ale na tem koniec. Jestem stara i ty także, po co mamy z siebie robić pośmiewisko? W naszym wieku przyjaźń wystarczyć powinna.
I tak został motyl na koszu i nie znalazł żony. Sam sobie winien, po co wybierał tak długo.
Nadeszły zimna, deszcze, ani sposób pokazać się na świecie w letniej sukni. Na szczęście motyl dostał się przypadkiem do ciepłego pokoju, gdzie było jak w lecie. „Tutaj żyć można!“
Rozprostował skrzydła i podleciał w górę, prosto do okna. Żyć przecież niepodobna w kącie, trzeba mieć trochę światła i swobody, a przytem choć mały kwiatek.
Ale dzieci pochwyciły go natychmiast, obejrzały na wszystkie strony z podziwem i uznaniem, a następnie przekłuły śpilką i umieściły w pudełku, między innymi okazami.
— No, teraz siedzę jak kwiat na łodyżce — rzekł do siebie — nie jest to bardzo przyjemnie, ale mi przypomina stan małżeński. Kto się ożeni, musi także osiąść na jednem miejscu.
I tem się pocieszył.
— Nieszczególna pociecha — zauważyły złośliwie rośliny doniczkowe.
Motyl jednak nie zważał na nie, za wiele przebywały z ludźmi i to im przewróciło w głowie.











Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hans Christian Andersen i tłumacza: Cecylia Niewiadomska.